wtorek, 23 grudnia 2014

Charles Martin Simon, czyli sens zaczynania od zera...

Dziś chciałbym sobie trochę podywagować na temat mojej bieżącej sytuacji. Na dzień dzisiejszy co prawda, według mojej wiedzy, ostatnia rodzina pszczela jeszcze żyje, ale nie daję jej zbyt wielkich szans dotrwania do wiosny. Przyjmuję więc, że w roku 2015 zaczynam od zera. Choć tak naprawdę nie zaczynam od zera. Sporo się nauczyłem (choć pewnie jeszcze więcej nie wiem). Dostałem parę lekcji od pszczół, jestem bogatszy o wiedzę teoretyczną i doświadczenia. Mam kilka kontaktów do innych pszczelarzy, wiele wzorów i parę pomysłów opartych na dotychczasowych doświadczeniach. Mam też całkiem sporo sprzętu ulowego, który mogę wykorzystać.
Żeby z wiosną "ruszyć z kopyta" brakuje mi tylko... pszczół...

Często ludzie, słysząc o tym co dzieje się u mnie w pasiece, pytają, czy nie lepiej było leczyć pszczoły. Albo czy nie myślałem, żeby moje pszczoły wspomóc, gdzieś tam po drodze. Cóż. Teraz mogę z całą pewnością powiedzieć: lepiej było je w tym roku leczyć i wspomagać, albo przynajmniej zastosować inną metodę. Ale z dzisiejszej perspektywy łatwo tak powiedzieć. Czy mam wobec tego założyć, że pszczoły nie dadzą rady same i wrócić do głównego nurtu pszczelarstwa?

Charles Martin Simon to jeden z moich głównych, wiodących wzorów pszczelarskich (obok Busha i Comforta) - http://www.beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/. Był to pan - dziś niestety już nieżyjący... - który spróbował i mu się udało. O ile większość pszczelarzy radzi jak postępować aby pszczoły przeżywały, o tyle on starał się nabrać do całości dystansu i pozwolić pszczołom na życie i na śmierć.
Charles Martin Simon pisał, że jego pszczoły tak na prawdę nie są jego - to są po prostu pszczoły. Dlatego łatwiej było mu znaleźć ten dystans. Patrzył na to inaczej. Nie jak na zwierzę hodowlane, które wymaga opieki i jego zadaniem jest "odwdzięczyć się" za tą opiekę, a bardziej jak na dzikie stworzenie, które przypadkowo znalazło dom w jego ulu. Dzięki temu życie i śmierć są tylko częścią natury, a on mógł pogodzić się z pszczelą śmiercią.

Nie śledziłem całości dokonań pana Karola Marcina - przeczytałem po prostu parę jego artykułów na beesource.com. Nie daje tam wiele praktycznych porad pszczelarskich. Po prostu opisuje ze swojej perspektywy problemy, czy raczej dylematy pszczelarstwa naturalnego. Nie dowiedziałem się od niego jaki typ ula jest według niego najlepszy, jak wychować najlepsze matki, jak podkarmiać pszczoły na zimę, ani jak układać im gniazdo. A mimo to, z paru jego myśli przelanych na klawiaturę, w kilku, żartobiliwie pisanych artykułach, dowiedziałem się bardzo, bardzo dużo o pszczelarstwie, jakie mnie również interesuje. Dlatego też, to właśnie jedna z jego myśli stała się pewnego rodzaju mottem tej strony i mojego pszczelarstwa. Pan Karol poruszał różne tematy, o niektórych wypowiadał się w sposób kontrowersyjny. Na przykład kwestionuje zasadność uznania "pszczelego tańca" za sposób porozumiewania się. Twierdzi, że to raczej "sharing of excitement", co można przetłumaczyć jako "dzielenie się podekscytowaniem" (czyżby to trochę tak jak z moim blogiem?... w każdym razie, pisząc o pszczołach, nie chodzę po pokoju drgając moim "kuprem", jeżeli się zastanawiacie...). Twierdzi też, że widział wielokrotnie jak jego pszczoły czasem robią coś tylko dla zabawy, bo tak jak każdy inny gatunek zdolne są również i do tego, a nie są tylko pracującymi maszynkami przynoszącymi miód. Czy ma rację? Nie wiem. Nie przyjmuję wszystkiego bezkrytycznie. Ale z drugiej strony ... kto był już pszczołą i wie jak jest naprawdę, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Charles Martin Simon napisał, że gdy warroza dotarła do jego pasieki, pszczoły zaczęły ginąć - jak wszędzie. Napisał, że kupił środek na warrozę - jak wszyscy. Ale napisał, że zanim użył go w ulu, poczuł jakby spróbował go trochę na język i ... cóż... jakby smakował mu "toksycznie". W związku z powyższym nie użył go, a pszczoły padły i padały tak co rok. Ponieważ żył z usuwania pszczół, co roku miał "świeżą dostawę" rójek do pasieki. I każdej wiosny zaczynał od zera... Nie wiem ile lat się tak działo, on sam o szczegółach nie pisze. Czy to ważne, czy było to przez 3 czy 8 lat? Ostatecznie pszczoły zaczęły przeżywać, a on prowadził stałą niewielką pasiekę.

W jednym ze swoich artykułów opisał wszystko, co czułem zbierając puste ule po padłych pszczołach. Pozwolę sobie przytoczyć tutaj ten cytat: "Jeżeli jesteś osobą kochającą pszczoły, nie ma dla ciebie nic bardziej dramatycznego niż zamarłe pasieczysko. Jęczenie wiatru w pustych ulach jest jednym z najbardziej bolesnych dźwięków jaki kiedykolwiek usłyszysz. Pszczelarstwo zamieniło się w przeciwieństwo tego, co w nim szukałem. Wiedziałem, że muszę zrezygnować, chciałem zrezygnować, ale nie wiedziałem jak".

Pisze również: "Przez 20 lat zbierałem się na odwagę, żeby sprzedać miodarkę, po tym jak przez dziesięć lat na nią zbierałem (...). Byłem wtedy taki głupi. Myślałem, że chodzi o miód. (...) Kiedy wszystko, czego się uczyłeś, okazuje się być nieprawdziwe, zmieniasz to, albo idziesz na dno wraz ze statkiem".
Nie twierdzę, że artykuły Simona, są dla mnie objawieniem. To po prostu pszczelarz organiczny, ceniący pszczołę ponad zysk z miodu. Wiem, że nie każdy może sobie na to pozwolić. Ja sam chciałbym wierzyć, że kiedyś dochód z miodu będzie dla mnie pewnym wspomożeniem budżetu domowego. Ale nie wiem czy i kiedy się to stanie. Wiem, że chcę iść tą drogą. Pan Karol ułożył swoje myśli w pewnego rodzaju "10 pszczelarskich zasad od tyłu". Pomiędzy nimi jest parę poniższych myśli: w pszczelarstwie nie chodzi o miód, nie chodzi o pieniądze, chodzi o przetrwanie. Ale zaraz dodaje komentarz, bo nie chodzi o przetrwanie za wszelką cenę, bo każdy przecież umiera - wcześniej czy później. Chodzi o to, żeby zachować właściwą jakość życia póki żyjesz.

To wszystko właśnie przekonuje mnie do tego, że śmierć nie jest najgorszym, co może spotkać pszczołę XXI wieku. Każda pszczoła kiedyś umrze. Robotnice umierają szybko, a matki zabijane są przez samych pszczelarzy. Wiem, że "nowoczesna pszczoła" może nie być gotowa na życie bez wspomagania. Będę więc szukał pszczoły pierwotnej. Aż znajdę. A wiem, że takie są. Ostatnio, kilku pszczelarzy, z którymi nawiązałem kontakt, powiedziało, że znają miejsca w lesie, gdzie pszczoły żyją w dziuplach od paru lat - może to jedna rodzina trwa tak długo, a może przychodzą tam coraz to nowe rójki. Takie pszczoły prędzej czy później wpadną w moje łapy. Nie będą nieśmiertelne. Ale wierzę, że dam radę zbudować na ich bazie stabilną pasiekę, która zapewni mi trochę miodu, i dla siebie, i na sprzedaż. Jeżeli trzeba będzie, będę szukał wiele lat takiej pszczoły. A jak już ją znajdę dostanie ode mnie szansę na życie w równowadze z naturą, na ile mogę jej to zapewnić. Do tego czasu mam nadzieję opanować trudną sztukę pozwalania pszczole na robienie tego, co chce, bez stałego doglądania i poprawiania. To trudna sztuka. Chyba najtrudniejsza w całym pszczelarstwie.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Juhani Lunden i znaczenie bioróżnorodności

Juhani Lunden to pszczelarz z Finlandii. Prowadzi swoją pasiekę w lesie, z tego co wiem w oddali od innych pszczelarzy. Przyznam, że szczegółowo nie wgłębiałem się w jego stronę internetową (kiedyś na pewno to uzupełnię) i w jego dokonania, choć są niezmiernie ważne i znaczące dla typu pszczelarstwa jakie zawładnęło moim sercem i rozumem. Bo też przy tym pszczelarzu mam mały zgrzyt - jest wybitnym "organicznikiem", ale równocześnie wcale nim nie jest... a może jednak całkowicie jest? Ale o tym poniżej. Teraz od początku.

Juhani Lunden to człowiek, który niewątpliwie wierzył, że pszczoła da sobie radę z warrozą sama. I ta wiara zmaterializowała się w takiej właśnie pszczole. W 2001 roku Lunden rozpoczął swój projekt hodowlany. Uznał, że będzie leczył tylko raz w sezonie coraz mniejszą dawką leczniczą. Obawiał się od razu puścić pszczół na żywioł - chciał im dać większą szansę na początku. Swoją pracę prowadził na węzie z komórką 5.3. Bazował na różnych pszczołach, ale głównie była to Krainka i Primorska. To ta druga jednak osiągnęła większy sukces, bo Krainka posiadana przez Lundena zdecydowała się nie dotrwać do końca... A przynajmniej Krainka czysta rasowo, bo jej geny zapewne wmieszały się, przynajmniej w małym procencie, w efekt końcowy pracy hodowcy. W 2001 roku Lunden zastosował 38 ml kwasu szczawiowego na ul i systematycznie zmniejszał dawkę leczniczą, aż do 3 ml w 2008. Od tego czasu już pszczół nie leczy.

Oczywiście po drodze straty były znaczne, jednego roku większe, innego mniejsze - praktycznie zawsze było to kilkadziesiąt procent stanu. Lunden miał wybraną część swojej pasieki, którą włączył bezpośrednio w projekt hodowlany, a resztę trzymał jako grupę kontrolną czy też "pszczeli zapas", z którego mógł uzupełniać straty podając do tych rodzin selekcjonowane matki.

Efektem tego ogromu pracy jest pszczoła, o której Polbart napisał, że praktycznie nie nosi na sobie warrozy. Oczywiście to na razie jednoroczne obserwacje i trzeba poczekać na dalsze efekty. Zobaczymy. Niewątpliwe byłby to cenny nabytek dla takiej pasieki jak moja, ale na pewno nie mogę bazować tylko na tej pszczole. To nie jest do końca to czego szukam. I nie chodzi mi tu o rasę czy konkretne cechy. Ponoć ta pszczoła jest inna przy pracy niż ogólnodostępna pszczoła "nowoczesna". Polbart pisał, że ta pszczoła zrobiła się jakby bardziej "pierwotna". Nie w tym widzę problem. Pszczoła jest super! Nie mam jej, nigdy jej nie widziałem i nie dotknąłem (ona również nie dotknęła mnie żądłem), ale już mogę tak powiedzieć.

Problemem jest natomiast bioróżnorodność.
Różnorodność to fundament natury - w tym i pszczelarstwa organicznego. O potrzebie zróżnicowania genetycznego pisałem wielokrotnie. Im bardziej gatunek jest ujednolicony tym większa szansa, że nie poradzi sobie w dzikim świecie. Owszem, można go prowadzić za rękę, próbując ochronić go przed każdym niebezpieczeństwem, ale czy o to chodzi? Nie twierdzę, że pszczoła Lundena nie poradzi sobie z największymi zagrożeniami pszczelarstwa początku XXI wieku. Poradzi sobie, bo przecież właśnie sobie radzi! Ale dziś jest warroza, jutro być może mały chrząszcz ulowy... a pojutrze? Kto wie co jeszcze nas czeka w przyszłości? I czy wąska pula genetyczna jaką reprezentuje ta pszczoła stawi temu zagrożeniu skuteczny opór? Nie wiem.

Z opisu tego, co potrafi pszczoła Lundena można domniemywać, że pszczoła ta ma wysoko wyspecjalizowaną cechę groomingu (upraszczając: umiejętności fizycznego usuwania warrozy z siebie i innych towarzyszek), być może w mniejszym stopniu również VSH (upraszczając: wrażliwości na markery chemiczne pozostawiane przez warrozę, służące pszczołom do rozpoznawania pasożyta i zaburzania jego cyklu rozwojowego). Ponoć warrozy w ulach tych Primorskich nie ma - ani żywej, ani martwej. Pszczoły z nią walczą i wynoszą ją z ula. Może również strażniczki działają wyjątkowo skutecznie i blokują dostęp każdej pszczoły niosącej na sobie warrozę.
Wspaniałe cechy, których każdy pszczelarz powinien poszukiwać. Do tego rozwinięte nad wyraz skutecznie... To oczywiście dobrze, dobrze i jeszcze raz dobrze. Po trzykroć dobrze! Ale... Cechy te są rozwinięte tak skutecznie, że niestety musiało się to odbyć dzięki wąskiej specjalizacji. Specjalizacji prowadzącej do wąskiej puli genetycznej.

Trzeba zadać pytanie co dalej.
Juhani Lunden sprzedaje tylko matki unasiennione sztucznie. Do tego w przerażająco wysokiej cenie jak na warunki Polskie (500Euro za sztukę. Przy jednej matce - ok, a przy 10...?). Ale cena nie powstrzymuje wielu osób i być może ta pszczoła jest tego warta. Na pewno zliczając wszystkie straty jakie poniósł Lunden przez ponad 10 lat selekcji i mnożąc to przez osiągnięty efekt, należy mu się każdy cent z tej ceny.
Jak pisałem, nie znam bardzo dokładnie założeń i gospodarki Lundena. Zakładam, że wie co robi, bo ktoś kto by tego nie wiedział nie doszedłby tam gdzie on. Nie osiągnąłby tego co on.
Z tego co widzę jednak, pszczoła ta posiada najwęższą pulę genetyczną ze wszystkich pszczół organicznych o jakich czytałem (czy pisałem na swoim blogu). Do tego wciąż rozmnażana jest przy użyciu sztucznego unasiennienia co niesie za sobą zagrożenie dalszego zawężania różnorodności genetycznej. Gdzie pozostała ta radość dzikiej pszczoły, którą głosi Sam Comfort? Gdzie ta różnorodność - wciąż i wciąż wzbogacana dziką pszczołą - którą gości u siebie Michael Bush?

Czy można oprzeć się na pszczole Lundena w naszych pasiekach? Na pewno można próbować. Trzeba ją wprowadzać do pasiek, bo na dzień dzisiejszy ta pszczoła to najlepsze co mamy w zasięgu ręki. Ale trzeba się liczyć z ograniczeniami jakie ta pszczoła ze sobą niesie.

Po pierwsze nie da się kupić 2 czy 3 takich pszczół i na nich zbudować stu- dwustu-pniowej pasieki, bo zawęzimy liczbę alleli do znikomych rozmiarów i musimy liczyć się z inbredem. Raczej tym szeroko rozumianym, czyli niekoniecznie będziemy krzyżować braci z siostrami, ale nawet jak pszczoły będą mieć dalekiego wspólnego przodka w 7 czy 8 pokoleniu, to i tak będziemy poruszać się w wąsko określonej liczbie alleli.

Po drugie wprowadzenie małej ilości matek do pasieki i unasiennianie trutniami z zewnątrz spowoduje bardzo szybkie rozmycie genów tej pszczoły. A jak pisałem, z tego co widzę, pszczoła ta opiera swą odporność na wyjątkowej specjalizacji genetycznej, a nie na budowaniu naturalnego ekosystemu i zrównoważeniu się z naturą. Oczywiście brak aplikacji chemii do ula powoduje, że te ekosystemy się tworzą, a więc wszystko idzie dwutorowo, ale jak będzie w drugim czy w trzecim pokoleniu? Może pojawi się warroza i ktoś zdecyduje się raz przeleczyć?... Tylko raz, nie więcej. Ekosystemy się zaburzą, a geny już będą rozmyte. Czy tak będzie? Nie wiem. Ale, na ile mogę sobie wyobrazić jak to działa (być może błędnie), nie można dać żadnych gwarancji...

Wreszcie koszt większej ilości matek spowoduje, że bilans nam się nie zamknie.

Warto się tą pszczołą interesować. Warto ją sprowadzać i rozmnażać. Powiem więcej: musimy to robić, bo to wyjątkowo cenna pszczoła. Ale musimy selekcjonować obok niej naszą własną, lokalną pszczołę. Musimy krzyżować je, żeby zapewnić świeże geny. Tak, żeby odporne geny z Finlandii zasiliły naszą pszczołę, a ta z kolei, żeby dała jej moc naturalnej bioróżnorodności.


UZUPEŁNIENIE - 21 grudnia 2014 r. 

Łukasz ma rację (patrz komentarze) - Lunden bazował na pszczole Buckfast, a tego Buckfasta uzupełniał innymi pszczołami - w tym Primorską, Krainką, lokalną pszczołą z Finlandii, Elgonem i pszczołą z Kolumbii. Ile każdej z tych pszczół zostało w efekcie końcowym - ciężko powiedzieć, pewnie on sam nie jest tego świadom. 

Na starcie w pasiece funkcjonowała niezła bioróżnorodność. Lunden sam o znaczeniu różnorodności pisze, wskazując jej krytyczne znaczenie dla natury. Pytanie pozostaje jednak aktualne: jak dużo tej różnorodności pozostanie w zakupionej pszczole, na której chcemy zbudować pasiekę?...
Lunden pisze: "Nucs develop slowly and some more evidence of inbreeding has shown.(...) I have made up my mid to change the whole managing system in 2015. Details are still to be worked out, but the main thing is that I give up using Haukkamaa isolation station as main component in our system and start with natural matings and more inseminations. I´m creating the first varroa resistant drone area in Ruovesi.
 (wpis 11.10.2014 http://www.saunalahti.fi/lunden/varroakertomus.html), tłum.:"Odkłady rozwijają się powoli i pokazały się nowe dowody na inbred (...) Podjąłem decyzję na zmianę całego systemu hodowli w 2015. Szczegóły muszą zostać dopracowane, ale główną sprawą pozostaje to, że przestaję używać izolowanej stacji Haukkamaa jako głównego czynnika w naszym systemie i zaczynam podejmować unasiennianie naturalne i więcej inseminacji. Tworzę pierwsze trutowisko odporne na warrozę w rejonie Ruovesi". 

Lunden zauważył, że pszczoły rozwijają się wolniej, niż we wcześniejszych sezonach, niektóre mają też duże porażenie warrozą (podaje nawet 10%), zauważył również rodziny ze zgnilcem amerykańskim (AFB). Jak widać metoda była skuteczna do czasu odezwania się problemów związanych z zawężeniem populacji. Czyżby jego pszczoły powoli zaczynały dawać oznaki słabnięcia? Czy może lepsze były pszczoły kupione u niego w 2013 lub 2012 roku, niż w roku bieżącym? Myślę, że tak. Na szczęście Lunden zauważył problem i pracuje nad rozwiązaniem - co ważne, nie boi się też o tym pisać wprost, za co należy mu się według mnie duży szacunek. 

sobota, 13 grudnia 2014

Źle się dzieje w państwie pszczelim...

Dziś był cieplejszy dzień (to chyba Aleksandra tak zawiała ciepłym frontem... ech, ta Ola). Postanowiłem wiec podejść do uli i zobaczyć co się tam dzieje...
I chyba nie jest najlepiej... Wygląda na to, że wiosna z dużym prawdopodobieństwem przywita mnie pustymi ulami... Na razie na pewno żyje 1 rodzina (pojedyncze pszczoły latały) - jest to moja tegoroczna Ulmanka - matka unasienniona zakupiona od hodowcy.
Pozostałe 3 (siostrzenice ulmanki i złapana rójka z młodą matką) na 99% nie żyją... Nie zdejmowałem powałek i nie przeglądałem gniazd, ale przez uchylony otwór w powałce widziałem, że chyba jest pusto... Tak to przynajmniej wyglądało. Jedna rodzina (z siatką) ma praktycznie całą dennicę osypanych pszczół. Nie zdecydowałem się zaglądać do środka - wiosną będzie na to czas.
Ale już nastawiam się na rozpoczęcie mojego eksperymentu od 0 (czyżby 1:0 dla patogenów i warrozy?). Czy będzie od kogo pszczoły kupić? Czy będą chodzić rójki skoro wszędzie pszczoły padały? Okaże się w maju.

Nie winię tylko swojego podejścia, choć być może wspomaganiem mógłbym uratować jakąś pszczołę czy dwie... Każdy wie jaki był rok. Tu w najbliższej okolicy było dramatycznie.



UZUPEŁNIENIE - 14.12.2014 roku

Dziś potwierdziłem moje podejrzenia - w 3 ulach żywych pszczół już nie zastałem. 
W żyjącej rodzinie widziałem przez mały otwór w powałce, że tam jeszcze pszczółki żyją. Co mnie natomiast bardzo zmartwiło w tej rodzinie to gruba warstwa osypu na dennicy osiatkowanej. Ponieważ mam wysuwane szuflady z siatką usunąłem ten osyp, żeby poprawić wentylację i ewentualnie pozbyć się bomby patogenów, która niewątpliwie wybuchłaby przy ociepleniu pogody wiosną... 

Coraz bardziej nastawiam się, że wiosną nie zobaczę pierwszego oblotu w mojej ostatniej rodzinie... Ten fakt bardzo mnie zasmucił, jednak doświadczenia tego roku (a raczej jesieni i początków zimy) jeszcze bardziej przekonują mnie do tego, że coś trzeba zrobić w pszczelarstwie. Nie możemy trwać w tym napędzającym się kole chemizacji rodzin pszczelich bo skutki tego są widoczne w praktycznie wszystkich okolicznych pasiekach. Pomimo pierwszej porażki pozostaję optymistą i nie zmieniam założeń... 

czwartek, 4 grudnia 2014

Poszukiwanie doskonałości.

Każdy pszczelarz dąży do doskonałości. Na doskonałej pasiece, usytuowanej w doskonałym pożytkowo obszarze, chce mieć doskonały ul, wypełniony doskonałymi pszczołami. Do pszczół pszczelarz chce chodzić bez kapelusza i rękawic, ciesząc się, że pszczoły przylatują tylko po to, żeby się z nim przywitać radosnym bzykaniem. Przy każdej wizycie na pasiece pasowałoby dołożyć co najmniej dwa korpusy do ula - jeden na powiększenie gniazda, a drugi w zastępstwie za korpus pełen miodu, który swoim podopiecznym zabierze - oczywiście ku wielkiej radości pszczół, mogących wspomóc swojego Pana miodem i innymi darami natury... Ech... Gdy czytam wpisy niektórych pszczelarzy to czasem odnoszę wrażenie, że naprawdę mają taką wizję. Święcie wierzą, że pracą hodowlaną mogą uzyskać pszczołę jaką opisałem powyżej, choć oczywiście nie są to aż tak cukierkowe opisy... Niemniej jednak 100 kg miodu przy zerowej rojliwości, niezmiernej łagodności i plenności (praktycznie w każdych warunkach pożytkowych), to dla większości osiągalny cel - oczywiście w przeciwieństwie do pszczół odpornych na roztocze, co, rzecz jasna, jest mitem, utopią, teoretycznymi mrzonkami i wytworem chorych umysłów odklejonych od rzeczywistości oszołomów, którzy zabijają pszczoły.

Każdy inaczej opisuje doskonałość, innej doskonałości szuka. Każdy z nas jest inny i inne ma potrzeby, cele, metody, założenia. Zapewne nie da się zobiektywizować doskonałości, choć jeżeli chodzi o pszczoły mam wrażenie, że większość pragnie czegoś bardzo podobnego - właśnie tego co opisałem powyżej. Jakich cech szukamy? Miodność, łagodność, nierojliwość, plenność, szybka odbudowa gniazda. Czasem wśród tej listy znajdzie się jeszcze odporność na choroby czy higieniczność i mam wrażenie, że jest to (na szczęście) coraz bardziej pożądana cecha. Ale chyba każdy ma inne wyobrażenie tego jak taka cecha działa i co to tak naprawdę to znaczy w naturze.

Gdy czytam fora pszczelarskie dochodzi do mnie pewien obraz przeciętnego pszczelarza, który upiera się na konkretne cechy, które można przypisać konkretnej rasie pszczół. Ktoś szuka rasy dla swojego obszaru i zastanawia się czy lepszy będzie Bf150 czy Bf151, a może C79?… Często kieruje się przy tym jedynie jakimś jednym pożytkiem na swoim terenie (np. polem koniczyny czerwonej). Dyskusje odbywają się na temat tego czy pszczoła hodowlana (np. Buckfast) jest odrębną rasą czy nie... Na wystawie psów nikt nie popatrzy na owczarka niemieckiego, który nie ma obniżonego "zawieszenia". To nic, że biedny zwierzak już koło 8 - 9 roku życia będzie cierpiał na zwyrodnienia stawowe (w tym wieku większość kundli nie wie co to choroby). Ważne jest, że ma papiery, a może i dostanie medal! Tak, tak, hodowcom za to należy się medal... Pszczoła też jest takim „owczarkiem niemieckim”. Szlifujemy cechy biednej Mai nie zważając jak na to zareaguje gatunek. Najczęściej praca hodowlana polega na rozmnażaniu najlepszych. Nie mówię, że to absolutnie zły kierunek, ale na pewno kierunek ograniczający pulę genetyczną. Na szczęście natura pozwoliła na wielość ojców w pszczelim świecie i unasiennienia w locie w oddali od ula. Dzięki temu nie tak łatwo prowadzić jest pracę hodowlaną wśród pszczół. Gdyby nie to, już mielibyśmy pszczoły niczym krowy niezdolne do samodzielnego życia w naturze. Udomowione to łagodniejsze i lepiej reagujące na ingerencje, jednak zależne i padające bez pszczelarza z głodu, zimna czy jeszcze innego powodu. I tej pszczółce byłoby do dzikiego przodka tak samo daleko, jak krowie do tura. Na szczęście to się do tej pory nie stało i na szczęście nie jest to takie proste, choć hodowcy robią co w ich mocy, żeby ta rzeczywistość nastąpiła jak najprędzej (np. poprzez sztuczne unasiennianie matek). Przy jednolitości w naturze (oprócz zagrożeń genetycznych) tworzymy przepiękne pole do popisu dla patogenów i pasożytów. Gdy taki patogen „nadgryzie” już nasz organizm idzie dalej bez oporu. Jeżeli jeden organizm sobie nie poradził to inny, który ma bardzo zbliżone cechy będzie miał taki sam sposób na obronę przed zagrożeniem. A ta przecież okazała się nieskuteczna. Bliskość występowania jednolitych organizmów powoduje łatwość przenoszenia się patogenu. I nawet jak znajdziemy organizm radzący sobie z dotychczas występującym zagrożeniem, w biologicznym mgnieniu oka pojawi się następne. Dlatego potrzebna jest różnorodność. Żeby patogen napotykał coraz to nowe sposoby oporu.

Czy proponowany przez nowoczesne pszczelarstwo kierunek zmian idzie w kierunku doskonalszej doskonałości? Każdy odpowiada według własnej wizji świata. Mi się ten kierunek nie podoba, ale z tego co czytam część osób tylko zaciera ręce na nową, "doskonalszą" linię, którą mogliby przetestować. Spora część pszczelarzy jest niezadowolona z własnej pszczoły. Zawsze trawa jest bardziej zielona za płotem, a pszczoła sąsiada bardziej miodna. Czy to natura Polaka czy pszczelarza? A może trochę przesadzam... Niektórzy mówią, że znaleźli pszczołę dla siebie i nie potrzebują szukać dalej. Choć w ich wypowiedziach słychać czasem jakieś "ale" i potrzebę poprawy... Bo przecież w tym roku wyszło im 5 rójek, a sąsiadowi tylko 4... Czy pszczoła tamtego jest więc lepsza? 

Pszczelarze wymieniają się informacjami teoretycznymi o genetyce pszczoły miodnej. I dobrze, że mają podstawy teoretyczne, że mają wiedzę i wzbogacają doświadczenia swoje i innych. Pytanie tylko w jaki sposób tą wiedzę chcą wykorzystywać. Na tym blogu sam również napisałem post o genetyce pszczoły, na ile ją rozumiem. Ale moim wnioskiem – nie wiem czy wystarczająco jasno sformułowanym – było to, że praktycznie nie da się wiele rzeczy przewidzieć i dopracować jeżeli nie zaangażujemy się w to maksymalnie, a i wówczas to niewiele mniej niż loteria. Ta praca hodowlana być może przyniesie jakieś zmiany jakościowe, ale najwcześniej po kilku, może kilkunastu pokoleniach pszczół (nie robotnic, a matek, bo to one przenoszą cechy). Te genetyczne zmiany jakościowe wypracowane przez innych mogą i tak się nie ujawnić w środowisku, które proponujemy naszym pszczołom (typ ula, wielkość komórki, pożytki, klimat). Czy warto więc podejmować aż taki trud i tak bardzo upierać się na selekcję konkretnych cech? Nie wiem. Według mnie aż tak bardzo nie warto, według innych zapewne tak. Czy w tej pszczelej loterii ma znaczenie czy jako reproduktorkę użyjemy swoją „rekordzistkę” czy inną przeciętną matkę? Dla najbliższego pokolenia zapewne nie ma to w ogóle znaczenia - matki córki czasem dziedziczą najlepsze cechy, a czasem wyrodzi się jakiś "diabeł wcielony". Przy mocnej selekcji, pewnie po kilku pokoleniach może uda się pożądaną cechę utrwalić (lub w ogóle ją wyłuskać) ale będziemy musieli mocno ograniczyć pulę genetyczną. Dla mnie to źle.

Ja inaczej patrzę na doskonałość pszczoły. Dla mnie kluczowa jest jej samodzielność, chcę wrócić do selekcji naturalnej, a nie hodowlanej podyktowanej ekonomią. Chcę zachować maksymalnie dużą pulę genetyczną i jeśli już to chcę sprowadzać coraz to nowe geny z coraz to nowych źródeł. Nie chcę nawet myśleć o tym, że gdy jakieś pszczoły uzyskają dobre wyniki ekonomiczne na moim terenie to będę sprowadzał całą „flotę” tych pszczół od danego hodowcy. Nie chcę sprowadzać do siebie tak wiele pszczół blisko spokrewnionych. Jeżeli okaże się, że mają wartościowe cechy, to i tak odpowiednio się u mnie rozmnożą, bo przetrwają w przeciwieństwie do innych linii, które wyeliminuje matka natura. Czy muszę mieć pszczoły na 5 korpusach, żeby cieszyć się z ich obecności i zbiorów miodu? Nie muszę, bo nie muszę mieć rekordowych zbiorów i rekordowo wielkich rodzin.

Jeżeli za 3, 5, 10 czy 20 lat, uda mi się odnaleźć "moją pszczołę", to jaka ona będzie? Nie wiem. Zakładam, że będzie bardziej rojliwa i agresywna niż przeciętna pszczoła na Polskich pasiekach, a miodność będzie co najwyżej na średnim poziomie, bo te cechy nie będę poddawał selekcji, o ile w ogóle nie uniemożliwią mi obcowania z pszczołami. Zapewne uda mi się znaleźć pszczołę skłonną do cichej wymiany, gdyż sam nie planuję likwidować nigdy matek - wyjątkami będą gwałtowne załamanie siły w sezonie połączone z dużą ilością warrozy lub wyjątkowa agresywność. Liczę na to, że pszczoła będzie samodzielna - że będzie radzić sobie z chorobami, a w szczególności z warrozą i że w większości sezonów da radę sama zakarmić się na zimę. Może tworzyć słabsze rodziny, to nie będzie mi przeszkadzać. Okresy przerwy w czerwieniu (np. ze względu na załamania pogody) będą wręcz dla mnie mile widziane, gdyż wieści ze świata wskazują, że przyczyniają się one do oczyszczenia ula (w tym z warrozy).
I tak. Jeżeli ta pszczoła będzie taka jak ją tu opisuję, to będzie doskonała.

Zakończę post od cytatu (wolne tłumaczenie mojego autorstwa) z mojego wiodącego wzoru, Michaela Busha (http://bushfarms.com/beesgeneticdiversity.htm):
Nie możemy rozmnażać pszczół z ograniczoną pulą genetyczną i spodziewać się, że będą przeżywały, a ich rodziny kwitły w rozwoju. Więc co możemy zrobić, aby promować różnorodność genetyczną i poprawiać jakość pogłowia hodowanych pszczół? Możemy zmienić nasze podejście i zamiast wybierać tylko tą jedną najlepszą z naszych matek na reproduktorkę i kolejną najlepszą na królową rodziny ojcowskiej, powinniśmy zacząć myśleć w kategoriach eliminowania najgorszych. Innymi słowy, jeżeli matka ma niekorzystne cechy, których nie chcemy, jak na przykład agresywność robotnic, usuwamy tą matkę. Ale jeżeli pszczoły mają również dobre cechy, nie starajmy się zastępować ich tylko genami naszej najlepszej matki, ale raczej starajmy się zachować tą linię robiąc odkłady, albo wychowując matki, używając trutni z innych linii do unasiennienia. Nie używajmy tej samej reproduktorki do każdej nowej partii wychowywanych matek. Nie wymieniajmy matek z dzikich rojów, które usunęliśmy z różnych miejsc lub złapaliśmy. Jeżeli ul jest agresywny, ale ma inne cenne cechy, próbujmy wychować matki i zobaczmy czy nie można wyeliminować tej cechy w kolejnym pokoleniu, zamiast wprost zmieść tą linię genetyczną. Wychowujmy matki z lokalnych pszczół, które przeżywają, zamiast je kupować. Wychowujmy je nawet od matek hodowlanych, które mamy, aby unasienniały się z dzikimi przeżywającymi pszczołami. Wspomagajmy małych lokalnych hodowców aby mogli podtrzymać więcej linii genetycznych. Róbmy więcej odkładów i pozwólmy im wychowywać własne matki zamiast je kupować, aby każda rodzina mogła kontynuować swoją linię.

niedziela, 23 listopada 2014

Pszczeli grzyb

Ostatnio coraz mniej wyszukuję historii pszczelarzy prowadzących swoje pasieki bez leczenia warrozy. Chyba już dość dawno przestałem odczuwać potrzebę udowadnianie sobie, że "można" i że "można wszędzie na świecie", poprzez znajdowanie przykładów tych, co to po prostu robią. Większość z nich, na tych paruminutowych filmach, czy w krótkich publikacjach, po prostu powtarza to wszystko, co wiem już od Busha i paru osób, których nazwiska wymieniłem wczesniej w moim blogu. Niemniej jednak, czasem jeszcze wpiszę kilka słów w wyszukiwarkę, żeby zobaczyć czy coś nowego w trawie piszczy, bądź też czy przeoczyłem jakąś "perełkę". Przecież daleko mi do zapoznania się z zawartością internetu. Tylko Chuck Norris tego dokonał...

I właśnie dziś trafiłem na "perełkę" (tutaj). Zaintrygowało mnie to na tyle, że postanowiłem napisać o tym kolejnego posta. Autor wykładu - mykolog - opowiada o odkryciu, dotyczącym wykorzystania przez pszczoły substancji pozyskiwanych z grzyba, do poprawy swojego bytu. Nie zamierzam streszczać wykładu, kto chce niech się zapozna. Takie właśnie filmy czy publikacje przekonują mnie do pszczelarstwa organicznego. Przekonują mnie do ślepego (nie tylko ślepego) szukania, do liczenia na przypadek i szczęśliwy traf. Natury nie da się zdiagnozować, nie da się powiedzieć, że już wiemy o niej wszystko. Że coś się "da" lub się "nie da". Czy ktoś pomyślał, że jakaś "zwykła huba" może porawiać los pszczół? Na logikę wydawałoby się, że raczej będzie szkodzić... Albo, czy ktoś zgadłby, że jeden z największych - znów: wydawałoby się - wrogów pszczoły, na niektórych terenach uważany za większe zagrożenie niż warroza, mógłby przyczyniać się do rozprzestrzeniania tejże "huby"? Mówię o niedźwiedziu. Nie twierdzę, że takie zjawisko (nie chodzi mi o występowanie niedźwiedzi, tylko pewnego gatunku grzyba) może istnieć wszędzie. Nie twierdzę, że każda "huba" będzie działać z pszczołą, a nie przeciw niej. Nie twierdzę też, że każda linia czy rasa może tego typu zjawisko wykorzystać. Ale czy każdy z pszczelarzy może powiedzieć, że tak bardzo zna swoje pszczoły i swój teren, że kładzie na szafot własną głowę, że jakieś podobne zjawisko u niego nie występuje?

Często, słysząc "nie da się", zastanawiam się czy ktoś, kto to mówi, oglądał jakikolwiek film przyrodniczy, lub przeczytał jakąś książkę o cudach natury. Czy zapoznał się, choćby pobieżnie, z jej potęgą... Czy ktoś kto mówi "nie da się", widział (na filmie?) geparda biegnącego 100 km/h? Albo lecącego kolibra czy pikującego sokoła wędrownego? A może po prostu zajrzyjcie do uli i powiedzcie czy się da? Czy to co tam widzicie jest możliwe? "Głupi robal" funkcjonuje z niesamowitą precyzją.

Charles Martin Simon, którego parę publikacji znalazłem na beesource.com, a z którego cytat użyłem jako, nazwijmy to, swoje motto w tym blogu, zdecydował się używać starych uli czy ramek do trzymania pszczół. Niczego nie dezynfekuje. Zbiera resztki starego drewna i wkłada do uli. A pomimo tego (a może: "dzięki temu"?) jego pszczoły żyją. Może stare drewno po prostu "żyje"? Jest pełne mikroorganizmów - bakterii i grzybów. Nie można założyć, że każda bakteria tylko dybie na życie naszych pszczół. Przecież te mikroorganizmy mogą wypierać patogeny z naszych uli - a może są, lub kiedyś będą patogenami dla warrozy? Przecież one też ewoluują i najwyższa pora, żeby pojawili się jacyś naturalni wrogowie warrozy. Oczywiście oni pojawią się, jeżeli pszczelarze przestaną ich zabijać w czasie dezynfekcji sprzętu... A może lekko podpruchniałe drewno sprzyja lepszemu bytowi pszczół? Przecież nasze pszczoły ewoluowały w dziuplach, a nie w sterylizowanych ulach na węzie. Może właśnie dzięki zjawisku wykorzystywania substancji z grzybów występujących w dziuplach, które rozkładają drewno, pszczoły mają (lub: mogą mieć) się dobrze?

Dziś, podczas rozmowy, jeden z pszczelarzy powiedział, że nie powinno się dawać pszczołom pustych ramek, a węzę, bo zadaniem pszczelarza jest regulowanie pszczół - tego co budują i jak się rozwijają... Na to nie mam argumentów. Jeżeli ktoś uważa daleko posuniętą regulację roju za swoje zadanie, to na pewno nie uda mi się go przekonać i nawet nie zamierzam próbować. Dla mnie pszczoła to dzikie zwierze szukające dzikich rozwiązań.

Jeżeli będziemy nieustannie leczyć, wszystko wymieniać na nowe, nieustannie dezynfekować i regulować nigdy nie osiągniemy równowagi w ulu. Wówczas pozostaje leczenie i faktycznie należy uznać, że inaczej się nie da. Ja zdaję się na naturę. Gdzieś na pewno jest pszczoła, która znajdzie "swoją hubę" na moim terenie.

środa, 19 listopada 2014

Bardzo lubię krągłości matki pszczelej...

Ponieważ na pasiece nic ciekawego się nie dzieje (na razie pszczoły w 4 ulach żyją), a moja "wolność" związana z leczeniem ręki pomału dobiega końca, postanowiłem napisać coś o niczym, bo tak naprawdę nie ma nic do pisania... Będzie to przejaw czysto grafomańskiej potrzeby wywnętrzenia się.

Postanowiłem bowiem napisać o przemyśleniach na temat czytania mojego bloga. Na dzień dzisiejszy mam blisko 1150 odwiedzin. Nie wiem czy to dużo jak na 3 miesiące (średnio niecałe 400 odwiedzin miesięcznie, około 12 odwiedzin dziennie - czasem jest to około 40, a czasem 0). Wiem raptem o paru osobach (moich znajomych), którzy mniej lub bardziej regularnie odwiedzają ten blog, ale nie są to pszczelarze. Nie wiem czy regularnie zagląda tu jakaś większa czy mniejsza grupa pszczelarzy, nie wiem czy ich interesują opisy eksperymentów amatora - wiem, że mniej lub bardziej regularnie zagląda tu jeden kolega pszczelarz, którego pozdrawiam. Wiem, że znaczna większość nie zgadza się z moimi założeniami. Może doświadczony pszczelarz zajrzy tu, żeby utwierdzić się w swojej opinii, że amator robi źle i dlatego jego pszczoły umierają? Może ktoś, kto jest jeszcze bardziej początkujący niż ja, zaglądnie tu, żeby poszukać dla siebie podpowiedzi? Tym od razu mówię, że jeżeli szukacie rozwiązań "technicznych" dla swojej pasieki, to trafiliście pod zły adres. Wiem tyle samo co Wy, może nawet mniej.
Ten blog stworzyłem głównie dla siebie - żeby uzewnętrznić moją fascynację pszczelim gatunkiem. Każdy kto zakochał się w pszczelarstwie wie jakie to uczucie, a ja chciałem podzielić się swoją fascynacją. Dlatego właśnie zostałem blogerem. Dla siebie. Oczywiście każde odwiedziny mnie cieszą, bo świadczą o tym, że może nie piszę zupełnie od rzeczy. A jeżeli uda mi się przy okazji przybliżyć amatorowi zasady pszczelarstwa organicznego i namówię go do dalszych poszukiwań, albo skłonię "zawodowca" do choćby krótkiej refleksji, będę bardzo szczęśliwy. Chciałbym, żeby głównym przesłaniem mojego bloga było to, że ilość miodu, plenność czy nierojliwość pszczół nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest to, żeby pszczoły były zdrowe i silne. Niestety musi to pociągnąć śmierć najsłabszych, nad czym ubolewam tak samo jak wszyscy.

Tytuł posta dobrałem celowo, taki a nie inny, bo zastanawia mnie jakim kluczem powoduje się czytelnik odwiedzając moje wpisy - pewnie właśnie tytułem. Mam nadzieję, że przez moje zamiłowanie dla krągłości nie spotka mnie kontrola z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, albo ta strona nie będzie blokowana kontrolą rodzicielską...

Niektóre moje posty bezpośrednio klikane są po dwadzieścia-kilka razy, niektóre po 1 lub 3. Zastanawia mnie dlaczego najczęściej odwiedzanym postem jest: "Mój ul jest najlepszy" (27 klików). Czy to oznacza, że każdego praktykującego lub potencjalnego pszczelarza interesują wybory dotyczące zbitych do - za przeproszeniem - kupy, desek? Jeżeli tak jest, to ewidentnie ten blog właśnie jest o czymś przeciwnym. Staram się (nie wiem czy mi wychodzi) właśnie pisać o tym, że doświadczenia ze świata wskazują, że można zbić deski w jakiejkolwiek konfiguracji, byle by tylko pszczoły miały dach nad głową. Ja wybrałem korpus wielkopolski (zanim zostałem pszczelarzem) bo był/jest powszechnie stosowany, a niską ramkę, bo łatwiej mi zdobyć odpowiednie deski. Na przyszły rok chcę załatwić sobie parę warszawiaków, żeby popróbować wyższej ramki. Zastanawiam się też, czy, w ramach eksperymentu, nie próbować łączyć korpusów po 2 i nie wprowadzić ramki wysokiej na 37 cm. Dla mnie są to drugo- (jeśli nie trzecio-) rzędne wybory.

Kolejnym najczęściej odwiedzanym postem jest "Pszczoła na trudne czasy" (26). Owszem on znajduje się w kategorii "idee pszczelarstwa organicznego", którą uważam za wiodącą, z punktu widzenia moich wyborów i celu pisania tego bloga, ale inne posty z tej kategorii wcale nie są odwiedzane równie chętnie (oprócz tego o "rapicidzie" - pewnie pszczelarze szukają leków na wszelkie zło...). Znów mogę domniemywać, że post klikany jest dlatego, że polecam tam cudowną pszczołę, rozwiązującą wszystkie problemy pszczelarstwa. Jestem przekonany, że można wybrać jakąkolwiek pszczołę, stworzyć dla niej naturalne warunki i odpowiednio ją selekcjonować. Owszem na rynku dostępne są pszczoły po wstępnej selekcji - jak np. Elgon, o którym jest ten wymieniony post. Ale post nie był pisany dlatego, że to najlepsza pszczoła, ale żeby przybliżyć pomysł Erika Osterlunda na pszczelarstwo organiczne. Są też inne pszczoły - np. Primorska z Finlandii czy nawet nasza środkowoeuropejska, która z warrozą może radzi sobie równie słabo jak inne, ale z miejscowym patogenem i warunkami środowiskowymi niewątpliwie znacznie lepiej. I pewnie byłoby celowym - zarówno dla pszczół jak i pszczelarza - zacząć od takiej właśnie pszczoły, a nie od tej nieprzygotowanej na szok zetknięcia się z warrozą. To właśnie udowodniły moje tegoroczne doświadczenia.

Oprócz postów dotyczących pszczelarstwa Michaela Busha, który jest dla mnie wiodącym wzorem (niechętnie odwiedzanych), jednym z najważniejszych dla mnie jest "Resistant bees, czyli system na okres przejściowy". Dlatego, że właśnie w tym punkcie jestem i tam zawarłem "moje" najważniejsze pomysły na dzień dzisiejszy. Ten post otwierany był tylko 3 razy. Oczywiście ten post ważny jest z punktu widzenia moich wyborów i mojej pasieki. Nie mówię, że powinien on być równie ważny dla czytelnika. Przyznam też, że aktualnie coraz bardziej fascynuje mnie pszczela swoboda propagowana przez Sama Comforta ("Take a tip from me, bee lazy"), a z tą przez bezpośredni klik chciało się zapoznać raptem 4 osoby...

Znamienny przykład "zaniedbań w leczeniu" pokazałem też w poście "Przesyłamy serdeczne wyrazy współczucia dla pszczelarzy w Brazylii". Okazało się, że początkowe "zaniedbania", w wysłaniu ciężkiej artylerii na warrozę, przysłużyły się zarówno pszczołom jak i pszczelarzom. To powinno dać do myślenia wszystkim (nie post, a sytuacja w nim opisana). Wpis nie cieszy się popularnością.

Najmniej klikanym postem jest "Selekcji dalszy ciąg" (1 raz). Zgodzę się, że nie ma w tym poście ABSOLUTNIE NIC CIEKAWEGO i żadnych wartości (oprócz kronikarskich dokumentacji wydarzeń na pasiece). Ale mniej więcej tyle samo wartości wnosi wcześniejszy post tj. "Rodziny się sypią", który bezpośrednio kliknięty był 16 razy. Dlaczego tak jest? Czy ten drugi tytuł był "bardziej chwytliwy"? Cóż, zobaczymy ile klików przyniosą krągłości pszczelej matki...

niedziela, 9 listopada 2014

Pszczelarz na głodzie.

Ostatnio podjąłem dyskusję na temat pomysłów na trzymanie pszczół bez leczenia. Przegrałem. Nie dlatego, że zabrakło mi argumentów. Również nie dlatego, że ktoś mnie przekonał lub mi nie udało się przekonać innych. Przegrałem, bo dyskusja nie przybrała form merytorycznych, na jakie liczyłem. Nie było pomysłów na długofalową próbę zmiany sytuacji. Każdy mówił swoje i nie słuchał innych. Trudno. Może to zbyt rewolucyjna idea. Może też jestem zbyt uparty, może jestem zbyt zapalczywy w przekazywaniu swoich myśli. Znam te cechy mojego charakteru - jak wyrobię sobie zdanie trudno mnie przekonać. Może też to ja nie mam racji, a trzymam się niesłusznych wniosków? Wierzę w naturę. Wierzę w moc pszczoły i moc warrozy i wierzę, że obydwa te organizmy są sobie w tej mocy równe, a nie w to, że warroza jest potężniejsza. Obydwa organizmy chcą tylko przeżyć...

Jedno jest pewne - po tej dyskusji cieszę się, że nie miałem dłuższych doświadczeń pszczelarskich, zanim trafiłem na informację o małej komórce i pszczołach Busha. Cieszę się, że tak szybko znalazłem idee pszczelarstwa organicznego. Dlaczego? Dlatego, że prowadzenie pasieki jest jak zażywanie narkotyku. Z każdą rodziną chce się więcej, z każdym dodatkowym litrem miodu jest go za mało, każda chwila przy pszczołach bez rękawic czy kapelusza jest jak dodatkowa dawka.

W poprzednim roku zazimowałem 2 rodziny i pamiętam to fantastyczne uczucie kiedy obydwie rodziny obleciały się wiosną. Kiedy w sezonie nie było miodu w ulach, a w końcu sierpnia rodziny zaczęły umierać poczułem głód. To smutne uczucie. Kiedy, z mojej winy, rodziny nie doszły do siły, zacząłem je wzmacniać czerwiem i nalotami, żeby ten upragniony złoty produkt uzyskać. Kiedy zbierałem pusty ul za ulem to było dla mnie jak wymierzenie policzka.
Parę lat dłużej stanu związanego z przeżywaniem rodzin i dużymi zbiorami i nie zaryzykowałbym utraty rodzin, tak jak nie powinienem oczekiwać, że ktoś zaryzykuje. To po prostu uzależnienie. A może to już nawet nie ryzyko, tylko skazywanie większości na śmierć?... Ja jednak pozostanę przy "ryzyku" - chcę dać pszczołom szansę na równowagę. Czy ta szansa jest duża? Pewnie nie, ale jest.

Czy robię dobrze, czy źle to zupełnie inna sprawa - zależy z jakiej perspektywy patrzymy. Te myśli zawierałem już na tym blogu i nie chcę ich tu powtarzać. Ja wierzę w swoje wybory, ale każdy wierzy w swoje.

Pszczelarze często burzą się na opryski wykonywane przez rolników. Rolnicy pryskają swoje plony przeciw grzybom, bakteriom, wirusom, owadom i chwastom... Czy robią to zgodnie z przepisami, potrzebą i zdrowym rozsądkiem? Większość pszczelarzy zapewne uważa, że nie, a ci, którzy oprysk stosują, w większości stwierdzą, że w swoich działaniach są racjonalni. Oni chcą mieć większy plon. Pszczelarze też chcą mieć większy plon. Pszczelarze twierdzą, że opryski rolników szkodzą ich pszczołom. Rolnikom zapewne "opryski" stosowane przez pszczelarzy nie szkodzą. Ale z punktu widzenia natury i równowagi ekosystemu obie grupy robią to samo. Tak jak rolnicy chcą (świadomie czy nie) na swoim małym poletku stworzyć monokulturę, tak samo, lecząc, pszczelarz w ulu tworzy (świadomie lub nie) monokulturę. W monokulturach życie zamiera - nawet bez "chemii". Przerywane są łańcuchy pokarmowe i ekosystemy stają się niewydolne. Wiem, bez oprysków na polach plon będzie "zaledwie" mniejszy, a według pszczelarzy, bez "oprysków" pszczoły umrą. Ale skoro rolnik nie daje się przekonać zaledwie mniejszym plonem, a do tego "szkodzi" innym, to jak mogłem liczyć, że choć jednego pszczelarza przekonam zbliżającą się niechybnie zagładą rodziny?

Pszczoły są jak narkotyk. Mało kto wychodzi z nałogu. Dlatego każdy pszczelarz będzie bronił życia rodziny do ostatniej kropli... leku.

piątek, 7 listopada 2014

I stało się.

I stało się. Pasieczysko nr 2 oficjalnie przestało istnieć. Dziś zebrałem ostatni ul. Dalej nie wiem dlaczego tamto pasieczysko zostało zmiecione, a drugie ma się dobrze.
Czas na małe podsumowanie. Wiosną zakupiłem tam 5 rodzin - we wcześniejszych postach opisywałem ich historię i nie będę jej powtarzał - w każdym razie była burzliwa, również (a może przede wszystkim) z mojej winy. Nie chcę już kupować rodzin na starych ramkach w "gnijących" ulach - może, cokolwiek to było, co zabiło moje pszczoły, wyszło właśnie z tych uli? Ale czy pszczoły nie dałyby rady cały rok pozbyć się tego? Przecież wszystkie rodziny od razu dostały nowe ule i systematycznie budowały nowe plastry gniazda, a stare ramki zostały wymienione... Jeżeli jeszcze kiedyś kupię takie pszczoły to wiosną zostaną strząśnięte do pakietu, ramki z czerwiem zutylizowane i wymienię matki wczesnym latem, gdy rodzina się odbuduje (dając im przerwę w czerwieniu). Z tych 5 kupionych rodzin zrobiłem ostatecznie jeszcze 3 odkłady. Do tego dokupiłem 10 odkładów z młodymi matkami (Sklenary i kundelki). Wszystkie rodziny spotkała śmierć... Do tego śmierć dotknęła 3 dokupione matki hodowlane - 2 Vigorki i 1 Primorską. Pieniądze nie są najważniejsze, ale nie da się ukryć, że tegoroczny "eksperyment" na pasieczysku nr 2 kosztował mnie blisko (a może ponad?) 2000 złotych... Miodu wiele nie wziąłem, tylko dla siebie i najbliższej rodziny. Brak miodu i pieniądze, to jednak nic w porównaniu z przykrym widokiem pustych stanowisk na pasieczysku ...

Zajrzałem dziś pod powałki moich ostatnich 4 rodzin - przy okazji dostałem żądłem (ciekawe czy to ostatni raz w tym roku?). Zadziwiła mnie wyjątkowa siła 2 rodzin - mam wrażenie, że odkąd ostatni raz zajrzałem to jeszcze się rozwinęły (pomimo dennic osiatkowanych). Nie wyjmowałem ramek, nie wiem czy jeszcze mają czerw. Niech robią co uważają za słuszne, choć wolałbym, żeby czerwiu nie było. Moja złapana rójka jest też w naprawdę dobrym stanie. Najgorzej (choć na razie też dobrze) ma się rodzina córki zeszłorocznej Ulmanki, która przez lato była dość silna. Być może wraz z rozwojem rodziny szedł rozwój patogenów i pasożyta i stąd jest ciut słabsza. A może (wersja bardziej optymistyczna) ta rodzina po prostu wstrzymała się szybciej w czerwieniu. Niestety, przy bardzo pobieżnym przeglądzie w 2 ulach rzuciło mi się w oczy parę pszczół z warrozą na "grzbietach"...
Nie zamierzam już zaglądać w tym roku do uli i w żaden sposób ingerować. Pokarmu mają dość. Czekam na wiosnę. Miejmy nadzieję, że pszczoły utrzymają się przy życiu.

niedziela, 2 listopada 2014

Ostatni Mohikanin...

Właśnie wróciłem z mojego drugiego pasieczyska. Tak jak podejrzewałem pojechałem tam między innymi po to, żeby zebrać kolejny ul. Nie spodziewałem się natomiast, że zbiorę tą silniejszą rodzinę... Puchatek miał rację - z pszczołami nigdy nic nie wiadomo... Na tą chwilę została jeszcze jedna rodzina - moja Vigorka, Ostatni Mohikanin. Siedzą może w 2 uliczkach i pszczół jest garstka. Nieustannie atakowane są przez osy. Dennica osiatkowana pełna była osypu martwych pszczół, a od spodu nieustannie dolatywały osy. Niektórym udawało się też przedrzeć przez wąski wylotek (na 2 pszczoły), choć widziałem, że pszczoły jakoś próbują się bronić. Wyjąłem rodzinie siatkę i założyłem pełną dennicę - mała rodzina na dużym gnieździe nie potrzebuje takiej wentylacji, a pełna dennica akurat w przypadku tych pszczół może im tylko pomóc. Mimo tego i tak nie wierzę, że dotrwają nawet do zimy...

Nie wiem czemu 18 uli zostało zmiecione na tamtym pasieczysku, podczas gdy 4 na pierwszym ma się dobrze (na razie?)... Dziś przy ładnej pogodzie noszą nawet pyłek - i to te rodziny, które uważałem za najsłabsze. Może to zły znak, bo matki podjęły czerwienie, żeby nadrabiać duże straty pszczół? A może jest jakaś szansa, że te cztery jednak dotrwają do wiosny? Prognozy wskazują, że zima będzie bardzo łagodna i krótka, podobna jak w zeszłym roku - mam nadzieję, że się mylą, bo jeżeli nie, to wiosną warrozy będzie w ulach masa...

czwartek, 30 października 2014

"Take a tip from me. Bee lazy."

Tym razem postanowiłem napisać parę słów o pszczelarstwie Sama Comforta. Jest to młody amerykański pszczelarz, który prowadzi komercyjną pasiekę w stanach Nowy Jork i Vermont, w zupełnie inny sposób niż pszczelarze, o których pisałem wcześniej. Ale muszę przyznać, że jest to piękne pszczelarstwo i podziwiam jego podejście. Sam Comfort trzyma pszczoły głównie w ulach bezramkowych (Kenya Top Bar Hive), choć parę langstrothów na pewno też się u niego znajdzie. Oczywiście o węzie nie ma mowy, choć jak zaczynał przez 2 sezony jej używał, aby ustabilizować "małą pszczołę" na komórce 4.9. Sam ma zupełnie inne podejście do zysku i pracy z pszczołą, niż właściciele innych pasiek komercyjnych. Miód jest u niego na dalekim miejscu, choć miodem przecież też handluje. Z czegoś musi żyć. A jednak daje jakoś radę. Pasieka prowadzona jest w taki sposób, żeby najważniejsza była pszczoła. Sam nie twierdzi, że 100% pszczół przeżywa batalię z warrozą. I według niego wcale nie o to chodzi. Pozwala się pszczołom roić, bo uważa, że roją się tylko najzdrowsze, najsilniejsze rodziny, radzące sobie w lokalnych warunkach - czyli takie, które warto rozmnażać. U nas podchodzi się do tego od drugiej strony - takie matki się likwiduje. Na rojenie ma metodę - rozkłada rojołapki gdzie się da i większość pszczół ląduje w jego ulach. Twierdzi, że na niektóre swoje pasieczyska zagląda tylko kilka razy w roku - interweniuje jeśli musi, zabiera miód jeśli jest. Jeżeli widzi rójkę umieszcza ją w ulu, a jeśli zauważa nastrój rojowy to po prostu bierze odkład lub sztuczną rójkę. A pszczoły sobie radzą same bez Sama. 
Podobnie jak Michael Bush, Sam Comfort proponuje pszczelarstwo dla leniwych. Jedna z jego rad znalazła się w tytule tego posta - "bądź leniwy". 

Kto ma ochotę zapoznać się bliżej z jego pomysłami powinien zajrzeć na stronę internetową: www.anarchyapiaries.org. A ja pozwolę sobie zacytować parę jego myśli (w oryginale i z moim - miejmy nadzieję wiernym - tłumaczeniem). Niech Sam mówi sam za siebie.


Winnie the Pooh said it: You never can tell with bees. Winnie the Pooh has thus helped me understand bees better than any scientist

- Kubuś Puchatek powiedział: Z pszczołami nigdy nie wiadomo. I tak Kubuś Puchatek pomógł mi zrozumieć pszczoły lepiej niż jakikolwiek naukowiec.

If you like the bees you have now (and they are surviving), you have nothing to gain by importing foreign genetics. If they are surviving and making you happy it sounds like you are a great beekeeper. This doesn't mean that you aren't still figuring things out; it means that that you have at least realized that pretty much everything we've done and continue to do to try and "help" the bees has screwed them up.

- Jeżeli podobają ci się pszczoły, które u siebie trzymasz (i one przeżywają), nie zyskasz nic przez sprowadzanie zagranicznych genów. Jeżeli przeżywają i jesteś z nich zadowolony wygląda na to, że jesteś wspaniałym pszczelarzem. Nie znaczy to, że w ciąż nie rozgryzasz nowych rzeczy, ale znaczy, że przynajmniej zrozumiałeś, że praktycznie wszystko co robiliśmy i robimy aby próbować "pomóc" pszczołom, spaprało je.

Small cell beekeeping is not a silver bullet. Studies have argued that smaller comb does not reduce mite counts, but this kind of beekeeping is not about getting lower mite counts or eradicating the “enemy” but a means of alleviating stress on bees to let them find their own balance after a period of healing.

- Pszczelarstwo małokomórkowe nie jest srebrną kulą. Badania pokazują, że mniejszy plaster nie powoduje zmniejszenia porażenia roztoczem, ale w tym pszczelarstwie nie chodzi o zmniejszenie liczby roztoczy albo o wyplenienie "wroga", ale o zmniejszenie stresu pszczół, aby znalazły własną równowagę po czasie gojenia.

From my few years of observations of treatment-free beekeeping, I believe that a hive that does not fully interrupt its brood cycle at least once an active season will not be able to cope with varroa mite levels

- Po kilku latach obserwacji pszczelarstwa bez leczenia, uważam, że rodzina, w której nie przerwie się czerwienia przynajmniej raz w sezonie aktywności nie poradzi sobie z poziomem roztoczy varroa.

Czy to miałoby być takie proste? Po kilku latach wstępnej selekcji po prostu robić odkład ze starą matką i pozwolić pszczołom na kilka tygodni zrobić przerwę na wychów nowej matki? Sam twierdzi, że w tym czasie pszczoły wyczyszczą w ulu co się da, a młoda matka szybko nadgoni inne ule w rozwoju. Ciekawa myśl. Ja popróbuję. 


Do I claim my bees are survivors? Usually most survive, yes. Do I claim they are productive? Hey, man, my bees don't work for you, me, or anybody. They are bees. When times are good, like Hudson Valley NY in 2010, they do really well.

- Czy twierdzę, że moje pszczoły przeżywają? Zazwyczaj większość przeżywa, tak. Czy uważam, że są produktywne? Hej, człowieku, moje pszczoły nie pracują dla ciebie, dla mnie, czy dla kogokolwiek. One są pszczołami. Kiedy są dobre czasy, jak w Dolinie Hudson stan Nowy Jork w 2010, radzą sobie bardzo dobrze.

Varroa breeds, mutates, and adapts much faster than the bees. High breeding rates give them a genetic answer to any treatment or manipulation. Even formic acid, a very effective "organic" treatment, IS NOT WORKING by itself in many southern apiaires. Not all the mites are killed. The survivors exhibit behaviors they pass to their offspring. So sugar dusting and screen bottom boards promote varroa mites that hang on better. Drone brood removal favors feisty varroa that successfully reproduce on worker brood. However, a parasite that repeatedly kills its host will die with its host. Leaving a group of hives "alone" will allow the development of less aggressive mites and stronger bees.

- Varroa rozmnaża się, mutuje i przystosowuje znacznie szybciej niż pszczoły. Szybkie zmiany pokoleń dają im odpowiedź genetyczną na każde leczenie czy manipulację. Nawet kwas mrówkowy, bardzo skuteczny lek "organiczny", NIE DZIAŁA już samoistnie w wielu południowych pasiekach. Nie wszystkie roztocza giną. Te, które przeżyją wykazują zachowania przekazywane potomstwu. Więc pylenie cukrem pudrem i dennice osiatkowane dają przewagę roztoczom warroa, które dają sobie z tym radę. Wycinanie czerwiu trutowego daje przewagę zadziornej warrozie, która rozmnaża się w czerwiu robotnic. Ale pasożyt, który za każdym razem zabija gospodarza umrze z tym gospodarzem. Pozostawienie grupy rodzin "samym sobie" pozwoli na rozwój mniej agresywnych roztoczy i silniejszych pszczół. 

Ciekawe kiedy pszczelarstwo w Polsce odkryje idee Sama Comforta. Czy da się prowadzić komercyjną pasiekę z sukcesami, bez wyzysku pszczoły? Bez wyszukiwania najmiodniejszych linii, tworzących najsilniejsze rodziny? Przykład "Pasieki Anarchii" udowadnia, że tak.


A na koniec jeszcze jeden z żartów Sama Comforta: 
"- Did you ever get stung?
- Only by the IRS..."
Żart niestety nie jest wprost przetłumaczalny na polski, gdyż polega na grze słów. W tłumaczeniu dosłownym znaczy to: "Czy zostałeś kiedyś użądlony? - Tylko przez IRS". IRS to powiedzmy odpowiednik naszego Urzędu Skarbowego w USA, posiadający uprawnienia śledcze. "Sting" oznacza jednak nie tylko żądło, żądlić... To także potoczne określenie tajnej operacji organów ścigania...

wtorek, 28 października 2014

Zupa z matki pszczelej.

Składniki:

- 500 g matki pszczelej;
- porcja warzywna;
- kostka rosołowa...

Dość żartów, bo w tak smutnym roku mnie to też nie śmieszy...


Potęga lejka i amerykański sen.

Wiele miesięcy temu trafiłem na stronę amerykańskiego pszczelarza Dona Kuchenmeistera, znanego jako "Fat Bee Man" (http://www.dixiebeesupply.com), a także na jego filmy na Youtube (oglądnąłem pewnie około 1/3 - 1/2, potem trochę zabrałko czasu. 90% z nich jest dość "oczywista", choć parę złotych myśli i sposobów można tam znaleźć). To właśnie o jego zachwycie nad potęgą lejka pisałem w jednym z wcześniejszych postów. Jednak o ile wiem, jest to uznany autorytet w świecie tamtejszego pszczelarstwa i znany hodowca pszczół. Zna swój fach. Oczywiście o wybór metod zawsze można się spierać - nie zmienia to faktu, że pszczelarz odnosi sukcesy, a chyba to jest najważniejsze.
Na ile mogłem to stwierdzić Amerykanie mają zupełnie inne podejście do hodowli pszczół niż europejczycy. Tam wystarczy powiedzieć "pszczoła Fat Bee Man'a", żeby każdy wiedział o co chodzi (przynajmniej tak jest w środowisku, którego postępy śledzę). My natomiast lubujemy się w oznaczeniach cyfrowych i nazwach linii. Tam też, część znanych pszczelarzy produkuje matki metodami naturalnymi (rojowe, ratunkowe) i nikogo to nie dziwi, a u nas to "średniowiecze". Czy te matki są gorsze, czy lepsze, nie wypowiadam się, bo nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił gdyby czasem mogły trafić się gorsze (na pewno jest większa różnorodność jakościowa takich matek - jak to w naturze), ale dziwię się natomiast temu, że u nas pokutuje stwierdzenie, że matecznik rojowy to największe zło w świecie pszczelarskim. Nieważne. Nie o tym miałem pisać.


"Send a donation". 

Mentalność amerykańska jest różna od naszej. Nie wiem czy gorsza czy lepsza. Inna. Mnie do końca nie przekonuje, jeżeli mam być szczery, ale są aspekty... ciekawe. Społecznik w USA oczekuje wsparcia, uznania i darowizn, aby mógł realizować swoje zamierzenia "dla większego dobra" ("for greater good"). Tam nikogo nie dziwi, że ktoś powie: "jeżeli spodobał ci się film i skorzystałeś z tej wiedzy - przyślij darowiznę - to pomoże mi nakręcić następny film", tak jak to mówi Fat Bee Man. Gdy pierwszy raz to usłyszałem, trochę mnie to zdziwiło, bo jest to tak obce kulturowo. U nas od społecznika oczekuje się poświęcenia - jeżeli chce być społecznikiem to ma to robić za darmo. Wszelkie próby uzyskania uznania za swoją pracę traktuje się jako "cierpiętnictwo" czy przejaw źle pojętego "mesjanizmu". Praca dla dobra społeczności to co najwyżej reklama własnej działalności czy osoby. Ciekawe jak zareagowałby polski widz, gdyby Tomek Miodek powiedział: "jeżeli nauczyłeś się czegoś z mojego filmu, przyślij darowiznę". W końcu zaoszczędziłeś na płatnym szkoleniu - pokazał ci metodę, dzięki której oszczędziłeś sobie "kupę roboty" i nie musiałeś podnosić czterech liter sprzed komputera. Wiedza w internecie jest za darmo, więc po co płacić?
Michael Bush też wzywa do darowizn, choć mniej nachalnie. Wspomina, że można go wspomóc przez zakup jego książki. Ja to zrobiłem, choć całość wiedzy jest na stronie www.
Amerykański rolnik wie co znaczy potęga zapylania - tam za ustawienie ula płaci 100 - 150 $ pszczelarzowi. Dochody z zapylania są ważnym składnikiem pszczelarskiej wypłaty, często ważniejszym niż sprzedaż produktów pszczelich. U nas pszczelarz musi "wychodzić sobie" względy rolnika, a za ustawienie ula powinien zapłacić rolnikowi miodem, bo przecież ten łaskawie zgodził się udostępnić swojego prywatnego nektaru pszczołom... Do tego jeszcze pewnie powinien "zagryźć zęby", gdy rolnik w południe wyjedzie na oprysk...
Nie wiem czy podejście z USA jest lepsze czy gorsze. Nie mnie to oceniać. Jest inne.
O tym też nie miało być...


"Queen lure" czyli zupa z matki...

Fat Bee Man w jednym z filmów pokazuje jak zwabić roje. Po angielsku matka pszczela nazywana jest królową - queen. U nas też się tak mówi, ale przyznam, że ja wolę określenie "matka". "Lure" to po angielsku wabik, przynęta. Nie zetknąłem się z tą metodą w Polsce, choć nie wykluczam, że ktoś to stosuje - może za płytko szukałem. Mówi się np. o wstawieniu starego plastra do rojołapki, czy kawałka węzy, ale na informację o takim wabiku nie trafiłem. Fat Bee Man sugeruje, żeby nie wyrzucać matek pszczelich po zabiciu, a umieszczać je w alkoholu (oczywiście czystym, a nie w "eier cognac"). Przed sezonem rójek należy rozgnieść matkę w buteleczce i "zupą z matki" wysmarować w środku rojołapkę. Alkohol odparowuje, a feromon matki pozostaje w skrzynce i wabi roje. Ponoć metoda jest bardzo skuteczna... Ja również zrobiłem sobie "zupę z matki". Nie cieszy mnie śmierć rodziny i matki, a przyznam, że konieczność zabicia matki pszczelej jest dla mnie przykra do zrealizowania. Szczerze, to chyba łatwiejsze jest dla mnie zebranie ula po padłej rodzinie, niż zabicie matki pszczelej własnoręcznie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję.

Wczoraj zacząłem wirować pokarm z 4 ostatnio padłych uli. Na jednym z plastrów znalazłem żywą (a raczej "półżywą") matkę pszczelą... Cóż, z bólem serca musiałem ją zabić, a potem skończyła wraz z pozostałymi... W buteleczce z alkoholem mam już 4 matki pszczele. Czy uda się skorzystać z ich śmierci? Wolałbym, żeby żyły, ale jeżeli mogą przynieść mi jakąś korzyść po śmierci ...

matka z pustego ula...

"zupa z matki"


"Nature, if You like what I do, send a donation..."

W chwili obecnej chciałbym również zwrócić się z prośbą o darowiznę. Po pierwsze chciałbym otrzymać darowiznę od natury w postaci przyszłorocznych rójek. Trzeba będzie sporo pszczoły, żeby odbudować straty... A uważam, że - choć nieudolnie - próbuję zrobić to czego chce natura - znaleźć równowagę.

Druga prośba jest bardziej konkretna i do pszczelarzy, którzy tu zajrzą (pewnie wielu ich nie ma). Jeżeli w przyszłym roku złapiecie rójkę, a w Waszym zwyczaju jest zabicie matki z roju (wiem, że 99% z pszczelarzy dokładnie to robi), to mam prośbę żeby nie robić tego przed kontaktem ze mną. Chętnie przyjmę przyszłoroczne matki, które wyszły z rojami - tj. o ile będę miał je do kogo podłożyć, bo pszczoły pewnie wiele nie będzie. Uważam, że przyszłoroczne matki mają duży potencjał w kierunku tego, czego szukam. Jeżeli - po obecnym roku - rodzina będzie miała na tyle dużą siłę, żeby wydać w przyszłym roku rójkę, to znaczy, że może nieść w sobie dużą porcję witalności i odporności na warrozę... Czego Wam i sobie życzę!

sobota, 25 października 2014

Zamierające pasieczysko...

Dziś po południu, przy ładnej pogodzie, pszczoły latały przy ulach ustawionych przy domu. Wciąż wszystkie 4 rodziny mają się chyba nie najgorzej. Do jednej jednak (mojej złapanej rójki), 2 lub 3 razy podczas mojej obecności zaglądała osa... Trochę mnie to martwi, bo wcześniej to zawsze wchodzące do ula osy świadczyły o osłabieniu rodziny... Niemniej jednak dość dużo pszczół było przy wylotku i ewidentnie były to pszczoły zadomowione, a nie rabujące. No cóż - zobaczymy co się będzie działo.

Postanowiłem zaglądnąć na pasieczysko nr 2. I znów jest gorzej. Zastałem tam kolejną katastrofę... Każdy pszczelarz wie, jaki to smutny widok.... Liczyłem się z osypaniem do dziś jednej czy dwóch z najsłabszych rodzin. Tymczasem pozostały tam tylko dwie przy życiu. Jedna to najsilniejsza moja rodzina z tego pasieczyska (z poprzednich 6), natomiast druga to Vigorka - słaba rodzina, którą uprzednio sfotografowałem i zamieściłem zdjęcie na blogu... Czy mogę liczyć, że taka słabizna jakoś dotrwa do wiosny? Nie sądzę...Oczywiście nie zaglądałem im do uli, bo było dość "rześko" i to już nie ta pora roku, żeby im przeszkadzać.

pozostałość pasieki...

Padła moja Primorska. Padła również rodzina, której siłą i czystością ula zachwycałem się w jednym z wcześniejszych wpisów (nie jestem pewny, ale był to albo Sklenar od Szeligi, albo kundelek). Co ciekawe u tej rodziny było "względnie niewiele" osypu martwej warrozy na dennicy - oceniam, że nie więcej niż 1/3 - 1/4 tej liczby, która była na dennicach innych uli (może nawet mniej). Gdybym miał obstawiać to powiedziałbym, że tej rodziny nie zabiła warroza... Nie liczyłem roztoczy. Kiedyś chyba będę musiał przeliczyć - nie dlatego, że interesuje mnie dokładna liczba, bo to dla mnie nie ma absolutnie znaczenia. Ale po to, żeby mniej więcej wiedzieć jaki widok stanowi jaki rząd wielkości osypu (czy to 100, 1000 czy 5000 sztuk). Przyznam, że nie mam wyobrażenia na ten temat. Nie mam też wiedzy na ile liczba martwej warrozy na dennicy może świadczyć o porażeniu żywą warrozą pszczół. I co dzieje się z tą żywą warrozą gdy rodzina umiera? Gospodarz umarł i chciałbym wierzyć, że razem z pasożytem. Ale może udało się pasożytowi zmienić gospodarza? Czy teraz cała żywa warroza z moich 18 uli znajduje się w tych 2, które przeżyły, zaniesiona z rabunkami? Przyznam, że nie wiem, ale liczę, że nie...

martwa matka Primorska - smutny widok...

fragment dennicy "higienicznej" rodziny - warroza jest, 
ale jest jej dużo, dużo mniej niż w innych padłych ulach

Cztery usunięte ule były rabowane przez osy - pszczół tam praktycznie nie było. Może już zaniosły zrabowanym pokarmem całe gniazda? A może było dla nich po prostu za zimno. Po usunięciu "martwych" uli osy rzuciły się na dwa pozostałe... Wcześniej w ogóle ich nie interesowały. Aż zacząłem się zastanawiać czy nie zostawić jakiegoś, żeby osy dały spokój moim pszczołom. Na pewno nie pomoże im teraz niepokojenie i wojny na wylotkach. Z drugiej strony pewnie ul pełen pokarmu zwabiłby więcej os. Może pszczoły dadzą radę się obronić. Zmniejszyłem im jeszcze wylotki, żeby ułatwić obronę Wąwozu Termopile...

osy oblegające ul - na zdjęciu tego dokładnie nie widać, 
ale może 2 czy 3 z tych owadów to pszczoły, reszta osy

Co jeszcze ciekawe - do obecnej chwili żyje tylko jedna rodzina, która ma górny wylotek (rójka pod domem). Reszta to wszystko rodziny na dennicach osiatkowanych. Czy można z tego wyciągnąć jakieś wnioski? Czy próba była wystarczająca, żeby uznać, że górne wylotki nie służą pszczołom? Na razie uznaję, że nie, choćby dlatego, że przy 6 rodzinach jakie żyły 15 października wylotki górne do dolnych (połączonych z siatką) rozkładały się pół na pół. Ten rok jest na tyle dramatyczny, że takiego wniosku nie wyciągnę, ale jeżeli w kolejnych latach selekcja dotknie mocniej rodziny w takich ulach, będę się zastanawiał czy górny wylotek nie jest dla nich aby gorszy. Przez cały rok miałem wrażenie, że w takich ulach dobrze im się mieszka - może się myliłem?

Kolejną ciekawostką są rozmiary komórek plastrów. O ile w pierwszych osypanych ulach w zasadzie były same komórki 5.4, o tyle w każdej kolejnej partii zbieranych rodzin było więcej i więcej komórek 5.3. Zaczęły się też pojawiać komórki 5.2 i również coraz większa ich częstotliwość ujawnia się w później osypanych rodzinach. Znów trzeba napisać, że próba jest za mała na kategoryczne wnioski, ale w świetle obserwacji płynących z całego świata trzeba przyznać, że rozmiar komórki może mieć znaczenie dla żywotności rodzin pszczelich - rodziny, które budowały mniejsze komórki, żyły dłużej.

Zastanawia mnie też jedno. W niektórych ulach na dennicach i przed ulami nie było widać masowo padłej pszczoły - np. przed tą "higieniczną rodziną". Czy z moich uli (przynajmniej z jakiejś małej ich części) wyszły jakieś późne rójki uciekając przed patogenem lub pasożytem? Jeżeli tak to czy mają jakiekolwiek szanse na przeżycie? Czy znajdą nowy dom i będą mieć wystarczająco zapasów aby dotrwać do wiosny? Może powinienem wystawić jakiś ul z kilkoma czystymi ramkami z pokarmem, aby dać im opcję nowego domu. Szanse na przeżycie takiej "bezdomnej" rójki są znikome. Jeżeli gdzieś tam jesteście, to życzę Wam powodzenia!

Leczenie wiosenne, czyli nowy pomysł na okres przejściowy.

Od jakiegoś czasu kołacze mi się po głowie nowy pomysł na okres przejściowy do pszczelarstwa organicznego. Zainspirował mnie do tego Erik Osterlund z podejściem interwencyjnym do leczenia - on leczy te rodziny, które dają objawy wirusa zdeformowanych skrzydeł, niezależnie od pory roku. Czasem jednak trudno wyłapać moment, kiedy należy interwencję w ulu podjąć i stąd pszczelarze zdecydowali się na stałe leczenie w okresach "bezprodukcyjnych" - leczenie prewencyjne (przy "tradycyjnych" metodach to leczenie i tak z reguły wówczas jest konieczne). Ja na razie wciąż decyduję się na wspomaganie cukrem pudrem i maksymalne dzielenie rodzin w okresie pierwszego miodobrania i rójek, ale kto wie czy nie będę musiał kiedyś zweryfikować podejścia. Jeżeli po upływie 4 - 5 lat nie uda mi się stabilizować stanu pasieki poniżej 50% strat rocznie, trzeba będzie rozważyć, czy ta droga jest możliwa do zastosowania w moich realiach pszczelarskich, przy prowadzeniu pasieki ekonomicznie rentownej. Bo jestem przekonany, że będzie wystarczająca "na przetrwanie" - tj. o ile ktoś np. nie wytruje moich pszczół i nie trzeba będzie zaczynać od zera. I stąd zaczął mi po głowie chodzić pomysł, żeby przenieść okres leczenia z jesieni na wiosnę. Leczenie wiosenne to żaden nowy pomysł i żadne odkrycie. Ci, którzy zapamiętale zwalczają każdą sztukę roztocza stosują to od lat. Mnie chodzi natomiast o to, żeby zrezygnować zupełnie z późniejszych interwencji. Oczywiście najlepiej byłoby podleczyć pszczoły metodami organicznymi, ale nawet przy użyciu chemii ta metoda mogłaby mieć wiele zalet.

W tym rozwiązaniu dostrzegam parę wad. Przede wszystkim w późnym lecie i jesieni warroza jest w swoim maksimum, a liczba pszczół i czerwiu drastycznie maleje - to właśnie jest chwila kiedy następuje załamanie kolonii. Poza tym do miodobrania mamy zdecydowanie mniej czasu na ewentualny rozkład substancji chemicznej. Podobnie, chemią, zagrożony jest wychów młodego wiosennego czerwiu, którego jest wiosną sporo i stale coraz więcej. Ten problem wystąpi oczywiście jeżeli zdecydujemy się na leki chemiczne, a nie np. kwasy, które, o ile wiem działają szkodliwie bardziej punktowo na osi czasu (ja pewnie zdecydowałbym się właśnie na nie, bo jest to metoda zdecydowanie bliższa moim założeniom). Takie leczenie trzeba by raczej przeprowadzić wczesną wiosną, kiedy w ulu jest mało czerwiu, aby warroza nie ukryła się pod zasklepem. Ale można by połączyć to z jednorazowym usunięciem czerwiu z rodziny. Na pewno ten sposób musiałby zostać jakoś dopracowany - zresztą pszczelarze często wiosną i tak leczą pszczoły więc te metody są stale przez nich udoskonalane.

Pszczelarze, którzy próbowali prowadzić pasieki bez leczenia, lub robili eksperymenty twierdzą, że "czysta od warrozy" rodzina da radę przeżyć około 2 sezony, a niektóre rodziny nawet 3. To byłoby wystarczające do zastosowania tylko leczenia wiosennego.

A zalet tej metody widzę parę:

1. Nie osłabiamy pszczoły zimowej lekami lub kwasami - przez cały sezon pszczoły wymienią się parokrotnie - osłabimy najbardziej pszczołę, która i tak życie kończy, bo jest pszczołą zeszłoroczną, albo pszczołę, która i tak ma wyjątkowo dużo witalności wiosną. Co najwyżej lekko przyhamujemy rozwój rodziny wiosną, co nie jest wielkim dramatem.

2. W sezonie wymieniamy całe gniazdo, skażone ewentualną chemią, na jaką się decydujemy (przy kwasach ten argument jest w zasadzie nieistotny).

3. Ekosystem ulowy ma szansę się naturalnie odbudować do zimowli, w czasie całego sezonu, kiedy dynamika rozwoju jest duża i cały ul aż buzuje od życia.

4. Selekcja jesienno-zimowa pociągnie za sobą dokładnie te rodziny jakie powinna - tj. te, które pozwolą warrozie na rozwój w ulu przez bieżący rok, albo te, które pozwolą na inwazję warrozy z zewnątrz.

5. Dalsza selekcja wykonywana przez pszczelarza jest łatwiejsza, bo w czasie wiosennego leczenia od razu widzi stan porażenia tych rodzin, które przeżyły, a są silnie zainfekowane, łatwiej podjąć mu decyzje hodowlane i od razu wprowadzać je w życie.

6. Podtrute wiosennym leczeniem matki można praktycznie od razu wymienić, póki dynamika rozwoju rodziny jest duża - matki do zimowli idą "zdrowe", wychowane i żyjące na czystym wosku, odbudowanego gniazda (przy założeniu, że i tak nie wykorzystujemy do tego jakichś metod, dla pszczół nienaturalnych - tj. nie produkujemy matek rojowych lub ratunkowych - czysty plaster jest najbardziej potrzeby właśnie takim matkom na rozwój).

7. Przy ciepłej, wiosennej pogodzie można nawet pokusić się o wyszukanie matki i usunięcie jej z ula na czas leczenia, aby jej nie osłabiać chemią lub kwasem. W jesieni jest to trudniejsze i niewskazane, aby rozbierać przygotowywane do zimowli gniazdo. Na tej samej zasadzie możemy usunąć maksymalnie dużo ramek z ula, aby nie skazić ich chemią. Myślę, że w ciepły dzień na niedługą chwilę można by nawet pokusić się o wyciągnięcie części czerwiu, aby zminimalizować skażenie - te ramki, włożone z powrotem, pomogłyby w odbudowie naturalnego bakteryjnego ekosystemu. W jesieni wszystkie takie zabiegi zdecydowanie zaburzyłyby pszczołom układanie się do zimowli i wprowadziłyby nadmierny stres do rodziny przed najtrudniejszym dla nich czasem.

Dodatkowo podział rodziny w okresie rójek sprzyjałby wspomożeniu pszczół w walce z warrozą "metodą" (może za duże słowo) przerwy w czerwieniu. Przez parę lat może by działało...

Na razie nie zamierzam szukać innych dróg niż metoda resistantbees.com (z modyfikacjami), a w szczególności wprowadzać systemowego leczenia. Muszę się jednak liczyć z koniecznością zmiany nastawienia, bo temat zdecydowanie prosty nie jest, co udowadnia każdy mój kolejny przegląd uli. Przy okazji, jeżeli jakiś pszczelarz tu zaglądnie, chętnie wysłuchałbym tego, co miałby do powiedzenia na temat moich przemyśleń. Na razie to pewien plan czy pomysł i miejmy nadzieję, że nie będę musiał go testować...

środa, 22 października 2014

"Na Amerykanów zawsze można liczyć, że jak już wyczerpią wszystkie złe rozwiązania, wreszcie zastosują właściwe."

Ten post zainspirowany jest stroną Kirka Webstera - www.kirkwebster.com. Jest to uznany autorytet w świecie pszczelarstwa organicznego. Na jego też stronie znalazłem cytat Winstona Churchilla, którym zatytułowałem tegoż posta, a który w ciekawy sposób można odnieść również do pszczelarstwa. Cóż, może Polacy nie wykorzystali jeszcze wszystkich niewłaściwych rozwiązań?
Przeglądając stronę zacząłem się zastanawiać dlaczego w Stanach Zjednoczonych naturalne pszczelarstwo przyjmuje się coraz lepiej i zatacza coraz szersze kręgi (choć wciąż są wyspy "twardogłowych"), a w Europie i Polsce ze świecą (najlepiej z naturalnego wosku pszczelego) szukać kogoś, kto będzie choćby próbował zachęcać do porzucenia leczenia. Czy to wina naszych pszczół, czy po prostu Amerykanie są odważniejsi? A może po prostu są ignorantami i nie wiedzą, że pszczoła nie daje sobie rady z warrozą? Myślę, że trzeba by ich uświadomić, bo przecież ich pszczelarstwo niechybnie załamie się lada dzień...

Chciałbym ten post oprzeć na artykule Kirka Webstera dotyczącego praktycznego aspektu przejścia na treatment free beekeeping (pszczelarstwo bez leczenia) - http://kirkwebster.com/index.php/a-practical-plan-for-removing-all-treatment-from-commercial-apiaries. On również, jak każdy, który zrezygnował z leczenia zetknął się z collapse zanim dotarł do etapu recovery. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Wiem, że niektórym pewnie łzy się cisną do oczu, gdy sprzątają ule po spadłych rodzinach. Wspomniany już Churchill kierując Wielką Brytanię na wojnę obiecywał tylko "krew, pot i łzy". Nikt nie obiecuje, że w wojnie z warrozą będzie lepiej. Jednak Kirk Webster stara się zmienić sposób patrzenia na roztocze. Chce spojrzeć na nie, nie jako na wroga, ale jako na sprzymierzeńca, który pomaga utrzymać coraz zdrowszą populację gatunku. Każdy czynnik selekcyjny, jeżeli pozwolimy mu działać naturalnie, pozwoli ostatecznie na uzyskanie puli osobników danego gatunku, która temu czynnikowi się oprze tj. będzie lepiej przystosowana do bieżących warunków, w których ten czynnik występuje. Owszem, niektóre populacje (zwłaszcza małe, endemiczne) giną bezpowrotnie - to działo się w każdej erze rozwoju życia na ziemi i dzieje się obecnie - również (a może głównie) za sprawą człowieka, ale nie tylko. Tak działa natura. Jeżeli ktoś natomiast chce wmówić innym, że warroza zlikwiduje nasze pszczoły do 0, to się myli. Co z pszczołami z Brazylii? pszczołami Bush'a, Lusby, Webster'a, Osterlund'a, Sama Comfort'a i wielu, wielu innych? Tych pszczelarzy na zachodzie dziś już na prawdę są setki, jeśli nie więcej. A czy wszystkim się wydaje, że dzikich pszczół już nie ma? W Afryce, w wielu rejonach, ludzi nie stać na leczenie własnych dzieci - czy wydaje się Wam, że stać ich na amitrazę czy kumafos? A czy ktoś mi powie, że już nie ma pszczół w Afryce? Owszem trzeba się spodziewać załamania populacji w pierwszych kilku latach. Ale czy lepiej przeżywać taki rok jak obecny co 3 - 4 sezony (a zapewne coraz częściej) i nie wyciągać z nich tego, co dają nam w prezencie - tj. selekcji? Pszczelarze odbudują swoje pasieki, ale cykl w przyszłym roku zaczną od początku... zapewne od wiosennego dymku amitrazy...

Trzeba pamiętać o jednym - selekcjonujemy warrozę na coraz bardziej zjadliwą. Każdą, nawet najbardziej naturalną metodą. Ona, podobnie jak pszczoły, ma kilka etapów rozwojowych w każdym sezonie. Przy tak dużej wymianie pokoleń w ciągu kilku lat stałego stosowania środków chemicznych mamy oporną warrozę jak w banku. Owszem, można wówczas zmienić metodę leczenia. O to w tym chodzi? Nawet jak słyszę o metodzie ramki pracy zastanawiam się kiedy selekcja warrozy pójdzie w tą stronę, że przystosuje się ona do mniejszych komórek i wówczas będzie zjadliwym wrogiem nawet przy komórce 4.9, która obecnie ponoć trochę ma działać. Natura dąży do równowagi, a żaden pasożyt nie dąży do zabicia gospodarza, bo to nie jest w jego interesie! Apis mellifera musi nauczyć się żyć w równowadze z nowym pasożytem, tak jak ten musi nauczyć się równowagi z pszczołą... Jak słyszę o hodowcach, którym przez 20 lat selekcji "na cechę" udało się ograniczyć leczenie pszczół do jakiejś mniej lub bardziej naturalnej metody, to część mnie każe mi ich podziwiać i wołać "hura", a część mówi: "zmarnował 20 lat, włożył w to tyle wysiłku, pracy i czasu, a niejeden hobbystyczny pszczelarz w USA w ciągu 5 lat ma daleko bardziej spektakularne sukcesy". Proszę mnie źle nie zrozumieć - podziwiam takich ludzi. Podziwiam każdego, kto z aptekarską precyzją walczy o lepszą pszczołę. Gdyby każdy włożył w to 20% tego wysiłku, ba, nawet 10 %, to nie byłoby potrzeby zakładać bloga o pasiece i warrozie. Po prostu czasem mam wrażenie, że tak złożonego, dzikiego superorganizmu nie da się, aż tak zdiagnozować, wyliczyć - a nawet jeżeli da się go opisać matematycznie, to czy to ma idealne przełożenie na inną pszczelą rodzinę obok? Zmiennych jest zbyt dużo... A mam wrażenie, że to może być znacznie prostsze niż 20-toletnie studia nad konkretną cechą pszczelą...

Wróćmy jednak do praktycznej metody proponowanej przez Webstera. Jest to metoda na tzw. okres przejściowy, w pszczelarstwie komercyjnym, w której, jak twierdzi Webster, można uniknąć dotkliwych strat, a czasem nawet utrzymać stały dochód. To ma być metoda dla tych, którzy twierdzą, że nie udźwigną strat, bo z pszczół żyją. W naszych, zacofanych realiach niestety nie do zastosowania, z racji braku dostępu do pszczoły po selekcji. 6 najważniejszych punktów w tej metodzie to:
1. naturalny pokarm dla pszczół;
2. czysty wosk;
3. pszczoły odporne na warrozę (to właśnie kluczowy czynnik, który w USA jest prawie na wyciągnięcie ręki, a u nas praktycznie nie do przejścia);
4. kontrola unasienniania, tak aby co najmniej 75% trutni pochodziło z "naszych" pszczół;
5. wymiana matek na własne;
6. dobre nastawienie.

Ten ostatni punkt wywołał u mnie uśmiech, ale jak się nad tym zastanowić, bez tego ani rusz. Webster przytacza anegdotkę o farmerze z Iowa, który rokrocznie uzyskiwał rekordowe plony kukurydzy. Na spotkaniu farmerów, większość miała zgłosić się aby uzyskać informacje na temat czasu wysiewu, nawożenia, głębokości orania pola itp. Tymczasem jakie miało być ich zdzwienie, kiedy usłyszeli historyjkę z cyklu bajki dla dzieci, o tym, jak ważne jest pozytywne nastawienie i "wczucie się w bycie kukurydzą" - jej potrzeb, wymagań glebowych, wilgotności itp. Wiem, wiem, ot historyjka. Ale kiedy rodziny zaczną się sypać bez dobrego nastawienia i optymistycznej wiary się nie da. Wiem, bo przerabiam to od końca sierpnia u siebie. Pomimo tego powiem szczerze, że bardziej boję się, że ktoś wytruje mi pszczoły (celowo lub nie) lub ukradnie czy zniszczy ule, niż to, że zabije je warroza. Nawet 3 - 4 ule wiosną to będzie dobry punkt startu... (systematycznie obniżam oczekiwania...).

Część pszczelarzy powie, że nie pozwoli sobie na utratę kilkudziesięciu procent pni w ramach selekcji - ale niech mi powiedzą w takim razie, jak przetrwają przyszły rok po obecnym sezonie? Z tego co czytam osyp rodzin jest przerażająco wysoki - nie tylko u mnie.

Mając spełnione powyższe założenia Webster proponuje czteroletni plan dojścia do stabilnej pasieki bez leczenia.
1 rok - wymiana matek na te, pochodzące od hodowców, którzy prowadzili selekcję, wymianę wosku na czysty (np. na węzę z pewnego źródła). Na koniec roku Webster sugeruje ostatnie przeleczenie naturalnym środkiem (kwasami), który nie zanieczyści wosku.
2 rok - wychowanie własnych matek i unasiennienie ich trutniami pochodzącymi od matek z zeszłego sezonu (wymienionymi na "oporne" na warrozę). Do tego produkcja maksymalnej ilości odkładów, aby uzupełnić nadchodzące straty z końca bieżącego roku i roku kolejnego.
3 rok - Webster twierdzi, że będzie najcięższy i należy się liczyć z największymi stratami (to 2gi sezon bez leczenia). I znów produkcja maksymalnej ilości odkładów i hodowla własnych matek (z możliwie szerokiej puli reproduktorek);
4 rok to już stabilizacja populacji - etap recovery.

No cóż, to nie jest system dla hobbysty, w celu uzyskania "żyjącej" pszczoły, ale droga dla profesjonalistwów od "tradycyjnego" pszczelarstwa do pszczelarstwa "organicznego". Ponoć system powinien zapewnić ciągłość dochodów, a w razie zbyt dużych ubytków rodzin w 2gim i 3cim roku, 4ty ma zapewnić naddatek odkładów, którymi można uzupełnić straty z lat poprzednich. To jeden z pomysłów, jedna z dróg. Jeżli ktoś chce zmienić swoje pszczelarstwo i swoje otoczenie, to znajdzie sposób. Jak nie ten, to inny. A kto nie chce... cóż, tego nikt i nic nie przekona i wiecznie będzie twierdził, że się nie da. U nas niestety dostęp do pszczoły po selekcji jest trudny - niemniej jednak pszczoły w paru pasiekach są już po "wstępnej selekcji" i z tego co piszą hodowcy radzą sobie z warrozą lepiej niż przeciętna pszczoła. Przyszły rok dla mnie musi zacząć się od sprowadzenia takiej pszczoły - muszę jednak wiedzieć na ile rodzin mogę liczyć wiosną. Pewnie wielkich zakupów nie mogę planować...

Webster wskazuje russian bee (po polsku "primorska"), jako pszczołę, która ma najlepiej na starcie radzić sobie z warrozą. Chyba faktycznie coś w tej pszczole musi być, skoro tak wielu ludzi o tym mówi. Cóż, Bush nie wskazuje żadnej pszczoły (każe szukać "lokalnej, dzikiej" pszczoły), a pszczoła Lusby ma być ponoć krzyżówką krainki z kaukaską (tak miało wyjść z badań genetycznych). Jak widać nie ma reguł.

Co ciekawe Webster nie prowadzi swojej pasieki na komórce 4.9, a na węzie 5.2 (naturalnie jego pszczoły budują ponoć 5.1 - 5.4). Twierdzi, że na każdej komórce można znaleźć stabilną populację pszczoły, jeżeli zapewnimy pozostałe wymagania pszczelarstwa organicznego (przede wszystkim naturalny pokarm i czysty wosk). Przyznam szczerze, że im więcej o tym czytam tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne. Jeżeli selekcja zabiera podobną ilość "małych" i "dużych" pszczół (a to wiemy z różnych źródeł internetowych), to może faktycznie coś w tym być. Również, im dłużej wgłębiam się w ten temat, rozważam za i przeciw, to właściwsze wydaje mi się bardziej radykalne podejście do selekcji. Oczywiście, trzeba dać pszczole szansę. Zapewnić jej maksimum tego, co potrzebuje. Ale potem trzeba dać naturze wolną drogę.

A skoro już jesteśmy w świecie marzeń, pobożnych życzeń, bajek i cytatów to pozwolę sobie zacytować bohatera z dziecinnych lat - Kapitana Planetę : "the power is yours". Możecie mnie mieć za naiwniaka, ale naprawdę od tego jak będziemy hodować pszczoły dziś, zależy to jaka ta pszczoła będzie jutro. Nie zmarnujmy tegorocznej selekcji!

środa, 15 października 2014

Dramat na pasieczysku nr 2 - CD.

Dziś zdecydowałem się posprzątać trochę na pasieczysku. Wybierając się na miejsce wiedziałem już, że zastanę tam widok, który zdecydowanie mnie nie ucieszy i trochę bardziej na zimno przygotowywałem się do wyjazdu. Zastanawiałem się czy podjąć interwencję względem słabych rodzin, czy nie. A jeżeli już interweniować, to w jaki sposób? Do głowy  przychodziły mi różne rozwiązania - a to użyć kwasu szczawiowego, który zakupiłem w wakacje, właśnie po to, żeby takie interwencje przeprowadzić, a to nawet użyć rapicidu, w tych rodzinach, które ewentualnie złączę. Argumentem za użyciem tego ostatniego środka miał być szeroki zakres działania opisywanego przez pszczelarzy - a przecież dalej nie byłem i nie jestem wciąż pewny co zabija moje (i innych) pszczoły. Niemniej jednak ostatecznie uznałem, że Rapicid to nie jest środek dla moich pszczół.
Dla mnie każda interwencja w życie pszczelej rodziny, jest złem, bo zaburza ekosystem ula (nawet jeśli ten już jest zaburzony chorobą). Wybór środka interwencji ma już mniejsze znaczenie, bo jest ostatecznością - ważne żeby był skuteczny (oczywiście lepiej jeżeli będzie "naturalny", niemniej jednak podstawowym kryterium ma być skuteczność). Ta rodzina i tak ma zacząć od zera - tj. jak najszybsza wymiana matki i wosku. Nie zdecydowałem się na żadną chemię, bo nie mam wiary w pełną, stuprocentową skuteczność, ani Rapicidu, ani żadnego innego środka. Kwas pewnie dobiłby słabe pszczoły (wiosną pewnie zdecydowałbym się na tą metodę, ale obecnie za bardzo osłabiłbym pszczołę zimową). Może te moje "interwencje" pozostaną tylko teoretyczne, bo ostatecznie nigdy się na nie nie zdecyduję?.. To dość prawdopodobne. Do ostatniej chwili będę wierzył w moc natury, a potem będzie już i tak za późno. Natura to też śmierć, a nie tylko rozkwit. Swoją drogą czasem zastanawiam się nad tym jak to pszczelarze zapamiętale leczą pszczoły z warrozy - nie przejmują się tym co tak naprawdę robią naturze i pszczołom, tylko próbują wszelkich sposobów, aby przeżyły. Stale i wytrwale walczą z naturą. Rozumiem, że jak choruje człowiek, członek rodziny, to każdy myśli o tym, że trzeba oddać nerkę, płuco, zlikwidować oszczędności, sprzedać dom. Ale czy w przypadku dzikiego zwierzęcia powinniśmy aż tak bardzo walczyć o jego życie, nie przejmując się, że osłabiamy cały gatunek? Gdyby pszczelarze angażowali 50% tej energii w zwalczanie warrozy, co obecnie, to od wielu lat varroa destructor nie byłby już problemem pasiek... Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie postawić granicę...
garstka pszczół - to mniej więcej 1/3 pszczół jakie były w tym ulu

Uznałem, że skoro i tak moja wiara w ocalenie słabych rodzin jest znikoma (z racji nie tylko daleko posuniętego stopnia osłabienia rodzin, ale i pory roku), to jeśli już na miejscu uznam, że muszę podjąć interwencję, będzie ona minimalna. Przygotowałem więc ciasto miodowo cukrowe z domieszką wyciągu z propolisu. Jeżeli pszczoły chorują na nosemę to może po zjedzeniu ciasta propolis pomoże im w walce z pasożytem...

Po przeglądnięciu uli, na tyle dokładnym na ile pozwalała mi pora roku, stwierdziłem, że 2 rodziny mają się bardzo dobrze, 1 rodzina dobrze, 2 co najwyżej średnio i 1 bardzo słabo.
najmocniejsza rodzina, po przeglądzie

jedna ze słabszych rodzin - matka Vigor

Tym trzem pierwszym daję szansę na przetrwanie. Pozostałym niewielkie - te trzy najsłabsze dostały ode mnie po trochę ciasta z propolisem. Najsłabsza to rodzina z matką Primorską od pana Lewandowskiego. Niestety nie dałem "połowy szansy" tej pszczole na dojście do siły i na pokazanie tego co potrafi. Nie wróżę jej przetrwania zimy, a większe prawdopodobieństwo jest, że nawet nie dotrwa do pierwszych przymrozków. To moja wina, że nie dałem matki od początku do rodziny działającej prężniej, ale mam też trochę żalu do hodowcy (nie zrzucam na niego winy za porażkę tej matki, bo to tylko moja wina, ale czułem się trochę zlekceważony jako klient detaliczny), że pomimo zamówienia matki jeszcze w zeszłym roku (w grudniu, czy nawet w listopadzie) otrzymałem ją dopiero w ostatnich dniach lipca lub nawet pierwszych dniach sierpnia i to dopiero po tym jak się przypomniałem (dokładnych dat nie pamiętam). Nie miała w ogóle szans na pokazanie czy jest wartościowa. Trudno.
tyle zostało z pasieczyska nr 2 - jeszcze niedawno stało tu 18 uli...

5 uli od razu musiałem usunąć z pasieczyska - jeden był już prawie całkowicie wyrabowany, w innych było jeszcze trochę pokarmu, który odwirowałem uzyskując 26 słoików 0,9l gotowego pokarmu (to o wiele więcej niż uzyskałem w tym roku miodu). Sporo pokarmu nie dało się odwirować gdyż był bardzo gęsty, a ja nie przykładałem się, aż tak bardzo jak przykładałbym się do miodu. Teraz zastanawiam się czy w jakiś sposób ten pokarm sterylizować, myślę że byłoby to wskazane, ale czy konieczne? Muszę trochę doczytać w tym temacie. Domowymi sposobami i tak zapewne nie dam rady pozbyć się przetrwalników pewnych bakterii, a w środowisku miodu (ten pokarm na pewno zachował sporo właściwości miodu) zapewne żywe bakterie czy grzyby i tak nie dadzą rady przetrwać. Może celowym byłoby pozbyć się tego pokarmu, lub zużytkować do własnych celów spożywczych? Pszczele choroby nie szkodzą ludziom...
wycofane korpusy

W jednym z usuwanych uli była też matka, którą złapałem - z bólem serca będę musiał ją zabić, bo nie mam co z nią zrobić. To natura chciała ją wyeliminować, nie ja...
matka w pustym ulu - na podłożu sporo osypu warrozy


A może to jednak warroza?

Przy usuwaniu uli stwierdziłem, że czynnik warrozy był poważniejszy niż do tej pory myślałem. Chyba jednak mocno nie doceniłem tego pasożyta. Nie wiem czy varroa  to główny powód upadku moich rodzin i pewnie tego się nigdy nie dowiem. Jednak w kilku ulach na dennicach zauważyłem bardzo duży osyp tego pasożyta. Nie zdecydowałem się na liczenie, bo nie mam natury skryby, niemniej jednak martwej warrozy było dużo, a w niektórych ulach bardzo dużo (we wcześniej "zbieranych" ulach nie było warrozy aż tak wiele). Jednak ukrywała się skuteczniej przede mną niż myślałem. Zastanawiam się jak się to ma do pszczół innych okolicznych pszczelarzy, które też padają. Czy należy założyć, że wszyscy niewłaściwie wykonują zabiegi lecznicze i dlatego pasieki zamierają? A może rodziny jednak osłabia jakiś patogen, a warroza - nawet jeżeli wiele jej nie pozostanie po zabiegach - pomaga zaledwie "dobić" rodziny? Na pewno to nie tylko warroza, bo przecież większość pszczelarzy stosuje jakieś metody i nauczyła się już jakoś kontrolować pasożyta. No chyba, że stało się to, o czym pisali pszczelarze amerykańscy, czyli Varroa masowo uodporniła się na środki lecznicze. Wówczas tym bardziej należy zwrócić się w stronę pszczelarstwa naturalnego.
osyp martwych pszczół i warrozy - we wcześniej zbieranych ulach tyle pasożyta nie było.

Jeżeli to warroza, to w tej całej smutnej sprawie jest jeden pozytyw - moje ule osypały się z powodu tego czynnika selekcyjnego jaki założyłem. Gdyby było tak, że presję selekcyjną wywarł jakiś "okresowy" patogen, który w najbliższych latach nie wystąpi to mogłoby znaczyć, że w przyszłym roku warroza dobije resztkę moich uli. Jeżeli natomiast to roztocz przyczynił się do upadku moich rodzin, to mogę liczyć na to, że te, które ewentualnie przetrwają, mogą mieć jakąś cechę umożliwiającą im radzenie sobie z pasożytem. I choć spadek rodzin jest znacznie większy niż sądziłem to przynajmniej mógłbym liczyć, że selekcja idzie w dobrą stronę.

w jednej z rodzin na dennicy znajdowały się dziwne granulki 
- nie wiem co one znaczą i nie wiem czy są objawem jakiejś choroby lub inwazji

Niezależnie od tegorocznej przyczyny upadku rodzin, w pszczelarstwie naturalnym nie może chodzić tylko o warrozę. Pszczoły muszą uzyskiwać odporność na każdy czynnik chorobotwórczy. A naszym zadaniem jest im to umożliwić.