Ten post zainspirowany jest stroną Kirka Webstera - www.kirkwebster.com. Jest to uznany autorytet w świecie pszczelarstwa organicznego. Na jego też stronie znalazłem cytat Winstona Churchilla, którym zatytułowałem tegoż posta, a który w ciekawy sposób można odnieść również do pszczelarstwa. Cóż, może Polacy nie wykorzystali jeszcze wszystkich niewłaściwych rozwiązań?
Przeglądając stronę zacząłem się zastanawiać dlaczego w Stanach Zjednoczonych naturalne pszczelarstwo przyjmuje się coraz lepiej i zatacza coraz szersze kręgi (choć wciąż są wyspy "twardogłowych"), a w Europie i Polsce ze świecą (najlepiej z naturalnego wosku pszczelego) szukać kogoś, kto będzie choćby próbował zachęcać do porzucenia leczenia. Czy to wina naszych pszczół, czy po prostu Amerykanie są odważniejsi? A może po prostu są ignorantami i nie wiedzą, że pszczoła nie daje sobie rady z warrozą? Myślę, że trzeba by ich uświadomić, bo przecież ich pszczelarstwo niechybnie załamie się lada dzień...
Chciałbym ten post oprzeć na artykule Kirka Webstera dotyczącego praktycznego aspektu przejścia na treatment free beekeeping (pszczelarstwo bez leczenia) - http://kirkwebster.com/index.php/a-practical-plan-for-removing-all-treatment-from-commercial-apiaries. On również, jak każdy, który zrezygnował z leczenia zetknął się z collapse zanim dotarł do etapu recovery. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Wiem, że niektórym pewnie łzy się cisną do oczu, gdy sprzątają ule po spadłych rodzinach. Wspomniany już Churchill kierując Wielką Brytanię na wojnę obiecywał tylko "krew, pot i łzy". Nikt nie obiecuje, że w wojnie z warrozą będzie lepiej. Jednak Kirk Webster stara się zmienić sposób patrzenia na roztocze. Chce spojrzeć na nie, nie jako na wroga, ale jako na sprzymierzeńca, który pomaga utrzymać coraz zdrowszą populację gatunku. Każdy czynnik selekcyjny, jeżeli pozwolimy mu działać naturalnie, pozwoli ostatecznie na uzyskanie puli osobników danego gatunku, która temu czynnikowi się oprze tj. będzie lepiej przystosowana do bieżących warunków, w których ten czynnik występuje. Owszem, niektóre populacje (zwłaszcza małe, endemiczne) giną bezpowrotnie - to działo się w każdej erze rozwoju życia na ziemi i dzieje się obecnie - również (a może głównie) za sprawą człowieka, ale nie tylko. Tak działa natura. Jeżeli ktoś natomiast chce wmówić innym, że warroza zlikwiduje nasze pszczoły do 0, to się myli. Co z pszczołami z Brazylii? pszczołami Bush'a, Lusby, Webster'a, Osterlund'a, Sama Comfort'a i wielu, wielu innych? Tych pszczelarzy na zachodzie dziś już na prawdę są setki, jeśli nie więcej. A czy wszystkim się wydaje, że dzikich pszczół już nie ma? W Afryce, w wielu rejonach, ludzi nie stać na leczenie własnych dzieci - czy wydaje się Wam, że stać ich na amitrazę czy kumafos? A czy ktoś mi powie, że już nie ma pszczół w Afryce? Owszem trzeba się spodziewać załamania populacji w pierwszych kilku latach. Ale czy lepiej przeżywać taki rok jak obecny co 3 - 4 sezony (a zapewne coraz częściej) i nie wyciągać z nich tego, co dają nam w prezencie - tj. selekcji? Pszczelarze odbudują swoje pasieki, ale cykl w przyszłym roku zaczną od początku... zapewne od wiosennego dymku amitrazy...
Trzeba pamiętać o jednym - selekcjonujemy warrozę na coraz bardziej zjadliwą. Każdą, nawet najbardziej naturalną metodą. Ona, podobnie jak pszczoły, ma kilka etapów rozwojowych w każdym sezonie. Przy tak dużej wymianie pokoleń w ciągu kilku lat stałego stosowania środków chemicznych mamy oporną warrozę jak w banku. Owszem, można wówczas zmienić metodę leczenia. O to w tym chodzi? Nawet jak słyszę o metodzie ramki pracy zastanawiam się kiedy selekcja warrozy pójdzie w tą stronę, że przystosuje się ona do mniejszych komórek i wówczas będzie zjadliwym wrogiem nawet przy komórce 4.9, która obecnie ponoć trochę ma działać. Natura dąży do równowagi, a żaden pasożyt nie dąży do zabicia gospodarza, bo to nie jest w jego interesie! Apis mellifera musi nauczyć się żyć w równowadze z nowym pasożytem, tak jak ten musi nauczyć się równowagi z pszczołą... Jak słyszę o hodowcach, którym przez 20 lat selekcji "na cechę" udało się ograniczyć leczenie pszczół do jakiejś mniej lub bardziej naturalnej metody, to część mnie każe mi ich podziwiać i wołać "hura", a część mówi: "zmarnował 20 lat, włożył w to tyle wysiłku, pracy i czasu, a niejeden hobbystyczny pszczelarz w USA w ciągu 5 lat ma daleko bardziej spektakularne sukcesy". Proszę mnie źle nie zrozumieć - podziwiam takich ludzi. Podziwiam każdego, kto z aptekarską precyzją walczy o lepszą pszczołę. Gdyby każdy włożył w to 20% tego wysiłku, ba, nawet 10 %, to nie byłoby potrzeby zakładać bloga o pasiece i warrozie. Po prostu czasem mam wrażenie, że tak złożonego, dzikiego superorganizmu nie da się, aż tak zdiagnozować, wyliczyć - a nawet jeżeli da się go opisać matematycznie, to czy to ma idealne przełożenie na inną pszczelą rodzinę obok? Zmiennych jest zbyt dużo... A mam wrażenie, że to może być znacznie prostsze niż 20-toletnie studia nad konkretną cechą pszczelą...
Wróćmy jednak do praktycznej metody proponowanej przez Webstera. Jest to metoda na tzw. okres przejściowy, w pszczelarstwie komercyjnym, w której, jak twierdzi Webster, można uniknąć dotkliwych strat, a czasem nawet utrzymać stały dochód. To ma być metoda dla tych, którzy twierdzą, że nie udźwigną strat, bo z pszczół żyją. W naszych, zacofanych realiach niestety nie do zastosowania, z racji braku dostępu do pszczoły po selekcji. 6 najważniejszych punktów w tej metodzie to:
1. naturalny pokarm dla pszczół;
2. czysty wosk;
3. pszczoły odporne na warrozę (to właśnie kluczowy czynnik, który w USA jest prawie na wyciągnięcie ręki, a u nas praktycznie nie do przejścia);
4. kontrola unasienniania, tak aby co najmniej 75% trutni pochodziło z "naszych" pszczół;
5. wymiana matek na własne;
6. dobre nastawienie.
Ten ostatni punkt wywołał u mnie uśmiech, ale jak się nad tym zastanowić, bez tego ani rusz. Webster przytacza anegdotkę o farmerze z Iowa, który rokrocznie uzyskiwał rekordowe plony kukurydzy. Na spotkaniu farmerów, większość miała zgłosić się aby uzyskać informacje na temat czasu wysiewu, nawożenia, głębokości orania pola itp. Tymczasem jakie miało być ich zdzwienie, kiedy usłyszeli historyjkę z cyklu bajki dla dzieci, o tym, jak ważne jest pozytywne nastawienie i "wczucie się w bycie kukurydzą" - jej potrzeb, wymagań glebowych, wilgotności itp. Wiem, wiem, ot historyjka. Ale kiedy rodziny zaczną się sypać bez dobrego nastawienia i optymistycznej wiary się nie da. Wiem, bo przerabiam to od końca sierpnia u siebie. Pomimo tego powiem szczerze, że bardziej boję się, że ktoś wytruje mi pszczoły (celowo lub nie) lub ukradnie czy zniszczy ule, niż to, że zabije je warroza. Nawet 3 - 4 ule wiosną to będzie dobry punkt startu... (systematycznie obniżam oczekiwania...).
Część pszczelarzy powie, że nie pozwoli sobie na utratę kilkudziesięciu procent pni w ramach selekcji - ale niech mi powiedzą w takim razie, jak przetrwają przyszły rok po obecnym sezonie? Z tego co czytam osyp rodzin jest przerażająco wysoki - nie tylko u mnie.
Mając spełnione powyższe założenia Webster proponuje czteroletni plan dojścia do stabilnej pasieki bez leczenia.
1 rok - wymiana matek na te, pochodzące od hodowców, którzy prowadzili selekcję, wymianę wosku na czysty (np. na węzę z pewnego źródła). Na koniec roku Webster sugeruje ostatnie przeleczenie naturalnym środkiem (kwasami), który nie zanieczyści wosku.
2 rok - wychowanie własnych matek i unasiennienie ich trutniami pochodzącymi od matek z zeszłego sezonu (wymienionymi na "oporne" na warrozę). Do tego produkcja maksymalnej ilości odkładów, aby uzupełnić nadchodzące straty z końca bieżącego roku i roku kolejnego.
3 rok - Webster twierdzi, że będzie najcięższy i należy się liczyć z największymi stratami (to 2gi sezon bez leczenia). I znów produkcja maksymalnej ilości odkładów i hodowla własnych matek (z możliwie szerokiej puli reproduktorek);
4 rok to już stabilizacja populacji - etap recovery.
No cóż, to nie jest system dla hobbysty, w celu uzyskania "żyjącej" pszczoły, ale droga dla profesjonalistwów od "tradycyjnego" pszczelarstwa do pszczelarstwa "organicznego". Ponoć system powinien zapewnić ciągłość dochodów, a w razie zbyt dużych ubytków rodzin w 2gim i 3cim roku, 4ty ma zapewnić naddatek odkładów, którymi można uzupełnić straty z lat poprzednich. To jeden z pomysłów, jedna z dróg. Jeżli ktoś chce zmienić swoje pszczelarstwo i swoje otoczenie, to znajdzie sposób. Jak nie ten, to inny. A kto nie chce... cóż, tego nikt i nic nie przekona i wiecznie będzie twierdził, że się nie da. U nas niestety dostęp do pszczoły po selekcji jest trudny - niemniej jednak pszczoły w paru pasiekach są już po "wstępnej selekcji" i z tego co piszą hodowcy radzą sobie z warrozą lepiej niż przeciętna pszczoła. Przyszły rok dla mnie musi zacząć się od sprowadzenia takiej pszczoły - muszę jednak wiedzieć na ile rodzin mogę liczyć wiosną. Pewnie wielkich zakupów nie mogę planować...
Webster wskazuje russian bee (po polsku "primorska"), jako pszczołę, która ma najlepiej na starcie radzić sobie z warrozą. Chyba faktycznie coś w tej pszczole musi być, skoro tak wielu ludzi o tym mówi. Cóż, Bush nie wskazuje żadnej pszczoły (każe szukać "lokalnej, dzikiej" pszczoły), a pszczoła Lusby ma być ponoć krzyżówką krainki z kaukaską (tak miało wyjść z badań genetycznych). Jak widać nie ma reguł.
Co ciekawe Webster nie prowadzi swojej pasieki na komórce 4.9, a na węzie 5.2 (naturalnie jego pszczoły budują ponoć 5.1 - 5.4). Twierdzi, że na każdej komórce można znaleźć stabilną populację pszczoły, jeżeli zapewnimy pozostałe wymagania pszczelarstwa organicznego (przede wszystkim naturalny pokarm i czysty wosk). Przyznam szczerze, że im więcej o tym czytam tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne. Jeżeli selekcja zabiera podobną ilość "małych" i "dużych" pszczół (a to wiemy z różnych źródeł internetowych), to może faktycznie coś w tym być. Również, im dłużej wgłębiam się w ten temat, rozważam za i przeciw, to właściwsze wydaje mi się bardziej radykalne podejście do selekcji. Oczywiście, trzeba dać pszczole szansę. Zapewnić jej maksimum tego, co potrzebuje. Ale potem trzeba dać naturze wolną drogę.
A skoro już jesteśmy w świecie marzeń, pobożnych życzeń, bajek i cytatów to pozwolę sobie zacytować bohatera z dziecinnych lat - Kapitana Planetę : "the power is yours". Możecie mnie mieć za naiwniaka, ale naprawdę od tego jak będziemy hodować pszczoły dziś, zależy to jaka ta pszczoła będzie jutro. Nie zmarnujmy tegorocznej selekcji!
Przeczytałem kolegi manifest i jestem troszkę zaskoczony…?
OdpowiedzUsuńJa nie uważam żebym żył w zacofanych realiach. Zachłysnąć się Hameryką można łatwo bo u nich zawsze jest wszystko piękne i takie oczywiste… Czy kolega uważa, że naprawdę nie mamy dostępu do materiału wyselekcjonowanego? Z resztą czy oni mają pszczołę odporną na V.?
Bo jeśli mają taka pszczołę to wystarczy zaprosić ją na Polską ziemię i niech rozmnaża się dla dobra nas wszystkich zacofanych i kładzie Varroa ze wszystkimi patogenami na łopatki ale czy o to w tym wszystkim chodzi Panie kolego?
Kirk Webster świetnie piszę to trzeba mu przyznać… Potrafi zachęcić i z tego co czytam chyba mu się udaje. Brakuje mi tylko aktualności i bieżących informacji.
Co do jego metody to jest praktycznie taka sama jak u większości organiczników. Co do czystości wosku i węzy z pewnego źródła to mógłby być duży problem u nas w Polsce. Wychów własnych matek jest do zrobienia i nawet można postarać się je unasiennić z dużym prawdopodobieństwem własnymi trutniami. Reszta planu przy zaciśniętych zębach i odłożonej gotówce w skarpecie do zrealizowania.
Pozdrawiam
Nigdy nie twierdziłem, że Polacy są zacofani. To chyba nadinterpretacja tego co napisałem? Nie wiem czemu z tego komentarza przebija taka ocena... A faktycznie użyłem może dość nieszczęśliwego sformułowania, ale w konkretnym miejscu, odnoszącego się do konkretnego aspektu pszczelarstwa organicznego.
OdpowiedzUsuńZ tego co czytam to ogólnie pszczelarstwo tam ma się gorzej niż w Europie. Co najwyżej możemy być zacofani względem ekonomicznego wyzysku pszczoły - co akurat jest dobre i dla pszczoły i pewnie dla nas.
Nie możesz nie przyznać, że względem ich pszczelarstwa organicznego nie jesteśmy w tyle? Nie wiem też czemu ten "manifest" według Ciebie odbiega od innych moich "manifestów" - tzn. że ten akurat Cię zaskoczył...
Uważam, że mamy zdecydowanie gorszy dostęp do materiału wyselekcjonowanego. Nie zetknąłem się z hodowcą w Polsce, od którego mógłbym kupić matki, od pszczół wiele lat nieleczonych (najbliżej tego jest wg mojej wiedzy Elgon). Jest inaczej? A w USA jest to możliwe. Nie wiem czy ich pszczoła jest "odporna" (zwał jak zwał) ale bez leczenia żyje - mnie to wystarcza.
Natomiast sprowadzenie jej do nas i zmiana jej środowiska tak gwałtownie mogłaby spowodować tylko to, że tam przystosowana pszczoła u nas zginie z byle powodu (choćby odmienność genetyczna naszych bakterii spowoduje, że pszczoła nie da sobie rady). Swoją drogą niewykluczone, że sprowadzenie odpowiednio dużej populacji mogłoby nam ułatwić życie - wówczas selekcja mogłaby być zdecydowanie łatwiejsza - z ich materiału.
Niestety selekcji na tą skalę u nas się nie robi - jeżeli tak, to chętnie dowiem się gdzie. A jeżeli robi ją hodowca, to chętnie kupię od niego matki. Natomiast nie znam ani jednego - a Ty znasz?
Podoba mi się takie podejście. Jest bliskie mojemu bo naturalny pokarm jest tu bardzo ważny. To jednak niektórym się udaje prowadzić ekonomicznie pasiekę bez karmienia cukrem? Pewno wszystko zależy od pożytków.
OdpowiedzUsuńJeśli ze 100 uli przeżywają 3, to trzeba się nastawić na straty w pierwszym okresie. nie sądzę też, że na samym cukrze pszczoły przeżyją. Być może zresztą karmienie cukrem jest powodem ich osłabienia właśnie.
UsuńJasne że jest to możliwe (przynajmniej ja tak uważam i przyznam, że taki jest też mój długofalowy cel i oczekiwania). to po prostu kwestia skali prowadzonej pasieki. Ja jestem przekonany, że jedna osoba może mieć nawet do 200 - 300 uli prowadzonych metodami naturalnymi z minimalną ingerencją i minimalną ilością pracy i z tej skali nawet jak weźmiesz po 5 - 6 kg miodu z rodziny wynik ekonomiczny zaczyna być zauważalny.
OdpowiedzUsuń