niedziela, 6 listopada 2022

Rozmnażanie pszczół – istota przetrwania czy mało znaczący czynnik?

Po jednej z ostatnich dyskusji postanowiłem podsumować moje przemyślenia na temat sposobu sposobu rozmnażania pszczół w kontekście ich późniejszej zdolności przetrwania (przede wszystkim w naszym regionie, zdominowanym przez roztocza). Jak się okazuje na ten temat funkcjonuje wiele poglądów – jak to w świecie pszczelarskim bywa, czasem są to poglądy skrajne. Dla jednych przetrwanie pszczół zależy od zachowania ich naturalnego cyklu życiowego, dla innych nie ma to żadnego znaczenia. Moje poglądy plasują mnie pewnie gdzieś pośrodku tej skali – tj. brak głębszych ingerencji w cykl życiowy pszczół uważam za ważny czynnik dla zachowania ich zdrowia i kondycji (na różnych płaszczyznach), ale nie uznaję go za kluczowy dla przetrwania rodzin pszczelich w późniejszym okresie. Uważam więc przykładowo, że sposób w jaki utworzymy rodzinę pszczelą nie wpłynie znacząco (zauważalnie dla nas, praktyków) na to czy rodzina następnie poradzi sobie z warrozą czy innymi kluczowymi czynnikami presji środowiskowych – o ile, rzecz jasna, zrobimy to racjonalnie, tj. utworzymy rodzinę w odpowiedniej sile, w odpowiednim czasie sezonu, zapewnimy jej przysłowiowy dach nad głową, a w razie głodu pokarm na zimę itp. itd.

Wiemy z różnych badań naukowych (ich listę można znaleźć w bibliografii do artykułu T. Seeleya o pszczelarstwie darwinistycznym – https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping), że ingerencje w cykl życiowy rodzin pszczelich, takie jak zwykły przegląd, czy przewiezienie rodziny na nowe miejsce w ramach gospodarki wędrownej, wpływa na pracę pszczół w krótkim okresie – do tygodnia (przynajmniej dotyczy to wielkości zbiorów, co może sugerować, że rodzina musi się w jakiś sposób na nowo zorganizować po przeprowadzonej ingerencji pszczelarza). Sądzę, że sposób utworzenia rodziny może mieć wpływ na organizację pracy rodziny trwający dłużej niż w wymienionych przypadkach, ale nie uważam, aby mogło to wpłynąć na radykalną różnicę w ilości roztoczy w jesieni czy odporności pszczół na patogeny na poziomie immunologicznym. Oczywiście wiemy, że wydanie roju może w sposób diametralny wpłynąć na liczbę roztoczy na końcu sezonu, ale w świetle interpretacji badań ma to raczej związek z przerwą w czerwieniu, a nie z jakąś szczególną formą organizacji pracy pszczół wydającej naturalny rój. Przerwę w czerwieniu możemy natomiast sprowokować przez wykonanie sztucznego roju, czy nawet umieszczając matkę pszczelą w izolatorze. Będę więc nie tyle próbował dowodzić, że nie ma znaczenia czy rodzina pszczela będzie miała przerwę w czerwieniu czy nie, w kontekście jej zdolności do przetrwania (bo tu badania wskazują raczej jednoznacznie na to, że jest ona istotna), ale czy dla przetrwania pszczół decydujące znaczenie ma sam sposób w jaki pszczoły dzielą się same lub robi to za nie pszczelarz – np. czy wykonujemy mniejszy czy większy odkład, czy tworzymy odkład z matką czerwiącą czy matecznikiem itp.

O znaczeniu podziału rodziny pszczelej dla wielkości populacji pasożyta pisałem już wcześniej (tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2017/10/podziay-ilosc-roztoczy-w-ulu.html) – i treści te podtrzymuję. Uważam więc, że w przypadku pszczół nie posiadających zdolności do ograniczania populacji dręcza, utworzenie rodziny raczej mniejszej niż większej statystycznie pozwoli na uzyskanie na końcu sezonu niższego procentowego porażenia rodziny. Ale tym razem do problemu podejdę inaczej – tj. zastanowię się czy z analizy różnych przypadków może wynikać, że rodzina, której naturalny cykl życiowy zostaje zachowany (lub większy rozmiar rodziny w kontekście liczby robotnic) może uruchomić jakieś inne mechanizmy odpornościowe. To jest, przykładowo, czy utworzenie mniejszej rodziny może zaszkodzić pszczołom na jakimś poziomie, choć teoretycznie zmniejszyliśmy stopień porażenia dręczem.

O ile wiem zagadnienie sposobu rozmnażania pszczół w kontekście ich późniejszej zdolności poradzenia sobie z dręczem nie było badane przez naukowców – jeśli było, chętnie zapoznałbym się z taką pracą (proszę o informację/podesłanie pracy). Moim zdaniem, aby rzetelnie przebadać to zjawisko potrzebowalibyśmy co najmniej kilka grup porównawczych po minimum 10 – 15 rodzin pszczelich z „tej samej genetyki” (matki siostry), a eksperyment ten winien być powtórzony w tej samej lokalizacji przez co najmniej kilka lat (aby obserwować to zjawisko w różnych warunkach). Widziałbym takie grupy: a) małe odkłady (2-3 ramki pszczół) utworzone z matką czerwiącą; b) małe odkłady utworzone z matecznikiem; c) solidne odkłady (5-6 ramek pszczół) utworzone z matką czerwiącą; d) solidne odkłady utworzone z matecznikiem; e) sztuczne roje/pakiety pszczół; f) silne macierzaki po zabraniu sztucznego roju lub małego odkładu z matką czerwiącą (sztuczny podział, wykonany przez pszczelarza, a nie same pszczoły); g) naturalne roje pierwaki; f) naturalne roje drużaki; h) naturalne macierzaki po wyjściu roju. Mamy więc co najmniej 8 podstawowych grup, wynikających z różnych sytuacji jakie funkcjonują w naturze lub pasiekach. Stwierdzenie różnic statystycznych powinno prowadzić nas do dalszych rozważań na temat przyczyny zaistniałego zjawiska.

Moim zdaniem takie badanie byłoby niezmiernie trudno przeprowadzić, gdyż pomijając problem uzyskania na żądanie naturalnych rojów, to wymagałoby postawienia około 100 rodzin pszczelich w jednym miejscu – a przecież, już sam fakt gromadzenia tak nienaturalnie dużych zbiorowisk pszczół mógłby zakłócić wyniki eksperymentu (błądzenie, rabowanie, konkurencja o pokarm itp.). Dlaczego uważam, że wszystkie grupy badawcze powinny stać w jednym miejscu w tym samym czasie? Otóż wiemy, że pszczelarstwo jest mocno lokalne i zmienne w czasie. W ostatnich latach, przykładowo, obserwujemy w wielu regionach Polski przedłużające się okresy głodu. Żeby daleko nie szukać w moim regionie dwa poprzednie lata (2020 i 2021) były okresem wyjątkowego głodu, a rok 2022 okazał się w bilansie co najmniej średni (przy wyjątkowo dobrej wiośnie i średnim czy lekko gorszym niż średnim lecie). Zdarza się też, że wystarczy parę kilometrów, żeby całkowicie zmieniła się baza pożytkowa i warunki bytowania pszczół (np. pola uprawne vs lasy, lokalne warunki dolin górskich, czy rozlewisk rzek itp.). Zdarza się, że w niektórych regionach kraju panuje głód, a w innych leje się miód. Lokalnie występują czasem także pewne sytuacje, które powodują podwyższenie śmiertelności pszczół – może to dotknąć jednego obszaru, a nie mieć wpływu na rejon sąsiedni (np. za niewielkim pasmem górskim). Dałoby się jednak zapewne dobrać tereny podobne, na których można by rozlokować różne grupy pszczół, a kilkuletnie obserwacje mogłyby uśrednić wyniki. Być może można by było ustawić pszczoły w 15 miejscach po 1 rodzinie z każdej grupy badawczej? To wszystko jednak wymagałoby wyjątkowo dobrego planowania i logistyki, a i tak zapewne mogłoby być podstawą do kwestionowania wyników. Możemy więc przyjąć, że bardzo trudno będzie nam wykonać takie badanie, a przynajmniej w tak różnych grupach porównawczych (być może dałoby się ilość tych grup ograniczyć?).

W naszych rozważaniach możemy się posiłkować rozlicznymi świadectwami praktyków, lub niektórymi badaniami, które jednak dotyczą tylko fragmentu opisywanej problematyki, czy po prostu prowadzone były gdzieś w jakimś punkcie na mapie świata, który trudno do naszych warunków porównać. Przykładowo mamy badania pszczół z lasu Arnot (ale tych nie sposób przyrównać do pszczół pasiecznych); badania na Gotlandii (podobnie); świadectwa hodowców (np. Erika Österlunda, który jednak pszczoły leczył w toku selekcji; Juhaniego Lundena, który w ogóle nie praktykuje naturalnego sposobu rozmnażania pszczół itp.); a wreszcie świadectwa praktyków (najczęściej amatorów) – zarówno nasze, w polskich warunkach, jak i praktyków z Europy kontynentalnej, brytyjskich czy amerykańskich. Relacjom praktyków najczęściej jednak daleko do istotnych statystycznie czy prowadzonych na tyle rzetelnie, żeby dało się przyrównać je do wyników naukowych badań. Świadectwa te – moim zdaniem – są jednak dość liczne, a więc możemy pokusić się o ich uśrednienie i zbudowanie pewnego obraz zjawiska, który będzie zbliżał się do swoistego „dowodu anegdotycznego”. Oczywiście, nie sposób traktować go jako wyznacznika prawdy obiektywnej, a raczej jedynie jako swoistą wytyczą postępowania, dzięki któremu prawdopodobieństwo przetrwania pszczół wzrasta.

Jak jednak przeprowadzić nasz „dowód anegdotyczny”, żeby był on w miarę rzetelny (podkreślam: „w miarę”)? Moim zdaniem powinniśmy stosować następującą metodykę, która pozwoli nam spróbować zobiektywizować nasze przemyślenia.

Po pierwsze powinniśmy wyszukiwać świadectwa praktyków, w których podają oni swoje wyniki obserwacji porównawczych różnych grup pszczół. Przykładowo, dany praktyk, w danej lokalizacji na bazie obserwacji łącznej grupy kilkunastu rodzin pszczelich w których praktykuje gospodarkę rojową i tworzy sztuczne podziały zauważy, że na przestrzeni kilku lat lepsze statystyki przetrwania ma w jednej lub drugiej grupie pszczół. Inny znów, tworząc rodziny słabe i silne zauważy, że ta czy druga grupa daje większe szanse na dobrą zimowlę.

Po drugie powinniśmy zebrać jak najwięcej takich obserwacji i starać się je pogrupować - np. rodziny prowadzone w gospodarce intensywnej vs rodziny żyjące w dziuplach czy barciach; rodziny słabe vs rodziny silne; słabsze odkłady vs macierzaki itp.

Po trzecie powinniśmy próbować w danej grupie znaleźć wszystkie inne podobieństwa i różnice warunków zewnętrznych, aby móc ocenić jaki czynnik może wpływać na nasz wynik. Przykładowo w rodzinach klimatu umiarkowanego (np. Europa, północne USA) moglibyśmy mieć dane prawdopodobieństwo wyników, a w klimacie tropikalnym (np. Afryka, Ameryka Środkowa, południowe USA) inne.

Wydaje się, że już na tym etapie raczej dojdziemy do wniosku, że próba uzyskania obiektywnie prawdziwych danych nie jest możliwa – ale kto wie, może uda się zaobserwować jakieś prawdopodobieństwo i stworzyć pewne wskazówki?

Dodam też dla jasności, że pisząc o pewnych wnioskach i spostrzeżeniach dotyczących przeżywalności i kondycji rodzin, odnoszę się do pszczół, u których nie stosuje się żadnych kuracji chemicznych czy zabiegów biotechnicznych służących zwalczaniu dręcza.

Zacznijmy rozważania od początku: od natury

W świecie naturalnym rozmnażanie pszczół polega na wydaniu roju. Z rodziny macierzystej wydziela się część pszczół z tzw. starą matką (matką czerwiącą, najczęściej co najmniej jednoroczną, czyli mającą za sobą już jedną zimowlę). Bywa, że po kilku dniach, gdy młode matki zaczynają się wygryzać z mateczników, a rodzina wciąż jest silna, wychodzą tzw. poroje – określane jako rój drużak, trzeciak, czwartak. Są to nowe roje, które różnią się względem pierwaka tym, że jest w nich młoda nieunasienniona matka. Często są też słabsze niż rój pierwak.

Prac badawczych dotyczących pszczół w naturze nie mamy wiele. Zresztą rzetelnych opracowań amatorskich także nie ma wiele. Owszem, mamy bardzo dużo obserwacji dziko żyjących pszczół. Zdarza się, że ktoś zauważa dziko żyjącą rodzinę i fakt ten podaje do wiadomości publicznej. Najczęściej jednak nie znamy historii tej rodziny, nie wiemy jak długo żyje, kiedy zajęła dane siedlisko, czy wychodziły z niej dalsze roje itp. O wiele więcej jest świadectw praktyków, którzy informują o tym jak funkcjonują ich rodziny w sposób półdziki, ale jednak w pasiekach (czyli przy bardzo ograniczonej gospodarce – np. takiej jaką prowadzi David Heaf). Nawet w mojej „Sztucznej Barci” nie udaje mi się (z braku czasu) dobrze dokumentować przebiegu eksperymentu (ostatni raz sprawdziłem co żyje w skrzynkach bodaj wiosną 2021 i nie zrobiłem tego ani razu w 2022)...

Mamy jednak wiele mniej czy bardziej szczątkowych informacji – najwięcej z Wysp Brytyjskich i USA, trochę mniej z Europy kontynentalnej (tu np. informacje przedstawiane przed przedstawicieli „Free the Bees” ze Szwajcarii).

Wydaje się, że najpełniejsze i najbardziej rzetelne informacje o dziko żyjących rodzinach możemy uzyskać z prac Thomasa Seeleya, który od lat bada populację lasu Arnot w stanie Nowy Jork (każdemu polecam jego ostatnia książkę „The Lives of Bees. The Untold Story of Honey Bee in the Wild”). Trudno jednak dane i zestawienia o pszczołach z dziupli porównać do informacji o pszczołach żyjących w pasiekach. Nie sposób więc - moim zdaniem – porównać prawdopodobieństwa przetrwania roju czy naturalnego macierzaka z dziupli z rodzinami w reżimie intensywnej gospodarki pasiecznej, zwłaszcza na innym kontynencie. Z badań pszczół z Arnot wiemy jednak, że rodziny te zajmują względnie niewielkie kubatury (najczęściej 20 – 60 litrów) i dość licznie się roją (prawdopodobieństwo wydania co najmniej dwóch porojów wynosi 0.6 – oznacza to, że statystycznie 60% rodzin podzieli się na co najmniej 4: macierzak, rój pierwak, rój drużak i rój trzeciak). Wiemy też, że prawdopodobieństwo przetrwania macierzaka jest względnie wysokie (ponad 0.8), natomiast rojów niskie (rój pierwak 0.23, poroje 0.12). Według Seeleya wysoka śmiertelność rojów wynika z braku możliwości odbudowania gniazda i zgromadzenia wystarczającej ilości pokarmu na zimę. Pszczoły z Arnot zawdzięczają zdolności przetrwania zarówno zbilansowanym cechom odporności na dręcza, jak i warunkom życia (niska gęstość, duże odległości między siedliskami, dobre warunki siedliskowe, mała kubatura skłaniająca do rojenia, co znów wpływa na zmniejszenie populacji pasożyta nawet u pszczół nieodpornych).

Zwróćmy jednak uwagę, że akurat rozpatrywana w tym tekście kwestia naturalnego podziału przez wyjście roju, odbywa się nie tylko w naturze, ale także w pasiekach. Większość pszczelarzy raczej walczy z nastrojem rojowym, ale roje zdarzają się nawet w ich pasiekach. Są też pasieki, zarówno naturalne, jak i te w których nie stroni się od tzw. chemii, w których roje traktuje się jako sposób rozmnażania pszczół (sam dwukrotnie z takiej pasieki kupowałem pszczoły – w 2015 i 2017 roku). Zdarza się, że pszczelarze używają w nich stosunkowo małych uli (np. Warre) czy kószek lub kłód bartnych, które raczej stymulują rojliwość. Jesteśmy więc w stanie znaleźć informacje o naturalnych rodzinach pszczelich (naturalnych, w znaczeniu sposobu ich powstania) – najczęściej jednak są to dane fragmentaryczne i niesutandaryzowane. Trzeba więc zastanowić się w jaki sposób możemy je porównać z innymi.

Porównania

Uważam, że sens mają porównania bardzo lokalne – najlepiej w ramach jednej pasieki lub co najwyżej pasiek sąsiadujących. Porównywanie szans na przetrwanie rodzin pszczelich między różnymi województwami, krajami czy kontynentami moim zdaniem nie doprowadzi nas do właściwych wniosków w zakresie praktyki postępowania. Nie sposób bowiem wyizolować czynnika badanego od innych zmiennych. Jak bowiem porównać zdolność przetrwania małego odkład z mojej pasieki z naturalnym rojem ze Skandynawii, skoro znacząca większość warunków środowiskowych się różni? Spróbujmy więc pokusić się o znalezienie paru takich miejsc, gdzie można lokalnie porównać różne grupy rodzin.

Zacznę od swojego przykładu. W mojej pasiece zdarza się chyba każdy z rodzajów rodzin pszczelich wymienionych we wstępie tego tekstu. Owszem, dominują rodziny raczej mniejsze (małe odkłady tworzone z matecznikiem lub matkami nieunasiennionymi), ale mam też rodziny utworzone na bazie sztucznych rojów z matkami czerwiącymi lub małe odkłady ze starymi matkami; po wyjściu rojów mam rodziny naturalne (które jednak często dzielę na mniejsze, zostawiając jednak raczej silniejsze macierzaki). Najczęstszą moją praktyką, w przypadku rodzin silniejszych, jest zabranie matki czerwiącej z pakietem pszczół (ewentualnie, ale nie zawsze, dodanie jednej ramki z jak najmłodszym czerwiem, aby pszczołom nie było w głowie uciekanie z ula) i osadzenie jej na kilka ramek odbudowanej woszczyny (w miarę możliwości z ramką lub dwoma pokarmu). Następnie po ok. 10 dniach macierzak dzielę na różną ilość nowych rodzin (z matecznikami), starając się zabrać od jednego do kilku mniejszych odkładów i pozostawić ten macierzak w sile większej niż wykonane odkłady (najczęściej staram się pozostawić go w sile co najmniej korpusa wielkopolskiego).

Obserwując następnie tak różne rodziny, nie stwierdziłem nigdy prawidłowości, które nasuwałyby jednoznaczne wnioski do dalszego kierunku postępowania. Na pewno, gdybym zauważył, że silniejszy naturalny macierzak lub naturalny rój ma wyraźnie lepszą szansę przetrwania, skupiłbym się na takim właśnie tworzeniu rodzin. Nie zauważyłem też nigdy, żeby rodziny silne miały wyraźnie lepszą szansę na dobrą zimowlę. Ba, mam wrażenie (nie poparte jednoznacznymi danymi, bo też nie notuję tego aż tak skrupulatnie), że rodziny silniejsze w jednym sezonie, nawet jeśli przetrwają zimę, wcale nie są wyraźnie silniejsze i zdrowsze w kolejnym. Kolejnego roku rozdanie zaczyna się od nowa. Czasem więc rodzina utrzymywana w sile jednego roku słabnie lub nawet ginie, a mniejszy odkład z poprzedniego roku pięknie zimuje i kolejnej wiosny rusza z błyskawicznym rozwojem i następie należy do pasiecznej czołówki. Stan ten znów najczęściej trwa tylko do jesieni, bo kolejna zima przynosi zmiany i znów na czoło wysuwają się inne jednostki.

Ale też moja pasieka jest niewielka i na pewno nie jest przypadkiem statystycznie istotnym. A choć prowadzę bloga dokumentującego ogólny przebieg mojej pszczelarskiej pracy, to zdecydowanie nie jestem wzorem dokładności w notowaniu (tak to określę...). Wydaje się jednak, że przy liczbach rodzin pszczelich jakimi dysponuję, zapewne zobaczyłbym różnicę, gdyby była ona oczywista. Zdecydowana większość moich znajomych ma podobne wnioski (posłużę się kilkoma przykładami, ale anonimowo, bez podawania bliższych danych). Oni także twierdzą, że co do zasady sposób utworzenia rodziny i jej wielkość nie wpływa na przetrwanie, przebieg zimowli i start rodziny w kolejnym sezonie.

Jeden z przypadków to znajomy, który nie leczy rodzin pszczelich już od kilku lat (okres podobny do mnie). Odkąd przeprowadził się (i pasiekę) w rejon lepszy pożytkowo, rodziny zdecydowanie lepiej się rozwijają. A choć śmiertelność średnia jest dość wysoka (50% +/-15), to jednak każdego roku pszczoły, które przeżywają są w raczej dobrej kondycji, a miodu mu nie brakuje (w każdym razie raczej liczy na wiadra niż słoiki). Zdarza mu się zimować rodziny silniejsze i słabsze – nawet rodziny na 3 ramkach (co prawda dużych, jak dadanta lub warszawskie). On także twierdzi, że nigdy nie zauważył żadnych prawidłowości w zakresie przetrwania rodzin tych, które traktuje jako produkcyjne w sezonie (a więc utrzymuje je w sile) w porównaniu do tych, które utworzył jako mniejsze czy większe odkłady.

Inny znajomy od kilku lat zaczął narzekać na pożytki i – jak rozumiem jego wypowiedzi – odkąd zrobiły się one gorsze, dynamika rozwoju pszczół osłabła. Naturalne roje złapane z zewnątrz (których zbiera co najmniej po kilka w sezonie), a więc należy założyć, że pochodzące z genetyki leczonej, w jego regionie raczej nie mają szans przetrwania bez kuracji. I choć – co do zasady – tworzy rodziny raczej silniejsze niż słabsze, to również z jego wypowiedzi nigdy nie wywnioskowałem, że mniej dzielone macierzaki (bądź inne rodziny tworzone w sile) miały większe szanse przetrwania niż słabsze odkłady.

Kolejny znajomy przez kilka lat próbował tzw. „hands off beekeeping” zdając się na naturalny cykl życiowy pszczół (praktyczny brak ingerencji w rodziny pszczele – minimalna obsługa). Jego rodziny jednak ginęły w znaczącej większości (np. w jednym z sezonów z kilkunastu pozostała jedna) i po kilku latach poddał się.

Wnioski, jakie mogę wysnuć z tych i co najmniej kilku innych (niewymienionych) przykładów z naszego podwórka są następujące: żadna metoda utworzenia nowej rodziny pszczelej (wliczając podział przez naturalną rójkę) nie wpływa znacząco na jej szanse przetrwania. Rysuje się natomiast raczej inna prawidłowość – w regionach i okresach (sezonach) bogatszych w pożytki rodziny są w lepszej kondycji i co do zasady większy ich odsetek ma szansę przetrwać. Czasem jednak i wówczas rodziny giną w większym procencie niż można by oczekiwać (np. ponad 50%), ale w takich latach lub takich rejonach te z pszczół, które przetrwają, rozwijają się dynamicznie, a miód zbierają nie gorzej niż inne leczone rodziny. W takiej sytuacji łatwo więc uzupełnić straty pasieczne i zebrać trochę miodu.

Jak się do tego mają przykłady zza granicy? Interesujące w tym kontekście wydają się relacje Brytyjczyków – pszczelarstwo naturalne i amatorskie jest tam bowiem w rozkwicie i zdecydowana większość jego przedstawicieli nie leczy pszczół. Łatwo też znaleźć informacje o ich pszczelarstwie w internecie (choćby na grupach FB). Sytuacja w Wielkiej Brytanii jest jednak o tyle inna, że pszczoły są tam zdecydowanie odporniejsze niż nasze (dlaczego tak – to już temat na inne rozważania, patrz tu: „Pszczołom pozostawiam swobodę”, https://bractwopszczele.pl/art/art16.html), a nadto występuje znacząco mniejsza gęstość populacji. Możemy jednak znaleźć przykłady pasiek półzawodowych czy zawodowych (np. Clive'a Hudsona czy Rona Hoskinsa), których pszczoły miały się dobrze bez kuracji, choć były wtłoczone w ramy względnie intensywnej gospodarki pasiecznej. Przyznam, że zupełnie nie znam ich praktyki dotyczącej namnażania rodzin pszczelich - mogę się jednak domyślać, że są one daleko bardziej ingerujące w rodzinę pszczelą niż przyjęte przykładowo przez Davida Heafa. Interesujące w kontekście pszczelarstwa Brytyjskiego są też relacje pszczelarzy z Europy kontynentalnej. Podczas spotkania „Arboreal Apiculture Salon”, prezes Szwajcarskiej organizacji „Free the Bees”, Andre Wermelinger (https://www.freelivingbees.com/player – odc. 12) opowiadał o swoich przemyśleniach po wizycie w Wielkiej Brytanii. Twierdził, że choć próbuje stworzyć pszczołom absolutnie optymalne warunki życia (praktykuje bartnictwo), to jednak daleko mu do osiągnięcia przeżywalności pszczół z pasieki Cliva Hudsona, u którego widział pszczoły trzymane w reżimie normalnej gospodarki pasiecznej, w zwykłych ulach. Podobne były też przemyślenia niemieckiej pszczelarki (a raczej bartniczki) Sabine Bergmann, która skarżyła się na ogromną śmiertelność pszczół w wieszanych przez siebie barciach (tamże, odc. 16), która skłania ją wręcz do leczenia tych rodzin. Wydaje się więc, że zapewnienie pszczołom naturalnego cyklu życiowego na kontynencie Europejskim, nawet w siedliskach wyjątkowo przyjaznych jak barcie, wcale nie gwarantuje im wysokich szans na przetrwanie.

W dyskusji, która skłoniła mnie do napisania tego tekstu, pojawił się także przykład fińskiego hodowcy pszczół: Juhaniego Lundena. Przyjął on praktykę tworzenia tylko jednego odkładu z jednej rodziny pszczelej. O ile wiem, nie była to jednak decyzja podyktowana przekonaniem o wyższej zdolności do przetrwania dużych rodzin pszczelich, ale założeniami hodowlanymi, które miały ułatwić ustandaryzowanie kryteriów selekcyjnych. O ile kojarzę z rozmów z nim, podjął takie właśnie założenia, aby obserwować rodziny pszczele w sile, gdyż chciał badać także ich walory gospodarcze i kierować się nimi w toku doboru hodowlanego. Dzięki temu mógł łatwo porównywać rodziny pszczele poddawane selekcji. Zresztą, trudno racjonalnie porównywać rodzinę na 3 korpusach do odkładu na połowie korpusu – zwłaszcza jeśli chodzi o cechy produkcyjne, bo przeżywalność oczywiście porównywać możemy (co też próbuję tu czynić...). Tworzenie mniejszych rodzin lub nadmierne osłabianie rodzin w projekcie selekcyjnym mogłoby mu więc uniemożliwić prowadzenie rzetelnych obserwacji i wpłynęłoby na oceny pszczół wg różnych kryteriów. Zresztą, w jego lokalizacji (Finlandia), być może utworzenie rodziny zbyt słabej mogłoby się zakończyć złą zimowlą, wcale nie z powodu braku odporności na choroby, a prozaicznego przemarznięcia kłębu zimowego. Możemy więc, kierując się pewnym autorytetem hodowcy, przyjąć tą samą praktykę w naszych pasiekach – musimy jednak mieć świadomość, że przy jej wykorzystaniu, z całego projektu selekcyjnego obejmującego ok. 180 rodzin pszczelich, na przestrzeni kilkunastu lat populacja ta zmniejszyła się do bodaj 12. Trudno powiedzieć, czy wyniki byłyby inne (a jeśli tak, to jak bardzo inne), gdyby hodowca przyjął inną praktykę – np. z każdej rodziny tworzył 2 lub nawet 3 odkłady. Hodowca nie praktykował więc tworzenia słabszych rodzin (a jeśli takie w jego pasiece były, to wynikało to ze złej ich kondycji zdrowotnej, a nie z decyzji). Przypadek Lundena może więc nam posłużyć jako swoisty pomysł czy inspiracja, ale nie jako dowód na to, że rodziny utrzymywane w sile radzą sobie lepiej niż słabsze.




A jak to wygląda za oceanem? Michael Bush już wiele lat temu stwierdził, że (choć pszczoły w jego pasiece wciąż giną w mniejszym lub większym procencie – zależnym od sezonu) nie traktuje warrozy jako swojego głównego problemu, a zajmuje go raczej dylemat, jakie najmniejsze rodziny może zimować, aby miały wysokie szanse przetrwania zimy i mógł ich utworzyć i zimować jak najwięcej. Sądzę, że i on zorientowałby się dość szybko o niecelowości takich praktyk, jeśli zimowanie niewielkich odkładów kończyłoby się często porażką, a zimowanie rodzin silnych dawało świetne rezultaty.

Czy w tych rozważaniach możemy wyciągnąć jakieś wnioski z przykładu populacji Arnot? Trudno powiedzieć, ale raczej skłaniałbym się do odpowiedzi negatywnej. Wiemy jednak, że Seeley porównywał pszczoły z Arnot z innymi populacjami (w tym nawet pszczołami VSH) i wypadały one nie najgorzej. Ale wiemy także, że próba wykorzystania tych pszczół w intensywnej gospodarce pasiecznej nie kończyła się dla nich dobrze – na bazie znanych mi faktów, nie jestem jednak w stanie stwierdzić, czy wynikało to ze sposobu utworzenia rodzin pszczelich, czy też raczej z innych okoliczności charakterystycznych dla prowadzenia pasiek produkcyjnych (stłoczenie pszczół, wykorzystywanie dużych uli, ograniczających rojenie itp.).

Spróbujmy też sięgnąć do pewnych informacji płynących od Solomona Parkera i Sama Comforta, dwóch (niezależnych) twórców i propagatorów metody „pszczelarskiego modelu ekspansji” - expansion model beekeeping (o modelu pisałem tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2015/08/moj-plan-czyli-pszczelarski-model.html; oraz tu: http://pantruten.blogspot.com/2020/11/model-ekspansji-rewizja-po-latach.html). Sam Comfort podchodzi do praktyk pasiecznych z bardzo dużym luzem – wiemy z jego relacji, że duża część posiadanych przez niego rodzin pszczelich (a ma ich – o ile się nie mylę - ok. 1500) funkcjonuje zgodnie z naturalnym cyklem życiowym – rzadko doglądana czasem się roi, a czasem... ginie z powodu chorób, w tym warrozy. Zdecydowanie jednak cała populacja ma się dobrze, na tyle dobrze, że pozwala prowadzić Comfortowi pszczelarski biznes. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek słyszał w jego wypowiedziach wnioski wskazujące na prawdopodobieństwa przetrwania pszczół w kontekście różnych sposobów ich utworzenia, choć na pewno pszczelarz podkreśla, że zdecydowanie zostawienie pszczół samym sobie im służy. A Comfort byłby chyba pierwszy, żeby przyjąć taką praktykę, która pozwoli mu raczej grać na banjo i śpiewać (co bardzo lubi), zamiast ciężko pracować w pasiece. W końcu, pytany o to, ile chciałby mieć rodzin pszczelich, zawsze odpowiada 10. Taka liczba zapewnia przecież przyjemność z obcowania z pszczołami, ale niekoniecznie wiąże się z harówką.

Przyjrzyjmy się drugiemu przypadkowi: Solomon Parker był zawsze pszczelarzem amatorem trzymającym nie więcej niż kilkadziesiąt rodzin (najczęściej ok. 20). Jego sytuacja jest jednak o tyle ciekawa, że na przestrzeni blisko 20 lat pszczelarzenia trzykrotnie przeprowadzał się między stanami, mieszkając w stanach Colorado, Arkansas i Oregon. Zawsze też trzymał silne rodziny, a z drugiej strony nie widział problemów z dzieleniem rodziny na wiele odkładów w ramach propagowanego przez siebie modelu rozmnażania. Sądzę, że gdyby widział w tej praktyce więcej zagrożeń dla przetrwania pszczół, niż szans na przejście pierwszego okresu selekcji, raczej by do niej nie namawiał (o ile, rzecz jasna, przyjmiemy, że nie kierował się ignorancją lub złą wolą). Ciekawostką jest to, że po trzeciej przeprowadzce jego pszczoły zgięły, a następnie przez kilka lat nie mógł ustabilizować swojej populacji. Na przełomie roku 2021 i 2022 Solomon Parker (w związku ze swoją wcześniej prowadzoną publiczną działalnością pszczelarską), ogłosił swoją rezygnację z prowadzenia pasieki. Wśród argumentów, które skłoniły go do takiej decyzji wymienił między innymi zmęczenie hejtem, z którym się spotykał. Nie wątpię, że to może być deprymujące i prowadzić do wypalenia, ale wydaje mi się, że (jest to moja hipoteza nie poparta żadnymi znalezionymi jego wypowiedziami) na decyzję tą złożyły się też wieloletnie problemy z ustabilizowaniem populacji pszczół i bardzo wysoką śmiertelnością, które dołożyły swoją cegiełkę do jego wypalenia. W lokalizacji do której się przeniósł (jeśli czegoś nie pomyliłem, był to Oregon) straty w jego pasiece co najmniej kilka razy zbliżyły się do całkowitych (jeśli coś pomyliłem, proszę o korektę). Przypadek ten, jakkolwiek anegdotyczny, dowodzi, że przy tej samej praktyce (należy zakładać, że Parker trzymał pszczoły mniej więcej w ten sam sposób w każdej z lokalizacji, a jego doświadczenie i wiedza raczej rosły niż malały), w różnych miejscach możemy osiągać różne wyniki. Nie sądzę też, żeby zależały one (przynajmniej w tym przypadku), od tworzenia rodzin słabych lub utrzymywania ich w sile – Parker bowiem, o ile wiem, praktykował obydwa sposoby.

Sądzę, że można doszukiwać się i innych przykładów. Obawiam się jednak, że trudno będzie dojść do konstruktywnych wniosków. Pszczelarstwo jest lokalne i moim zdaniem przeżywalność pszczół pozbawionych kuracji daleko bardziej zależy właśnie od miejsca, gdzie je trzymamy, niż od naszych praktyk. Chyba nawet chciałbym, żeby było inaczej: wystarczyłoby wówczas przeprowadzić proste testy na grupach po kilka rodzin, a następnie kierować się wynikami obserwacji. Chyba jednak nie ma „magicznych metod”, a sprawa jest o wiele bardziej złożona.

niedziela, 2 października 2022

Czekam na 7 lat tłustych, czyli podsumowanie lata 2022

Kalendarzowe lato dopiero niedawno dobiegło końca, ale aura od początku września jest zdecydowanie jesienna. W tym roku, ponoć - jak chyba co roku ostatniej dekady - mieliśmy kilka rekordowo gorących miesięcy letnich. Wrzesień jednak był raczej zimny i mokry. Niestety więc pszczoły mniej skorzystały z nawłociowego nektaru i pyłku. 

Jak co roku we wrześniu zakończyłem jesienne karmienie. Obecnie rozpoczyna się najtrudniejszy czas dla pszczół - czas próby. Przyroda wystawi swój rachunek wiosną - wtedy będzie można ocenić, czy bieżący sezon pozwolił pszczołom na dobre przygotowanie do zimowli czy nie. 

Ten sezon mógłbym - wreszcie! - nazwać dobrym. Nie było jednak idealnie, a wręcz powiedziałbym, że było tylko niewiele lepiej niż w latach poprzednich. Dlaczego? No cóż, do takiej oceny skłania mnie stan pasieki po poprzedniej zimie. Zostało mi bardzo niewiele rodzin, a zatem stan pasieki na starcie  sezonu był daleki od zadowalającego. Wiosną uznałem, że warto dokupić trochę pszczół, aby szybciej i łatwiej się odbudować po dużych zimowych stratach, powielając genetykę, która przetrwała. W tym celu do pięciu rodzin własnych, które zimę przeżyły, dokupiłem wczesną wiosną dwie rodziny, a potem jeszcze 4 bezmateczne odkłady (dwa wcześniejsze, bardzo mocne i dwa późniejsze, raczej średnie... a w zasadzie te dwa ostatnie dostałem w prezencie od zaprzyjaźnionego pszczelarza). Trudno więc oczekiwać rekordowego sezonu, jeśli start był mizerny. Sam przebieg wiosny i lata był już jednak zadowalający. 


Idźmy po kolei. Kwiecień był paskudny - w zasadzie były tylko pojedyncze dni lotne. Od kilku pszczelarzy słyszałem, że ich pszczoły wstrzymywały się z rozwojem, a wręcz słabły i mieli bardzo mizerny start sezonu. W moich niedobitkach było tak i nie było równocześnie. Bo faktycznie rozwijały się wolniej niż bym oczekiwał, ale ogólnie było w przód, a nie w tył. Jedna z dokupionych rodzin była lekko silniejsza niż moje rodziny, ale druga ustępowała tym ładniejszym - nigdy też w sezonie nie dogoniła czołówki. Kupując te leczone rodziny spodziewałem się, że przy moich będą dużo większe i ze znacznie dynamiczniejszym rozwojem. Tymczasem, albo te rodziny wcale nie okazały się orłami, albo też (zwłaszcza) dwa z moich niedobitków miały się naprawdę dobrze. 

Maj był idealny. Wtedy bardzo żałowałem, że rodzin pszczelich nie zostało dużo więcej. Miód się lał, rodziny rosły. Dokupiłem wówczas 2 odkłady - ale jakie to były odkłady! Poprosiłem go o odkłady bez matek, bo chciałem im podać moje mateczniki - dzięki temu dał mi je wcześniej i bardzo silne. Były to odkłady 5cioramkowe z czerwiem na każdej ramce (w zasadzie były to prawie całe ramki czerwiu w różnym stadium rozwoju). Zastanawiałem się wręcz czy a) będą miały wystarczająco pokarmu na start gdyby pogoda nie dopisała, b) będzie wystarczająco pszczoły dorosłej żeby czerw wygrzać na wypadek gwałtownego ochłodzenia. Ostatecznie żaden z czarnych scenariuszy się nie wydarzył - rodziny bardzo szybko i gwałtownie się wzmocniły, a chwilowy okres bezczerwiowy pozwolił nawet i odkładom nanieść jeszcze całkiem sporo miodu.


Choć dużym rodzinom "kazałem" trochę budować, to pszczoły i tak nosiły sporo miodu.  Rodziny kupne dostały gniazdo w skrzynkach warszawskich poszerzanych (musiały odbudować większość kubatury, którą dostały), a ramki węzowe z czerwiem znalazły się nad kratą. Dość szybko zabrałem też pakiety ze starymi matkami do nowych uli, a do rodzin dałem mateczniki z mojej genetyki. Widząc, że  miodu szybko przybywa, zdecydowałem się na pozostawienie 4 najsilniejszych rodzin bez większych podziałów. Uznałem, że choć potrzebuję też rodzin do odbudowy pasieki, to szkoda "zmarnować" sezon z punktu widzenia produkcji miodu - liczyłem, że rodziny naniosą mi tyle miodu, że zapewni to moje potrzeby w tym sezonie, a skrycie i na to, że uda się zrobić jakiś większy zapas na sezon kolejny. Na przełomie maja i czerwca odwirowałem więc - o ile pomnę - około 30-paru kilogramów miodu z 4 rodzin (dwadzieścia-kilka słoików). W pierwszych dniach po miodobraniu w ulach wciąż miodu przybywało - było go też trochę w solidnych kupionych odkładach. Wszystkie ramki węzowe z miodem z odkładów trafiły ostatecznie nad kraty do rodzin kupnych. Robiłem bowiem wszystko, aby nowe rodziny miały a) jak najszybciej matki z mojej genetyki, b) czerw jedynie na moich bezwęzowych ramkach. 

Czerwiec nie był już tak idealny jak maj. Początek - siłą rozpędu po majowym szaleństwie - pozwolił jednak na zgromadzenie zapasów, które zostały w ulach do końca sezonu. I choć na utrzymywane 4 bardzo silne (jak na moją pasiekę) rodziny usilnie próbowałem dodawać kolejne nadstawki, to jednak już do końca sezonu duża ich część pozostawała pusta. Ważne jednak było to, że w tym roku w żadnej rodzinie nie stwierdziłem głodu przez cały sezon - z jednym małym wyjątkiem w końcówce lata (jak to zawsze bywa, potwierdzającym regułę). Jedna bowiem rodzina została wyrabowana - stało się to w końcu sierpnia. Akurat przyjechałem na pasiekę kiedy z ula wyszedł rój głodniak. Inne 4 stojące tam rodziny miały solidny zapas - nie był to więc efekt obiektywnego głodu, a stanu tej konkretnej rodziny. 

Lipiec i sierpień pozwoliły na racjonalny rozwój większości rodzin, ale - jak już wspomniałem wcześniej - nie wystąpiły żadne masowe pożytki. Cieszy mnie jednak to, że w tym roku wreszcie nie musiałem obserwować zanikających do zera wianuszków pokarmu. Po tych poprzednich latach, to bardzo przyjemna odmiana. Owszem, karmiłem pszczoły (mniejsze rodziny) w zasadzie tak samo jak w poprzednich sezonach, część pokarmu jednak zostawała w ulu i/lub była wykorzystywana na rozwój rodzin. 


Po powrocie z urlopu w końcu sierpnia zdjąłem węzowe ramki z rodzin kupnych i nadstawki z moich dwóch silniejszych rodzin - odwirowałem z nich jeszcze bodaj paręnaście kilogramów miodu. W tym roku udało mi się pozyskać około 40 słoików (niecałe 50 kg) miodu. Szczerze - po idealnym maju i utrzymując siłę w kilku rodzinach - liczyłem na więcej. W lecie nie wróciła już jednak intensywność pożytków z wiosny. Z drugiej strony, przy tak dużych stratach zimowych i konieczności odbudowy pasieki, chyba nie ma co narzekać. To przecież najwięcej miodu ile udało mi się pozyskać w historii mojej pasieki. Rzecz jasna połowa tego uzysku od razu została rozdana, spora część została już zjedzona... więc... może i tak trzeba będzie dokupić...? Cały miód pozyskałem na pasiece domowej KM, gdzie ustawiłem mało dzielone rodziny - mniej więcej po 10 kg z 2 silnych rodzin z mojej genetyki i 30 kg (łącznie) z dwóch kupionych rodzin przezimowanych i dwóch majowych odkładów. Miód jest pyszny - o wiele smaczniejszy niż ten, który udawało mi się pszczołom ukraść w rejonie Krakowa. Wiosną zabrałem pszczołom lekko ciemny wielokwiat zmieszany ze spadzią (mniszek + sady + jawory + spadź prawdopodobnie liściasta z drzew owocowych). Późnym latem odebrałem prawie czarną spadź (moim zdaniem mieszankę spadzi liściastej z wiosny z domieszką spadzi iglastej z lata). Pycha. Rzepaki czy akacje mogą się schować!

W tym sezonie skarmiłem standardowe ok. 10 kg cukru na rodzinę pszczelą. Ponieważ jednak rodzin pszczelich zimuję mniej niż w latach poprzednich to i łącznie poszło mniej niż w latach poprzednich - przy obecnych cenach cukru: na całe szczęście. Przez cały sezon skarmiłem więc 7 wiaderek inwertu (105 kg), 7 lub 8 paczek ciasta (105 - 120 kg) i bodaj 80 czy 90 kg cukru w syropie. 

Dla wychowu matek ten sezon był trudny. Wyjątkowo duża część matek nie wracała z lotów godowych - powiedziałbym, że były to wartości zbliżone do 50%, a może nawet i większe. Dlaczego tak? Nie wiem. W niektórych rodzinach matki ładnie się wygryzały, a za tydzień lub niewiele dłużej w ulach pojawiały się jajeczka - w innych musiałem co chwila poddawać coraz to nowe mateczniki, matki wygryzały się, a za parę dni trzeba było proces powtarzać od nowa. Było tak nie tylko w weselnych mikrusach - to samo działo się w silniejszych odkładach, a nawet rodzinach bardzo silnych. Jedna z kupnych silnych rodzin przez bodaj półtora miesiąca nie miała jajeczek i zaczęła tam czerwić matka bodaj dopiero z trzeciej próby poddania (nie podawałem tam matek, ale mateczniki). Dodam, że pomimo tego i tak obecnie pozostaje chyba najsilniejszą rodziną w całej pasiece. Niewiele krótszy czas był w drugiej silnej - tym razem mojej przezimowanej rodzinie R2-3 - tam pojawiła się matka z drugiej próby. W pewnym momencie miałem też chyba w ulikach odkładowych około 10 nadmiarowych świeżo wygryzionych matek, co do których miałem pewność, że nie wykorzystam ich u siebie w pasiece. Przez chwilę nawet rozważałem ich sprzedaż - te kapitalistyczne pomysły szybko się na mnie zemściły, bo tydzień później zastanawiałem się w jakie konfiguracje łączyć bezmateczne mikrusy. Ostatecznie, na całe szczęście, matek wystarczyło do moich własnych rodzin. Dodam też, że kilka matek z mojej genetyki poszło do kolegów, z którymi współpracuję w ramach "fortu". W tym samym czasie, kiedy brałem dodatkowe odkłady dla siebie, kupiłem je też dla nich (część z nich była bezmateczna, inne silne, dzieliłem na mniejsze). Tam trafiały matki z mojego wychowu z przezimowanej bez leczenia genetyki. Również w tych rodzinach bywały kłopoty z podjęciem czerwienia. W niektórych rodzinach poddawałem mateczniki po 3 - 4 razy zanim się w końcu udało. Były i takie, przy których poddawałem się i po bodaj 2 miesiącach bezmateczności decydowałem się na dołączenie do innych czy rozgonienie pszczół. Pod kątem wychowu matek sezon należał więc raczej do tych trudniejszych, a dla mnie bardzo pracowitych. Wariactwo z nieudającymi się matkami i poddawanymi coraz to nowymi matecznikami (wraz z moją chroniczną niechęcią do pilnowania...) spowodowały, że w kilku rodzinach czerwią obecnie matki z nieoznaczonej genetyki. Wiem tyle, że są to rodziny bądź z linii R2-3 (ostatnie leczenie w 2014), linii 16 (podobnie) bądź też GMz (ostatnie leczenie 2016). Zdecydowanie pilnuję tylko nowej genetyki "na kwarantannie" - zresztą kilka matek z "nowej genetyki" straciło się (jeśli się nie mylę ostatecznie do zimy idzie tylko jedna rodzina z "obcą" matką z kupionych rodzin i jedna "obca" rójka, która do mojego ula przyszła). W jednym przypadku mikrus z młodą matką z odkładu prawdopodobnie został wyrabowany [bardzo dziwna sytuacja - odkład był rozsądnej wielkości, matka rozpoczęła czerwienie, a dwa dni później zauważyłem dziwne zachowanie na wylotku - gdy zajrzałem do środka ul okazał się pusty]. W drugim przypadku racjonalny, choć nie bardzo duży, odkład "opuścił ul w niewyjaśnionych okolicznościach", a na dennicy znalazłem gniazdo rudnic w rozmiarach wskazujących na to, że mrówki zaczynają się już zadomawiać. Nie wiem jednak jaka była kolejność zdarzeń, tj. czy wprowadzka mrówek do ula była przyczyną czy skutkiem osłabnięcia rodzinki i zniknięcia jej z ula. 


Do zimy 2022/23 ostatecznie łącznie przygotowałem 27 rodzin. To o kilka mniej niż chciałem. Z drugiej strony to chyba dobrze, bo sezon 2022 jest dla mnie poza-pszczelarsko równie pracowity jak ten poprzedni (co widać też w nikłej aktywności na blogu) i trudno mi było wyłuskać więcej czasu, żeby dopilnować niektórych mikrusów. Pszczoły będą zimowane na 6 pasieczyskach (KM, Kr, J w rejonie Beskidu Wyspowego oraz Las 1, Las 3 i K w rejonie Krakowa). Stan rodzin jest podobny jak w latach ubiegłych - większość z nich wygląda dobrze, ale są i takie, w których pojawiają się problemy. Najwięcej problematycznych rodzin mam pod domem (KM) oraz na pasiekach Kr i K (jakaś klątwa litery K?). 

Wszystkie rodziny, które przeżyły poprzednią zimowlę były w rejonie krakowskim. Gdy tyko pogoda pozwoliła przewiozłem rodziny pod dom, w dwóch przypadkach zabrałem macierzaki, na miejscu pozostawiając małe sztuczne roje ze starymi matkami, odbudowanymi gniazdami i ramkami z pokarmem. Przez około 2 miesiące nie pojawiałem się tam, a gdy przyjechałem w lipcu okazało się, że rodziny są w bardzo dobrym rozwoju i świetnej kondycji. Były to rodziny wielkości racjonalnych odkładów - w sile, która nie budziła najmniejszych obaw pod kątem przygotowania do zimowli. W lecie pasieki podkrakowskie zostały zasilone kolejnymi odkładami - trafiły tam głównie rodziny fortowe oraz wszystkie (nowe) rodziny ze starymi matkami, którym udało się tam przezimować - a więc starymi matkami GMz, dwoma R2-3 i 16.

Na pasiece Las 1 zimuję 4 rodziny. Znajdują się tam bodaj 2 rodziny Fortowe, jedna dodatkowa z mojej genetyki, oraz rójka, która sama przyszła do ula. Wszystkie te rodziny są w bardzo dobrej kondycji i stan żadnej z nich nie wzbudza moich obaw - zarówno pod kątem zdrowia jak i siły potrzebnej do zimowli. (Jak wiadomo niewiele to jednak znaczy w kontekście nadchodzącej zimy). 

Na pasiece Las 3 zimuję 4 rodziny - w tym jeśli się nie mylę 3 rodziny Fortowe i jedna dodatkowa. Tutaj podobnie - wszystkie rodziny wyglądają zdrowo i obecnie są w sile pozwalającej na racjonalną zimowlę.

Na pasiece K zimuję 3 rodziny. Są to wszystko rodziny z matkami starszymi niż tegoroczne - o ile się nie mylę 16, R2-3 oraz rodzina wywodząca się z obcej rójki z 2021 (pozostawiona wiosną sztuczna rójka ze starą matką - macierzak został połączony z mikro-rodziną 16). Ta ostatnia rodzina przez cały sezon wyglądała zdrowo i rozwijała się bardzo dynamicznie - w czasie ostatnich przeglądów zauważyłem jednak, że czerw jest mocno rozstrzelony (przy braku wizualnych objawów jakichkolwiek chorób czerwiu) - rodzina więc mocno się czyści. Ostatecznie w czasie wrześniowych przeglądów zobaczyłem, że zaczęła słabnąć i raczej trzymałbym się wersji, że obecnie znajduje się na równi pochyłej z powodu problemów zdrowotnych. Dodatkowo jedna rodzina ze starszą matką również wygląda na trochę słabszą niż być (w mojej ocenie) powinna. Tam jednak nie było widać żadnych problemów - zauważalne osłabnięcie w końcówce sezonu raczej nie wróży nic dobrego. 

Muszę przyznać, że z niepokojem patrzę na zimowlę pszczół w rejonie Beskidu Wyspowego. Wcale nie dlatego, że pszczoły wyglądają tu źle. Owszem jest trochę rodzin z problemami (o tym za chwilę), ale są też wyglądające pięknie. Mój niepokój wynika raczej z historii. Odkąd się przeprowadziłem na przełomie 2019 i 20 roku, zimowle tu były zawsze najsłabsze, a zeszłej zimy straciłem wszystkie rodziny (ponad 20). Choć wszystkie zimujące tu matki są unasiennione lokalnie, to jednak jest to wciąż genetyka obca. Rok był jednak zupełnie inny niż poprzednie (2020 i 2021), które w tym rejonie charakteryzowały się praktycznie całorocznym głodem - były o wiele gorsze tu, niż na zachód od Krakowa [w sierpniowym "Pszczelarstwie" wyczytałem, że lata te w kilku województwach, w tym małopolskim, były bardzo słabe, a 2020 został wręcz określony "klęskowym" - mnie osobiście wydaje się, że z tych dwóch 2021 był w Beskidzie Wyspowym gorszy, choć pod Krakowem było chyba na odwrót]. Czy dzięki dobremu sezonowi wynik zimowli będzie lepszy? O tym dowiemy się już za niecałe pół roku...

Zacznę od pasiek zewnętrznych. Na pasiece J ustawiłem latem 4 rodziny - obecnie wszystkie wyglądają zdrowo i są w dobrej sile do zimowli - podobnie jak rodziny na pasiekach Las 1 i Las 3. Martwi mnie natomiast to, że 2 z rodzin są wciąż w dużym rozwoju - mają bodaj po 3 ramki czerwiu. Jest to wyjątek w skali całej pasieki - zimny wrzesień spowodował, że w absolutnej większości rodzin są jedynie resztki czerwiu, a są i takie z rodzin, w których nie ma ani jednej zasklepionej poczwarki, ani jednej larwy i ani jednego jajeczka (wręcz zaczynam się zastanawiać czy są tam matki...). Na dzień dzisiejszy zapas pokarmu wydaje się jednak wystarczający, a dodatkowo rodziny dostały po 1,5-2 kg ciasta. Będę musiał zastanowić się, czy w ciepły dzień na przełomie października i listopada nie wybrać się tam na kontrolę i ewentualnie nie zasilić ich ciastem... Byłby to pierwszy raz kiedy zaglądam do rodzin tak późno w jesieni, aby podjąć ewentualną interwencję... Na rozwiązanie tego dylematu przyjdzie jednak czas za miesiąc. 

Na pasiece Kr będzie zimowane 4 rodziny. Wcześniej ustawiłem tam 5 rodzin, jednak sytuacja nie była/jest najlepsza. Trafiły tam rodziny późne, utworzone z mikrusów i "składaków", po tych wszystkich matecznych przebojach, o których pisałem. Były to też rodziny statystycznie biorąc słabsze niż ustawiane na innych miejscach i z bardziej burzliwą historią. Obecny ich stan jest więc różny. Jedna z rodzin ruszyła z rozwojem i obecnie wygląda pięknie. Druga jest swoistym średniakiem, której problemem jest raczej tylko to, że pewnie powinna być o ramkę silniejsza niż jest, abym ja spał spokojniej przez okres zimy. W trzeciej ewidentnie jest jakiś problem związany z roztoczem, bo wokół ula (jak i w środku) szalały osy... Raczej więc rodzina nie dotrwa nawet do zimy. Jeśli chodzi o kolejne (4 i 5) to zostały złączone. Czwarta wyglądała zdrowo, ale była raczej słabsza. Piąta to ta, z której z końcem sierpnia wyszedł rój głodniak, o czym wspomniałem wcześniej. Na początku zamknąłem matkę w klateczce, zwróciłem ją do ula, rodzinę podkarmiłem i liczyłem, że uda się rodzinę uratować. Po kilku dniach zauważyłem jednak, że rodzina założyła mateczniki (choć matka była obok w klateczce). Ponieważ był już przełom sierpnia i września, a rodzina była na 3 mizernych ramkach uznałem, że trzeba podjąć decyzję - matka z klateczki to bodaj jedyna w tym roku jaka zginęła z mojej ręki... Połączona rodzina wygląda bardzo ładnie, oby wiosną wyglądała podobnie.

Jeśli chodzi o pasiekę domową KM, to będzie tu zimowane 8 rodzin. Stan 6 raczej nie budzi moich zastrzeżeń. Jedna z rodzin - utworzona jako niewielki, ale dość racjonalnych rozmiarów odkład w czerwcu - nie rokuje. Jest dalej mniej więcej takich samych rozmiarów jak w czasie utworzenia - problem w tym, że co ocenić można na racjonalnych rozmiarów w czerwcu, niekoniecznie tak samo można ocenić we wrześniu... Rodzinka jest mała i źle przygotowuje się do zimy. Nie sądzę więc żeby przetrwała długo. Druga z rodzin, która wzbudza moje wątpliwości, to jedna z 4 utrzymywanych w sile rodzin - macierzak po silniejszej z rodzin R2-3 z czerwiącą młodą matką (prawdopodobnie jest to boczna linia z 16 - tak czy owak genetyka ostatni raz leczona w 2014 roku). Rodzina miała przez co najmniej około miesiąc okres bezczerwiowy. O ile z początkiem września wyglądała przepięknie, to w czasie ostatniego przeglądu miałem wrażenie, że zmniejszyła się przynajmniej o 1/3. Może to tylko wrażenie, a może to naturalne wypszczelenie do zimy? Trudno powiedzieć, ale zakładam, że raczej może to zwiastować kłopoty. Rodzina praktycznie nie była dzielona - były z niej wzięte sztuczna rójka ze starą matką, bardzo mały odkład (obecnie bardzo ładnie urósł i wygląda zdrowo - stoi również na pasiece KM) i bodaj 2 razy ramki z jajami do wychowu matek. Nie była więc dzielona standardowo dla mojej pasieki i była utrzymywana w sile przez cały sezon - całe lato obsiadała mniej czy bardziej gęsto 4 moje korpusy, a przez pewien czas miała nałożoną kolejną nadstawkę - 5'ty korpus. Jeśli więc źle kontrolowała roztocze, to mogły one robić tam co tylko chciały... 

Na pasiece KM miałem zimować rodzin 9. Dziewiątą rodziną była jedna z czterech utrzymywanych w sile w sezonie. Obecnie już jej nie ma. Z początkiem września wyraźnie osłabła, a w czasie ostatnich wrześniowych przeglądów (trzecia dekada miesiąca) stwierdziłem, że wypszczeliła się pozostawiając za sobą plastry z pokarmem, niewielką ilością niewygryzionego czerwiu, a oprócz tego parę robotnic i dość sporych rozmiarów kupkę roztoczy na dennicy... I choć na 4 silne rodziny jednej już nie ma, druga osłabła i tylko dwie mają się bardzo dobrze (macierzaki po kupnych rodzinach, które dopiero wchodzą do swojej pierwszej zimy bez leczenia), to i tak jeszcze nie raz usłyszę, że powinienem utrzymywać rodziny w sile, bo tylko to gwarantuje im przetrwanie... Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to znów usłyszę, bo słyszę to każdego sezonu od 2015 roku. I tak jak powtarzam od lat, to za każdym razem powtarzać będę, że siła rodziny, czy też utrzymywanie jej bez większych ingerencji nie gwarantuje przetrwania - jeśli są jakieś reguły dotyczące przetrwania pszczół bez kuracji, to na pewno  ich siła nie gra tu żadnej roli.


Jak wspominałem w poprzednim wpisie w tym roku zamierzam zimować wszystkie rodziny w ulach z dolnymi wylotkami. Nie wiem tak na prawdę czy odszedłem od górnych wylotków na stałe - zobaczymy czy kondycja rodzin wiosną będzie inna. Szczerze wątpię. Sądzę że nie ma to większego znaczenia - ale cóż... za dużo nasłuchałem się w ostatnich latach jak ważne jest minimalizowania stresu temperaturowego dla pszczół. Obawiam się jednak, że w ulu jednościennym, a do tego z nieszczelnościami, nie będzie to miało żadnego znaczenia. 

9 z 27 rodzin (a więc 1/3) będzie zimowanych na ramkach WP w moich dziesięcioramkowych skrzynkach (częściowo docieplonych - na 2 ściankach). Pozostałe z rodzin zimowane będzie w standardowym dla mojej pasieki układzie, a więc na 2 korpusach wielkopolskiej osiemnastki z ramkami ustawionymi jedynie w korpusie górnym. Niektóre z silniejszych rodzin mają plastry dobudowane praktycznie do dennicy, inne mają plastry o mniejszej powierzchni. Każdą z rodzin starałem się delikatnie zacieśnić przy wykorzystaniu słomianych zatworów - raczej nie ścieśniałem ich jednak znacząco - za zatwór odsuwałem tylko te z ramek, które nie były obsiadane przez pszczoły, lub znajdowała się na nich jedynie ich garstka. 

Po mijającym sezonie 2022 roku nie mam chyba żadnych nowych wniosków. Raczej utwierdzam się w dotychczasowych przekonaniach. Mogę powiedzieć na pewno tyle, że zdecydowanie przyjemniej pracuje się z rodzinami w sile (bo tej pracy jest co do zasady znacząco mniej, a ul pełen pszczół cieszy oko i daje nadzieje na zbiory), ale nie gwarantuje to przetrwania pszczół. Mogę też przyznać, że o wiele przyjemniej pracuje się, gdy do uli nie zagląda głód - oby rok 2022 zwiastował nadejście lat tłustych (tak wiem, nadzieja matką głupich). Wiem też, że dla przetrwania rodzin nie ma większego znaczenia czy kontroluję w nim historię genetyki i ul jest opisany odpowiednim symbolem linii pszczół, czy też nie jest. Na problem przetrwania pszczół patrzę z punktu widzenia populacji, a nie indywidualnych rodzin. 

Teraz pozostaje jedynie cierpliwie czekać na pierwsze obloty. 

niedziela, 7 sierpnia 2022

Izolator Chmary: jestem za, a nawet przeciw - głos polemiczny z miesięcznika "Pszczelarstwo"

W sierpniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się mój kolejny artykuł. Artykułem tym włączam się do dyskusji na temat izolatora Chmary. Jak sam tytuł głosi - jestem trochę za, a trochę przeciw. Przeciw, bo to - jak zwykłem mawiać: zbyt daleko posunięta inżynieria w chowie pszczół. Za, bo narzędzie to pozwala unikać przynajmniej części kuracji tzw. "chemią". Rzecz jasna, gdyby z niego korzystać w taki sposób, aby zastępował kuracje, a nie dodawał do nich dodatkowego uwięzienia matki pszczelej. Trudno mi powiedzieć czy w taki sposób jest to narzędzie wykorzystywane w praktyce. Ja sam chyba jestem jednak bardziej przeciw - o czym świadczą moje wybory: przecież z izolatora na co dzień nie korzystam.  

A teraz bez dalszego przedłużania wstępu zapraszam do lektury.


Izolator Chmary: jestem za, a nawet przeciw


Stosować czy nie stosować? Przedstawiamy głos polemiczny w stosunku do opinii na temat izolatora Chmary, zamieszczonych w lutowym i marcowym numerze „Pszczelarstwa”.

W dwóch kolejnych numerach miesięcznika ukazały się artykuły na temat wykorzystywania izolatora Chmary w gospodarce pasiecznej (Zdzisław Walicki Moja gospodarka pasieczna („Pszczelarstwo” 2/2022) oraz Odpowiedź panu Zdzisławowi Walickiemu..., Igora Pawłyka („Pszczelarstwo” 3/2022). Włączając się do dyskusji, chciałbym przedstawić jeszcze inne podejścia do tego zagadnienia, od strony tzw. pszczelarstwa naturalnego. Zacznę od wyliczeń dotyczących wielkości i kondycji rodziny: pod tym względem bliskie jest mi stanowisko pana Igora Pawłyka. Z praktyki niezbicie wynika, że zamknięcie matki pszczelej w izolatorze Chmary, nawet na dłuższy okres, ok. dwóch miesięcy w sezonie (oraz całą zimowlę), zdecydowanie nie skutkuje „wypszczeleniem”, a tym samym śmiercią rodziny pszczelej. Pszczoły, które nie karmią młodego pokolenia, żyją zdecydowanie dłużej, zatem, nawet jeśli wzrost rodziny pszczelej jest zahamowany, superorganizm zachowuje dość dobrą kondycję i z wigorem przystępuje do rozwoju, gdy tylko matka pszczela zostanie uwolniona. Sam z izolatorów nie korzystam i nie zamierzam tego robić, więc nie jest to wiedza poparta doświadczeniem własnym, ale w literaturze pszczelarskiej (choćby w wynikach badań przytoczonych przez pana Pawłyka) i rozlicznych świadectwach praktyków pszczelarskich, którzy zdecydowali się w ten sposób izolować matki, szybko możemy znaleźć potwierdzenie tych faktów. Zdecydowanie podzielam również opinię pana Pawłyka, który twierdzi, że dzięki technologii Petra Chmary można ograniczyć korzystanie z akarycydów do absolutnego minimum (np. spalenia jednej tabletki w ulu w ciągu roku czy innego zabiegu). Ba, uważam wręcz, że jeśli zdecydowalibyśmy się kilka razy w sezonie zastosować izolator Chmary w połączeniu z prostymi zabiegami biotechnicznymi, moglibyśmy śmiało zrezygnować z używania akarycydów, skutecznie utrzymując porażenie dręczem na poziomie niezagrażającym istnieniu rodzin pszczelich.

Moje wątpliwości dotyczące korzystania z izolatora Chmary zaczynają się w innym miejscu. Pan Walicki pisze m.in.: „Twierdzę, że pszczoły lepiej «wiedzą» jak postępować w warunkach, w których żyją i same «wybiorą» optymalny termin. Zgodny z ich najlepszym interesem oraz instynktem zakodowanym w genach, w ciągu milionów lat ewolucji”. Jako człowiek, który chce nazywać swoją pasieczną praktykę pszczelarstwem naturalnym bardzo chciałbym się zgodzić z autorem tych słów. Problem jednak tkwi w tym, że trudno jednoznacznie stwierdzić, czy szeroko rozumiana populacja pszczół (a więc ogół rodzin pszczelich występujących w danym regionie geograficznym) w rzeczywistości naprawdę „wie” co robi, a w swoich „wyborach” kieruje się – jak pisze pan Walicki – „instynktem zakodowanym w genach w ciągu milionów lat ewolucji”. Przyjrzyjmy się kilku faktom.
 
1. Pszczoły od ponad stu lat są poddawane intensywnej selekcji w kierunku zwiększenia tzw. siły rodziny pszczelej, mierzonej wielkością rodziny, tj. liczbą robotnic (pominę motywację tego rodzaju selekcji, gdyż wydaje się ona oczywista). Ta siła wynika m.in. z wydłużenia okresu czerwienia jesiennego, ale przede wszystkim wczesnego rozpoczęcia przez matki czerwienia wiosennego. Oznacza to najczęściej, że w ciągu sezonu pszczelarskiego wzrasta liczba pokoleń młodych robotnic.
2. Populacja pszczół w Polsce nie jest już dziś oparta tylko na - historycznie występujących na terenie naszego kraju - lokalnych podgatunkach pszczół, tj. pszczole środkowoeuropejskiej (na większości obszarów kraju) oraz kraińskiej (w rejonie Karpat). Dziś w rodzinach pszczelich możemy wykryć nie tylko geny podgatunków pszczół z innych rejonów Europy, ale także Azji i Afryki.
3. Bardzo dużo zmian w gospodarce pasiecznej i genetyce pszczół wynika z inwazji dręcza pszczelego, w zasadzie wiele czynności pasiecznych jest zdeterminowanych przez kontrolę populacji Varroa. Pszczelarze radzą sobie z warrozą w różny sposób, w zależności od metody prowadzonej przez nich gospodarki. Zdecydowana większość tych metod polega jednak na (takim czy innym) zwalczaniu roztocza, tj. zabijaniu samic dręcza i/lub ograniczaniu tempa namnażania pasożytów. Podjęta przez świat pszczelarski systemowa walka z warrozą wyznaczyła kierunki zmian genetyki populacji. Dodatkowo warroza przyczyniła się do eliminacji pasiek prowadzonych przez pszczelarzy, którzy zaglądali do uli dwa-trzy razy do roku (pozostawiając pszczoły raczej prawom natury), a także znaczącej części dziko żyjących rodzin pszczelich (równocześnie doszło do zdominowania populacji pszczół przez pszczoły o cechach pożądanych u owadów użytkowanych gospodarczo), a tym samym przyspieszenia i zintensyfikowania zmian genetycznych w populacji (patrz: punkt 1).
4. W zdecydowanej większości dziko żyjących populacji rodzin pszczelich na świecie (patrz: B. Maleta, Dziko żyjące rodziny pszczoły miodnej: zagrożenia i nadzieje „Pszczelarstwo” 12/2020–3/2021), w strefach klimatycznych, gdzie występuje zima (tak jak w Polsce) zimujące superorganizmy są mniejsze niż ich odpowiedniki w okolicznych pasiekach, a okres czerwienia w ciągu sezonu krótszy, dodatkowo w znaczącej większości rodzin przerwany jest okresem bezczerwiowym, wynikającym z wyjścia roju.
5. Badacze sugerują, że niepoddawane kuracjom przeciwarrozowym populacje pszczół (żyjących we Francji, w okolicach Avignon) cechuje większa czułość na stymulacje środowiskowe (owady lepiej reagowały na zmieniające się warunki środowiskowe w porównaniu z populacjami pasiecznymi) [B. Locke, 2016].

Bardzo chciałbym móc powiedzieć, że obecnie pszczoły kierują się „instynktem zakodowanym w genach w ciągu milionów lat ewolucji”. Obawiam się jednak, że ten instynkt u owadów został w dużej mierze stępiony w wyniku oddziaływania czynników wymienionych w punktach 1-3, a dowodem są choćby fakty przedstawione w punktach 4 i 5. Pszczoły, niepoddane rygorowi gospodarki pasiecznej i intensywnej selekcji pod okiem pszczelarzy, przejawiają inne zachowania; pod tym względem zdecydowanie jest im bliżej do podgatunków lokalnych historycznie (rzecz jasna po okresie poddania tych populacji selekcji naturalnej), niż pszczół, które trzymamy w pasiekach. Pan Walicki zauważa: „Nawet, jeśli się pomylą, to pewna część późnego czy wczesnego lęgu zasili rodzinę”. Otóż tak jest tylko dlatego, że pszczelarz wyleczy rodziny pszczele i zapewni im wystarczającą ilość pokarmu (a dodatkowo w listopadzie czy grudniu sprawdzi, czy aby na pewno go nie brakuje). Pszczoły, żyjące dziko i faktycznie zdane na swój genetyczny instynkt, gdy się „pomylą” najczęściej same wyeliminują się z puli genetycznej: zginą z braku pokarmu w zimie lub z powodu szybkiego powiększania się populacji dręcza w rodzinie (w obecnej sytuacji epizootycznej).

Czy zatem izolator Chmary powinien być wykorzystywany w gospodarce pasiecznej? Cóż, jest to kolejne z narzędzi stworzonych przez pszczelarzy, swoista proteza natury (jeśli do adaptacji nie dochodzi w sposób naturalny – pszczoły są osłabione – to musimy uciekać się do metody, jaką jest sztuczne uwięzienie matki pszczelej). Izolator rozwiązuje problemy, które stwarzamy, oddalając się od zasad selekcji naturalnej, sprowadzając obce genetycznie pszczoły do pasiek oraz poddając pszczoły rygorowi intensywnej gospodarki pasiecznej. Jednocześnie wydaje się, że obecnie to narzędzie może być pod wieloma względami przydatne, gdyż nic nie wskazuje na to, że chów i hodowla pszczół zaczną zmieniać się w kierunku postulowanym przez zwolenników selekcji naturalnej. Sam wolę jednak ufać w adaptacje pszczół niż zdać się na tę technologię.

Zwróćmy uwagę na sugestię Wołodymira Małychina, zdeklarowanego propagatora izolatora Chmary oraz autora książki Pszczelarstwo – powrót do natury, który wprawdzie proponuje używanie izolatora w gospodarce, ale selekcję pszczół radzi pozostawić naturze, tak żeby odbywała się w warunkach zbliżonych do uważanych za optymalne dla pszczół, a więc kłodach bartnych (bez ingerencji człowieka). Jeżeli jednak zalecenia ukraińskiego autora potraktujemy wybiórczo, tzn. nie zaprzestaniemy ingerencji w selekcję, korzystanie z technologii Chmary będzie raczej daleko posuniętą inżynierią w chowie pszczół niż zapowiedzianym w tytule książki Małychina „powrotem do natury”.

piątek, 22 lipca 2022

Po owocach ich poznacie, czyli kolejny tekst do "Pszczelarstwa"

 Zapraszam na kolejny tekst, który ukazał się w miesięczniku "Pszczelarstwo". Tym razem przedstawiam swój punkt widzenia na temat zagadnień poruszonych w czasie rozmowy Jakuba Jarońskiego z Przemysławem Szeligą (rozmowa ukazała się drukiem w "Pszczelarstwie", a nagrania możesz posłuchać na kanale "Radio Warroza"). 



Po owocach ich poznacie…,czyli garść przemyśleń po lekturze wywiadu z Przemysławem Szeligą

Z dużym zainteresowaniem przeczytałem wywiad z prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, Przemysławem Szeligą, który ukazał się na łamach „Pszczelarstwa”. Szczególnie ciekawa była druga jego część, gdzie poruszono problem odporności pszczół. Na kilka zagadnień patrzę jednak z nieco innej perspektywy i chciałbym podzielić się własnymi przemyśleniami.

Cieszy mnie, że po dekadach lekceważenia kwestii odporności pszczół na warrozę w polskim środowisku autorytetów pszczelarskich (naukowców i hodowców) rozpoczyna się publiczna dyskusja na ten temat. Chciałoby się krzyknąć: „wreszcie!”. Ostatnio coraz więcej mówi się o tym podczas konferencji pszczelarskich, co jak sądzę, ułatwi pszczelarzom zrozumienie złożoności zagadnienia. Czasem mam wrażenie (choć wiem, że niektórym przedstawicielom świata nauki i hodowcom może się to wydać krzywdzące), że temat był odsuwany tak długo, jak tylko się dało, a pojawił się jako przedmiot dyskusji, gdy po prostu nie można go było dłużej zbywać milczeniem. A przecież warroza jest problemem numer jeden pszczelarstwa na świecie – przynajmniej w tych regionach, gdzie prowadzi się gospodarkę uprzemysłowioną. Zatem opinię prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, że odporność na warrozę powinna stać się obligatoryjną cechą w hodowli (!) przyjmuję z nadzieją. Ba, okazuje się, że choć będzie to trudne, nie jest niemożliwe, a sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Mniej więcej po dwóch dekadach utrzymywania (z sukcesem) przez wielu amatorów i pszczelarzy zawodowych pszczół bez stosowania kuracji przeciwko dręczowi (przyznaję – najczęściej w innych warunkach środowiskowych!), coś zaczyna się zmieniać. Warto dodać, że dzieje się to co najmniej dekadę po rozpoczęciu poważnych badań naukowych na ten temat na terenie Europy Zachodniej (choć niektóre podjęto jeszcze wcześniej, np. eksperymentalną populację na Gotlandii przestano leczyć w 1999 roku, a populacje pszczół we francuskich Avignon i Le Mans utrzymywane są bez kuracji niemal od początku inwazji dręcza).

A teraz do rzeczy: zacznę od pszczoły Buckfast (nazywanej czasem żartobliwie „fast buck”, czyli „szybki pieniądz”). Nie należę do zwolenników tej metody hodowli, podobnie chyba jak większość przedstawicieli pszczelarstwa naturalnego. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust (organizacji zrzeszającej pszczelarzy naturalnych z Wysp Brytyjskich), powiedział mi w 2018 roku, podczas wspólnej podróży po konferencji w Doorn, w Niderlandach: „Anglia przeprasza za Buckfasta”… I ten komentarz najlepiej chyba oddaje stanowisko tych, którzy cenią sobie pszczołę lokalną. Niezależnie jednak od oceny metod hodowli, wydaje się, że teza pana Szeligi jakoby Buckfast był „wynikiem pewnego modelu hodowlanego polegającego na uzyskiwaniu efektu heterozji przez wielokrotne krzyżowanie populacji genetycznie bardzo od siebie odległych” jest uproszczeniem lub kryje błąd. Na początku ustalmy w czym się zgadzamy: to prawda, że nie ma konkretnej pszczoły Buckfast – nie sposób więc przyjąć dla niej wzorca hodowlanego. Nie mamy do czynienia z konkretnym podgatunkiem, ekotypem, linią czy sztucznie uzyskaną rasą, a jedynie z założeniem hodowlanym, którego efekt będzie zgodny z oczekiwaniami hodowcy (albo okaże się przypadkowy, jeśli hodowcy nie uda się zrealizować zamierzeń). Zgoda również, że nie da się w pełni kontrolować procesu uzyskiwania efektu heterozji.

Jednak Buckfast to swoista metoda hodowli sensu stricte – dokładnie taka, jaką praktykuje większość hodowców (nie mylić z tzw. „powielaczami”, nie umniejszając ich pracy i zaangażowania). Trudno mi także ocenić, czy prawdziwe jest stwierdzenie pana Szeligi, gdy mówi: „wszystkie polskie oferty pszczół Buckfast pochodzą z pseudohodowli i z prawdziwą hodowlą nie mają nic wspólnego”. Nie znam na tyle polskiego rynku producentów matek pszczelich różnych linii Buckfast (celowo nie używam tu pojęcia „hodowcy”, choć termin „producent” w kontekście zwierzęcia wydaje się nie na miejscu…). Do tej tezy musieliby odnieść się polscy pszczelarze, którzy uznają się za hodowców „buckfasta”.

Chciałbym sprecyzować, czym w założeniach jest hodowla Buckfast, bazując na wiedzy Erika Österlunda, który uważa, że swoją hodowlę opiera na metodzie Buckfast (korzystał z doświadczeń brata Adama, twórcy metody oraz pszczoły Buckfast). Z tego powodu stanowisko Österlunda uważam za wiarygodne, mimo że w 2018 roku przyznał mi, że nie ma pewności, czy jego pszczoły to rzeczywiście Buckfast, gdyż nie jest w stanie ustalić, jakie kierunki hodowli wybrałby brat Adam obecnie – tym stwierdzeniem połączył więc samą pszczołę (jej wypracowany efekt hodowlany) z myślą przewodnią jej twórcy. Wydaje się, że była to chyba jednak nieco filozoficzna teza, bo na co dzień, jak i na swojej stronie internetowej, autorską krzyżówkę pszczół określa Österlund jednoznacznie jako pszczołę Buckfast (a konkretną populację nazywa Elgon, aby odróżnić ją od linii innych hodowców „buckfasta”). Na czym więc polega metoda Buckfast? Na pewno nie jest to próba nieustannego poszukiwania efektu heterozji, jak sugeruje pan Szeliga. Szukanie heterozji jest raczej domeną tzw. „powielaczy”, zajmujących się sprowadzaniem zewsząd reproduktorek i tworzeniem krzyżówek we własnych pasiekach. W ocenie hodowlanej tego procederu w zasadzie zgadzam się z panem Szeligą. Nie bagatelizuję też wpływu takich krzyżówek na populację owadów, i tu także zgadzam się z prezesem PSHMP: w przypadku pszczół wszyscy (na swój sposób) jesteśmy hodowcami. Każda matka produkująca trutnie ma bowiem wpływ na ogólną populację, a my wszyscy tworzymy jedno wielkie trutowisko.
Erik Osterlund i Brat Adam
(autor: Bjorn Lagerman, źródło: www.elgon.se)


Celem metody Buckfast – tak jak każdej innej hodowli – jest poszukiwanie i utrwalanie cennych gospodarczo cech pszczół. Od klasycznej czy zwykłej hodowli metoda Buckfast różni się natomiast miejscem poszukiwania tych cech. O ile ta pierwsza poszukuje ich wewnątrz pewnej populacji, o tyle metoda Buckfast szuka ich na zewnątrz (w innych liniach lub nawet podgatunkach). Załóżmy, że hodujemy pszczoły z podgatunku Apis mellifera mellifera, który znany jest z raczej późnego, acz bardzo dynamicznego rozwoju. Cecha ta związana jest z ewolucją podgatunku w niestabilnych warunkach przedwiośnia naszego regionu klimatycznego: pszczoły po prostu „czekają” na korzystne warunki i po ustabilizowaniu pogody szybko dochodzą do siły na bujnych pożytkach wiosennych. Jest to cecha ze wszech miar pożądana, by mogły przetrwać w naturze, i zapobiega problemom na wypadek nawrotu zimy. Wiemy jednak, że w takiej sytuacji trudno wykorzystać towarowo wczesne pożytki – będą one służyły raczej rozwojowi pszczół (pszczelarz nie pozyska ani miodu mniszkowego, ani wierzbowego, ba, czasami może wystąpić kłopot nawet z rzepakowym).

W tradycyjnej hodowli należałoby więc zacząć od oceny zmienności cechy w populacji, w tym przypadku – cechy wczesnego rozwoju rodziny w sezonie, i poprzez selekcję próbować przystosować populację pszczół do możliwości wykorzystania wcześniejszych pożytków. Nie jest to wcale łatwe, a przy tym wymaga dużego nakładu pracy, gdyż większość pszczół środkowoeuropejskich wiosną oczekuje raczej stabilnej pogody. Zmienność tej cechy w „czystej” populacji byłaby więc niewielka, a jej poziom wcale nie musiałby być dla pszczelarza zadowalający (tzn. istnieje ryzyko, że nawet wcześnie rozwijające się rodziny podgatunku pszczół środkowoeuropejskich nie pozwoliłyby pszczelarzowi na pozyskanie miodu z pożytków wczesnych.

W metodzie Buckfast natomiast hodowca będzie szukał tej cechy w obcej populacji pszczół, ruszającej do rozwoju wcześniej. Następnie sprowadzi te geny do własnej populacji, wmiesza je, utrwali, a potem doprowadzi do ulokalnienia wytworzonej populacji (tj. przeprowadzi proces adaptacji pszczół do lokalnych warunków poprzez eliminację osobników, które źle na nie reagują). Dzięki temu nie musi poszukiwać zmienności cechy w populacji, w której ta zmienność – jak wspomniałem – może wcale nie być duża. Hipotetycznie więc efekt hodowlany można uzyskać szybciej, i może być on lepszy, tj. nasilenie danej cechy może być większe niż w populacji lokalnej. Jak wynika z historii selekcji brata Adama, praca ta wcale nie jest jednak łatwa. Angielski hodowca (a ściślej mówiąc angielski mnich, urodzony w Niemczech jako Karl Kehrle, który przybrał imię Adam, wstępując do zakonu) musiał bowiem próbować rozlicznych krzyżówek, aby osiągnąć ten efekt. Jeśli natomiast chodzi o efekt heterozji – owszem, występuje on w tego rodzaju krzyżówkach, ale nie był celem w klasycznej metodzie Buckfast. W pewien sposób utrudniał wręcz ocenę cechy podczas hodowli, gdyż „chwilowy” efekt zwiększonego wigoru może zaburzać ocenę poziomu utrwalenia i ekspresji cechy w poszczególnych rodzinach. Tymczasem brat Adam pracował przede wszystkim nad utrwalaniem cech, a nie wybujałymi reakcjami na efekt krzyżowania różnych, odmiennych genetycznie pszczół. Zresztą pan Szeliga trafnie to podsumował, mówiąc, że krzyżowanie pszczół w ogóle jest mało przewidywalne, a praca hodowcy bywa zabawą w ciuciubabkę. A zatem praca brata Adama wcale nie była łatwa i – zgodnie z określeniem użytym przez pana Szeligę – mnicha raczej należałoby nazywać krzyżownikiem niż poszukiwaczem heterozji.

Wracając do przykładu uzyskania u pszczół cechy wczesnego rozwoju, trzeba podkreślić, że pszczoła kraińska Apis mellifera carnica, jako pochodząca z rejonów bardziej wysuniętych na południe, instynkt „oczekiwania na stabilną pogodę” miała w pewnym sensie stłumiony. Dlatego też rozwój pszczół kraińskich jest bardziej skorelowany z potrzebą uzyskiwania wczesnych pożytków: rzecz jasna mówimy o ocenie tej cechy, mając na uwadze korzyści gospodarcze. Z perspektywy biologicznej bowiem, pszczoły, które zbyt wcześnie ruszą z rozwojem i spotkają się z nawrotem zimy, mogą zginąć z głodu, albo przynajmniej – wskutek wychłodzenia – narazić czerw na rozwój choroby. W pasiece najczęściej nie jest to problem: pszczelarz zapewni rodzinom odpowiednią ilość pokarmu, w razie potrzeby dokarmi pszczoły wiosną, zacieśni czy też ociepli gniazdo, wykona termoizolację ula, co sprawi, że na okres kwitnięcia rzepaku (lub nawet wcześniejszych pożytków) rodziny będą w pełni rozwoju. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pan Szeliga, oraz inni hodowcy, którzy prowadzą swoje pasieki nieopodal, ale jednak poza granicami naturalnego występowania pszczoły kraińskiej, mogą prowadzić hodowlę tego podgatunku dzięki temu, że ktoś niegdyś sprowadził te geny z południa, a więc, mówiąc w pewnym uproszczeniu, użył metody Buckfast (mimo że zrobił to zanim ona została zaklasyfikowana jako metoda brata Adama i tak nazwana). Zapewne i wysiłek włożony w pracę krzyżowniczą był mniejszy, ot, sprowadzone pszczoły kraińskie były na tyle wartościowe, że nie trzeba było miksować ich genów w lokalnej populacji. Przez lata z pewnością dochodziło do krzyżowania lokalnych populacji ze sprowadzonymi pszczołami kraińskimi (celowo lub samoistnie). Pan Szeliga przyznaje zresztą, że hodowcy wymieniają się materiałem genetycznym, a zatem poszukując genów na zewnątrz, stosują elementy metody hodowli Buckfast (choćby odbywało się to tylko w ramach jakiegoś podgatunku, a motywacją było wyeliminowanie ryzyka inbredu, czyli chowu wsobnego).

Warto zaznaczyć, że w większości hodowli Buckfast problem inbredu w zasadzie nie istnieje. Nie dlatego, że mamy do czynienia z ciągłą heterozją; przyczyną jest raczej podejście do pracy nad populacją pszczół. W hodowli Buckfast inbredu nie uważa się za narzędzie do utrwalania cech; chów wsobny uznaje się za zagrożenie dla osiągnięć procesu hodowlanego. Przyczyn takiego podejścia można upatrywać albo w różnych efektach krzyżowania pszczół w pierwszym etapie, albo w przyjęciu filozofii brata Adama. On bowiem zwracał szczególną uwagę na potrzebę różnorodności genetycznej, gdyż zdawał sobie sprawę, że tylko „plastyczna”, a więc genetycznie zróżnicowana populacja, dostosowana do lokalnych warunków, może poradzić sobie z problemami, które mogą wystąpić w przyszłości.

U jednego z nielicznych hodowców pszczół Buckfast, wskazującego na problem inbredu we własnej populacji, Juhani Lundena z Finladii (nie zwalcza dręcza od ponad dekady), skutek inbredu wynika jednak ze stosowania metody sztucznego unasienienia, co doprowadziło do zdecydowanego ograniczenia genetycznej różnorodności populacji. Erik Österlund natomiast od dekad w zasadzie nie wprowadza do pasieki obcych pszczół (poza lokalnie złapanymi rojami). Geny pszczół afrykańskich znalazły się w jego populacji pod koniec lat 80. ubiegłego wieku (ponad 30 lat temu). Hodowca przyznaje, że na początku te pszczoły nie potrafiły nawet właściwie zawiązać kłębu zimowego, ale cały czas trwa proces ich „ulokalniania”. Österlund, po pewnym czasie stwierdził też, że zabieg sprowadzenia obcych genów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i prawdopodobnie wcale nie był potrzebny (w kontekście dalszej pracy nad odpornością na warrozę). Wydaje mi się, że pszczoły Elgon, mimo początkowej domieszki genów afrykańskich, obecnie są o wiele bardziej lokalne (w odniesieniu do lokalizacji pasieki hodowcy) niż duża część populacji pszczół na terenie Polski. Österlund zaleca – zgodnie z założeniami metody Buckfast i brata Adama – aby hodowlę prowadzić raczej szeroko, eliminując z puli genetycznej ok. 30–50 procent „najgorszych” pszczół, zachowując dużą różnorodność „lepszych” w szerokiej populacji (chodzi o zapewnienie zróżnicowania genetycznego, im mniejsza pasieka, tym mniejszy procent eliminowanych osobników). Przy takim podejściu można utrzymać różnorodność genetyczną, proces selekcji powoli przebiega w założonym kierunku w całej populacji, a szeroka ława „lepszych” pszczół zapewnia dużą różnorodność strony ojcowskiej. Tymczasem klasyczna hodowla często ogranicza się do corocznego doboru raptem kilku reproduktorek, co prowadzi do nadmiernego zawężenia populacji. W tym kontekście – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego pszczół i plastyczności populacji – metoda Buckfast może wydawać się wręcz korzystniejsza.

Nie chciałbym „wrzucać do jednego worka” różnych przypadków hodowli w Polsce, ale na początku mojej pszczelarskiej przygody, gdy jeszcze wydawało mi się, że kupowanie matek do własnej pasieki jest potrzebne, jeden z hodowców zasugerował, abym zdecydował się na matkę nieunasienioną, gdyż jego zdaniem, jeśli on miałby unasienić ją u siebie, mogłaby się okazać się gospodarczo słabsza z uwagi na problem inbredu. O zagrożeniu inbredem mówił też pan Szeliga w wywiadzie. Nie słyszałem natomiast, aby o takim ryzyku wspominał Österlund.

Warto też przypomnieć genezę pszczół Buckfast, ma to znaczenie przy ocenie metody hodowlanej i łączy się z zagadnieniami dotyczącymi odporności pszczół. Otóż w początku lat 20. XX wieku na Wyspach Brytyjskich pszczoły miodne zostały zdziesiątkowane, niektórzy uważali nawet, że wyginęły. Stało się tak z powodu inwazji roztocza Acarapis woodi (świdraczek pszczeli; ang. tracheal mite, czyli „roztocz tchawkowy” pasożytujący w tchawkach pszczół), wywołującego tzw. chorobę roztoczową. Brat Adam, który wówczas odpowiadał za pasiekę benedyktyńskiego opactwa w miejscowości Buckfast, stwierdził że wszystkie pszczoły należące do lokalnego podgatunku wyginęły, przeżyły natomiast krzyżówki pszczoły włoskiej (Apis mellifera ligustica). Z tego powodu uznał, że należy poszukiwać pszczół, które nie tylko będą cenne gospodarczo (lepsze niż użytkowane dotąd), ale także wykażą się odpornością na zagrożenia ze strony patogenów i pasożytów. Tak zaczęła się jego praca hodowlana, który trwała kilka dekad. Brat Adam podróżował po Europie, Azji Mniejszej, Afryce Północnej, poszukując pszczół, które mógłby wykorzystać w pracach hodowlanych. W efekcie udało mu się stworzyć pszczołę – jak mniemał – zbliżoną do ideału: łagodną, miodną, nierojliwą, dynamicznie się rozwijającą, tworzącą silne rodziny, a przy tym przystosowaną do lokalnych warunków i odporną na świdraczka. Kto wie, być może gdyby brat Adam żył, jego priorytetem byłaby odporność na warrozę.

To dziedzictwo w pewnym sensie przejął Österlund, poszukując pszczół z innych podgatunków, które już wówczas wykazywały odporność na warrozę (A. m. monticola, A. m. sahariensis). Szwedzki hodowca jest też chyba jednym z nielicznych pszczelarzy na świecie, którzy w zakresie hodowli działali proaktywnie: prace nad wzmacnianiem odporności na warrozę zaczął, gdy stało się jasne, że choroba prędzej czy później dotknie i jego pszczoły (stało się to 20 lat później). I choć wiele założeń Österlunda nie potwierdziło się, jego wysiłek w konfrontacji z blisko czterema dekadami bierności innych hodowców jest nie do przecenienia.

Obecnie jednak, z dwóch głównych założeń hodowli pszczoły Buckfast, zdecydowana większość hodowców praktykuje tylko selekcję cech korzystnych gospodarczo. Przystosowanie do lokalnych warunków zeszło na dalszy plan (przez większość „producentów matek” zastępowane jest poszukiwaniem efektu heterozji, który zwiększa wigor osobników), a odporność na największe zagrożenie: warrozę w praktyce rzadko uznaje się za cechę istotną w hodowli (od tego są przecież leki). Przyznać trzeba jednak, że co najmniej kilka ośrodków hodujących pszczoły metodą Buckfast daleko bardziej zwraca uwagę na odporność pszczół na warrozę niż hodowcy „klasyczni”. A „powielaczom”, których działalność skrytykował pan Szeliga, oddać trzeba, że sprowadzają do własnych populacji również pszczoły z pasiek hodowlanych, w których selekcjonuje się odporność. Przy wszystkich zastrzeżeniach do takich metod „hodowli” (np. brak rozwiązań systemowych i wynikające z tego zagrożenia), wydaje się, że „powielacze” bywają o wiele bardziej otwarci na potrzeby wypracowania odporności populacyjnej niż hodowcy „klasyczni”. Trudno jednak powiedzieć, czy działania te spowodowane są troską o los pszczół czy biznesu. Jest pewne, że sprowadzenie pszczół „odpornych” sytuacji nie poprawi, jeśli nie pójdą za tym inne systemowe działania hodowlane, w tym praca nad ulokalnieniem.

Daleki jestem też od usprawiedliwiania tworzenia miksu genetycznego, który na pewno nie jest korzystny dla pszczół. Czasem wydaje się jednak, że w naszej, lokalnej populacji pszczół, niewiele już można zepsuć... Obserwując szerzące się problemy zdrowotne w pasiekach mam wrażenie, że pod względem zdrowia populacyjnego pszczół sięgnęliśmy niemal dna i teraz może być już tylko lepiej… W tym miejscu należy dodać, że choroba roztoczowa nie spowodowała wyginięcia, lokalnego dla Wysp Brytyjskich, ekotypu pszczoły z podgatunku środkowoeuropejskiego Selekcja naturalna zapewniła przystosowanie populacji, która odbudowała się spośród tych, które przetrwały pogrom. Podsumowując wątek „buckfasta” wspomnę o powszechnie hodowanych w Polsce pszczołach kraińskich, którymi pan Szeliga również się zajmuje: otóż brat Adam cenił je dość wysoko i uważał, że – jako odrębnemu podgatunkowi – najbliżej mu do ideału pszczoły gospodarczej. Mimo to w procesie tworzenia pszczoły Buckfast „krainkę” odrzucił. Okazało się bowiem, że dawała bardzo niestabilne krzyżówki (z tego powodu trudno byłoby wprowadzić do populacji opactwa Buckfast korzystne cechy „krainki”). Hodowca twierdził też, że choć A. m. carnica ma dość dobrze zbilansowane cechy, to intensyfikację tych, które najbardziej go interesowały, znalazł w innych podgatunkach (łatwiej je było „wyłowić” i wprowadzić do tworzonej krzyżówki). Trzeba też zauważyć, że mieszańce „krainki” swoją nadmierną obronnością nie raz dały się we znaki pszczelarzom. Wbrew pozorom „ciemne agresywne pszczoły” to często nie nasze „mellifery”, ale właśnie krzyżówki pszczoły kraińskiej. Wydaje się więc, że obawy, iż Buckfast może w krzyżówkach tworzyć nadmiernie obronne potomstwo potwierdziłyby się także dla „krainki”. A krytykom „buckfasta”, będących równocześnie miłośnikami naszej, lokalnej „krainki” należy przypomnieć, że zdecydowana większość terytorium Polski leży poza granicą naturalnego występowania Apis mellifera carnica.
Uczestnicy wyprawy do Kenii 
(autor Erik Osterlund, źródło: www.elgon.se)

Chciałbym też zwrócić uwagę na jeszcze jedną z opinii pana Szeligi. Otóż mówi on: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko”. Nie wiem, czy jest to opinia Prezesa, czy też przekonanie większej części środowiska, ale trudno mi się z tym zgodzić. Otóż, po pierwsze „takie pszczoły” żyć dziko nie mogą z prostej przyczyny: zginą z głodu. Miodność nie wyklucza szeroko rozumianej odporności na warrozę. Jest to cecha korzystna i niezbędna pszczołom dziko żyjącym do przetrwania. Oczywiście, wyhodowanie pszczół niemiodnych wydaje się teoretycznie możliwe, ale one na pewno nie będą żyć dziko. Owszem, pszczoły nieleczone przeciwko warrozie bywają mniej miodne, z różnych powodów: z reguły tworzą słabsze rodziny, są lepiej przystosowane do lokalnego klimatu i pogody, co wpływa na terminy i dynamikę rozwoju (przykład z pszczołą środkowoeuropejską), nierzadko są bardziej rojliwe, a to jak wiadomo osłabia rodzinę i przerywa jej tzw. nastrój roboczy. Często jest to skutek bądź metod chowu, bądź zajmowania mniejszych siedlisk, bądź przystosowań do lokalnego środowiska, co z kolei pomaga przetrwać w warunkach przedłużających się okresów głodu lub niestabilnej pogody. Poza tym: na etapie selekcji, gdy odporność jest mała, pszczoły te mogą walczyć z problemami, mogą być po prostu chore (np. zakażone wirusami), więc trudno oczekiwać od nich wysokiej miodności. Nie oznacza to jednak, że nie jesteśmy w stanie produkować miodu z wykorzystaniem takich pszczół. To wszystko kwestia czasu, konsekwencji i wysiłku hodowlanego, a także dostosowania metod chowu. Erik Österlund doskonale potrafi bilansować kwestie produkcyjności pszczół i ich odporności. Kolejna sprawa to problem odporności w sytuacji dużego napszczelenia, z czym mamy do czynienia w Polsce. To prawda, że może ono utrudniać uzyskanie odporności, wątpię jednak, czy można tę kwestię stawiać w tak kategoryczny sposób, tym bardziej, że dotąd nikt nie próbował tego sprawdzić. Nie neguję faktu dużego napszczelenia, ale moim zdaniem daleko istotniejszy w skutkach jest problem praktykowania metod chowu i hodowli pszczół niesprzyjających wypracowaniu odporności pszczół, a wręcz jej przeciwdziałających. Obecnie, głównie z uwagi na transport pszczół i bagatelizowanie ich odporności, można powiedzieć, że warunki chowu sprzyjają wykształceniu zwiększonej zjadliwości patogenów. Im bardziej patogeny są zjadliwe, tym łatwiej mogą osiągnąć sukces ewolucyjny (moim zdaniem ewolucja dręcza pszczelego ma w tej układance daleko mniejsze znaczenie niż ewolucja przenoszonych przez niego patogenów). Duże napszczelenie na pewno sprzyja ewolucji zjadliwości patogenów, gdyż ułatwia im przenoszenie się między rodzinami pszczelimi (niezależnie od tego, czy doprowadzają do śmierci gospodarza, czy nie). Wydaje się, że jeśli zaczęlibyśmy zwracać uwagę na kwestie lokalności pszczół (ograniczenie wędrówek, a przede wszystkim powstrzymanie sprowadzania obcych genetycznie pszczół do większych regionów) i ich odporność (selekcja w kierunku ograniczenia namnażania populacji dręcza i tolerowania porażenia patogenami), to nawet przy dużym napszczeleniu udałoby się wyhodować pszczoły odporne na warrozę (niekoniecznie odporne na dręcza, słusznie bowiem w wywiadzie rozróżniono te dwie kwestie). Można by uznać, że moje założenie jest równie hipotetyczne, jak stwierdzenie, które podałem w wątpliwość, ale na potwierdzenie dysponuję przykładem rejonu względnie wysoko napszczelonego, w którym taki „cud” się wydarzył. Mam na myśli okolice Hallsberg (miasta w Szwecji, w którym mieszka Österlund), gdzie napszczelenie wynosi ok. 5 rodzin na kilometr kwadratowy (wg danych hodowcy). Wiem, że w wielu regionach Polski jest ono wyższe, mimo to jednak nie jest to niska wartość. Wspólnym wysiłkiem lokalnego środowiska pszczelarskiego (trwającej ponad dekadę pracy hodowlanej, żelaznej konsekwencji i współpracy) udało się osiągnąć bardzo wysoką przeżywalność pszczół bez kuracji (ew. przy bardzo dużym ich ograniczeniu) z zachowaniem ich cennych walorów gospodarczych. Jeszcze do niedawna warroza była tam śmiertelnym zagrożeniem, obecnie pszczelarze leczą jedynie 5–10 procent populacji rodzin pszczelich. Österlund w roku 2021 nie przeprowadził żadnego zabiegu przeciwko dręczowi i z populacji ok. 100 rodzin pszczelich, zimą zginęły tylko dwie, a dwie kolejne wyszły z zimy mocno osłabione (do marca 2022 roku przeżywalność była stuprocentowa). Czy dałoby się ten sukces przenieść do Polski? Moim zdaniem – w założeniu – tak, ale to wymagałoby współpracy lokalnego środowiska, więc rzeczywistość każe zachować sceptycyzm...

W rozmowie z panem Szeligą poruszono też kwestię leczenia interwencyjnego w kontrze do prewencyjnego. Moim zdaniem leczenie interwencyjne jako zasada byłoby doskonałą selekcją, pozwalającą na długofalowe rozwiązanie problemu. Jest to przecież metoda, nazwana przez amerykańskiego hodowcę, Johna Kefussa – „miękkim testem Bonda” („soft Bond test”), którą z powodzeniem stosowano w rejonie szwedzkiego Hallsberg. Obawiam się jednak, że jest to głos wołającego na puszczy. Mam też wrażenie, że takie rozwiązanie szybciej znalazłaby podatny grunt w środowisku pszczelarzy amatorów niż zawodowych.

Ze smutkiem skonstatowałem natomiast, że hipotetyczny chów pszczół w halach, w warunkach izolacji od środowiska zewnętrznego, porównany został do masowego chowu innych zwierząt. Trudno pozbyć się wrażenia, że warunki chowu owadów, z jakimi mamy do czynienia w świecie realnym, przypominają warunki masowego chowu. Wystarczy porównać podstawowe kryteria hodowli naszych pszczół z kryteriami chowu innych zwierząt: są one stłoczone, często przetrzymywane w środowisku, które nie jest w stanie zaspokoić ich naturalnych potrzeb; zwierzęta są w pełni uzależnione od naszej woli – osobniki „nieproduktywne” (w naszym rozumieniu) bywają „likwidowane”. Tak jak stłoczone w halach brojlery w znacznej większości nie przeżyją bez kuracji lekami, pszczoły w większości nie przetrwają bez odpowiedniej dawki pestycydów. A przecież, niezależnie od tego, czy mówimy o uprawie roli, chowie kurczaków czy pszczół, wszystko powinno sprowadzać się do zasady zrównoważonego rozwoju. Z tego powodu nie powinniśmy narażać na szwank potrzeb przyszłych pokoleń. Ta zasada jest łamana w większości gałęzi rolnictwa, od dawna nie przestrzega się jej w hodowli pszczół, niezależnie od tego czy „lokalnie” hodujemy pszczoły kraińskie, kaukaskie czy Buckfast. Posługując się analogią pana Szeligi, odnoszę wrażenie, że „szarą farbką” jest naturalna i zrównoważona populacja, a dążenie do uzyskania „ciekawych odcieni” (niezależnie, czy za pomocą metody Buckfast, czy klasycznej) jest właśnie przyczyną naszej porażki; to przez to szukanie „ciekawych odcieni” straciliśmy wiele naturalnych przystosowań pszczół i podkopaliśmy ich zdrowie populacyjne. Cóż jednak zrobić, skoro pszczelarze wyżej cenią czyste i żywe kolory?...

Aby zakończyć z optymizmem muszę powiedzieć, że z satysfakcją przyjmuję włączenie się pana Przemysława Szeligi do dyskusji na temat pszczół odpornych. Wiele lat temu, przy okazji spotkania dotyczącego programu Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających, miałem okazję wysłuchać jego prelekcji. Pamiętam, że o odporności pszczół wyrażał się wówczas z dużo większym sceptycyzmem niż w wywiadzie. Wówczas trudno mi było odrzucić wrażenie poczucia beznadziei i przegranej sprawy (w dodatku spotkanie okazało się raczej promocją Greenpeace niż próbą merytorycznej dyskusji, zapewne moje oczekiwania były zbyt wysokie). Ewolucję poglądów prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich przyjmuję więc z nadzieją. Liczę, że słowa pana Szeligi przełożą się na działania hodowców zrzeszonych w stowarzyszeniu. Kto, jeśli nie oni, mogą wyznaczyć odpowiedni kierunek działania? Wysiłki nas, amatorów, rzadko mają wpływ na większą populację pszczół. Mimo mocnych, opartych na faktach argumentów, giną w konfrontacji z potencjałem hodowców, sprzedających tysiące matek. Pszczelarze naturalni na pewno jednak nie przestaną obserwować działań hodowców. Wielu z nas zapewne nie szybko pozbędzie się sceptycyzmu wynikającego z dekad zaniechań, ale kto wie, może niektórzy obdarzą „zawodowców” jakimś kredytem zaufania. Liczę na to, że uda nam się zrobić krok w przód, kiedy za kilka lat środowisko pszczelarskie jednym głosem zakrzyknie: „sprawdzam”.