czwartek, 14 czerwca 2018

"Musimy być bardziej jak pszczoły" - relacja z pobytu w Neusiedl - część 1

W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się kolejny mój artykuł pisany pod patronatem Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły" (został umieszczony na jego stronie). Tekst jest relacją z mojego pobytu na kwietniowej konferencji o pszczelarstwie bez leczenia jaka odbyła się w Neusiedl am See. 
Dziękuję innym członkom Stowarzyszenia, którzy wnieśli swoje uwagi w proces przygotowawczy i pomogli nadać taki właśnie kształt zarówno mojej obecności tam na miejscu, jak i poniższej publikacji. 



"Musimy być bardziej jak pszczoły” – czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy. 

W dniach 7 – 8 kwietnia 2018 roku miałem zaszczyt, ale również i niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w pierwszej w Europie konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu nie praktykującemu leczenia pszczół, na której reprezentowałem Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”. Konferencja odbyła się w Neusiedl am See we wschodniej Austrii. I choć dopiero ustąpiły mrozy, pogoda dopisała na tyle, że udało mi się połączyć moje dwie pasje, czyli pszczelarstwo i podróże rowerowe. Do miejsca spotkania dojechałem moim jednośladem, obładowany bagażami. To niewątpliwie wzbudziło zainteresowanie zgromadzonych tam pszczelarzy, ale na pewno nie odciągnęło nikogo od tematu, który ich tam przywiódł.
Jak się okazało na miejscu, sama idea zorganizowania takiej konferencji narodziła się dość spontanicznie, a mianowicie w rozmowie pszczelarzy amatorów na Facebooku. Pewien zamieszkały w Austrii pszczelarz od kilku lat nie zwalczający warrozy, Norbert Dorn, zdecydował się zorganizować spotkanie pszczelarzy nieużywających żadnych substancji chemicznych w swoich pasiekach. Od słowa do słowa, niewinny plan spotkania towarzyskiego przerodził się w ideę zaproszenia największych pszczelarskich sław Europy podejmujących trud selekcji odpornych pszczół i zorganizowania konferencji. Gdy się dowiedziałem o tym projekcie, w pierwszej chwili uznałem, że spotkanie odbędzie się po prostu zbyt daleko, żeby ot tak „wyskoczyć na weekend”. Ostatecznie jednak zdecydowałem, że nie mogę zrezygnować z udziału w wydarzeniu tak doniosłym dla pszczelarstwa, jakie zdecydowałem się praktykować. Z pomocą niemieckiej pszczelarki Sibylle Kempf, podobnie jak my propagującej potrzebę odejścia od stosowania pestycydów i substancji biobójczych w praktyce pasiecznej, skontaktowałem się z Norbertem Dornem i poprosiłem o możliwość reprezentowania na konferencji stowarzyszenia „Wolne Pszczoły”. Ku mojej radości wyraził zgodę i w ten sposób nasz udział w tym wydarzeniu się urzeczywistnił. Spotkanie zgromadziło około 90 uczestników i prelegentów z wielu krajów Europy, w tym z Anglii, Austrii, Finlandii, Francji, Niemiec, Polski, Szwajcarii i Szwecji. Podczas konferencji obowiązywały dwa języki wykładowe – angielski i niemiecki.
Otwarcie konferencji przypadło na sobotni poranek. Po przywitaniu prelegentów i publiczności przez organizatorów, nastąpiło krótkie wystąpienie przedstawicieli miejscowych władz, starających się podkreślić rolę pszczoły miodnej w ekosystemie i rolnictwie. Wyrazili oni zadowolenie z powodu zorganizowania konferencji na ich terenie, a także z powodu stale rosnącej populacji pszczół w miejscowych pasiekach. Jak to nierzadko w takich sytuacjach bywa, niezwłocznie po zakończeniu swojego wystąpienia, opuścili salę, nie czekając nawet na rozpoczęcie merytorycznej części spotkania.
Wykład otwierający konferencję wygłosiła Heidi Herrmann, przedstawicielka prężnej organizacji brytyjskiej Natural Beekeeping Trust (https://www.naturalbeekeepingtrust.org/), która zajmuje się propagowaniem pszczelarstwa przyjaznego pszczołom – zwanego czasem również pszczelarstwem naturalnym. Sama Heidi Herrmann w swojej pasiece nie stosuje żadnych medykamentów do zwalczania roztoczy już od wielu lat. Przyznaje jednak otwarcie, że na Wyspach Brytyjskich taka praktyka jest o wiele łatwiejsza niż w krajach Europy kontynentalnej, a straty zbliżone do pasiek, w których walczy się z warrozą. Herrmann podkreśliła, że jadąc z lotniska do Neusiedl am See, widziała pola uprawne przypominające pustynie dla pszczół. Komentując szybkie opuszczenie sali przez przedstawicieli władz, wyraziła ubolewanie, że ich zrozumienie dla potrzeb pszczół i pszczelarstwa jest tak niewielkie. Okresowy głód i niedożywienie powodują, że pszczoły nie mogą przetrwać bez wspomagania substancjami, które na dłuższą metę są dla nich toksyczne, a pszczelarze nie chcą zaprzestać leczenia z obawy przed olbrzymimi stratami. Stwierdziła, że władze, zamiast cieszyć się ze wzrostu liczby pni pszczelich na terenach rolnictwa uprawianego na skalę przemysłową i ubogich w różnorodne pożytki, powinny raczej zająć się budową pszczelich pastwisk i edukacją miejscowych rolników. Trzeba przy okazji zaznaczyć, że edukacja jest potrzebna w każdym kraju. Ja sam, w czasie mojej podróży do Neusiedl kilkakrotnie widziałem rolników – zarówno na Słowacji jak i w Austrii (a przecież w Polsce nie jest też inaczej) - stosujących opryski na świeżo kiełkujące rośliny uprawne, podczas wyjątkowo silnych wiatrów, które zwiewały cały oprysk z pól. A to przecież nie tylko grozi skażeniem okolicznych ekosystemów, ale i z punktu widzenia rolnika jest zabiegiem pozbawionym sensu. Edukacja jest więc potrzebna zawsze i wszędzie.
Po otwarciu, pierwszy wykład wygłosił Jürgen Küppers, który pokrótce opisał historię i perspektywy zdrowego pszczelarstwa na przyszłość. Podkreślił, że pszczelarstwo tak naprawdę wstąpiło na równię pochyłą już w czasach Langstrotha, a w ostatnich dziesięcioleciach nastąpił gwałtowny spadek odporności pszczół. To zbiegło się rzecz jasna z uprzemysłowieniem rolnictwa i całkowitą zmianą myślenia o efektywności produkcji rolnej i pszczelarskiej. W ulach pojawiła się węza z powiększoną komórką pszczelą (5.4 – 5.7 mm), a także izolatory czy kraty odgrodowe, które zaburzały komunikację wewnątrz pszczelego gniazda. Wraz z rozpoczęciem karmienia pszczół na zimę cukrem, przeżywały coraz słabsze rodziny, co następnie powodowało rozpowszechnianie się populacji gorzej przystosowanej genetycznie. Pojawienie się roztoczy Varroa przypieczętowało ten proces. Jürgen Küppers przypomniał, że w chwili nadejścia roztoczy pasieki przeżyły olbrzymie załamania, co skłoniło pszczelarzy do desperackiej walki z dręczem pszczelim (Varroa destructor). Walka ta od tego czasu stale się nasilała, gdyż efekt wywołany przez roztocza spowodował olbrzymią traumę u pszczelarzy. Wskazał jednak na coraz częściej podejmowane próby selekcji pszczół w kierunku zwiększenia zdolności radzenia sobie z chorobami i inne aktywności podejmowane w związku z narastającym kryzysem - jak choćby próby odbudowy lokalnych półdzikich populacji pszczół. Podkreślił także rolę niektórych hodowców i badaczy w propagowaniu zdrowego pszczelarstwa.
Kolejnym wykładowcą był dr John Kefuss, jeden ze światowych pionierów i propagatorów pszczelarstwa bez leczenia. Hodowca jest prawdziwą sławą światowego pszczelarstwa, a przy okazji naprawdę barwną postacią. Ciągle żartuje i traktuje siebie samego z bardzo dużym dystansem. Kefuss opracował tzw. “test Bonda” (zwany również metodą “live and let die” czyli “żyj i pozwól umrzeć”), będący strategią selekcji pszczół w kierunku odporności na pasożyta. Metoda polega tak naprawdę na pozostawieniu rodzin pszczelich selekcji naturalnej. W rozumieniu hodowcy, pszczoły, które potrafią poradzić sobie z roztoczami przetrwają, a umrą te, które pozwalają na nieograniczony rozwój pasożyta. Kefuss rozpoczął swoją selekcję od wypracowania cechy higieniczności pszczół (poprzez testy usuwania zamarłego czerwiu), ale tak naprawdę wówczas nie była to cecha potrzebna w radzeniu sobie z warrozą, a z inną chorobą, tj. zgnilcem europejskim, który był niegdyś olbrzymim problemem w jego pasiece. W tamtym okresie kiedy Kefuss przychodził na pasieczysko, uderzał go w nozdrza smród dochodzący z rozstawionych uli. Był to czas, kiedy jeszcze zwalczał warrozę i leczył pszczoły. Spośród 115 pni wybrał 14 najbardziej higienicznych rodzin, które posłużyły do dalszej hodowli. W zasadzie – jak zaznaczył – na początku selekcji w 1998 roku jego pszczoły przejawiały znacznie większy instynkt higieniczny niż w 2008, kiedy pasieka była już całkowicie odporna na roztocza i wiele lat nieleczona – i rzecz jasna nie miał już żadnych problemów z chorobami czerwiu. Oznacza to, że sama higieniczność pszczół nie przekłada się bezpośrednio na ich radzenie sobie z roztoczami. John Kefuss wprowadził ciekawe rozróżnienie pomiędzy “odpornością” pszczół na pasożyta (resistance), a “tolerancją” (tolerance). Ta pierwsza wartość dotyczy zdolności pszczół do samodzielnego ograniczania liczby roztoczy, podczas gdy ta druga zdolności pszczół do ograniczania szkód poczynionych przez pasożyta. Kefuss stwierdził, że jego pszczoły nie mają wysokiej tolerancji, ale są odporne na roztocza.
Kefuss uważa, że każdy pszczelarz powinien sobie zadać dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego miałby nie leczyć pszczół, a drugie, pod jakimi warunkami przestałby je leczyć. On sam zawsze miał świadomość, że lecząc pszczoły, stosuje bardzo silne substancje chemiczne i zdawał sobie sprawę z ich szkodliwości. W pewnym momencie zorientował się, że miewa częste migreny, a po rozmowach z innymi pszczelarzami, cierpiącymi na podobne dolegliwości, doszedł do wniosku, że przyczyną jest właśnie obcowanie z silnymi toksynami w praktyce pasiecznej. Uznał więc, że o ile zawsze może kupić nowe pszczoły, zdecydowanie trudniej byłoby mu odkupić... nowy mózg. Tak właśnie zaczęła się jego historia związana z porzuceniem silnych substancji chemicznych w pasiece. Dziś, jako hodowca, twierdzi, że musi podejmować sporo wysiłku, aby utrzymać cechę odporności na roztocza, bo... w jego pasiece praktycznie ich nie ma. Kiedyś zorganizował nawet konkurs i płacił 1 centa za każdą znalezioną samicę dręcza pszczelego, a zwycięzcy po dłuższym czasie znajdowali co najwyżej po około 20 sztuk. Przyznał ze śmiechem, że była to najtańsza siła robocza, jaką mógłby sobie wymarzyć hodowca pszczół. Zauważył przy tym, że nie sposób prowadzić selekcji na odporność na roztocza, gdy praktycznie nie istnieje ich presja. Jak bowiem sprawdzić, czy pszczoły radzą sobie z nieobecnym czynnikiem? Kefuss doszedł do wniosku, że musi pozyskiwać ramki z silnie porażonym czerwiem z innych pasiek i umieszczać je w rodzinach potencjalnych reproduktorek, aby stale weryfikować zdolność pszczół do likwidowania zagrożenia (tzw. “przyspieszony test Bonda”). Powtarzał przy tym: “muszę kupować roztocza, a te są drogie”. Stwierdził, że wypracowane przez niego metody są doskonałe do wyszukiwania i dalszej hodowli tych pszczół, które określił jako “roztoczowe czarne dziury” (“varroa black holes”). Są to rodziny, które “pochłaniają” więcej roztoczy niż wypuszczają ich z uli, a więc dręcz “znika” w tych ulach jak w czarnych dziurach. Aby znaleźć “czarne dziury”, niezbędne są rodziny, które stanowią ich przeciwieństwo, a które określa się jako “roztoczowe bomby” (“varroa bomb” albo “mite bomb”). Są to pnie, które pozwalają na gwałtowny rozwój pasożyta i umierając przy wysokim porażeniu, stają się potencjalnym zagrożeniem dla sąsiednich rodzin. W przeciwieństwie do większości środowiska pszczelarskiego, jemu “roztoczowe bomby” nie spędzają snu z powiek. Dla niego to doskonałe, choć nieobecne w jego pasiekach narzędzie selekcji pszczół coraz zdrowszych i lepiej radzących sobie z warrozą. Podkreślał przy tym wielokrotnie, że skoro jemu udało się przeprowadzić taką selekcję, to znaczy, że absolutnie każdy może tego dokonać.


część 2

niedziela, 3 czerwca 2018

Sztuczna barć 2018

Sezon w pełni i nie ma kiedy załadować. W tym roku miało być inaczej. Miało być znacząco spokojniej, bo mam już na tyle sprzętu pszczelarskiego, żeby... sporej części nie używać. Miało być. Jak co roku. Ale pojawiła się opcja wyjazdu na kwietniową konferencję pszczelarską w Neusiedl (http://wolnepszczoly.org/konferencja-o-pszczelarstwie-bez-leczenia-neusiedl-am-see-austria/), a potem praktycznie cały kwiecień była związana z tym praca. W związku z tym, gdy nastał maj znów musiałem dzielić swój ograniczony czas między pracę zawodową, pracę w pasiece i pracę przy domu - również i tą szeroko związaną z pszczelarstwem (jak np. budowanie skrzynek). W tym czasie trzeba też było zbudować jeszcze kilka sztucznych barci, bo z zeszłego roku w magazynku był zapas tylko trzech. A tradycja nakazuje przecież powieszenie pięciu. To wszystko spowodowało, że w tym roku - zaplanowanym i oczekiwanym jako "luźniejszy" - zasuwałem jak każdego roku, a może i nawet intensywniej. W efekcie wieszanie skrzynek, które najpóźniej powinny zawisnąć w końcu kwietnia, aby czekać już na tegoroczne na rójki, opóźniło się do 25 maja - co oczywiście wpływa też na zmniejszenie prawdopodobieństwa ich zasiedlenia w tym roku. Trudno. Na szczęście, podobnie jak w roku 2016 i 2017 i tym razem udało się zrealizować założenia dotyczące tworzenia siedlisk pszczelich w okolicznych lasach.



Jeżeli chodzi o "sztuczną barć" też miało być też trochę inaczej. W ogóle moje pszczelarstwo określam często tak: jakkolwiek zaplanuję, będzie na pewno inaczej. W tym roku skrzynki - wszystkie lub większość - miały zawisnąć z pszczelimi pakietami. Myślałem, że będzie to możliwe, bo przecież przeżywalność w mojej pasiece nie była taka zła - toż przecież przeżyło dziewiętnaście pni! Przeżyły, ale niestety siła wielu pozostawiała sporo do życzenia. W początku maja zacząłem moje podziały i okazało się, że siła raptem około pięciu rodzin pozwalałaby na to, żeby wziąć z nich pakiety do skrzynek. A te rodziny znów, skoro nieliczne, chciałem zostawić na miód (o tym innym razem). Inne, albo zostały skromnie namnożone, albo były cały czas wykorzystywane do robienia odkładzików na pojawiające się w "jednoramkowcach" mateczniki. Ostatecznie, nawet gdyby znalazł się pakiet choć z jednej rodziny, to nie było czasu się tym zająć. Skrzynki zawisły więc jak w pierwszym roku, czyli puste - bez pszczół. Co więcej nie miałem nawet czasu i głowy, żeby wrzucić tam jakiegoś wabia - wysmarować woskiem, propolisem czy choćby dać kawałek plasterka. Po prostu wszystko było za szybko, na raz, nagle, gwałtownie, raptownie. Nie było czasu w ogóle o tym myśleć.

W tym roku skrzynki zrobiłem podobne jak i w zeszłym (choć z węższych desek, więc było trochę więcej skręcania) - czyli rozmiarów około 50 - 55 litrów. Wydaje mi się, że takie będą lepiej spełniać swoje zdania, a kubatura będzie dla pszczół wystarczająca.

Rano w piątek 25 maja pojechałem na umówione spotkanie z panem leśniczym Krzysztofem i dogadaliśmy ogólnie parę miejsc. Ani on, ani ja nie mieliśmy czasu tym razem jeździć po lesie i wybierać konkretnych drzew (może w kolejnym sezonie przygotuję się lepiej?). Potem szybko na skład budowlany po różne potrzebne drobiazgi. Ledwie zjadłem śniadanie po powrocie, a zjawili się koledzy - Marcin, a i chwilę później dojechał Łukasz. Po spakowaniu się pojechaliśmy do lasu. Jak pisałem, mniej więcej wiedziałem gdzie, ale konkret trzeba było namierzyć na miejscu. A wbrew pozorom nie ma zbyt wielu drzew, żeby wieszać te skrzynki, tak jak to mamy w zwyczaju. Przede wszystkim nie robimy podstawki pod sztuczną barć, a wykorzystujemy konary - drzewa rosnące w zacienieniu wcale takich konarów wiele nie mają. Najczęściej to wysokie gołe pnie z koronami daleko poza naszym zasięgiem. Dodatkowo nad tym konarem musi być kolejny, żeby można było założyć wyciąg i odpowiednio się zabezpieczyć. Poza tym wszystkim trzeba było trzymać się wytycznych pana Krzysztofa i miejsc szukać w rejonach gdzie nie będzie w najbliższych latach wycinki. Tak więc zeszło chwilę dłużej, bo musieliśmy każde konkretne miejsce namierzyć na gorąco. Jak co roku powiesiliśmy 5 skrzynek - i jak zwykle zajęło nam to około 5 godzin. Nie wiem jak dla Kolegów (zwłaszcza dla Łukasza, który jak co roku najwięcej się napracował mocując skrzynki), ale dla mnie to był fantastyczny dzień - zupełnie inny niż codzienne siedzenie za biurkiem. Urlop został doskonale wykorzystany i mam nadzieję, że koledzy również nie żałują poniesionego trudu.

Przy jednym z miejsc - o zgrozo - swój paśnik mają miejscowe sarny...

Zeszłoroczna skrzynka z pszczołami
Po powieszeniu skrzynek wrażenia się nie skończyły! Gdy Łukasz wyjechał do domu (w końcu ma spory kawałek), my z Marcinem mieliśmy odwiedzić moją pasiekę, żeby zobaczyć jak się mają zrobione dla niego odkłady - a być może mógłby sobie któryś zabrać przy okazji. Jadąc postanowiłem po raz pierwszy od jesieni odwiedzić jedną ze sztucznych barci, którą powiesiliśmy w zeszłym roku z pszczołami. Nie miałem żadnej nadziei na to, że żyją. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zobaczyłem loty ze skrzynki! Dawałem tym pszczołom minimalne szanse na przeżycie, w związku z bardzo złym pożytkowo poprzednim rokiem. Nie. Nie dawałem im żadnych szans. Bo przecież te pszczoły nie tylko musiały nazbierać miód na zimę, ale jeszcze odbudować gniazdo. Spodziewałem się, że pszczoły po prostu umarły z głodu. Wiedząc jak zły był rok po oglądzie moich pni na pasiece, w jesieni próbowałem temu przeciwdziałać, wynosząc wiadro z syropem pod skrzynkę, ale pszczoły w ogóle nie chciały syropu pobierać - skarmiły się natomiast osy, szerszenie, ćmy i inne leśne owady - stwierdzić to można było po topielcach... Dodać trzeba, że nie miałem kiedy na przełomie marca i kwietnia objechać skrzynek, toż i pewny nie jestem, że to ten pakiet, który sam tam umieściłem, a nie nowa rójka. Niezależnie od wszystkiego, uważam fakt ciągłego zasiedlenia tej skrzynki od zeszłego roku za pierwszy mały sukces tego projektu! Byle tak dalej.

Będąc w lesie odwiedziliśmy też moją pasiekę na szkółce dębowej
Gdy wracaliśmy od skrzynki do samochodu rozmawialiśmy z Marcinem o rójkach... i powiedziałem, że ewentualnie złapane rójki będę chciał właśnie osadzać w sztucznych barciach. Generalnie doświadczenia (zwłaszcza kolegów, którzy tych rójek łapią wiele) pokazują, że rójki umierają w pasiekach tak jak i inne "normalne" pszczoły. Wydaje mi się, że lepiej skupić się na namnażaniu tej genetyki, która przeszła już pewne sita, a rójki niech lądują tam gdzie mogą żyć w spokoju i odosobnieniu - w lesie. I gdy tylko skończyliśmy wymieniać parę myśli na ten temat zadzwoniła żona mówiąc, że zgłosił się sąsiad u którego na drzewku siedzi sobie rójka. Zebraliśmy ją, ale wbrew moim słowom wypowiedzianym tak niedawno, nie poszła do sztucznej barci. Tego dnia po prostu mieliśmy już dość (a przecież potem pojechaliśmy jeszcze na pasiekę) i nie chciało mi się o zmroku gonić z drabiną po lesie, po tak aktywnym dniu. Rójka poszła więc do jednej z jesionowych kłód pod domem. Tam też nie planuję ingerować nadmiernie w jej życie.

Po raz kolejny dziękuję Łukaszowi i Marcinowi za okazaną pomoc, a panu Krzysztofowi za udostępnienie paru drzew w lesie.
Obecnie w okolicznych lasach wisi już 14 powieszonych przez nas skrzynek. Wciąż nie jest to wiele i zapewne za mało na efekt selekcyjny czy ekologiczny (zwłaszcza, że większość pszczół nie gości), ale projekt rozwija się systematycznie i zgodnie z założeniami. Do zobaczenia za rok w edycji sztucznej barci 2019!


UZUPEŁNIENIE 10.06.2018r.

Dziś dojrzałem wreszcie do sprawdzenia wiszących sztucznych barci. Wszystkich za wyjątkiem tych, które niedawno sprawdziliśmy z Marcinem.
Z przyjemnością muszę donieść, że nie tylko pszczoły latają z drugiej zeszłorocznej skrzynki, w której zostały osadzone, ale też i są w sąsiedniej, oddalonej o około 150 - 200 metrów od tamtej! O ile ciężko mi powiedzieć czy i w tej wspomnianej pszczoły przeżyły czy też nastąpiło ponowne zasiedlenie, o tyle w tej kolejnej na pewno pojawiły się same! 
Ciekawy jestem czy rójka wyszła z tej sąsiedniej barci - typował bym, że tak, ale tego raczej się nie dowiem. Szkoda.
Z 14 wiszących skrzynek, 3 goszczą więc pszczoły. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że skrzynki warto wieszać, a i muszę stwierdzić, że warto je zasiedlać. Praca nie została zmarnowana. Nawet jeżeli pszczoły umarły, to najwidoczniej poprzednie zasiedlenie zachęca nową rójkę do osiedlenia się w skrzynce. Mam nadzieję, że w przyszłym roku czas i pasieczne zasoby pozwolą więc zasiedlić więcej skrzynek. 

Przy okazji zobaczyłem, że 2 ze skrzynek z 2016 mają małe problemy. Pod jedną złamał się konar, który stanowił podpórkę, a w jednej prawdopodobnie narastające drzewo przygniotło deskę z "dennicy" i deska ta częściowo się oderwała. Muszę więc kiedyś znaleźć trochę czasu i dokonać małych napraw. Mam nadzieję, że kolejne skrzynki nie będą mieć takich problemów.