czwartek, 18 kwietnia 2024

Hodowla pszczół odpornych - program selekcji/hodowli dla kół i zrzeszeń

Ostatnio, przygotowując się do spotkania w moim kole pszczelarskim, sporządziłem plan selekcji, który można by wdrożyć w ramach wspólnych prac nad odpornością pszczół. W ramach planu opisałem kilka możliwych postaw w selekcji, które mogliby stosować pszczelarze, zmieszać "we wspólnym kotle", dostosować do własnych możliwości i preferencji. Nie każdy obserwuje wnikliwie cechy pszczół, nie każdy te chce badać stopień porażenia - ale każdy może znaleźć się w jednej z grup opisanych poniżej. Uważam, że każdy może bowiem próbować ograniczać kuracje i obserwować, które z pszczół radzą sobie dobrze, a które źle (pkt. 1 postaw poniżej), ewentualnie zastąpić leczenie tzw. "chemią" metodami biotechnicznymi (izolatory, usuwanie czerwiu - pkt 2 postaw poniżej) i nie widzę też przeszkód, żeby można było współpracować w ramach lokalnego "Fort Knox" (pkt 4a postaw poniżej). Tylko od  nas-pszczelarzy zależy, czy wdrożymy metody pracy nad odpornością - zdrowie pszczół naprawdę nie zależy od naukowców, hodowców, czy "złej warrozy"...


TUTAJ pobierzesz "Program selekcji/hodowli dla kół i zrzeszeń" w pliku PDF - zachęcam do pobrania, wydrukowania - a jeśli będziesz miał(a) ochotę do przekazania go prezesom czy przedstawicielom swojego lokalnego koła. Może wdrożycie podobny program u siebie?
(dziękuję Mariuszowi za pomoc w składzie pliku pdf!)


HODOWLA PSZCZÓŁ ODPORNYCH PROGRAM HODOWLI/SELEKCJI DLA KÓŁ I ZRZESZEŃ

Hodowla pszczół odpornych TO NIE TO SAMO co utrzymywanie pszczół bez leczenia! (choć zaprzestanie leczenia może być jedną z dróg w hodowli).
Hodowla to zespół zabiegów mających służyć ukierunkowaniu zmian genetycznych populacji użytkowanych przez człowieka (w teorii, aby otrzymać krzyżówki i linie bardziej wartościowe ekonomicznie, łatwiejsze w chowie lub uprawie).

I. TRZY PODSTAWOWE ZASADY HODOWLI PSZCZÓŁ W KIERUNKU ODPORNOŚCI NA WARROZĘ

1) Leczymy tylko te rodziny, które tego realnie wymagają (tj. są chore i/lub osiągające określony próg/kryterium – np. wysokie porażenie dręczem pszczelim, tj. Varroa destructor);
2) Rozmnażamy te, które najdłużej nie wymagają leczenia spośród lokalnej populacji, utrzymują niskie porażenie dręczem i posiadają cechy/mechanizmy odporności;
3) Konsekwencja – powtarzamy proces przez kolejne lata.

Doświadczenia pokazują, że względnie szybko (3-4 lata?) w odpowiednio dużej populacji można znaleźć reproduktorki, które będą wykazywały wysoką odporność na warrozę – upowszechnienie mechanizmów odporności w populacji trwa jednak znacznie dłużej – minimum 10 lat przy odpowiednio dużej populacji i konsekwentnym upowszechnianiu linii wykazujących odporność.


II. MECHANIZM ODPORNOŚCI NA WARROZĘ

Warroza jest chorobą odroztoczową, ale roztocza nie zabijają pszczół – przenoszą patogeny (głównie wirusy), które doprowadzają do wypszczelenia i śmierci rodziny.

Warrozę (chorobę) można powstrzymać na dwa sposoby:
1) ograniczając populację dręcza w rodzinie – to można zrobić poprzez:
a) leczenie/kuracje (pszczelarz zabija roztocza i zmniejsza ich populację);
b) hodując/selekcjonując pszczoły, które same ograniczają populację dręcza (istnieją różne opisane mechanizmy takie jak: szeroko rozumiane zachowania higieniczne w tym VSH, recapping; grooming; SMR, czy inne mechanizmy wpływania sukces reprodukcyjny roztoczy)
Zasada: im mniej dręcza, tym mniejsza transmisja patogenów (wirusów) – im więcej dręcza tym większa transmisja i porażenie wirusami.

2) Tworząc warunki do zmniejszenia wirulencji/zjadliwości patogenów i uodpornienia się pszczół na patogeny (na poziomie immunologicznym).
W tej sytuacji nawet jeśli porażenie dręczem jest wysokie, rodziny funkcjonują normalnie, choroba nie rozwija się i nie powoduje zwiększonej śmiertelności pszczół (takie przykłady opisywano w nauce wielokrotnie: w krajach Afryki, Ameryki Południowej, na różnych wyspach: porażenie dręczem sięgało okresowo nawet 20-30 procent, nie powodując zwiększonej śmiertelności pszczół – również pszczół podgatunków europejskich, które utrzymujemy w naszych pasiekach).

Najczęściej w hodowli pszczół odpornych oba procesy postępują równolegle – tj. wraz z nabywaniem odporności na dręcza przez coraz większy procent rodzin, równolegle eliminowane są pszczoły nieodporne na poziomie immunologicznym, a patogeny mając gorsze warunki przenoszenia się między rodzinami (tzw. transmisji poziomej), selekcjonują się na zmniejszoną zjadliwość. Ten proces trwa około dekady lub dłużej – ale jest do osiągnięcia również w warunkach uprawiania gospodarki pasiecznej. [przykłady: różne programy selekcyjne w Europie, np. Norwegii, czy USA; dziko żyjące populacje; eksperyment Gotlandzki; populacje w Wielkiej Brytanii; projekt współpracy w selekcji pszczół w Hallsberg, Szwecja – tj. współpraca wokół Erika Österlunda].

Praktykowane powszechnie podejście do leczenia pszczół w sposób bezrefleksyjny (leczenie prewencyjne) bez równolegle prowadzonej selekcji w kierunku ich odporności, w połączeniu z przepszczeleniem i warunkami intensywnej gospodarki pasiecznej powoduje stałe uzjadliwienie patogenów. W efekcie z dekady na dekadę konieczne jest utrzymywanie coraz mniejszej populacji dręcza w rodzinie i coraz częstsze leczenie, żeby utrzymać pszczoły przy życiu.
[Tworzy to tzw. efekt czerwonej królowej (motyw z powieści „Po drugiej stronie lustra”): trzeba biec coraz szybciej, żeby pozostać w tym samym miejscu]
Innymi słowy: coraz mniejsza liczba pasożyta w ulu może doprowadzić do problemów zdrowotnych i śmierci rodzin pszczelich.

KONIECZNE JEST ODWRÓCENIE TEGO PROCESU PRZEZ ZMIANĘ PRAKTYKI GOSPODARKI PASIECZNEJ (różne metody/podejścia poniżej). Przy określonych założeniach WCALE NIE MUSI SIĘ TO WIĄZAĆ ZE ZNACZĄCYM OBNIŻENIEM PRODUKTYWNOŚCI RODZIN. Być może pojedyncze rodziny będzie trzeba odsunąć od produkcji w danym sezonie; trzeba też zrezygnować ze sprowadzania nieprzystosowanych do warrozy pszczół z odległych regionów – wydaje się jednak, że DŁUGOFALOWO BĘDZIE TO OPŁACALNE, BO POWINNO DOPROWADZIĆ TO DO ZMNIEJSZENIA SIĘ ŚMIERTELNOŚĆ PSZCZÓŁ I ZMNIEJSZENIA KOSZTÓW (np. na leki) I NAKŁADÓW PRACY W PASIECE.



III. KILKA Z MOŻLIWYCH POSTAW W RAMACH WSPÓLNEJ SELEKCJI I WSPÓŁPRACY W LOKALNEJ HODOWLI PSZCZÓŁ ODPORNYCH

(od najbardziej zachowawczej/bezpiecznej, do najbardziej progresywnej/radykalnej)

1. Utrzymywanie tylko pszczół lokalnych i systematyczne ograniczanie kuracji


Pierwsza z postaw polega na rozmnażaniu tylko lokalnych pszczół – ODPORNOŚĆ NA WARROZĘ JEST MOCNO SKORELOWANA Z PRZYSTOSOWANIEM LOKALNYM PSZCZÓŁ. Wszystkie programy selekcji odpornych pszczół na świecie skupiają się na rozwijaniu przystosowania w lokalnej populacji – nawet jeśli zaczynają się od sprowadzenia potencjalnie odporniejszych pszczół, to następnie przystosowuje się je do lokalnych warunków.

Postępowanie:
a) rozmnażamy tylko pszczoły z własnej pasieki, ewentualnie w ramach współpracy w selekcji pozyskujemy matki z pasiek naszych sąsiadów (np. w ramach koła pszczelarskiego);

b) nie sprowadzamy matek z odległych hodowli, zwłaszcza matek obcych genetycznie – nasze pszczoły mają na tyle dużą różnorodność, że możemy selekcjonować u nich każdą możliwą cechę (w tym miodność, łagodność i nierojliwość);

Wyjątek: pszczoły ze względnie lokalnych hodowli (do 150-200 km?) selekcjonowanych w kierunku odporności na warrozę, ALE: na tą chwilę trudno polecić jakąkolwiek hodowlę w Polsce selekcjonującą pszczoły na odporność. Na razie na terenie naszego kraju nie ma w tym zakresie poważnych i wiarygodnych sukcesów wśród hodowców.

c) matki wychowujemy z tych rodzin, które:
- posiadają obserwowane cechy kojarzone z odpornością (np. recapping, grooming, VSH itp.);
- przez najdłuższy okres z selekcjonowanej puli nie wymagają kuracji, albo stosujemy w nich najsłabsze kuracje, a mimo tego pszczoły zachowują zdrowie i niskie porażenie roztoczem;
- w poprzednim sezonie miały niskie porażenie (np. po jesiennej kuracji osyp dręcza był minimalny);
- posiadają inne cenne dla nas cechy (np. miodność, łagodność, dobre skorelowanie rozwoju z lokalnymi pożytkami).

d) Z sezonu na sezon ograniczamy wszelkie kuracje i zabiegi, ewentualnie przechodzimy na metody uznawane za „słabsze” – TYM SAMYM ZACZNIEMY OBSERWOWAĆ RÓŻNICOWANIE SIĘ RODZIN POD KĄTEM ZDROWIA: rodziny, które będą zachowywały zdrowie i niskie porażenie dręczem mimo ograniczenia kuracji, to są te, o które nam chodzi. Rodziny, które będą miały objawy chorób leczymy (niezależnie od pory sezonu) i postępujemy zgodnie z przyjętą praktyką (np. łączymy słabsze, czy traktujemy jako odkład itp. - ALE: nie łączymy „chorych” do „zdrowych”, żeby nie przenieść problemów do zdrowych rodzin).

Przykład: Pszczelarz stosował ramkę pracy w sezonie, leczenie po lipie (np. tabletka apiwarolu), w jesieni kilka zabiegów w okresie po karmieniu (apiwarol) i jeden zabieg zimowy, a następnie zabieg prewencyjny wiosną. W kolejnych sezonach zdecydował się na eliminowanie poszczególnych kuracji. W pierwszym sezonie pszczelarz zrezygnował z zabiegu zimą; w drugim sezonie z zabiegu wiosną; w trzecim sezonie z ramki pracy; w czwartym sezonie ograniczył spalanie tabletek w jesieni o jedną; w piątym sezonie zrezygnował z zabiegu latem po lipie (lub innym letnim pożytku głównym); w szóstym sezonie ograniczył o kolejną tabletkę w jesieni; w siódmym sezonie kuracje przeprowadził przy użyciu tymolu itp. W każdym sezonie pszczelarz wybrał do rozmnażania te rodziny z pasieki, które miały najmniej dręcza (sprawdził osyp po kuracji) i najlepiej zachowywały zdrowie przy ograniczanych kuracjach.

UWAGA: RÓŻNICOWANIE SIĘ RODZIN POD KĄTEM ZDROWIA NIE JEST POWODEM POWROTU DO BEZREFLEKSYJNEGO DODAWANIA CO ROKU KOLEJNYCH KURACJI, ALE WSKAZÓWKĄ SELEKCYJNĄ(!) Rodziny słabnące eliminujemy z programu hodowlanego, rodziny zachowujące zdrowie i produktywność to potencjalne reproduktorki.

2. Rezygnacja z chemioterapeutyków i przejście na metody biotechniczne


Odstępujemy od leczenia pszczół chemioterapeutykami i zaczynamy wykorzystywać tylko metody biotechniczne (a więc fizyczne/mechaniczne metody usuwania pasożyta). Istnieją przesłanki, aby sądzić, że takie metody stosowane powszechnie przez pszczelarzy mogłyby prowadzić do zmniejszenia presji substancji toksycznych na patogeny, prowadzić do ich ewolucji w kierunku łagodności, a tym samym przyczyniać się do wypracowania odporności pszczół na warrozę.
Różne obserwacje (prowadzone także przez naukowców) wskazują, że stosując metody biotechniczne polegające na izolacji matek i usuwaniu czerwiu, możemy usunąć podobną ilość dręcza pszczelego jak w przypadku zabiegów chemioterapeutykami. Nie zanieczyszczamy przy tym środowiska życia pszczół i minimalizujemy do zera ryzyko kontaminacji produktów pszczelich.

Postępowanie:
a) w odpowiednio wyliczonych okresach przed pożytkiem można umieścić matkę w izolatorze (bądź to w izolatorze kilkuramkowym, bądź w izolatorze/klateczce uniemożliwiającej matce podjęcie czerwienia). Ograniczenie czerwienia powinno doprowadzić do wstrzymania rozwoju populacji dręcza w rodzinach, a zmniejszenie ilości czerwiu przed pożytkiem może prowadzić do zwiększenia produktywności pszczół (mniej czerwiu do wykarmienia);

b) po pożytkach, a przed okresem wychowu tzw. pszczoły zimowej zamykamy matkę w izolatorze dwuramkowym – kiedy wygryzie się cały czerw poza izolatorem, a w izolatorze czerw będzie zasklepiony – usuwamy ramki z ula (w ten sposób usuwając znaczący procent samic dręcza). Zabieg można powtórzyć w innym okresie sezonu (np. patrz lit. a);

c) na okres jesieni, ewentualnie całej zimy zamykamy matkę w izolatorze uniemożliwiającym jej czerwienie – np. izolatorze Chmary albo w izolatorze ramkowym (w tym drugim przypadku usuwamy ostatni czerw w sezonie);

d) Czerw usunięty z rodzin możemy zutylizować, albo połączyć z kilku rodzin do jednej i po wygryzieniu się wykonać leczenie (jeśli mamy możliwości możemy wykonać podgrzanie czerwiu jako metodę zwalczania dręcza).

Przykład: Pszczelarz w swoich ulach stosuje izolatory dwuramkowe (tj. ograniczające czerwienie matek pszczelich do 2 ramek). Po tym gdy cały czerw wygryzł się poza izolatorem, a wewnątrz był zasklepiony usunął ramki z 4 rodzin złączył je do jednej, piątej. W ten sposób utworzył rodzinę z 8 ramek czerwiu zasklepionego. Ponieważ zabieg wykonał w lecie (ciepłe noce) mógł podać tam minimalną ilość pszczół dorosłych, a tym samym nie osłabił znacząco innych rodzin. Gdy cały czerw wygryzł się pszczelarz podał matecznik na wygryzieniu i przeprowadził kurację w okresie bezczerwiowym. Ewentualnie mógł przeprowadzić zabieg, a następnie połączyć rodzinę z najsłabszym odkładem z pasieki. W ten sposób jednym zabiegiem chemioterapeutykiem pszczelarz zlikwidował znaczącą większość samic dręcza z 4 rodzin.

e) Co roku badamy usuwany czerw pod kątem stopnia porażenia (odsklepiamy minimum 100 komórek usuniętych plastrów). Do rozmnażania wybieramy te rodziny, w których czerwiu było najmniej dręcza.

Uwaga: Obecnie odstąpienie od stosowania chemioterapeutyków i stosowanie metod biotechnicznych promuje także grupa polskich naukowców w ramach programu „Varroaresistenz-2033 Polska”, wzorowanym na projekcie niemieckim zarządzanym przez niemieckiego naukowca Ralpha Büchlera.

3. Ograniczenie kuracji do czasu, kiedy są one niezbędne – badanie poziom porażenia (!)


Wydaje się, że leczenie po diagnozie/badaniu jest jedyną sensowną metodą stosowania chemioterapeutyków w ogóle. Bezrefleksyjne stosowanie tzw. chemii w różnych dziedzinach życia i gospodarki (w tym w szeroko rozumianym rolnictwie, ale nie tylko) jest przyczyną wielu problemów środowiskowych.

Z jakiegoś powodu standardem w pszczelarstwie stały się kuracje prewencyjne – pszczoły leczy się kiedy jest odpowiednia pora roku, a nie dlatego, że rodziny są chore (czy porażone dużą ilością dręcza). To właśnie postępowanie stało się – moim zdaniem – przyczyną pogłębiania problemów zdrowotnych pszczół, wynikających z uzjadliwiania patogenów i tym samym zaostrzenia przebiegu warrozy (tj. pszczoły giną nawet przy względnie niskim porażeniu dręczem z powodu chorób wirusowych lub z powodu innych patogenów).

Postępowanie:
a) kilka razy do roku (2-4 – na pewno wiosną przed szczytem sezonu i w sierpniu, można też wykonać badanie na przełomie czerwca i lipca) badamy poziom porażenia dręczem - możemy to robić na kilka sposobów:
- odsklepianie czerwiu i sprawdzanie ile jest w nim pasożytów;
- obserwacja tzw. naturalnego osypu na dennice (ze zrozumiałych względów lepiej sprawdzać to dzięki dennicom osiatkowanym i wkładkom, ale możemy także wsunąć też pod gniazdo kartkę papieru na dobę lub dwie);
- badanie przez tzw. flotację (przy użyciu roztworu alkoholu, dwutlenku węgla lub cukru pudru);


b) kurację wykonujemy tylko wówczas, gdy poziom porażenia dręczem przekracza określony próg (powszechnie przyjmuje się 3 proc – jeśli wykonujemy flotację, to 9 roztoczy na ok. 300 badanych pszczół; jeśli badamy naturalny osyp dręcza, to szacunkowe obliczenie poziomu porażenia musi uwzględniać siłę rodziny, ale wydaje się, że przekroczenie liczby 5-10 szt. roztoczy dziennie w silnej rodzinie może świadczyć o porażeniu na poziomie kilkuset do tysiąca sztuk samic dręcza, czyli zbliżającym się do groźnego dla życia pszczół);

Uwaga: Nie wykonujemy żadnych kuracji profilaktycznie! Każda kuracja jest poprzedzona badaniem i wykonywana tylko wówczas, gdy wynik wskazuje na duże porażenie!

Uwaga: szacuje się, że naturalny osyp dręcza (śmiertelność z naturalnych powodów) wynosi 1-2 proc. osobników dziennie. Jedna martwa samica dręcza dziennie świadczy o obecności 50-100 dorosłych pasożytów w rodzinie.

c) kuracje po badaniu wykonujemy niezależnie od czasu w sezonie. Jeśli obserwujemy objawy mogące wskazywać na wysokie porażenie, to wykonujemy badanie niezależnie od planu na dany sezon;

d) Każda rodzina, w której wykonywana jest kuracja wypada z programu hodowlanego – rozmnażamy te, w których najdłużej nie wykonywaliśmy kuracji, poziom porażenia jest niski, a rodzina zachowuje zdrowie (i ma inne cenne cechy, takie jak produktywność czy łagodność);

e) rodziny, w których wykonywane jest leczenie (zwłaszcza przy użyciu tzw. twardej chemii, np. amitrazy) siłą rzeczy wypadają z produkcji z uwagi na zagrożenie zanieczyszczenia produktów – możemy wykorzystać je do wykonania odkładów, ewentualny miód z nich podać odkładom lub wykorzystać na zakarmienie rodzin na zimę itp.

Przykład: Pszczelarz zaplanował trzykrotne badanie poziomu porażenia w sezonie: w połowie kwietnia, na przełomie czerwca i lipca oraz w połowie sierpnia. W pierwszym wiosennym badaniu stwierdził bezpieczny poziom porażenia - w końcu maja zobaczył jednak w czasie przeglądu aż 5 „bezskrzydłych” pszczół (porażonych DWV). W związku z tym przeprowadził badanie poza planem całorocznym, w którym stwierdził wysokie porażenie. W związku z tym doprowadził do sytuacji bezczerwiowej (np. przez zabicie, izolację matki lub sztuczny rój), zrobił miodobranie (lub przełożył plastry z miodem niezasklepionym do innego ula), a następnie wykonał kurację w rodzinie. Po kuracji podzielił rodzinę na 3 odkłady, którym podał mateczniki z rodziny wykazującej najwyższą odporność w pasiece.

4. Wykorzystanie tzw. testu Bonda (inaczej: selekcji naturalnej) w części pasieki i upowszechnienie selekcjonowanej genetyki w całej populacji


W tym podejściu wydzielamy ze swojej pasieki jakąś część, w której przestajemy wykonywać kuracje – z tej grupy z rodzin pszczelich wychowujemy matki, które podajemy nowo utworzonym odkładom, włączanym do produkcyjnej części pasieki (w której stosujemy mniej więcej dotychczasowe zasady z uwzględnieniem, którejś z metod przedstawionych powyżej).

Postępowanie:
a) z własnej pasieki wydziel jakąś grupę pszczół i zaniechaj w niej całkowicie leczenia czy jakichkolwiek zabiegów przeciw roztoczu (typu ramka pracy itp.); Uznaj też, że te rodziny są wyłączone z produkcji – będą one służyły głównie do selekcji, wychowu matek i ewentualnie podziałów (wykonywania odkładów, aby upowszechniać nieleczone linie).

Przykład: Pszczelarka posiada pasiekę składającą się z 20 pni – wydzieliła z niej 2 rodziny, których postanowiła nie leczyć; pozostałe 18 traktuje prawie tak samo, jak do tej pory, z tym, że ogranicza w nich co roku kuracje.

b) każdego sezonu rodziny nieleczone, które przeżyły, podziel w taki sposób, żeby rodzina miała przerwę w czerwieniu;

Przykład: jedna z dwóch rodzin pszczelarki osypała się, druga zachowała dobrą kondycję – z tej rodziny pszczelarka wykonała tzw. sztuczny rój (matka + część robotnic), który osadziła w nowym ulu, a pozostałej części pozwoliła wychować własne matki (pszczoły założyły mateczniki ratunkowe). Pszczelarka podzieliła macierzak na 2 na dwa odkłady (uwaga: jeśli macierzak nie jest silny można go pozostawić w całości).

c) każdego sezonu do grupy nieleczonej dokładaj po jednej rodzinie/odkładzie. Należy założyć, że rodziny nieleczone będą się osypywać – jest duże zagrożenie, że osypią się wszystkie. Musisz mieć więc stały plan zasilania tej grupy;

Przykład: z dwóch rodzin przeznaczonych do nieleczenia w poprzednim sezonie przeżyła jedna, pszczelarka podzieliła ją na pół w taki sposób, że utworzyła „sztuczny rój” i pozostawiła macierzak bez dalszych podziałów. Do grupy nieleczonych rodzin dołączyła kolejny odkład – w ten sposób do kolejnej zimowli przeznaczyła 3 rodziny, w których nie wykonała kuracji.

d) grupa nieleczonych rodzin to baza potencjalnych reproduktorek – zakładamy, że w grupie tej mogą pojawiać się z czasem pszczoły, które mają cechy odporności na dręcza lub tolerancji warrozy. Wychowuj matki do pozostałej części pasieki z tych rodzin, które przeżyły bez kuracji minimum 2 zimowle;

Przykład: W 2024 roku pszczelarka zostawiła 2 rodziny nieleczone. W 2025 z tych rodzin pozostała jedna, rozmnożyła ją (jak w lit. c)), a do rodzin nieleczonych dołożyła odkład. Do 2026 przeżyły obie rozmnożone rok wcześniej rodziny, ale zginął przekazany w 2025 roku odkład. W 2026 przekazała do tej grupy kolejny odkład, a z rodzin, które wywodzą się z genetyki nieleczonej od 2024 roku pszczelarka wychowała matki, które wykorzystała do podania do każdego nowo utworzonego odkładu w części „produkcyjnej” pasieki. W kolejnych latach postępowała w taki sam sposób wychowując matki z tych rodzin, które najdłużej pozostawały nieleczone – nie usuwała też trutni od wszystkich rodzin, które wywodziły się z nieleczonych linii pszczół, a wręcz stymulowała te rodziny do wychowu jak największej liczby trutni (podając po 2 puste ramki na każdy korpus ula), aby upowszechniać tą „genetykę” w rejonie.

4a. Współpraca z innymi pszczelarzami w ramach wydzielonej grupy pszczół nieleczonych


Selekcja pszczół odpornych wymaga możliwie szerokiego tła genetycznego – zarówno jeśli chodzi o same pszczoły, jak i o dręcza i patogeny. Należy zwrócić uwagę na to, że patogeny ewoluują bardzo szybko (co wynika z szybkiej zastępowalności pokoleń) - przez 4 ostatnie dekady uległy znacznemu uzjadliwieniu. We względnie dużej lokalnej populacji (np. takiej jak w kole pszczelarskim) możemy próbować nie tylko wyselekcjonować pszczoły, które będą miały mechanizmy ograniczania dynamiki wzrostu populacji dręcza, ale i odwrócenia tendencji uzjadliwiania patogenów – wymaga to jednak stworzenia odpowiednich warunków, w których patogeny nie będą ulegały łatwemu namnożeniu (np. w dużej grupie pszczół odpornych).

W ramach koła pszczelarskiego możliwe jest więc stworzenie projektu współpracy w selekcji na wydzielonych grupach pszczół. Podwaliny pod takie postępowanie stworzone zostało w ramach projektu „Fort Knox” (zachęcam do zapoznania się ze szczegółami: www.bees-fortknox.pl). W dużym skrócie chodzi o to, aby straty pszczół nieleczonych uzupełniać poprzez tworzenie odkładów z innych nieleczonych rodzin. W ten sposób upowszechnia się genetyka odporna, a pszczelarze ograniczają ryzyko straty pszczół i konieczności zaczynania w selekcji od nowa.

Postępowanie:
a) grupa pszczelarzy w kole/zrzeszeniu decyduje o włączeniu po kilka rodzin do projektu selekcji pszczół;

Przykład: 10 osób w kole zdecydowało się na przeznaczenie łącznie 30 (po 3 każdy) rodzin do puli selekcyjnej.

b) w przypadku strat pszczół pula selekcyjna uzupełniana jest z rodzin nieleczonych innych członków projektu;

Przykład: z 30 rodzin w projekcie zimy nie przetrwało 20, dziesięć pozostało żywych. Jeden pszczelarz został z 3 rodzinami, 3 pszczelarzy z 2, jeden pszczelarz z 1 rodziną. 5 pszczelarzy straciło wszystkie rodziny nieleczone. Aby uzupełnić 20 brakujących rodzin z 10 żywych, średnio wszystkie rodziny trzeba podzielić na 3 (sztuczny rój + 2 odkłady z macierzaka). Ci z pszczelarzy, którym pozostały żywe pszczoły przekazali za darmo odkłady tym, których pszczoły nie przetrwały. W ten sposób do kolejnej zimy pszczelarze znów przygotowali 30 nieleczonych rodzin.

c) z grupy rodzin nieleczonych w projekcie pozyskuje się matki do pozostałych części pasiek produkcyjnych należących do współpracujących pszczelarzy;

Przykład: Pszczelarz posiada 30 rodzin z czego 3 ma w projekcie współpracy analogicznym do „Fort Knox” (patrz lit. b). Z jednej lub kilku z 3 rodzin z projektu wychował matki, które podał do każdego nowo utworzonego odkładu we własnej pasiece – rodziny te leczył w miarę konieczności, ale nie usuwa z nich trutni, aby upowszechnić cechy potencjalnie odpornej i lokalnej populacji w rejonie.

DZIĘKI WSPÓŁPRACY:
- niwelujemy ryzyko straty pszczół i konieczności zaczynania od zera;
- mamy o wiele lepsze rezultaty, niż gdybyśmy selekcję prowadzili sami;
- tworzymy lokalne trutowiska i szybko upowszechniamy cechy odpornej genetyki i tym szybciej możemy ograniczać (a w efekcie zrezygnować) z kuracji;

Przykład: 10 pszczelarzy posiadało łącznie 300 rodzin (każdy po 30), z czego 30 oddali do projektu współpracy, która stanowiła ich bazę reproduktorek. Po kilku latach selekcji uzyskali wstępnie wyselekcjonowany materiał genetyczny w grupie projektowej, wykazujący się lepszą odpornością niż inne pszczoły. Materiał ten następnie upowszechnili w swoich 300 rodzinach w danej lokalizacji. Pszczoły te mogły też stanowić pewnego rodzaju „barierę” dla patogenów i pasożytów (podobnie jak zaszczepiona populacja wśród ludzi może być barierą rozwoju patogenu, nawet na tych niezaszczepionych).


5. Wykorzystanie tzw. testu Bonda (selekcji naturalnej) w całości pasieki


Metoda ta zgodnie z opiniami wielu pszczelarzy (w tym i niektórych naukowców) mogłaby być obiecującą metodą selekcji pszczół odpornych.
Problemem jest natomiast to, że – zwłaszcza w pierwszych latach i na pewno jeśli grupa pszczół nie selekcjonowanych nie jest duża i otoczona pszczołami nieodpornymi – metoda ta może doprowadzić do śmierci znaczącej części selekcjonowanej populacji – tym samym wydaje się w naszych warunkach całkowicie niezrównoważona ekonomicznie (a tym samym nieatrakcyjna).

Przykład: W eksperymentalnej populacji Gotlandii, w której zaprzestano leczenia 150 rodzin w 1999 roku po kilku latach przeżyło jedynie 5 rodzin (3.3 proc.!). Pszczoły te następnie stały się podstawą do względnie stabilnej populacji na blisko 2 dekady, którą naukowcy określali jako populację odporną (czy co najmniej: mającą cechy odporności). Metodę selekcji naturalnej całej populacji stosowało z sukcesami wielu pszczelarzy i pszczelarek – np. stosuje ją dr Melissa Oddie w selekcji populacji pszczół kraińskich w Norwegii; wykorzystywał ją też dr John Kefuss we Francji, tamże funkcjonują też 2 odporne populacje w rejonie Avignon i Le Mans; z sukcesami stosuje ją też wielu pszczelarzy w Wielkiej Brytanii.

Taka metoda miałaby więc sens np. w ramach współpracy w kole/zrzeszeniu, budowanej przykładowo w następujący sposób:
a) kilku pszczelarzy decyduje się na rezygnację z kuracji;
b) pszczelarze nieleczący przekazują wyselekcjonowany materiał innym pszczelarzom, którzy upowszechniają go w populacji;
c) pszczelarze nieleczący otrzymują w barterze rekompensatę za potencjalne i faktyczne straty (za ponoszone ryzyko i zmniejszoną produktywność, a tym samym ekonomiczną opłacalność trzymania pszczół).

Przykład: 20 osób w kole/zrzeszeniu zdecydowało się na współpracę. 2 pszczelarzy mających łącznie 50 rodzin pszczelich postanowiło porzucić leczenie. Pszczelarze ci przez pierwsze 6 lat selekcji mieli znaczne starty (co roku tracili 40-90 proc. rodzin) – wychowywali jednak matki pszczele dla innych, co pozwoliło na postęp selekcji całej lokalnej populacji pszczół należącej do wszystkich okolicznych pszczelarzy. Za przekazywanie po kilka matek rocznie innym, pszczelarze nieleczący otrzymywali od każdego po słoiku miodu i co drugi sezon bezmateczny odkład (aby podać tam „swoje” matki z nieleczonych rodzin) od każdego z pszczelarzy, który zadeklarował współpracę. Każdego roku otrzymywali więc 9 dodatkowych odkładów, które włączali do puli selekcyjnej. Dzięki temu cała grupa mogła utrzymać postęp i ciągłość w selekcji, a pszczoły nabierały lokalnych przystosowań i odporności. W ten sposób każdy z pszczelarzy otrzymywał rekompensatę w barterze za poświęcony czas, wysiłek i zasoby.

IV. UWAGI KOŃCOWE


Polska należy do jednych z najgorszych możliwych miejsc w Europie do selekcji pszczół odpornych. Wynika to z kilku czynników:

a) przepszczelenie - wg specjalistów optymalne napszczelenie wynosi 3 rodziny na km. kw., a maksymalne dopuszczalne nie powinno przekraczać 5. Obecnie w Polsce średnio występuje gęstość zbliżająca się do 8 rodzin na km. kw. i tylko w jednym województwie – Podlaskiem – jest ona zbliżona do optymalnej. W Małopolsce gęstość populacji pszczelej wynosi kilkanaście rodzin na km. kw. - oznacza to, że gęstość jest 4-5 razy wyższa niż optymalna i blisko 3 razy większa niż „dopuszczalna” wartość. Przepszczelenie to nie tylko konkurencja o pokarm, ale także zwiększenie transmisji poziomej patogenów, która sprzyja procesowi ich uzjadliwiania.

b) problemy z pożytkami – w związku ze zmianami klimatycznymi oraz innymi zmianami środowiskowymi pożytki przesunęły się na wiosnę, a w wielu rejonach Polski po lipie występuje długa dziura pożytkowa. W niektórych latach kwitnienie lipy kończy się nawet w połowie czerwca i do końca sezonu lub późnej jesieni występuje nawet 2 – 3 miesięczny okres głodu. Dodatkowo częste obecnie susze powodują, że niejednokrotnie rośliny nie nektarują. W efekcie obniża się odporność pszczół, a także sprzyja to osłabieniu pokolenia zimowego (wychowuje się w okresie braków pyłku i bywa niedożywione).

c) brak dziko żyjących rodzin lub ich tylko minimalny udział w ogólnej populacji pszczół – zauważono, że w regionach świata, w których występuje silna/liczna populacja dziko żyjących pszczół o wiele łatwiej uzyskać odporność na warrozę – wynika to prawdopodobnie z tego czynnika, że wśród dziko żyjących rodzin występuje mocna presja patogenów i pasożytów, sprzyjająca selekcji naturalnej całego układu: pszczoła-pasożyt-patogeny. W Polsce występuje olbrzymia populacja pszczół pasiecznych (niewiele ustępująca względem takich krajów o znacznie większym obszarze, jak Rosja czy USA) i znikoma ilość dziko żyjących rodzin. Daje to jedną z najgorszych proporcji w Europie, a być może na świecie. Przykładowo szacuje się, że w Afryce zdecydowana większość rodzin pszczelich żyje dziko (nawet ponad 90%) i tam na olbrzymich obszarach pszczelarze nawet nie zorientowali się kiedy nastąpiła inwazja dręcza pszczelego, gdyż nie wystąpiły problemy zdrowotne pszczół (brak zjadliwych form patogenów). W tej sytuacji konieczne jest wytworzenie modelu pszczelarstwa prawdziwie hobbystycznego, które zastąpi dziko żyjącą populację (obecnie w Polsce nawet pszczelarze mający 5-7 uli uważają się za „producentów”, stosują metody intensywne i wpisują się w przemysłowy model pszczelarstwa; twierdzą też, że hobby pszczelarskie musi im się „opłacać” - tym samym nawet ci, którzy są amatorami podtrzymują model niesprzyjający wykształceniu odporności pszczół).

d) bezrefleksyjna walka z warrozą – w Polsce zbyt słabo promuje się tzw. leczenie interwencyjne (a więc wykonywane wówczas, kiedy jest potrzebne, bo porażenie dręczem rośnie). Nawet na wykładach pszczelarskich zdarza się promowanie leczenie „do ostatniego pasożyta”, często sugeruje się pszczelarzom, że powinni ponawiać zabiegi, aby utrzymać stale maksymalnie niskie porażenie, gdyż to zapewni im „zdrowe” rodziny. W tej sytuacji brak jest możliwości wyłowienia rodzin odpornych z populacji, a patogeny selekcjonują się na zwiększoną zjadliwość.

e) sprowadzanie obcych genetycznie matek – według niektórych szacunków polscy pszczelarze są w czołówce europejskiej tych, którzy sprowadzają najwięcej obcych genetycznie matek pszczelich. Sprzyja to podwyższonej transmisji patogenów i upowszechnieniu nieodpornej genetyki w populacji. Jest to zjawisko zupełnie niezrozumiałe, gdyż stoi w całkowitej sprzeczności z dbaniem o stan zdrowia populacji pszczelej, co powinno być w oczywistym interesie pszczelarzy. Dodatkowo raczej traktowane jest to jako przejaw przedsiębiorczości, z przyzwoleniem i pobłażaniem nawet przez niektórych naukowców – krytyka tego zjawiska jest delikatna, raczej podkreśla się, że dzięki temu może zwiększyć się produktywność pasiek. Nie zwraca się więc uwagi na koszty dla zdrowia populacji, czy zwiększenie nieprzystosowania i śmiertelności populacji pszczół.

W tej opisywanej sytuacji konieczne jest podjęcie poważnych i systemowych starań, żeby ograniczyć negatywne zjawiska i zająć się zdrowiem populacji pszczelej. Najlepszą do tego metodą jest podjęcie współpracy środowiska pszczelarskiego na poziomie kół i zrzeszeń, aby zacząć lokalnie selekcjonować produktywne i odporne na warrozę pszczoły. Wobec nikłej, a praktycznie nieistniejącej dziko żyjącej populacji, stan zdrowia pszczół w Polsce zależy tylko i wyłącznie od pszczelarzy.



Jeśli chcesz wiedzieć więcej o zdrowiu pszczół, zasadach selekcji, czy cechach odporności: 
- zapraszam na stronę: www.bractwopszczele.pl
- polecam także moją książkę: „Pszczelarstwo w zgodzie z naturą, czyli o ewolucji w pasiece”, wyd. Bartnik Sądecki, 2024 r. (do nabycia w sklepie wydawcy).

czwartek, 11 kwietnia 2024

Zasada zrównoważonego rozwoju, czyli czas zmienić sposób myślenia - część 3

W kwietniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się trzecia i ostatnia już część mojego tekstu omawiającego niektóre aspekty funkcjonowania zasady zrównoważonego rozwoju w szeroko rozumianej działalności rolniczej. Niestety, co widać po obecnych protestach - ludzie wciąż nie wyciągają wniosków długofalowych. Wciąż kierują się krótkotrwałym interesem. Rolnicy nawet opierają się "wyrównaniom" (dopłatom/dofinansowaniom) potencjalnych i hipotetycznych krótkotermionowych strat spowodowanych polityką kształtowania środowiska naturalnego, które wyszło z uzgodnień rządów państw członkowskich UE w ramach tzw. "Zielonego Ładu". A podobne postulaty (bo sam Zielony Ład to pewnie tylko jedna z wielu możliwych opcji, być może są lepsze, rozsądniejsze?) są po prostu naszą przyszłością - albo inaczej: powinny być naszą przyszłością, jeśli chcemy ograniczyć zmiany środowiskowe w obliczu kryzysu klimatycznego (w ramach tzw. działań mitygacyjnych i adaptacyjnych). Obserwując stale swoje otoczenie, podejście ludzi i ich krótkowzroczne podejście (pewnie w wielu aspektach sam mu ulegam...?) mam czasem wrażenie, że raczej nie uda się zahamować bieżących tendencji... 

Zapraszam do lektury.

Część 1

Część 2


Zasada zrównoważonego rozwoju, czyli czas zmienić sposób myślenia – cz. 3 


Pora zacząć wreszcie rozwiązywać problemy życia pszczół oraz zadbać o to, aby nasze pasiekistały się odporne na zmiany warunków środowiska. 

Powróćmy jednak do problemu uprawy roli przy użyciu pługa. Oprócz podniesienia poziomu emisji CO2 z gleby powoduje ona jeszcze inne szkody w ekosystemie. Przede wszystkim prowadzi do nadmiernego osuszenia gruntu. Ziemia orana w czasie suszy staje się skorupą, która nie przyjmuje wody opadowej - zwłaszcza w przypadku zmiany struktury opadów, związanej z globalnym ociepleniem. Z uwagi na to, że opady są rzadsze, ale intensywniejsze - mimo że ilość wody jest podobna - wilgoć nie przenika w głąb gleby, ale spływa po skorupie do powierzchniowych cieków wodnych, a stamtąd do mórz i oceanów. Gleba staje się jeszcze bardziej sucha, a wody gruntowe się nie odnawiają. 

W takim razie czy można uprawiać rolę bez orki? Okazuje się, że tak! Choć na polach tego nie widać, wydaje się, że przyszłością rolnictwa może okazać się tzw. carbon farming (tłum. rolnictwo węglowe). Nie można wykluczyć, że rezygnacja z pługa okaże się taką samą rewolucją, jaką kilka tysięcy lat temu było jego wprowadzenie! Przynajmniej tak być powinno, jeśli chcemy zmniejszyć emisje CO2, a także podnieść naszą odporność na niekorzystne zmiany klimatu. Wymaga to jednak zmiany myślenia i założeń gospodarczych: nie uprawia się roślin, uprawia się glebę! Chodzi o to, aby budować naturalną żyzność ziemi. Skończyć z jej wyjaławianiem tylko po to, by następnie uzupełniać utracone mikroelementy nawozami sztucznymi. Działalność rolnicza musi więc polegać na zachowaniu biologicznej aktywności gleby. Badania porównawcze zawartości substancji organicznych stepów trawiastych oraz gruntów ornych pokazują, że te pierwsze są kilkukrotnie bogatsze w związki węgla. Oznacza to, że roślinność stepowa prowadzi do powolnego pochłaniania CO2 i wbudowywania go w strukturę ziemi, podczas gdy orką uwalniamy dwutlenek węgla do atmosfery. Poza tym gleby z roślinnością – w przeciwieństwie do gruntów regularnie oranych – przyjmują zdecydowanie więcej wilgoci i zatrzymują ją w głębi, nawet podczas przedłużającej się suszy. Bezorkowa uprawa ziemi przyczynia się zatem do zmniejszenia ilości dwutlenku węgla z atmosferze (zamiast go uwalniać) i sprawia, że rolnictwo jest odporniejsze na niekorzystne zmiany. 

Innym aspektem nowoczesnego rolnictwa jest tzw. produkcja mięsa i nabiału (tak nazywany jest chów zwierząt). Intensywne rolnictwo przemysłowe doprowadziło do tego, że zwierzęta chowa się w olbrzymich fermach (przez niektórych aktywistów ekologicznych nazywanych obozami koncentracyjnymi dla zwierząt). Nie bez znaczenia są kwestie etyczne i epizootyczne, ale teraz zwrócimy uwagę na problem ekologiczny. Na bardzo niewielkim obszarze skupiona jest ogromna liczba zwierząt, co prowadzi do lokalnych problemów, np. z utylizacją odpadów, zwiększenia kosztów transportu (np. dostarczenia pasz, wywózki nieczystości). Zapewne tzw. produkcja jest jednak opłacalna ekonomicznie. Podobnie jak w przypadku niezrównoważonych metod uprawy roli wynika to z nieuwzględniania kosztów środowiskowych (zużytych zasobów, problemów ekologicznych). Słowem: tu i teraz się opłaca, koszty środowiskowe poniosą przyszłe pokolenia. Rolnictwo węglowe i w tym zakresie postuluje zmiany. Zwierzęta, które stłoczone na małym obszarze są problemem środowiskowym, po rozproszeniu i przeniesieniu na tereny uprawy, stają się wręcz niezbędnym czynnikiem kształtującym zdrowy ekosystem rolniczy. Mówiąc inaczej, są konieczne do kształtowania zdrowej gleby, aktywnej biologicznie, czy kontroli roślin konkurencyjnych względem upraw (tzw. chwastów). Odchody zwierząt przestają już być problemem ekologicznym, stając się podstawowym nawozem i źródłem składników odżywczych zarówno dla roślin, jak i dla organizmów utrzymujących glebę w dobrej kondycji. 

W tej samej spalonej słońcem Rumunii widzieliśmy też takie "zjawiska": 
świnie biegały luzem w otoczonym płotem sadzie, ziemia porośnięta była
rzadko lub w ogóle nie koszoną roślinnością - dużo mniej wysuszoną niż w częściach
uprawianych intensywnie (zdjęcia w poprzednich częściach). 

Nie jestem w stanie opowiedzieć o szczegółach praktyki rolnictwa węglowego, ponieważ nie uprawiam roli - zainteresowanych odsyłam do Internetu. Mogę przedstawić jednak pewne ogólne założenia i wnioski, oparte na materiałach, z jakimi się zapoznałem. Przede wszystkim carbon farming polega najczęściej na wysiewie nasion bezpośrednio do ziemi, bez orki – konieczne jest jednak odpowiednie przygotowanie gleby, aby kiełkujące rośliny nie zostały zagłuszone przez tzw. chwasty. Do przygotowania podłoża wykorzystuje się zwierzęta (najczęściej bydło i drób) oraz rośliny tzw. poplony. Po zbiorach wysiewa się poplon, na którym następnie pasą się zwierzęta (gleba jest wzbogacana odchodami), czasem bezpośrednio przed wysiewem na grunt wprowadza się drób (czasem trzodę chlewną), który dodatkowo czyści pozostałości organiczne (również nawożąc glebę odchodami), oraz likwiduje część tzw. szkodników (np. wyjadając niektóre larwy). Praktycy zauważyli, że w glebach uprawianych w taki sposób aż roi się od dżdżownic, co świadczy, że gleba jest wysokiej jakości. Z badań wynika, że ilość związków organicznych (w tym węgla) wzrasta z każdym sezonem. I choć wydajność z hektara bywa mniejsza niż w przypadku nowoczesnego rolnictwa (z uwagi na konkurencję innych roślin, których nie zwalcza się zapamiętale), to jednak praktycy dowodzą, że opłacalność ekonomiczna jest wyższa, co wynika ze znacznego ograniczenia kosztów związanych z uprawą roli (gleba generalnie nie wymaga nawożenia nawozami sztucznymi, nie trzeba zwalczać szkodników itp.), ograniczone zostają koszty paliw i maszyn rolniczych. Nie jest to także gospodarka prymitywna. Praktykuje się nowinki technologiczne (specjalnie skonstruowane siewniki, badanie gleby pod kątem doboru roślin). Taką gospodarkę prowadzi się wielotorowo: hoduje zwierzęta, uprawia rośliny, które mogą być podstawą zróżnicowanych źródeł dochodów. W kontekście zmian klimatycznych zaletą takiego rodzaju działalności jest przede wszystkim to, że gleba wiąże węgiel, zamiast go uwalniać. Natomiast z punktu widzenia działalności pszczelarskiej tworzymy dobre warunki dla owadów – ze zróżnicowaną florą, odporniejszą na warunki środowiskowe. 

Korzyści z uprawy gleby 


Większość rolników tradycyjnie podchodzących do chowu zwierząt i uprawy roli zapewne wykaże wobec rolnictwa węglowego postawę sceptyczną. Używa się też argumentów, że aby wyżywić osiem miliardów ludzi, trzeba rozwijać rolnictwo intensywne. Czy jednak dzięki rolnictwu bezorkowemu Ziemia byłaby w stanie wyżywić stale rosnącą populację ludzi? Na to pytanie trudno odpowiedzieć w sposób jednoznaczny. 

Po pierwsze, gdy wprowadza się nowe rozwiązania technologiczne (nawozy sztuczne, pestycydy, rośliny GMO) producenci chcą nas przekonać, że pomogą w walce z głodem, np. że pozwolą wyżywić ogromną głodującą populację Afryki. Później okazuje się, że żadne z tych rozwiązań nie trafia tam, gdzie jest najbardziej potrzebne. Ci, którzy głodowali, głodują nadal. 

Po drugie według badań i szacunków ok. 30 proc. (niektórzy twierdzą, że nawet 40 proc. i więcej) żywności marnuje się. Konieczne jest więc usprawnienie systemów przechowywania, transportu żywności i racjonalizacja zakupów. 

Po trzecie: nasza dieta. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych produkuje się olbrzymie ilości mięsa. Gdy przeliczymy powierzchnię uprawy na kalorie, okaże się, że to olbrzymie marnotrawstwo. Szacuje się, że ok. 70-75 proc. gruntów uprawnych wykorzystywane jest do produkcji pasz dla zwierząt, co oznacza, że zamiast produkować żywność dla nas, produkujemy ją dla zwierząt [szacuje się przy tym, że jedzenie mięsa to nie więcej niż 20 proc. zapotrzebowania kalorycznego w skali globu - a więc z 25-30 proc terenów gruntów rolnych uzyskujemy 80 proc. kalorii potrzebnych do wyżywienia obecnej populacji ludzi - przypis aut.]. To nie tylko wydłuża proces produkcji żywności, ale też powoduje straty kaloryczne, żeby wyprodukować kilogram mięsa, musimy zużyć wielokrotnie więcej pasz. Chciałbym tu zaznaczyć, że nie postuluję zrezygnowania z chowu zwierząt w ogóle, chodzi o zmianę proporcji (jestem tzw. fleksiterianinem, co oznacza ograniczenie spożywania mięsa do niewielkich ilości). Poza tym zwierzęta hodowlane są niezbędne, aby człowiek mógł prowadzić zdrowe rolnictwo (utrzymanie aktywnej biologicznie gleby). 

Po czwarte, w rolnictwie nowoczesnym produkcja z hektara jest wyższa jedynie przy optymalnych warunkach środowiskowych (lub zbliżonych do takich). Praktycy dowodzą, że podczas suszy rolnictwo węglowe pozwala na uzyskanie całkiem racjonalnych zbiorów, niemal dwukrotnie większych niż przy metodach intensywnych. Tak prowadzone uprawy są bowiem bardziej odporne na ekstrema. [Należy zaznaczyć, że o ile do 2013 roku na terenie Polski susza średnio występowała co 5 lat, to od wskazanej daty występuje praktycznie co roku i to na olbrzymich obszarach – przypis. aut.] Poza tym, efekty carbon farmingu są lepsze, im dłużej praktykujemy tę metodę, bo z czasem gleba staje się bogatsza w związki organiczne, lepiej wchłania wilgoć i dłużej ją zachowuje. Wydaje się więc, że w warunkach kryzysu klimatycznego większe nadzieje na wyżywienie coraz liczniejszej populacji świata należy wiązać z rolnictwem węglowym, a nie przemysłowym. 

Wycinek prasowy autorstwa wydziału edukacji publicznej Uniwersytetu Stanowego Tennesee: 
Jak zbankrutować prowadząc farmę:
 1. uprawiaj tylko jedną roślinę; 2. nie chowaj zwierząt; 3. kury i ogród uważaj za uciążliwe; 4. bierz wszystko z gleby, ale nic do niej nie zwracaj; 5. utrzymuj na polach rowy i nie uprawiaj poplonów – pozwól górnej warstwie gleby się wypłukać i spłynąć z pola; 6. nie planuj swojego postępowania, myślenie jest trudne – zaufaj szczęściu; 7. swoje lasy traktuj jak kopalnię: wytnij wszystkie drzewa i sprzedaj je – zużyj zasoby gleby uprawiając na niej kukurydzę; 8. trzymaj się kurczowo myśli, że metody uprawiania ziemi jakie praktykował twój dziadek są wystarczające dla ciebie; 9. bądź niezależny – nie zrzeszaj się z sąsiadami w żadną formę współpracy; 10. zadbaj o obciążenie własności hipoteką do ostatniego dolara, abyś miał pieniądze na zakup rzeczy, które mógłbyś kupić za gotówkę, gdybyś postępował zgodnie z zasadami zdrowego rolnictwa.


Przyjazne środowisko 


Sposób prowadzenia działalności pszczelarskiej nie wpływa jednak znacząco na emisje CO2, choć niewątpliwie, służąc wzrostowi bioróżnorodności, może przyczynić się do skuteczniejszego wiązania gazów cieplarnianych przez ekosystemy. Wydaje się jednak, że w skali problemów globalnych są to kwestie pomijalne, podobnie jak paliwo spalane przy prowadzeniu gospodarki wędrownej (nawet w USA, gdzie każdego roku przewozi się kilka milionów rodzin pszczelich nawet o tysiące kilometrów). Krajobrazy rolnicze są jednak środowiskiem życia naszych pszczół. Okresy głodu to problem, który dotyka wielu pszczelarzy. Dziś zwraca się uwagę, że środowisko rolnicze jest dla pszczół gorsze do życia niż miejskie ze względu na swoją „niegościnność”, zdominowanie przez monokultury, i obecność pestycydów. Jednocześnie naukowcy apelują o niewprowadzanie pszczół do miast, by nie zwiększać konkurencji dla dzikich zapylaczy, dla których miasta są nierzadko jedyną ostoją. Pozostaje żyć nadzieją, że krajobrazy rolnicze zmienią się w bardziej zróżnicowane, odporniejsze na susze obszary zrównoważonego rolnictwa. To jednak jest chyba nadzieja płonna - tendencja jest raczej odwrotna. 
 

Zielona Sahara 


Interesujący jest przykład płynący z Sahelu – rejonu Afryki wzdłuż południowych granic Sahary. Niegdyś obszar był zdatny do prowadzenia racjonalnej gospodarki rolniczej, rosły tam też lasy (choć inne niż znane nam z Europy). Kryzys klimatyczny, w połączeniu z katastrofalnymi w skutkach decyzjami, pozwalającymi na eksploatację, spowodował, że obszar ten zaczął pustynnieć w latach 60. ub.w. (od tego czasu Sahara przesunęła się o 100-150 km na południe). Szacuje się, że susza doprowadziła do śmierci miliona ludzi i miała negatywny wpływ na kolejne 50 mln mieszkańców Afryki (ubożenie, konieczność migracji itp.). Aby przeciwdziałać kryzysowi, opracowano projekt stworzenia w tym miejscu pasa zieleni, nazwanego Wielkim Zielonym Murem. Jest to jedna z największych (o ile nie największa) inwestycja ekologiczna w skali planety, angażująca wiele państw i podmiotów niemal z całej Afryki, a także spoza kontynentu. Pas zieleni ma mieć szerokość 15 km i blisko 8 tys. km długości. Projekt ma zatrzymać trend powiększania się Sahary, a także spowodować wzrost produkcji rolnej przez zatrzymanie wilgoci w glebie (podobnie jak rolnictwo węglowe). Pośrednio mówi się również o rewitalizacji pustynniejącego obszaru, stworzeniu warunków do życia dla mieszkańców i ograniczeniu migracji spowodowanej zmianami klimatycznymi. Budowa Zielonego Muru jest dowodem, że ludzie w sytuacji krytycznej są w stanie odmienić charakter środowiska, w którym żyją. Pytanie tylko: czy my, Europejczycy wyciągniemy z tych przykładów wnioski, zanim znajdziemy się w podobnym położeniu. 

Pszczelarstwo nie przyczynia się w zauważalnym stopniu do wzrostu emisji CO2, ani też pochłaniania gazu, ma jednak swoje własne problemy, które są cedowane na kolejne pokolenia. Zasada zrównoważonego rozwoju jest tak samo obca w pasiekach, jak w pozostałych dziedzinach rolnictwa. Nie przeprowadza się selekcji pszczół w kierunku odporności na choroby, przede wszystkim warrozę. W pszczelarstwie nadużywa się pestycydów, sprowadza obce podgatunki pszczół, zapewnia takie warunki życia, które mają służyć jedynie wzrostowi produkcji. Uważam, że skala wyzwań środowiskowych, przed jaką stoimy, powinna wreszcie skłonić nas do uwzględniania w bieżących kalkulacjach ekonomicznych kosztów środowiskowych i konsekwencji naszych wyborów (dla przyszłych pokoleń). Gdyby pszczelarze zajęli się selekcją pszczół w kierunku odporności na warrozę jeszcze w latach 80. ub.w. (o co apelował prof. Jerzy Woyke), to dzisiejsze pokolenie pasieczników mogłoby mieć zdrowe pszczoły. Zaniechania spowodowały, że przez ostatnie dekady pszczelarze musieli ponosić olbrzymie koszty. Wciąż nie wyciągamy jednak wniosków: działamy reaktywnie, a nie proaktywnie; nie rozwiązujemy problemów, ale niwelujemy ich skutki. 

Duża część pszczelarzy wie, że udało się wyhodować pszczoły odporne na warrozę, np. na bałtyckiej wyspie Gotlandii, w niektórych rejonach Francji, Wielkiej Brytanii czy krajach skandynawskich. Poza tym większość wyspiarskich populacji jest wolna od problemów z warrozą, choć nie są wolne od dręcza pszczelego. Wciąż jednak pokutuje takie myślenie: „pszczoły leczy się od dekad, leczenie jakoś działa, bez leczenia pszczoły zginą, kropka”. I byłbym w stanie zrozumieć nawet poszczególnych pszczelarzy praktyków, zwłaszcza amatorów, którzy zajmują się pszczołami w ograniczonym czasie. Nie rozumiem jednak, dlaczego tworzeniem ośrodków selekcyjnych nie zajmują się naukowcy we współpracy z hodowcami? Od kilku dekad na badania naukowe w pszczelarstwie przeznaczane są olbrzymie środki finansowe, co należy oczywiście ocenić pozytywnie. Mam jednak poczucie, że doświadczenia przedstawiające zdolności pszczół do przetrwania bez pomocy człowieka traktowane są jedynie jako swoista ciekawostka i nie przekładają się na praktykę pszczelarską. Dlaczego każdego wykładu o zdrowiu pszczół nie poprzedza się apelem wzywającym do spełnienia podstawowych warunków zdrowia pszczół? Czy te działania nie stoją w sprzeczności? Czy nie można ich porównać do prób stworzenia Wielkiego Zielonego Muru z 10 drzew? Chciałbym więc zaapelować do całego środowiska naukowego, aby podjęło się misji edukacji pszczelarzy w zakresie prowadzenia pasiek w zgodzie z zasadą zrównoważonego rozwoju. Najwyższy czas na zmianę sposobu myślenia w hodowli i chowie pszczół (podobnie jak w przypadku innych gałęzi rolnictwa) - czas zacząć wreszcie rozwiązywać problemy życia pszczół, a także sprawić, by nasze pasieki stały się odporne na zmiany warunków środowiska.

środa, 20 marca 2024

Książki piszesz, tylko pszczół nie masz...

Tak to właśnie podsumował mnie jeden z moich przyjaciół-pszczelarzy. Chyba trafnie. On od zawsze zresztą namawiał mnie, żebym sobie eksperymentował do woli, ale parę rodzin pszczelich trzymał "jak należy" - co oznacza oczywiście z leczeniem i nastawieniem na produkcję. Żeby i coś przeżyło i jakiś miód był. 

[dodam w ramach dygresji, że w tym roku też ma bardzo duże straty, a połowa rodzin, które przeżyły to mniejsza czy większa garść pszczół]

Ale do rzeczy i po kolei. Najpierw trochę faktów, a potem interpretacje.

Fakty

Fakt jest taki, że zależnie jak na to patrzeć lub jak liczyć, obecna zimowla jest dla mnie najgorsza bądź od 7, bądź od 9 lat. Czyli w zasadzie praktycznie od samego początku, odkąd trzymam pszczoły bez leczenia. 

Pech chce, że największe od lat straty akurat zbiegają się z wydaniem mojej książki. Jak to żartujemy ze znajomymi - trzeba będzie napisać do książki erratę... Ale to tak naprawdę tylko żart, bo w książce nie staram się udowodnić, że odniosłem wielkie sukcesy pszczelarskie (ba, mówię otwarcie, że za wiele to ich nie mam), ale przedstawić przede wszystkim wiedzę naukową dotyczącą szeroko rozumianej odporności pszczół - wiedzę,  o zagadnieniach, które jakkolwiek subiektywnie dobrane, to jednak zobiektywizowane badaniami naukowymi i przykładami ze świata - niezależnie czy lokalnie można, czy też nie, ot tak porzucić leczenie (a raczej: z jakim skutkiem się to zrobi).

Faktem jest, że do tej pory "sztukowo" przeżyło mi coś około 11% rodzin pszczelich - czyli 3 "rodziny" na 28, które poszło do zimowli.

Faktem jest też to, że to co przeżyło trudno nazwać "rodzinami" (stąd cudzysłów) - w dwóch przypadkach na 3 jest to po garści pszczół (matka + kilkaset robotnic, no, może tysiąc, może półtora). Ta trzecia jest ciut silniejsza - o ile los tych dwóch słabszych wciąż wisi na włosku, to ta trzecia raczej powinna sobie poradzić, choć też siłą nie grzeszy. To jakieś +/- 2 ramki pszczół. Może wcale niekoniecznie "na czarno". Oczywiście, jeśli będą jakieś solidne ochłodzenia, to i ona może nie dać rady.

Jeśli więc "sztukowo" policzylibyśmy robotnice, a nie rodziny, to ta zimowla jest gorsza niż ta z 2016/17 roku - wówczas przeżyła mi tylko jedna rodzina, ale była ona "w miarę silna" - jakieś luźne 4 ramki pszczół. A więc teraz w tych trzech "rodzinach" przeżyło pewnie połowę robotnic względem tego, co 7 lat temu. 

Faktem jest też to, że poprzedni sezon (2023) był w pasiekach w Beskidzie absolutnie najgorszym sezonem, z jakim miałem do czynienia odkąd pszczoły trzymam. W pasiekach podkrakowskich było  chyba trochę słabiej niż przeciętnie, choć może nie znacząco. Część tamtych pszczelarzy narzekała, część mówiła, że jest nie najgorzej lub +/- zgodnie ze średnią. W moich pasieczyskach okres mniej więcej kwitnienia akacji był bardzo dobry, a potem był standardowy głód aż do nawłoci. 

Opiszmy pokrótce parę przypadków rodzin, które zginęły. 
Była to zeszłoroczna rójka - sama przywędrowała do ula w czasie lokalnego chwilowego El Dorado do ula z jednego z podkrakowskich pasieczysk (Las1). Rójka pięknie urosła, na samym początku pięknie się zakarmiała w czasie akacji i odbudowała parę plastrów, potem była standardowo karmiona jak wszystkie, ładnie odkładała pokarm, zostawiła po sobie z 6-7 ramek zalanych po brzegi pokarmem zmieszanym z miodem. 

Była to też rójka z wcześniejszego roku (2022) - najsilniejsza zeszłoroczna rodzina - 4 bite korpusy pszczół (przez chwilę - choć na wyrost - z dołożonym piątym). Z niej wziąłem jedyny zeszłoroczny miód (około 5 słoików 0.9 l). Po szczycie sezonu wziąłem z niej sztuczną rójkę ze starą matką, a do rodziny dołączyłem mały odkład z teoretycznie "lepszą" genetyką (bo "moją", która już coś przeszła). Liczyłem na to, że pomoże coś w praktycznie niedzielnej rodzinie wymiana pszczół przed zimowlą na takie, które przynajmniej w teorii powinny mieć jakieś zdolności radzenia sobie z dręczem. Oczywiście nie pomogło. W końcu sezonu rodzina była ledwie średnim odkładem, w samej końcówce lata, to były może mniej niż 2 ramki pszczół. Niezgodnie z dotychczasową praktyką połączyłem tą "rodzinę" ze sztuczną rójką ze starą matką, która wówczas wyglądała podobnie. Oczywiście potem został pusty ul.

Były to dość silne pakiety ze starymi matkami, które osadzałem w kłodach. Jak pokazywałem na jednym z filmów ze sprzątania tych kłód, jedna nawet za bardzo nie budowała i praktycznie kisiła się i kurczyła do końca sezonu.

Był to piękny odkład z "mojej" genetyki, który utworzyłem wcześnie w rozsądnej jak na porę sezonu sile - około 2 ramek pszczół WP (w pierwszej połowie maja). Rodzina wzrosła do końca sezonu do gęsto obsiadanych ok. 6 ramek pszczół WP (czyli jakichś 25 litrów objętości). Rodzina w typie: "jeśli któraś ma przetrwać to właśnie ta". Oczywiście został po niej pusty ul.

Zginęły wszystkie "pociotki" z kupionych 2 lata temu rodzin z genetyką "dobra". Te rodziny - jak na bardzo zły zeszłoroczny sezon - rozwijały się wyjątkowo dobrze - powiedziałbym, że nawet lepiej niż inne. Była to np. solidna sztuczna rójka zrobiona ze starą matką (jeszcze oryginalną, kupioną 2 lata temu z rodziną). Absolutnie książkowo rozwijająca się rodzina - w końcu lata ok. 6-7 gęsto obsiadanych ramek WP. Podobnie było z macierzakiem z tej rodziny. 

Były to rodziny, które praktycznie nie dzieliłem - kilka rodzin z których była wzięta tylko sztuczna rójka z matką w ramach przerwy w czerwieniu. Rodziny rozwijały się dość słabo z racji całorocznego głodu, ale miały zachowaną względnie rozsądną siłę z racji niewielkich podziałów. Niektóre już po podziałach zajmowały mniej więcej pełny korpus wielkopolski (38 litrów), albo 2 moje korpusy "18" czyli ok. 50 litrów (lub były mniej więcej w tym przedziale). Jak na zły sezon wyglądały rozsądnie - rosły słabo, ale też nie dawały żadnych wizualnych objawów chorób, po karmieniu coś odkładały, czerw był zdrowy, zwarty itp.

A co przeżyło? To kolejny anegdotyczny dowód na to, że natura ma swoje ścieżki, których nie sposób ocenić przy zwykłych przeglądach i po tym co pszczelarz wyczyta w podręcznikach do gospodarki pasiecznej (z cyklu: "tylko utrzymywanie silnych rodzin ma sens" - owszem ma, z produkcyjnego punktu widzenia). Kolejny anegdotyczny dowód na to, że jeśli ktoś mówi: "dzielisz za bardzo", "musisz pozwolić się pszczołom roić", "utrzymujesz rodziny za słabe" - to w kontekście moich lokalnych warunków jest to po prostu bzdura. Bo wszystkie te rójki (naturalne i sztuczne) poginęły, wszystkie też te utrzymywane w większej sile (choć z przerwą w czerwieniu), czy książkowo rozwijające się macierzaki i większe odkłady pozostawiły po sobie puste ule (o tyle nie puste, że z pełnymi plastrami pokarmu). 

Na jednej z pasiek w Beskidach (Kr) przeżyła garść pszczół - z genetyki R2-3 - wywodząca się z dość niewielkiego odkładu. Zeszłoroczną historię tej rodziny już opowiadałem, ale się powtórzę w ramach podsumowań zimowli. Przez cały sezon 2023 musiałem karmić pszczoły w Beskidzie. Pierwszy raz w życiu nawet w maju. To zresztą było udziałem znaczącej większości pszczelarzy w południowej Polsce. Co 1-2 tygodnie dawałem 1-2 litry syropu cukrowego lub większą czy mniejszą garść ciasta. W sierpniu złapała mnie dziwna infekcja i przez 3 tygodnie nie doglądałem pszczół (odpuściłem więc powiedzmy jeden przegląd z porcją karmienia). Po tym jak doszedłem do siebie i pojechałem karmić pszczoły, cała pasieka Kr wyglądała żałośnie (absolutnie najgorzej ze wszystkich pasieczysk): puste ramki, trochę czerwiu, ale zasadniczo rodziny wstrzymane w rozwoju, pszczoły chodzące po ramkach i za bardzo chyba nie mające co robić. W jednej z rodzin zobaczyłem co najmniej 3/4 pszczół na dennicy - klasyczny osyp z głodu - część pszczół jeszcze ruszających się. Usunąłem niedogrzany czerw (w ten sposób przeprowadzając też - choć niezamierzony - swoisty zabieg przeciw dręczowi), podałem resztce rodziny syrop w podkarmiaczce, spryskałem syropem pszczoły na dennicy. Zamknąłem ul z przekonaniem, że zapewne zostanie wyrabowany, a jeśli nawet nie, to za parę dni zastanę tam pewnie 1-2 ramki ciut okrzepniętych robotnic, które planowałem dołączyć do najsłabszej rodziny z pasieki. Jakie było moje zdziwienie, gdy za 3-4 dni zrobiłem przegląd: większość pszczół "cudownie ożyła", rodzina przełożyła pokarm do ramek, matka ruszyła z czerwieniem. Rodzinka wyglądała dość zgrabnie: było to z 5-6 zwartych ramek pszczół, pokarm w ramkach, jajeczka w zwartym skupisku. 
To jedyna rodzina, która przetrwała w Beskidzie Wyspowym (z blisko 20). 
Ale dziś to kilkaset robotnic z matką, które zdecydowałem się zapakować do odkładówki i przenieść do domu - wynoszę je tylko na ciepłe dni, a w dni chłodne i na noc "rodzina" jest w domu. Sądzę, że dzięki tym zabiegom ma pewne szanse wymienić osłabione pokolenie pszczół zimowych i może dojdzie do zimy jako odkład. Ot, zabawa z pszczołami, o której każdy producent miodu powie, że jest bez sensu.

Jeśli chodzi o pasieczyska podkrakowskie, to na pasiece Las3 przetrwały 2 rodziny fortowe. W zeszłym roku najmocniej dzieliłem "Fort" ze wszystkich rodzin. Z "moich" rodzin przetrwała matka i kilkaset robotnic, wyglądająca podobnie jak ta opisywana przed chwilą - ponieważ tej rodziny nie zabrałem do domu (w sumie mój błąd...), to zapewne nie przetrwa. Był to jeden z licznych odkładów utworzonych z jednej z dwóch fortowych rodzin. Obydwie rodziny dzieliłem bodaj na tyle samo bardzo licznych części - sztuczna rójka ze starą matką + bodaj po 6 czy 7 odkładów. Z 2 rodzin zrobiłem więc bodaj 12 czy może nawet 14? (bo jeszcze sztuczne roje). Jedna z nich żyje (na razie) jako paręset robotnic u mnie, druga jako paręset robotnic u Marcina (jako jedyna, która przetrwała z 14 rodzin). Jedna ponoć żyje u Tomka, a nie mam na razie żadnych wieści od drugiego Tomka, który też dostał bodaj 3 odkłady. Jak widać te maluchy - silnie dzielone rodziny - przy ogólnym pogromie w jakimś niewielkim procencie, ale jednak pokazały że są "lepsze" (co niewiele znaczy, zarówno z powodu ich kondycji, ogólnych statystyk, jak i z powodu takiej konkurencji...). Druga żyjąca fortowa rodzina, to odkład, który dostałem od Mariusza. Jakkolwiek widziałem, że odkład ten ładnie się rozwijał, to Mariusz nie był szczególnie zadowolony z jego siły... - zrobił jednak co mógł - tak jak to robimy w Forcie - i okazało się, że obecnie to "najładniejsza" z moich "rodzin" - co jak widać z opisów prawie nic nie znaczy... Tak czy owak obydwie opisywane rodziny to genetyka GMz (czyli dawna lanckorońska dziko żyjąca rójka, którą - o ile się nie mylę - Marcin przyporządkował do genetyki kraińskiej). 

Jedna z "rodzin" fortowych...

A więcej faktów? 

Zgodnie z tym co przekazał mi prezes mojego koła - śmiertelność pszczół w naszym zrzeszeniu wynosi około 50 procent. Podobne liczby słyszę też z innych kół z południa Polski. Kilku moich kolegów nieleczących z południa Polski ma straty zbliżone do całkowitych lub całkowite. Ale takie straty zgłaszają też niektórzy leczący. Czasem mówią też o tym, że straty nie są nawet bardzo duże, ale za to znaczący procent (połowa rodzin lub więcej?) jest takie, jak opisywane przeze mnie na mojej pasiece - zajmują uliczkę czy dwie. Jako fakt nie podaję tych danych (bo są to dane ze słyszenia, nieweryfikowalne z mojego poziomu), ale to, że słyszę takie głosy - mogą być one prawdziwe lub nie. Słyszałem też przykładowo o pszczelarzu zawodowym, który spośród około 2500 rodzin stracił 1000 - to są dane z zimy, więc nie wiem czy te straty należy zaktualizować na przedwiośniu. 

Prezes mojego koła mówił mi też, że wielu pszczelarzy, którzy rokrocznie mieli "ładne pszczoły" (tak się wyraził) w tym roku notują ogromne straty. Ci znów, którzy zawsze po zimie narzekali - w tym roku mają bardzo ładne rodziny. To znów jakaś tam zasłyszana prawidłowość - czy jest prawdziwa(?): nie wiem.


Interpretacje

Czas na interpretacje tych faktów, trochę moich opinii i rozważań w tym temacie. Bo jak widać po "faktach" różowo nie jest. 

Pierwsza sprawa. Po 9 latach pszczelarstwa bez leczenia praktycznie zaczynam od zera. Co więcej w ostatnich 3 latach dwukrotnie moje straty zbliżyły się do 90% (sztukowo - w kontekście rodzin - ale w tym roku jest znacznie gorzej niż 2 lata temu, kiedy zdecydowałem się dokupić 2 rodziny). Od kilku lat widzę, że jest coraz gorzej - nie w kontekście kondycji pszczół, które przeżyły (nie tyle mówię o samej kondycji pszczół na przedwiośniu, a raczej o tym jak się rozwijają, czy mają jakieś problemy zdrowotne itp. Ten rok pokazał, że na przedwiośniu kondycja jest wyjątkowo mierna, ale kto to wie co się będzie działo). Mówię o tym, że rokrocznie straty są bardzo duże (zbyt duże na tyle lat prób selekcji), a choć pszczoły miewały dobry wigor i wyglądają z reguły dobrze, to i tak cierpią głód, a karmienie nie pomaga w uzyskaniu racjonalnej przeżywalności. 

Czy więc mój projekt - po blisko 10 latach - można uznać za zakończony porażką? Cóż, nie wiem. Zależy. Nie "zależy" dlatego, że można go uznać za sukces, ale "zależy" bo jak na razie nie zamierzam go kończyć. Natomiast na pewno trzeba będzie pod pewnymi względami zmodyfikować.
Jedno jest pewne - nie tak sobie to wyobrażałem (przy czym trudno by mi też powiedzieć: pomyliłem się - o tym potem). Wciąż jednak znane są przykłady ludzi, którzy w wiarygodny sposób robią mniej więcej to, co ja próbowałem ze względnie rozsądnymi wynikami - mają i miód i racjonalną przeżywalność i dość dobrze im się to kręci od lat - jako przykład Kamil z północy województwa lubelskiego. Straty ma pewnie większe niż przeciętny leczący, ale są one racjonalne, a kondycja pszczół pozwala na odbudowę i rozwój. W tym roku są dość duże - bo lekko przekraczające 50% (przynajmniej do tej pory). Ale Kamil co roku wiruje miód licząc na wiadra, a nie słoiki półlitrowe (sam od niego już kilka razy zamawiałem), sprzedaje pojedyncze rodziny, odkłady czy matki. Lepiej ode mnie idzie też Łukaszowi (www.llapka.blogspot.com). Czy oni robią coś inaczej (lepiej?) niż ja? Trudno mi powiedzieć. O ile mogę to ocenić (może oni nie zgodzą się ze mną), to nie robimy nic "systemowo inaczej". W tym sensie, że nie ma tu chyba "tajnego składnika zupy z tajnym składnikiem". Ze znaczącą większością moich pszczelarskich kolegów czy przyjaciół zasadniczo zgadzamy się, że nie ma tu prostych regularności czy zależności (np. dzielić rodziny tylko w gospodarce rojowej - bo i naturalne roje giną tak samo). Gdy pytałem choćby wspomnianego Kamila o to czy zauważa jakieś prawidłowości zawsze słyszę, że ich nie ma. Silne rodziny przeżywają lub giną, podobnie jak i słabe. 

Różnice są takie, że o ile wiem wspomniany Kamil ma chyba lokalnie znacząco mniejsze napszczelenie niż ma to miejsce u mnie i ma też dobre pożytki letnie (uprawy fasoli, dyni i gryki - a przede wszystkim chyba te dwie ostatnie). Słowem - gdy moje rodziny zaczynają w szczycie sezonu zużywać to, co  ewentualnie nazbierały i odłożyły wiosną (druga połowa czerwca, początek lipca) rodziny Kamila zaczynają intensywnie zbierać. Gdy ja podaję 3-, 4-tą dawkę syropu cukrowego moim rodzinom i odkładom, Kamil wiruje miód dyniowy lub wielokwiat z gryką. 

Ostatnio Kuba z Radia Warroza podesłał mi link z artykułem dotyczącym przepszczelenia w Polsce. Przedstawione tam dane (które są już dość mocno nieaktualne, bo podają średnie napszczelenie na poziomie 6,4 rodziny pszczelej w Polsce, gdy tymczasem ponoć liczba rodzin osiągnęła 2,35 mln, co daje wynik zbliżający się do 8 rodzin na km. kw) pokazują, że Małopolska - gdzie mieszkam - jest absolutnie najgorszym miejscem na jakiekolwiek próby nieleczenia pszczół. Mamy najwyższą średnią w Polsce. A z tego co wiem ja mieszkam w rejonie gdzie ta lokalna gęstość jest jeszcze wyższa. Dawniej - trochę bez danych, bo z głowy - szacowałem, że skoro średnie napszczelenie w Polsce wynosi ok. 6-7 rodzin, to zapewne tyle mniej więcej jest na "moich starych śmieciach", a tu gdzie mieszkam obecnie będzie 10-12 (czyli sądziłem, że średnia gęstość pszczół w różnych regionach Polski nie różni się aż tak bardzo). Gdy jednak zobaczyłem mapkę, jak nieregularnie rozłożone jest napszczelenie, to widzę, że te dane były mocno niedoszacowane. Bo tych pszczół tu w Beskidzie jest realnie i zauważlnie więcej niż w regionie podkrakowskim. Sądzę więc, że skoro w 2021 roku średnia dla Małopolski wynosiła 12,5, to obecnie wynosić będzie około 14-15. A to znaczy, że pod Krakowem jest ich pewnie z 10-13, a tu gdzie mieszkam może być i 16-20 rodzin na km. kw. 

W Niemczech przeprowadzono badanie, które pokazało, że presja dręcza pszczelego z zewnątrz (inwazja od innych rodzin) jest o wiele mniejsza na obszarach o niższym napszczeleniu (Schwarzwald) niż tam, gdzie napszczelenie jest wysokie (w południowiej części Badenii). Żeby było "zabawnie" te obszary o wyższym napszczeleniu miały poziom lekko ponad 4 rodziny na km. kw., a więc takie, jakie występuje w regionach Polski o najmniejszej gęstości pszczół. Podczas 3,5 miesięcy eksperymentu, w rodzinach, które zlokalizowane były w regionach o niskim napszczeleniu (niewiele ponad 2 rodziny na km. kw.) stwierdzono poziom inwazji na poziomie 72–248 pasożytów, podczas gdy w regionach o wysokim napszczeleniu było to 266–1171 roztoczy. W nieleczonych rodzinach z obu grup w listopadzie stwierdzono średnie porażenie jesienne na poziomie 340 (w pierwszej grupie) i ponad 2 tys. (w drugiej). 
Żródło:
E. Frey, P. RosenkranzAutumn Invasion Rates of Varroa destructor (Mesostigmata: Varroidae) Into Honey Bee (Hymenoptera: Apidae) Colonies and the Resulting Increase in Mite Populations, „Journal of Economic Entomology” 2014, 4. 

W artykule czytamy: "Starsze dane mówiły o tym, że maksymalne napszczelenie terenu powinno wynosić 8-10 pni pszczelich na 1 km2. Jednak jak informuje nas dr Anna Gajda, z Pracowni Chorób Owadów Użytkowych SGGW, bieżące dane mówią o tym, że dopuszczalne napszczelenie wynosi 5 pni na 1 km2, zaś optymalna jego wartość to 3 rodziny pszczele na 1 km2". Pytanie też co pani dr ocenia jako optymalny stan. Sądzę (z różnych wypowiedzi pani dr), że chodzi o jakiś kompromis między zdrowiem pszczół, a potrzebą zapylania upraw rolniczych. Bo z punktu widzenia tylko zdrowia rodzin pszczelich w dobie warrozy sądzę, że moglibyśmy mówić o optimum, które nie przekracza 1, max 1,5 rodziny na km. kw. Tak przynajmniej wynika choćby z obserwacji dziko żyjącej populacji lasu Arnot. W miejscach gdzie liczba rodzin na km. kw. nie przekracza 2 występują naturalne procesy łagodzenia warrozy (np. na Kubie czy w Wielkiej Brytanii). Jeśli nawet przyjęlibyśmy, że ta wartość faktycznie jest dwa do trzech razy wyższa - czyli 3 rodziny na km. kw. - zgodnie z twierdzeniem dr. Gajdy - to oznacza to, że jedynym przyjaznym dla pszczół regionem naszego kraju jest województwo Podlaskie. Małopolska jest natomiast miejscem najgorszym, gdzie występuje co najmniej czterokrotne przepszczelenie, a względem tych faktycznie optymalnych dla zdrowia pszczół danych (a może nie dla zapylania upraw), pszczół jest średnio blisko 10 razy za dużo, a lokalnie (jak u mnie) nawet "mocne" kilkanaście. 

Na to wszystko nakłada się coroczny problem z przedłużającymi się okresami bezpożytkowymi - czyli mówiąc wprost: głodem. Kto czyta mój blog (ze zrozumieniem) ten wie, że nie raz w połowie czerwca miewałem rodziny na co najmniej 4 moje korpusy "18'tki", a bywały i rodziny, które luźno obsiadały ich 5. Czyli dostępna pszczołom kubatura to było 100-120 litrów, a pszczoły obsiadały "na czarno" litrów 70-80, czasem 90. Te rodziny rzadko przynosiły więcej niż parę słoików miodu, czasem nie przynosiły nic. Byłoby zapewne inaczej, gdyby taką siłę rodziny miały w połowie maja, ale nie w połowie czerwca. [Byłoby też inaczej, gdyby w lecie wystąpiła bądź spadź, bądź była jakaś intensywna rolnicza uprawa (ale tu upraw kwitnących w lecie w zasadzie nie ma w ogóle - nie te gleby, nie te warunki rolnicze)]. To jednak niezmiernie trudno mi uzyskać nie lecząc pszczół, mając duże straty (które są znów przyczyną tego, że tworzę rodziny zdolne biologicznie do przetrwania, ale niekoniecznie zgodne z zasadami pasiecznej gospodarki towarowej). 

A jeszcze na to wszystko nakłada się zjawisko "bee-washingu" czyli powtarzania w kółko i bez sensu, że "dla dobra środowiska" musimy ratować pszczoły (bo jak zginie ostatnia, to ponoć i my umrzemy - i tego typu nieprawdziwe historyjki, banialuki i inne bzdety), a tym samym konieczne jest rozwijanie pszczelarstwa i tworzenie kolejnych pasiek towarowych (bo przecież innych w tym kraju zasadniczo nie ma, choć niektóre składają się z 2-3 uli).

Tymczasem - nawet nie tyle słuchając takich "oszołomów" jak ja, ale specjalistów z dziedziny weterynarii, za jaką uznaje się dr Annę Gajdę, należałoby powiedzieć, że w Polsce południowo wschodniej konieczne jest drastyczne zmniejszenie ilości rodzin pszczelich (kilkukrotne!), na pewno też trzeba zmniejszyć ich liczbę znacząco w Warmińsko-Mazurskiem i Dolnośląskiem, broń boże nie namawiać nikogo do zakładania nowych pasiek na terenie całego kraju, a do tego pochwalić mieszkańców Podlasia za rozsądek, monitorować tam poziom napszczelenia i ewentualnie bardzo ostrożnie napomknąć, że jeśli zaczną znikać pasieki (np. w wyniku przejścia na emeryturę czy śmierci starszych pszczelarzy) to można założyć parę nowych. Tak by było rozsądnie i zgodnie z przekazem specjalistki z dziedzin weterynarii. Konia z rzędem, kto słyszał kiedyś - choć raz - taki przekaz!!!


Co dalej?

Cóż mogę powiedzieć... około 2014/15 roku mówiłem sobie, że licząc się z dużymi stratami, ale i możliwościami ich odbudowy, będę chciał rozbudowywać pasiekę i po ok. 10 latach będę mógł utrzymywać 60-80 rodzin w gospodarce mocno ekstensywnej, ze stratami średnimi rocznymi na poziomie ok. 20-40 proc. przy okresowym (co 3-4 lata) "czyszczeniem" (czyli stratami wyższymi na poziomie ok. 70 proc.). Cóż, po 9 latach mam 4 garście robotnic rozrzucone na 3 "rodziny" (a pewnie w związku z ostatnim ochłodzeniem - 2). Został mi więc rok, żeby rozwinąć parę garści pszczół do około 60 rodzin. Co?? Ja nie dam rady?

A tak już serio - byłem naiwny, ale moja naiwność nie odnosi(ła) się do ogólnej zasady. Wciąż uważam - pomimo tego jak dziś wygląda moja "pasieka" - że podobne zasady jakie przyjąłem są racjonalnym sposobem selekcji pszczół (odróżnić trzeba od: "najlepszym sposobem na krótkoterminowe dorobienie się prowadząc gospodarkę pasieczną"), a nawet - w pewnych warunkach - prowadzenia pasieki amatorskiej czy na swój sposób półzawodowej-półamatorskiej (czyli przynajmniej dającej "kieszonkowe", a czasem - przy lepszym roku lub lepszych warunkach nawet i względnie racjonalny dochód - czyli choćby tak, jak realizuje to wspominany Kamil). Moja naiwność dotyczyła tego, że warunki mojego otoczenia mi na to pozwolą tu lokalnie, niezależnie od tego, co robią moi pszczelarze-sąsiedzi, jak wiele obcych genetycznie pszczół sprowadzą, jak bardzo dużo dookoła będzie pasiek prowadzonych intensywnie (nawet tych składających się z 2-5 uli) i jak wielki potencjał będzie do transmisji poziomej patogenów i ich uzjadliwienia, a wreszcie jak długie będą okresy corocznego głodu. Moja naiwność dotyczyła więc tego, że w takich warunkach mogę lokalnie stworzyć wyspę, gdzie będzie to jakoś tam działać. Po 9 latach widzę, że o ile coś się nie zmieni w otoczeniu - te warunki pozwalają (i to nie zawsze, czego dowodzi bieżąca zimowla) raczej jedynie na "biologiczne trwanie" przy inwestowaniu sporych zasobów zarówno finansowych, jak i osobogodzin pracy. Problemem nie jest warroza (owszem jest czynnikiem bezpośrednio zabijającym rodziny). Problemem jest stały głód, jak w 2023, lub jeśli nie stały to co roku przez blisko pół sezonu, czyli głód 2-2,5 miesięczny (bo bywały okresy głodu od połowy czerwca do końca sierpnia) przy wysokim napszczeleniu. Nie doceniłem więc też też skali zmian klimatycznych i środowiskowych (choć chwilami ich skala powoduje u mnie gęsią skórkę). Występują całkowicie niezrozumiałe dla mnie zjawiska, kiedy warunki wydają się bliskie optymalnym (dobre nasłonecznienie; wilgotność gleby - na którą akurat tu w Beskidzie bardzo narzekać nie mogę, choć pod Krakowem było z tym różnie; wydawałoby się dobra temperatura), a rośliny nie nektarują. Kwitną, ale nie nektarują, a pszczoły są głodne. Tak było choćby przez cały zeszły rok. Przekwitły sady, jawory, lipy - a do pszczół trzeba było zaglądać, żeby podać im syrop. Naprawdę rok 2023 pogodowo wydawał się wyjątkowo "normalny" (wreszcie!) po wielu latach suszy przed 2020 rokiem i dziwnymi sezonami później okresowo naprzemiennie gorącymi i zimnymi w zależności od miesiąca (mówię o lokalnym subiektywnym odbiorze tego co widzę, ot, po prostu wychodząc z domu).

Sposób, który sobie założyłem, zapewne jest do zrealizowania w warunkach jakie opisuje mi Kamil w swoim otoczeniu. Choć wg oficjalnych statystyk on mieszka w województwie o drugim co do wielkości napszczeleniu w Polsce, to jednak z tego co mi mówił, pszczół w bliższym otoczeniu tak wiele nie ma. Jest to ten rejon gdzie lubelskie zbliża się do Mazowieckiego i Podlaskiego (czyli województw o względnie niskim - jednym z najniższych w Polsce - napszczeleniu), a - jak sądzę - gęstość występowania rodzin pszczelich nie jest duża "do kreski na mapie", a mała "za kreską", ale przechodzi stopniowo, regionalnie (być może z uwagi na warunki społeczno-agrarno-urbanistyczne, być może też lokalne czy regionalne tradycje pszczelarskie). Dodatkowo lubelskie znane jest ze względnie dobrych gleb (a więc jest tam dość dobre rolnictwo służące względnie intensywnym pożytkom), a na ile znam statystyki wilgotności gleby czy opadów, jest też względnie mało doświadczane przez susze i zmiany klimatyczne (najgorzej jest z tym akurat aspektem w centralnej Polsce). 

Po lewej odkładówka z "rodziną" wynoszona na zewnątrz
jedynie w słoneczne dni.
Po prawej robi się miód pitny z odwirowanego pokarmu.

Trzeba też dodać, że moją naiwność pogłębiły pierwsze "sukcesy" - a więc pierwsze lato z pszczołami.  Słowem - widać miałem pecha, bo miałem dobre pierwsze wrażenie (choć drugim wrażeniem były całkowite straty rok później). Wówczas, a więc w 2013 roku, nie tylko nie musiałem pszczół karmić w lecie, ale jeszcze 2 odkłady bardzo ładnie się rozwinęły i przyniosły po parę słoików miodu z nawłoci. To zdarzyło się tylko raz - w pierwszym roku kiedy miałem pszczoły. Od tego czasu zawsze w lecie musiałem "latać z cukrem" (również do silniejszych rodzin), a późnego miodu nawłociowego nigdy nie odbierałem (raz, że przeważnie były go niewielkie przybytki i bardzo późno, bo dopiero we wrześniu; dwa, że najczęściej już był zmieszany z cukrem po okresie karmienia w czasie letniego głodu; trzy, że potem uważałem już, że trzeba ten miód zostawiać pszczołom przed zimą). Ale to pierwszoroczne doświadczenie zawsze podpowiadało mi, że może znów będzie normalnie. Potem jednak normalnie już nie było nigdy. 

Od 4 lat część pasieki mam w Beskidzie Wyspowym - terenie z o wiele "lepszą przyrodą" (jeśli można tak powiedzieć i cokolwiek to znaczy) niż pod Krakowem. Teren jest w dużej części zalesiony i górzysty, z mało intensywnym rolnictwem, jest tu sporo półdzikich łąk, tereny nadrzeczne (np. nad rzeką Łososiną), względnie sporo lip (o rząd wielkości więcej niż w lokalizacji podkrakowskiej). Są tu salamandry, dużo różnych dzikich owadów zapylających (których rozpoznać nie umiem), a nawet pod stojakiem w pasiece, a innym razem w kompoście, spotkałem węża gniewosza (o ile dobrze jegomościa poznałem). Ale odkąd tu mieszkam prawie zawsze dla pszczół jest gorzej niż pod Krakowem, a straty są wyższe. Jest to też teren uznawany za spadziowy - jednak od lat prawdziwej spadzi nie było (w 2022 wiosną była spadź, prawdopodobnie na drzewach owocowych, ale nie było jej wiele). Pszczelarze narzekają na złe warunki, ale pomimo tego co jakiś czas zauważam zupełnie nową pasiekę. A co parę kroków jest znów pasieka "stara". Może u innych jest lepiej niż u mnie i dlatego zjawisko to narasta? A może też mieli dobre pierwsze wrażenie?

To wszystko każe mi się zastanowić nad tym co dalej. Zarówno krótko-, jak i długoterminowo. 

Leczenie - jakkolwiek nigdy nie negowałem jego krótkoterminowej skuteczności w pudrowaniu problemu warrozy - do tej pory nie było dla mnie rozwiązaniem i raczej wciąż nie jest. W pierwszych latach po założeniu pasieki uważałem, że leczenie interwencyjne połączone z selekcją jest w pewnym zakresie bezsensowne - bo i tak trzeba będzie kiedyś leczenie porzucić, a potem czekają nas i tak sita selekcyjne i duże straty. W tym zakresie się myliłem - zresztą od dłuższego czasu to powtarzam. Mniej więcej około 2018 roku zaczynałem zmieniać zdanie i pewnie ok. 2020 całkowicie się do tej metody przekonałem. Z dwóch powodów. Po pierwsze widziałem, że co roku mierzę się z wysokimi stratami, gonię z cukrem, a potem wiele z tego nie ma - i to zjawisko narastało, a w ostatnich 3 latach wyjątkowo się nasiliło (w tych latach gwałtownie rośnie też ilość pszczół w Polsce). Po drugie zacząłem dostrzegać, że przynosi to realne rezultaty i faktyczne rozwiązanie problemu - owszem, lokalne rozwiązanie, ale tego problemu nie da się rozwiązać inaczej. Mówię oczywiście o przykładzie Erika Osterlunda z Hallsberg w Szwecji.

[polecam tłumaczenia kilku tekstach Erika na naszej stronie Bractwa Pszczelego - https://bractwopszczele.pl/tlumaczenia.html; od kilku dni jest tam też tekst o corocznych konferencjach pszczelarzy nieleczących w Hallsberg]

To wszystko co przed chwilą napisałem jest prawdą pod tymi wszakże warunkami, że pszczelarskie otoczenie też temu sprzyja - a więc współdziała w selekcji i tworzy lokalne trutowisko odpornych pszczół. Tego oczywiście tutaj nie ma - środowisko pszczelarskie jest niezainteresowane... no dobra, trzeba prosto z mostu: ma w dupie pszczoły odporne i w dupie ma pracę selekcyjną nad odpornością. Liczy się miód. [poza bardzo, bardzo nielicznymi wyjątkami - na palcach paru rąk w skali regionu]. I każdemu kto poczuje się teraz urażony mogę udowodnić w kwadrans, że tak jest, bez mrugnięcia okiem posiłkując się rozlicznymi przykładami. Nie wiem czy to źle czy dobrze - w tym sensie, że oczywiście ta postawa nie jest zgodna z moim systemem wartości, ale jednak może to już tak jest, że po prostu jesteśmy więksi i mądrzejsi od pszczół, a więc możemy je wykorzystywać i nie ma co tu dołączać etycznych czy jakichkolwiek innych dylematów. Ma się zgadzać w excelu i portfelu i tyle. 

Zresztą to podejście można zaobserwować w związku z przyłączeniem się pszczelarzy do protestów rolników. Pszczelarze "hobbyści" twierdzą, że to "hobby" musi im się opłacać i protestują przeciw polityce ochrony środowiska. Przy tak złych warunkach środowiskowych jest to dla mnie jakiś zupełny absurd - ludzie protestują (mówię tu o pszczelarzach, a nie o innych rolnikach, bo sytuacja tamtych jest daleko bardziej skomplikowana i wcale nie tak jednoznaczna), żeby pogorszyć swoją sytuację pszczelarską. Wydaje mi się, że po prostu trudno jest niektórym połączyć fakty. 

[W tym kontekście polecam zapoznanie się z listem otwartym części środowiska pszczelarskiego w tej sprawie - ja podpisałem - Stanowisko pszczelarek i pszczelarzy (pszczelarstwo.pl.eu.org)]

Próbowałem kilkakrotnie i na różne sposoby zachęcać do podejmowania współpracy pszczelarzy. Na różnych polach - od mojego koła po wołanie na puszczy w internecie do anonimowego odbiorcy. Po 10 latach mamy kilkunastu członków Fort Knox na 90 tys. pszczelarzy. Nawet ci, którzy podobnie patrzą na pszczoły w dupie mają współdziałanie, mają swoje projekty i tyle - działają one lepiej lub gorzej. W tym akurat poście nie mam ochoty pochylać się nad wyjaśnieniem tego zjawiska. 

Do czego zmierzam - w tych warunkach, jak sądzę, metoda Erika też raczej się nie sprawdzi (to moja subiektywna opinia). Przy tym  napszczeleniu i stanie pożytków, gdybym podszedł do leczenia pragmatycznie, zgodnie ze wskazówkami Erika zakładam, że nigdy nie dałbym rady sam porzucić leczenia będąc otoczony pszczołami nieodpornymi. Owszem, pewnie ratowałbym co roku więcej rodzin, może mógłbym liczyć na większą siłę wiosną - a tym samym i jakiś miód. Ale to nie byłaby próba rozwiązania problemu. To by było - w mojej opinii - dołączenie się do koła chemizacji pszczelarstwa w sytuacji bez wyjścia. Owszem, dałoby się to tak zrobić - ale systemowo, przy współpracy pszczelarzy (do czego zresztą stale namawiam). Zakładam, że stosując ten rodzaj selekcji długofalowo zadziałałoby to tak samo, jak przyjęta przeze mnie metoda. Bez lokalnej pracy nad odporną genetyką i stworzenia warunków lokalnego łagodzenia patogenów (i konsekwentnej pracy nad tym przez 10-15 lat), raczej byłbym w tym samym miejscu co jestem obecnie. U Erika zadziałało, bo on sam trochę bardziej pragmatycznie podchodzi do swoich pszczół i pszczelarstwa, a nadto selekcjonowanych rodzin jest pewnie z 1000 (z czego około połowa nieleczona od lat), napszczelenie wynosi ok 3, może 4 rodziny na km kw. Słowem - w bieżących warunkach sam siebie skazałbym na wieczne tkwienie w leczeniu - co nie do końca jest zgodne z moimi celami długofalowymi czy moim systemem wartości. Nie mówię czy to obiektywnie źle czy dobrze (w tym sensie, że wiem, że ścierają się tu pewne dobra, i wszyscy tkwimy w swoistym kompromisie czy dysonansie) - mówię, że subiektywnie źle. Wolę więc po prostu trzymać pszczoły tak, jak chcę je trzymać, a nie iść na kompromis.

Niewątpliwie też ostatnie lata dały mi mocno popalić. Czuję to w plecach, biodrach i ogólnym rozdrażnieniu. Remont domu (który w znaczącym procencie uznaję za zakończony) dał mi w d... zarówno fizycznie jak i psychicznie. Bo ile lat można gruz wynosić i wdychać pył, znosząc przy tym bóle pleców? Na to nałożyły się stresy związane z przedłużającymi się pracami przy wydawaniu książki i gonitwa do pszczół. Jakkolwiek pszczoły uwielbiam i jest to moja pasja, to w sytuacji dużych presji te ostatnie lata pszczelarzenia nie dawały mi znaczącej radości - bo przy tym jak bardzo byłem zagoniony musiałem wydzielać sobie dniówki, żeby poświęcić je na pasję. A jak już opisałem wyżej ta pasja w ostatnim czasie nie przynosiła zbyt wiele "sukcesów" i satysfakcji (i wcale nie mówię o sukcesach w kontekście ekonomicznym), bo przez ostatnie 3 lata dwa razy moje straty wynosiły blisko 90%, a raz 66%. Do tego zamiast cieszyć się z pracujących pszczół przez pół sezonu biegam z cukrem - co kosztuje mnie dużo wysiłku i pieniędzy. Tak było zwłaszcza w 2023, w którym skumulowały się wszystkie te negatywne zjawiska - mnóstwo stresów z domem, mnóstwo z książką i wyjątkowo zły rok, który polegał głównie na karmieniu i ratowaniu pszczół, a zakończył się wyjątkową klapą. 

Podsumowując: czas trochę wyluzować i odpocząć. Ponieważ zajmowanie się pszczołami i pszczelarstwem jest dla mnie zbyt cenne, by z tego rezygnować, a leczenie nie jest dla mnie żadnym rozwiązaniem (zarówno zgodnie z wewnętrznym systemem wartości, jak i pragmatycznie, bo to wymagałoby współpracy, której pszczelarze nie chcą - lub może wręcz się jej brzydzą) - zamierzam po prostu - przynajmniej na jakiś czas - mocno ograniczyć intensywność tego co przy pszczołach robię (i nie chodzi mi wcale o mniejsze podziały konkretnej rodziny, ale po prostu zajmowanie się mniejszą pasieką). Mogę gonić z cukrem, ale wolę gonić do mniejszej liczby rodzin. Przynajmniej na razie, póki nie odpocznę i nie zdystansuję się. Niestety już nie wierzę w to, że sytuacja może się poprawić (w tym sensie, że nie wierzę, że nagle pojawią się stabilne pożytki w dobie zmian klimatycznych; liczba rodzin w okolicy zmaleje, a pszczelarze pójdą po rozum i zaczną rozwiązywać swoje problemy - o nie, będą je pudrować tak samo, jak robią to do tej pory i udawać, że wszystko jest w porządku). To niestety oznacza, że - przy tych warunkach i średnich startach - tym bardziej muszę liczyć się ze stratami całkowitymi i faktycznym zaczynaniem od zera. Może więc - jeśli takie straty jak tegoroczne miały się wydarzyć, to wydarzyły się w możliwie najlepszym terminie, żeby dać mi pewien dystans? 

Być może trzeba będzie pomyśleć o ograniczeniu pszczelarstwa do paru kószek? (jednak widząc jak ubogie są pożytki w moim regionie musiałbym opracować jakiś system karmienia pszczół - ...kosmos...) Być może trzeba będzie pomyśleć o przekwalifikowaniu się w bartnika? 

Na tą chwilę planuję ten sezon zupełnie wyluzować (zresztą - nie uprzedzając faktów i nie zapeszając - mam zamiar przez dłuższy czas po prostu nie zajmować się pszczołami w tym roku). Wciąż biję się z myślami czy dokupić jedną rodzinę teraz wiosną, żeby zazimować 5-6 rodzin, a nie 2-3, które przeżyły i zasadniczo nie nadają się do podziałów. Jeszcze nie podjąłem tej decyzji. Jedna w miarę silna rodzina pozwoliłaby mi być może trochę zasilić moje mikrusy, być może też pozwoliłaby mi na zrobienie 2-3 odkładów z tą genetyką, która przeżyła pogrom. Ale wciąż zastanawiam się czy chcę. Na każdym z siedmiu zajmowanych przeze mnie pasieczyskach mam też rozstawione ule jako rojołapki. Prawie każdego roku jakaś rójka przychodziła - może i tym razem się uda? 

Cóż, na razie jak widać nie wiem jeszcze jak odpowiedzieć na pytanie "co dalej?" - ani w krótkiej, ani w długiej fali. Wiem tylko, że na pewno pozostanę w otoczeniu pszczół - przynajmniej jedną nogą.