środa, 15 października 2014

Dramat na pasieczysku nr 2 - CD.

Dziś zdecydowałem się posprzątać trochę na pasieczysku. Wybierając się na miejsce wiedziałem już, że zastanę tam widok, który zdecydowanie mnie nie ucieszy i trochę bardziej na zimno przygotowywałem się do wyjazdu. Zastanawiałem się czy podjąć interwencję względem słabych rodzin, czy nie. A jeżeli już interweniować, to w jaki sposób? Do głowy  przychodziły mi różne rozwiązania - a to użyć kwasu szczawiowego, który zakupiłem w wakacje, właśnie po to, żeby takie interwencje przeprowadzić, a to nawet użyć rapicidu, w tych rodzinach, które ewentualnie złączę. Argumentem za użyciem tego ostatniego środka miał być szeroki zakres działania opisywanego przez pszczelarzy - a przecież dalej nie byłem i nie jestem wciąż pewny co zabija moje (i innych) pszczoły. Niemniej jednak ostatecznie uznałem, że Rapicid to nie jest środek dla moich pszczół.
Dla mnie każda interwencja w życie pszczelej rodziny, jest złem, bo zaburza ekosystem ula (nawet jeśli ten już jest zaburzony chorobą). Wybór środka interwencji ma już mniejsze znaczenie, bo jest ostatecznością - ważne żeby był skuteczny (oczywiście lepiej jeżeli będzie "naturalny", niemniej jednak podstawowym kryterium ma być skuteczność). Ta rodzina i tak ma zacząć od zera - tj. jak najszybsza wymiana matki i wosku. Nie zdecydowałem się na żadną chemię, bo nie mam wiary w pełną, stuprocentową skuteczność, ani Rapicidu, ani żadnego innego środka. Kwas pewnie dobiłby słabe pszczoły (wiosną pewnie zdecydowałbym się na tą metodę, ale obecnie za bardzo osłabiłbym pszczołę zimową). Może te moje "interwencje" pozostaną tylko teoretyczne, bo ostatecznie nigdy się na nie nie zdecyduję?.. To dość prawdopodobne. Do ostatniej chwili będę wierzył w moc natury, a potem będzie już i tak za późno. Natura to też śmierć, a nie tylko rozkwit. Swoją drogą czasem zastanawiam się nad tym jak to pszczelarze zapamiętale leczą pszczoły z warrozy - nie przejmują się tym co tak naprawdę robią naturze i pszczołom, tylko próbują wszelkich sposobów, aby przeżyły. Stale i wytrwale walczą z naturą. Rozumiem, że jak choruje człowiek, członek rodziny, to każdy myśli o tym, że trzeba oddać nerkę, płuco, zlikwidować oszczędności, sprzedać dom. Ale czy w przypadku dzikiego zwierzęcia powinniśmy aż tak bardzo walczyć o jego życie, nie przejmując się, że osłabiamy cały gatunek? Gdyby pszczelarze angażowali 50% tej energii w zwalczanie warrozy, co obecnie, to od wielu lat varroa destructor nie byłby już problemem pasiek... Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie postawić granicę...
garstka pszczół - to mniej więcej 1/3 pszczół jakie były w tym ulu

Uznałem, że skoro i tak moja wiara w ocalenie słabych rodzin jest znikoma (z racji nie tylko daleko posuniętego stopnia osłabienia rodzin, ale i pory roku), to jeśli już na miejscu uznam, że muszę podjąć interwencję, będzie ona minimalna. Przygotowałem więc ciasto miodowo cukrowe z domieszką wyciągu z propolisu. Jeżeli pszczoły chorują na nosemę to może po zjedzeniu ciasta propolis pomoże im w walce z pasożytem...

Po przeglądnięciu uli, na tyle dokładnym na ile pozwalała mi pora roku, stwierdziłem, że 2 rodziny mają się bardzo dobrze, 1 rodzina dobrze, 2 co najwyżej średnio i 1 bardzo słabo.
najmocniejsza rodzina, po przeglądzie

jedna ze słabszych rodzin - matka Vigor

Tym trzem pierwszym daję szansę na przetrwanie. Pozostałym niewielkie - te trzy najsłabsze dostały ode mnie po trochę ciasta z propolisem. Najsłabsza to rodzina z matką Primorską od pana Lewandowskiego. Niestety nie dałem "połowy szansy" tej pszczole na dojście do siły i na pokazanie tego co potrafi. Nie wróżę jej przetrwania zimy, a większe prawdopodobieństwo jest, że nawet nie dotrwa do pierwszych przymrozków. To moja wina, że nie dałem matki od początku do rodziny działającej prężniej, ale mam też trochę żalu do hodowcy (nie zrzucam na niego winy za porażkę tej matki, bo to tylko moja wina, ale czułem się trochę zlekceważony jako klient detaliczny), że pomimo zamówienia matki jeszcze w zeszłym roku (w grudniu, czy nawet w listopadzie) otrzymałem ją dopiero w ostatnich dniach lipca lub nawet pierwszych dniach sierpnia i to dopiero po tym jak się przypomniałem (dokładnych dat nie pamiętam). Nie miała w ogóle szans na pokazanie czy jest wartościowa. Trudno.
tyle zostało z pasieczyska nr 2 - jeszcze niedawno stało tu 18 uli...

5 uli od razu musiałem usunąć z pasieczyska - jeden był już prawie całkowicie wyrabowany, w innych było jeszcze trochę pokarmu, który odwirowałem uzyskując 26 słoików 0,9l gotowego pokarmu (to o wiele więcej niż uzyskałem w tym roku miodu). Sporo pokarmu nie dało się odwirować gdyż był bardzo gęsty, a ja nie przykładałem się, aż tak bardzo jak przykładałbym się do miodu. Teraz zastanawiam się czy w jakiś sposób ten pokarm sterylizować, myślę że byłoby to wskazane, ale czy konieczne? Muszę trochę doczytać w tym temacie. Domowymi sposobami i tak zapewne nie dam rady pozbyć się przetrwalników pewnych bakterii, a w środowisku miodu (ten pokarm na pewno zachował sporo właściwości miodu) zapewne żywe bakterie czy grzyby i tak nie dadzą rady przetrwać. Może celowym byłoby pozbyć się tego pokarmu, lub zużytkować do własnych celów spożywczych? Pszczele choroby nie szkodzą ludziom...
wycofane korpusy

W jednym z usuwanych uli była też matka, którą złapałem - z bólem serca będę musiał ją zabić, bo nie mam co z nią zrobić. To natura chciała ją wyeliminować, nie ja...
matka w pustym ulu - na podłożu sporo osypu warrozy


A może to jednak warroza?

Przy usuwaniu uli stwierdziłem, że czynnik warrozy był poważniejszy niż do tej pory myślałem. Chyba jednak mocno nie doceniłem tego pasożyta. Nie wiem czy varroa  to główny powód upadku moich rodzin i pewnie tego się nigdy nie dowiem. Jednak w kilku ulach na dennicach zauważyłem bardzo duży osyp tego pasożyta. Nie zdecydowałem się na liczenie, bo nie mam natury skryby, niemniej jednak martwej warrozy było dużo, a w niektórych ulach bardzo dużo (we wcześniej "zbieranych" ulach nie było warrozy aż tak wiele). Jednak ukrywała się skuteczniej przede mną niż myślałem. Zastanawiam się jak się to ma do pszczół innych okolicznych pszczelarzy, które też padają. Czy należy założyć, że wszyscy niewłaściwie wykonują zabiegi lecznicze i dlatego pasieki zamierają? A może rodziny jednak osłabia jakiś patogen, a warroza - nawet jeżeli wiele jej nie pozostanie po zabiegach - pomaga zaledwie "dobić" rodziny? Na pewno to nie tylko warroza, bo przecież większość pszczelarzy stosuje jakieś metody i nauczyła się już jakoś kontrolować pasożyta. No chyba, że stało się to, o czym pisali pszczelarze amerykańscy, czyli Varroa masowo uodporniła się na środki lecznicze. Wówczas tym bardziej należy zwrócić się w stronę pszczelarstwa naturalnego.
osyp martwych pszczół i warrozy - we wcześniej zbieranych ulach tyle pasożyta nie było.

Jeżeli to warroza, to w tej całej smutnej sprawie jest jeden pozytyw - moje ule osypały się z powodu tego czynnika selekcyjnego jaki założyłem. Gdyby było tak, że presję selekcyjną wywarł jakiś "okresowy" patogen, który w najbliższych latach nie wystąpi to mogłoby znaczyć, że w przyszłym roku warroza dobije resztkę moich uli. Jeżeli natomiast to roztocz przyczynił się do upadku moich rodzin, to mogę liczyć na to, że te, które ewentualnie przetrwają, mogą mieć jakąś cechę umożliwiającą im radzenie sobie z pasożytem. I choć spadek rodzin jest znacznie większy niż sądziłem to przynajmniej mógłbym liczyć, że selekcja idzie w dobrą stronę.

w jednej z rodzin na dennicy znajdowały się dziwne granulki 
- nie wiem co one znaczą i nie wiem czy są objawem jakiejś choroby lub inwazji

Niezależnie od tegorocznej przyczyny upadku rodzin, w pszczelarstwie naturalnym nie może chodzić tylko o warrozę. Pszczoły muszą uzyskiwać odporność na każdy czynnik chorobotwórczy. A naszym zadaniem jest im to umożliwić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz