poniedziałek, 10 października 2016

"Walka z warrozą ma sens, bo nigdy nie pokonamy warrozy" czyli kolejna publikacja


W październikowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się kolejny mój artykuł pisany pod patronatem Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły" (został umieszczony na jego stronie). Dziękuję członkom Stowarzyszenia i innym kolegom (a w szczególności Kubie, który naprowadził mnie na parę zagadnień), którzy wnieśli swoje uwagi i pomogli nadać taki właśnie kształt poniższej publikacji.




Walka z warrozą ma sens, bo nigdy nie pokonamy warrozy”

Pozwoliłem sobie zatytułować ten artykuł cytatem znalezionym na jednym z internetowych forów pszczelarskich. Czasem mam wrażenie, że wielu pszczelarzy dokładnie w ten sposób myśli. Mając pełnię świadomości braku możliwości wygrania walki z roztoczem, brnie w tą walkę coraz głębiej, co niestety w naszej ocenie przyczynia się do pogłębienia szkód w genomie lokalnej populacji gatunku pszczoły miodnej. Mam też wrażenie, że w takim też duchu pisany był artykuł pana Marka Lasockiego pt. „Nie ma znaczenia jakiego koloru masz samochód, kiedy jedziesz w złym kierunku”, który ukazał się w lipcowym numerze „Pszczelarstwa”. I choć autor stwierdził, że nie chce już kontynuować polemiki, to w tekście tym jest tak wiele uproszczeń, błędnych analogii i negowania rzeczywistości, że uznałem za konieczne odnieść się do nich, aby nie pozostawiać błędnych przekonań w świadomości czytelników. Przeanalizuję pobieżnie kolejno wszystkie punkty tegoż tekstu, gdyż każdy z nich jest w mojej ocenie, albo błędną interpretacją rzeczywistości lub faktów, albo też świadczy o niezrozumieniu przekazywanych przeze mnie myśli (być może nie wyrażonych zbyt precyzyjnie z uwagi na konieczność ograniczenia objętości tekstu – to już czytelnik musi sam ocenić). Nie będę przytaczał dokładnych słów pana Lasockiego, a w odpowiedzi zawrę jedynie wyjaśnienia do podnoszonych przez niego zarzutów. W razie potrzeby przybliżenia kontekstu wypowiedzi, czytelnik może sięgnąć po cały tekst w przytoczonym numerze Miesięcznika.
  1. W tekstach pszczelarzy praktyków i naukowców opisywane są najróżniejsze mechanizmy odporności pszczoły miodnej na roztocze Varroa. Żeby daleko nie szukać w materiałach VI Lubelskiej Konferencji Pszczelarskiej (str. 69) w tekście p. Cezarego Kruka „Próby selekcji pszczół odpornych na warrozę”, czytamy: „Aby wyhodować pszczołę oporną na warrozę warto byłoby prowadzić selekcję wzmacniającą jakiś z poznanych mechanizmów odpornościowych. Istnieje kilka mechanizmów ograniczających przyrost populacji warrozy. Jednym z nich jest zdolność do samooczyszczania (grooming behaviour), wzajemne oczyszczanie się robotnic z pasożytów, oczyszczanie czerwiu z pasożytów, różnice w atrakcyjności czerwiu dla pasożytów (czerw pszczeli i czerw trutowy), zaburzenia w płodności samic pasożytów. Jednym z najważniejszych mechanizmów ograniczających przyrost populacji pasożytów jest długość trwania okresu czerwiu zasklepionego (Chmielewski i inni 2007). Istotne znaczenie może mieć też długość trwania okresu przerwy w czerwieniu matek i wychowu czerwiu pszczelego w okresie zimowli” (polecam zapoznać się z całym tekstem, a zwłaszcza opisem ras pszczoły miodnej, które radzą sobie z Varroa). Kilka zachowań sprzyjających odporności na pasożyta omawia również pani dr hab. Małgorzata Bieńkowska w tych samych materiałach konferencyjnych w tekście: „Czy możliwa jest hodowla pszczół odpornych na pasożyta Varroa destructor?”. Polecam również zapoznanie się z artykułem prof. dr hab. Jerzego Woyke „Hodowla pszczół odpornych na warrozę” z Pszczelarstwa z listopada 1988 roku, w którym autor przeprowadza pobieżną analizę porównawczą mechanizmów odpornościowych pszczoły miodnej i pszczoły wschodniej. Przede wszystkim, jednak, zamiast do polskich podręczników na które powołuje się pan Lasocki (znam ich co najmniej kilka i mam świadomość ich jakości i treści... i dlatego właśnie zacząłem szukać wiedzy w języku angielskim) polecam jednak sięgnąć do anglojęzycznej literatury zarówno naukowej jak i opisów praktyków pszczelarstwa. Wówczas być może pewne mechanizmy odpornościowe objawią się w zupełnie innym świetle. Pan Lasocki zarzucił mi również brak konsekwencji gdy przyznałem, że mechanizmy odpornościowe dostępnej „na rynku” pszczoły miodnej wykształcone są na niskim poziomie. Ciężko byłoby stwierdzić inaczej i nie ma w tym absolutnie braku konsekwencji. Stosując pewną analogię można by przyrównać to do przyrządzania jakiegoś roztworu - żeby pozostać w tematyce pszczelarskiej np. syropu cukrowego. Jeżeli sporządzimy syrop rzadki to będzie on zawierał cukier, ale jego ilość w stosunku do wody będzie względnie niewielka. Gdy jednak odparujemy część wody, syrop się zagęści, a stosunek ilości cukru do całej objętości roztworu się zwiększy. Podobnie jest właśnie z genami umożliwiającymi wykształcenie u pszczół mechanizmów odpornościowych. Aby uzyskać pozytywne i długotrwałe rezultaty musimy je „zagęścić” w populacji przez „odparowanie” w toku selekcji genów, które tych mechanizmów nie przenoszą na kolejne pokolenia. Pan Lasocki we wcześniejszym teście tj. w „Polemice” przyznał, że z badanej populacji pszczół 16,6% pszczół próbowało usunąć z siebie pasożyta. Odpowiednia selekcja może ten procent (jak i każde inne zachowanie) znacząco zwiększyć. Musimy mieć świadomość, że jesteśmy na początku tej drogi i czeka nas długa selekcja, jeżeli chcemy kiedyś cieszyć się pszczelarstwem bez chemii (a mam nadzieję – czasem chyba naiwną – że wszyscy tego chcemy i oczekujemy).
  1. Po raz kolejny czytam, że w Polsce było już wiele prób „pszczelarzenia bez leczenia warrozy”. Chętnie dowiedziałbym się czegoś więcej o tych próbach, bo ja przyznam, że słyszałem tylko o kilku podejściach, w których ich autor poddawał się przy pierwszym czy drugim „niepowodzeniu” (czyli tak naprawdę pierwszym sicie selekcyjnym) uniemożliwiającym zebranie odpowiedniej ilości miodu czy zapewnienie pożądanej ilości silnych rodzin pszczelich na najbliższy sezon. W próbach o jakich słyszałem za każdym nie było spełnionych co najmniej kilku z podstawowych warunków zachowania zdrowia pszczół (http://wolnepszczoly.org/cztery-proste-kroki-do-poprawienia-zdrowia-pszczol/) i nie było również konsekwencji. Niestety, z doświadczeń ze świata wysnuć należy wniosek, że typowa pszczoła hodowlana nie jest w stanie przetrwać starcia z roztoczem. Dee Lusby (Arizona, USA) straciła około 600 z 700 pni zanim odbudowała pasiekę do stanu sprzed przybycia Varroa. Michael Bush (Nebraska, USA) kilkakrotnie zaczynał „od zera” (próbując leczyć), zanim nie skupił się na dzikiej populacji pszczół i łapaniu „wałęsających się” rójek, które już wstępnie selekcjonowała przyroda. Kirk Webster (Vermont, USA) pisze o dwóch do trzech załamaniach populacji występujących u praktycznie każdego, kto nie chciał truć swoich pszczół chemią, zanim udało się ustabilizować ilość rodzin w pasiekach i podstawową odporność na pasożyta („Zapaść i Ozdrowienie: Droga do Pszczelarstwa Bez Leczenia”, http://wolnepszczoly.org/zapasc-i-ozdrowienie/). Jeszcze raz podkreślam: mam świadomość efektów ekonomicznych i potencjalnego ogromu tych strat, dlatego zachęcam hodowców do wzięcia ciężaru selekcji na swoje barki w imieniu całej społeczności pszczelarskiej. Ponadto udało się nam wyszukać już paręnaście osób w Europie spośród znanych pszczelarzy praktyków, którzy z sukcesami prowadzą pasieki bez zwalczania roztoczy od kilku do kilkunastu lat (http://forum.wolnepszczoly.org/showthread.php?tid=461). Takie próby po wieloletniej selekcji pszczół rozpoczęli również znani hodowcy pszczół „komercyjnych” Erik Osterlund i (zgodnie z moją wiedzą) Josef Koller. A więc można w Afryce, w Ameryce Południowej, na pustyni w Arizonie, w centralnych Stanach Zjednoczonych, w stanie Vermont na granicy Kanady, można we Francji, w Niemczech, Finlandii czy w Wielkiej Brytanii – ale „w polskich realiach i naszych warunkach klimatycznych” według pana Lasockiego musi zawsze zakończyć się to hekatombą...Zachęcam też pana Lasockiego do przekazania informacji o wspomnianych próbach do Stowarzyszenia (wolnepszczoly@wolnepszczoly.org) – bardzo chętnie przeanalizujemy dane z tych „eksperymentów”.
  1. To prawda, że nie mamy żadnej pewności, że we wszystkich zasłyszanych przez nas przypadkach obserwowane rodziny nie były nowymi rojami – nie sposób nie przyznać tu racji panu Lasockiemu. Ta niepewność jednak powinna być powodem do wzmożenia obserwacji i podejmowania prób odtworzenia podobnych warunków, a nie przyjęcia, że jakiekolwiek próby nie mają sensu.
  1. Chciałbym przypomnieć panu Lasockiemu, że przywoływane przeze mnie autorytety naukowe, które jakoby „bez cienia wątpliwości dowodzą, że pszczoła miodna bez leczenia warrozy nie da rady przetrwać niż kilka lat”, zgodnie z moją wiedzą badają dostępną „na rynku polskim” pszczołę miodną. Tą, której niestety przez ostatnie 36 lat nikt nie pozwolił się przeselekcjonować na odporność na pasożyta, tak jak miała na to szansę pszczoła afrykańska, południowo amerykańska (w tym – ale nie tylko! - tzw. pszczołę zafrykanizowaną) czy rosyjska tzw. primorska (zastrzeżenie: piszę tu o oryginalnej pszczole kraju primorskiego, a nie dostępnej na rynku polskim u hodowców!). Te właśnie przywołane autorytety w swoich pracach wymieniają co najmniej kilka ras Apis mellifera – pszczoły miodnej, które w sposób dobry lub bardzo dobry funkcjonują w koegzystencji z pasożytem, a podkreślają, że taka selekcja na dzień dzisiejszy nie jest możliwa przy utrzymaniu wysokiej wydajności ekonomicznej pszczół. Jednoznaczne stwierdzenie, że ta pszczoła miodna „nie da rady przetrwać” bez leczenia warrozy na podstawie badania dostępnej pszczoły hodowlanej potraktowałbym jako typowy błąd metodologiczny w badaniach naukowych, który powstał poprzez przyjęcia błędnych założeń eksperymentu. Ponadto pan Lasocki jako człowiek wykształcony i inteligenty powinien zdawać sobie sprawę z tego, że wynik badań będzie zawsze zależny od badanego obiektu, a zadaniem naukowca jest wprowadzić odpowiednią metodę badawczą, zastrzeżenia i wyeliminować możliwie dużo zmiennych mogących zaburzyć wynik pracy.
  1. No cóż, z rozbrajającą szczerością przyznałem: „wcale nie jesteśmy pewni czy ten krok na pewno przyniesie pożądany skutek, ale teoretycznie może zapobiec „rozszerzonemu samobójstwu””. Gdyby jednak pan Lasocki uważnie czytał mój tekst, to zrozumiałby, że odnosiłem się jedynie do wstępnego etapu selekcji konkretnych cech pszczoły miodnej przed oddaniem jej „w ręce” selekcji naturalnej. Nie możemy być bowiem pewni, że występowanie konkretnych selekcjonowanych cech (jak VSH, czy grooming) faktycznie przyniesie zwiększoną przeżywalność pszczół, pomimo niewątpliwego zwiększenia umiejętności radzenia sobie pszczół z Varroa. Pisał o tym choćby (na podstawie własnych obserwacji i pracy hodowlanej) Erik Osterlund, w pasiece którego, pomimo względnie wysokiej wartości cechy VSH i niskiego porażenia roztoczem, wciąż ujawniały się choroby towarzyszące. Wnioski są takie, że selekcja powinna być w miarę możliwości kompletna (powiedzmy: „systemowa”), a taką może zapewnić tylko selekcja naturalna, a nie wybieranie pszczół wykazujących jedną czy dwie cechy. Osobiście z kolei przyznam, że za skrajnie nieodpowiedzialne i długofalowo szkodliwe uważam wygłaszane przez różnych pszczelarzy i hodowców propozycje i namowy nieustannej walki z roztoczem – każdą możliwą metodą i przez okrągły rok.
  1. W moim poprzednim tekście przyznałem, że roztocze Varroa jest gatunkiem inwazyjnym. Nie zmienia to faktu, że musimy go uznać, za stałą i przyszłą część naszej pszczelarskiej rzeczywistości. I pewnie tak powinienem to napisać, w miejsce „musimy go uznać za naturalnego pasożyta pszczoły miodnej”. Pan Lasocki złapał mnie tu na pewnym uproszczeniu. Żeby jednak nie być dłużnym to wydaje mi się (choć mylić się mogę), że podział na kenofity i neofity dotyczy roślin, a nie zwierząt. Ciężko więc w tych kategoriach umieścić roztocze Varroa jak zrobił to autor tekstu.
  1. W tym punkcie nastąpiło pewne nieporozumienie i choć wydaje mi się, że opisałem moje myśli jasno, to jednak ewidentnie pan Lasocki nie zrozumiał co chciałem przekazać. Mam pełnię świadomości podstaw cyklu biologicznego Varroa (choć zapewne daleko mi tu do biegłości badaczy tego zagadnienia). Obserwacje pszczelarzy (choćby przytoczonego Erika Osterlunda, ale nie tylko – piszą o tym również polscy pszczelarze praktycy) wskazują na to, że cykl życiowy roztocza się zmienił, w ten sposób, że roztocz znacząco skrócił okres bytowania poza komórką pszczelą i po wyjściu z niej wraz z wygryzającą się pszczołą wraca do niej już nawet po 2 – 3 dniach. Moja wątpliwość dotyczy natomiast tego czy oznacza to, że roztocze szybciej dojrzewa (czyli przyspieszyło cykl życiowy i wcześniej niż do tej pory jest zdolne do rozmnażania), czy też okres dojrzewania przechodzi w komórce pszczelej zamiast na owadzie dorosłym (czyli przebywając w komórce nie rozmnaża się, a przeczekuje tam czas, w którym nie jest do tego zdolne). Ta druga możliwość mogłaby świadczyć o nauczeniu się „ukrywania” (upraszczam) roztocza przed zabiegami „leczniczymi”.
  1. Porównanie przez pana Lasockiego gatunku pszczoły miodnej do papugi kakapo jest może ciekawe, ale zupełnie nietrafione. Otóż pszczoła miodna jest gatunkiem powszechnie występującym na świecie (praktycznie na wszystkich kontynentach), gatunkiem, który zetknął się w historii milionów lat zapewne z tysiącami najróżniejszych pasożytów i patogenów i nauczył się wykształcać na nie odporność (bo w końcu przetrwał do naszych czasów). Co więcej wciąż poddawany jest presji najróżniejszych zagrożeń. Pszczoła miodna posiada całe mnóstwo przystosowań zapobiegających rozwojowi chorób (podstawowa higieniczność, obronność, praca strażniczek, „wyrzucanie” chorych osobników, umiejętność neutralizacji patogenów w przewodzie pokarmowym itp. itd), a także zdolności do kształtowania środowiska, w którym bytuje (budowa plastrów, propolisowanie). Co więcej na olbrzymich obszarach na kuli ziemskiej (aczkolwiek powszechnie na razie faktycznie nie na terenie Polski) gatunek ten współistnieje w zrównoważonej relacji z Varroa (proszę porównać choćby wyliczenie z punktu drugiego). Porównanie tak plastycznego organizmu jakim jest pszczoła miodna do gatunku endemicznego dla niewielkiego obszaru, w którym nie występowały presje środowiskowe jest zupełnie nieuprawnione. I wcale nie zamierzam przekonywać, że dlatego pszczoła miodna będzie miała (ma) łatwe życie z roztoczem. Twierdzę jedynie, że wykształcenie odpowiedniej relacji umożliwiającej gatunkowi przetrwanie jest nie tylko prawdopodobne, ale jest już rzeczywistością na świecie. Wystarczy sięgnąć do wypracowanych metod i podjąć próby, które na świecie przyniosły już znakomite rezultaty.
  1. Nigdy nie zrozumiem czemu uparcie porównuje się potrzebę leczenia pszczół i ludzi. Czy naprawdę są to tak podobne przypadki? Pszczoła jest owadem, który potrafi bardzo plastycznie dostosowywać swoją populację do środowiska. Wspominany Kirk Webster podkreśla zdolności owadów do wykorzystywania mechanizmów błyskawicznej odnowy populacji po wejściu w „wąskie gardło” (podobnie robi to Varroa, uodporniając się na stosowane zabiegi). Powinniśmy zacząć korzystać z tej umiejętności i plastyczności owadów, a nie załamywać ręce, że kolejna trucizna czy toksyna przestaje działać zgodnie z celem swojego stworzenia. Stowarzyszenie „Wolne Pszczoły” propaguje inne spojrzenie na pszczołę miodną. Dla nas są to stworzenia, które niegdyś były dzikimi mieszkańcami lasów, z których pracy nauczyliśmy się korzystać. Dziś pracą hodowlaną i stosowanymi zabiegami pasiecznymi uczyniliśmy je kalekimi i niezdolnymi do życia w naturze. Dla pana Lasockiego (i pewnie wielu innych) zapewne niemoralnym jest pozwalanie na śmierć „tego co oswoiliśmy”. Dla nas niemoralnym jest oswajanie i wykorzystywanie stworzenia poprzez odebranie mu zdolności do istnienia zgodnie z jego naturą. Zwłaszcza, że dziesiątki przykładów ze świata udowadniają, że jest możliwe połączenie utrzymania przystosowania pszczół do środowiska (w tym Varroa) z możliwością ekonomicznego wykorzystania owadów do naszych ludzkich potrzeb i celów. Aby to było jednak możliwe konieczny jest powrót do zasad jakie rządzą przyrodą – dlatego śmierć owadów nie jest „bezsensowna” jak nazywa ją pan Lasocki. Jest zgodna z zasadami jakie obowiązują na tej planecie od wykształcenia się życia kilka miliardów lat temu.
  1. Argument pana Lasockiego jakoby pszczelarze byli zainteresowani kupnem i hodowlą pszczół odpornych na pasożyta „natychmiast po tym jak te matki ujrzą światło dzienne” jest dla mnie zabawny i smutny jednocześnie, bo rzeczywistość jest zupełnie inna. Praca hodowlana w tym kierunku odbywa się (nawet na naszym kontynencie – choć nic nie wiem aby była prowadzona w Polsce) od lat. Pszczoły dające bardzo obiecujące wyniki są dostępne praktycznie na wyciągnięcie ręki, ale zainteresowanie nimi jest znikome. Zapewne ktoś powie, że te pszczoły nie dają odpowiednich wyników ekonomicznych, albo że te pszczoły i tak umrą, a będą żyć tylko rok, dwa czy trzy lata dłużej niż inne. Zapewne jest to prawda, bo organizmy żywe są śmiertelne. Ale namnażanie takich matek i niezbędna dalsza praca hodowlana nad taką pszczołą (jest ona konieczna stale, bo też i stale zmienia się środowisko, a tym samym ewolucja musi te zmiany nieustannie gonić) mogłyby przyczynić się do zmiany sytuacji lokalnej i globalnej na przestrzeni najbliższych parunastu lat. Pozwolę sobie w tym miejscu przytoczyć jeden przykład. Otóż w dyskusji na jednym z forów wieloletni i bardzo doświadczony pszczelarz, będący jednym z autorytetów („broniąc” racji kolegów z „Wolnych Pszczół”) napisał, że od około 7 lat posiada 2 ule, w których nie zwalcza roztoczy, a pomimo tego pszczoły dobrze dają sobie radę. Niedawno jeden z kolegów wybierając się w region Polski gdzie mieszka ten pszczelarz skontaktował się z nim, aby pozyskać jaja z tych rodzin do wychowu matek. Okazało się, że pszczelarz wraz z postępującym wiekiem postanowił zmniejszyć pasiekę i wobec tego zlikwidował między innymi te matki pszczele, które tworzyły rodziny przez 7 lat stawiające skuteczny opór warrozie... Czasem wydaje mi się, że mrzonką nie jest pszczelarstwo bez chemii, ale zmiana świadomości pszczelarzy.
Rozumiem też, że pan Lasocki chciał znaleźć w tekście każdą możliwą nieścisłość, aby podważyć wiarygodność całości argumentacji. Tytuł poprzedniego mojego tekstu („Może sobie pan zażyczyć samochód w każdym kolorze, byle by był to czarny”) wybrany został ze względu na jego wydźwięk, a nie prawdę historyczną. Jest to znany cytat Henrego Forda, który doskonale obrazuje kreowanie popytu poprzez ograniczenie podaży (jak w przypadku pszczół do czego się odnosiłem). Niezależnie od tego należy zauważyć, że Ford Model T w wersji drugiej, po 1914 był produkowany praktycznie wyłącznie w kolorze czarnym – czego już pan Lasocki nie dodał.

Chciałbym też zauważyć na zakończenie, że odniosłem osobiste wrażenie (być może błędne), że pan Lasocki przekonując do swoich racji stara się ponieść rangę swoich wypowiedzi kreując pewnego rodzaju autorytet formalny (nazywanie się „politologiem, prawnikiem”, używanie cytatów z literatury, analogii czy słownictwa specjalistycznego – jak się okazuje nie zawsze trafnie). Zakładam, że jest to zabieg celowy. Wydaje mi się, że nie ma to jednak wiele wspólnego z wiedzą o możliwościach współistnienia pszczół z roztoczem i żałuję, że w tekście nie znalazłem zamiast tego co najmniej kilku rzeczowych argumentów. Odnosząc się do cytatu Juliana Tuwima podsumowującego artykuł („Błogosławiony, który nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa. Bo czyż warto skoczyć w przepaść i rozwinąć skrzydła, by zaraz rozstrzaskać się o skałę?”), muszę przypomnieć panu Lasockiemu, że gdyby ludzie nigdy nie wychodzili poza normę i oczekiwania, to do dziś żylibyśmy w jaskiniach. Mnóstwo ludzi „roztrzaskało się o skałę”, abyśmy dziś byli na tym etapie rozwoju społecznego i technicznego na jakim jesteśmy.  

sobota, 1 października 2016

"Zarządzanie warrozą w pasiece", czyli każdy słyszy to, co chce usłyszeć

W dniu dzisiejszym byłem na dniach otwartych u Łysonia w Kleczy Dolnej. Była to moja pierwsza wizyta tam, i muszę przyznać, że pań Łysoń ma nie lada faktorię. W zasadzie nie o tym ma być ten wpis, jednak w ramach początkowej dygresji muszę stwierdzić, że pośród wielu pszczelarskich atrakcji, ciekawa okazała się obserwacja taśmowej produkcji węzy (rzecz jasna pszczelej). Otóż odpowiednio przygotowany wosk ("autoklaw jest tu kluczowy więc bez możliwości sterylizacji nie zabierajcie się za to pszczelarze!") nawijany jest przez specjalne diabelskie machiny na wałki. Woskowa taśma zanim stanie się węzą pokleić się nie powinna - a więc nawijana jest w pojemniku z wodą... z płynem... Na pytanie jaki to płyn (i czy jest to "Ludwik"), odpowiedź brzmi: "niemiecki". Nigdy nie wgłębiałem się w procesy produkcji węzy, ale też jakoś nie przyszło mi do głowy, że węza maczana jest ot tak bezpośrednio w detergencie, a potem to tak trochę jest to spłukiwane, ale... czy skutecznie? No nie wiem, może to dodatkowy standard pszczelarski (i być może jest on nieszkodliwy jak wszystkie inne standardy pszczelarskie), którego nie byłem świadom - całe życie się człowiek uczy. W każdym razie doszedł mi kolejny argument dlaczego węzy nie należy stosować.

Będąc na miejscu miałem "niewątpliwą przyjemność" wysłuchać na żywo wykładu doktora Pawła Chorbińskiego w temacie "Zarządzanie warrozą w pasiece". No cóż, wiadomym jest, że każdy słyszy i dostrzega to, co chce usłyszeć i dostrzec. Więc i ja podzielę się tym, co w tym wykładzie usłyszałem i dostrzegłem - wyłapałem parę nieścisłości, a nawet i argumenty za tym, co wspiera nasze (mówiąc nasze mam na myśli wolnopszczelarskie) poglądy, tezy i idee. Pierwsza sprawa jaka mnie uderzyła, to sam tytuł wykładu. Rzecz jasna rozumiem doskonale, o co chodziło autorowi, co poeta miał na myśli i co ten zwrot ma znaczyć, jednak gdy ma się już mózg tak "zepsuty" jak mój przez organiczne pszczelarstwo - a zwłaszcza w wydaniu amerykańskim - to już sam ten tytuł brzmi co najmniej dziwnie. Michael Bush wielokrotnie podkreślał, że on wcale warrozą nie chce się zajmować, a jak wygłasza wykład na spotkaniach pszczelarskich, to zawsze, niezależnie od tematu głównego, kończy się na mówieniu o roztoczach i problemach związanych z nimi (a może tylko tak kokietuje...? czy to zresztą ważne?). Wraz z niektórymi z kolegów cieszymy się tym, że jesteśmy na etapie naszego pszczelarskiego rozwoju duchowego, który nakazuje nam mieć całą tą warrozę w dupie i po prostu robić to, co do nas należy. Nie znaczy to, że nie mamy świadomości problemów związanych z roztoczami. Jak najbardziej mamy - prawdopodobnie nawet większą niż inni, bo te problemy mocniej nas dotykają. Za to nie wydatkujemy energii na zliczanie, ograniczanie, zwalczanie (i inne rzeczowniki odczasownikowe) roztoczy. Pogodziliśmy się z tym, że roztocza są, będą i będą przynosić nam straty. To i przynoszą. Natomiast pszczelarze Rzeczypospolitej w opozycji do nas, właśnie do tego dojrzewają (a być może już dawno dojrzeli), że w pasiekach nie zarządza się pszczołami, tylko warrozą. A wracając do meritum, to o co chodziło w wykładzie? Rzecz jasna o to, jak mamy postępować, żeby było dobrze. Parafrazując jednego z bohaterów "Rejsu" trzeba to ująć w ten sposób: "Bo jeżeli ta warroza ma być, to trzeba tak zrobić, żeby jej nie było". I właśnie o to chodzi w zarządzaniu warrozą: "o to, żeby jej nie było". Pan doktor przedstawił kilka sposobów na to, żeby warrozy się pozbywać i oczywiście argumentację dlaczego należy to robić i to właściwie. Ja nie będę tego tu przytaczał, bo też po pierwsze mi i nie wypada na tym blogu, a po drugie dlatego, że nie tylko argumenty do mnie nie dotarły, ale w zasadzie można powiedzieć, że ich nie usłyszałem, a pointy nie dostrzegłem. Jak pisałem wyżej podzielę się natomiast tym co do mnie dotarło.

Doktor Chorbiński w początkowej części wykładu powiedział bardzo ciekawe dla mnie słowa. Otóż podkreślił, że w początkach inwazji roztoczy w Polsce pszczoły były bardziej odporne na problemy powodowane przez warrozę. Przyznam, że w pierwszej chwili zdziwiło mnie to niezmiernie, bo raczej zgodnie z moją wiedzą, to dziś coraz mocniej, choć powoli, wykształcają się mechanizmy obronne pszczół, a 35 lat temu roztocza praktycznie nie napotykały oporu i wchodziły w pszczele rodziny jak w masło. Ale zaraz doktor wyjaśnił, co miał na myśli, a dla mnie wszystko stało się jasne. Otóż stwierdził, że rodziny umierały dopiero gdy miały porażenie na poziomie około 1500 sztuk roztoczy, podczas gdy dziś ten próg krytyczny wynosi około 500. I sam wykładowca podkreślił, że powodem tego może być wyparcie naszej historycznie lokalnej pszczoły środkowoeuropejskiej, która jakoby sobie miała radzić lepiej. O ile intuicyjnie się z tym całkowicie zgadzam gdyż ta pszczoła była najlepiej przystosowana do naszych warunków (a przecież dzika AMM była jednym z kierunków moich poszukiwań wyjściowej pszczoły do selekcji), to wydaje mi się jednak, że jest to tylko pół prawdy. Przecież 30 - 35 lat temu gdy warroza dotarła do Polski nasze niebo było mocno zdominowane krainką, a mellifera mellifera była już w odwrocie (choć pewnie miała się lepiej niż dziś). Wydaje mi się (i to już są moje tezy, a nie wykładowcy), że powodów przedstawionego stanu może być kilka. Gospodarka pasieczna się zmieniła. Kilkadziesiąt lat temu chyba prawie każdy pszczelarz miał swoje matki - nieważne czy kraińskie czy środkowoeuropejskie i z nich hodował dalsze matki. Wydaje mi się, że mało kto obrażał się na matki rojowe (a może zbytnio przeceniam dawnych pszczelarzy?). Więc pszczoła na pasiekach była daleko bardziej lokalna niż dziś, niezależnie od źródeł pochodzenia jej krwi. Drugą sprawą, acz bezpośrednio powiązaną z pierwszą jest wprowadzanie wysoko wydajnych linii i sztucznych ras - dziś pszczoły muszą chlubić się ciągiem cyfr po oznaczeniu literowym, bo inaczej są nic niewarte. A te pszczoły są miodne, a wszelkie ich naturalne instynkty są systematycznie wypleniane. Trzecią i być może kluczową sprawą jest chemizacja życia pszczoły i zmiana jej otoczenia na styropianowo-plastikowe. Wydaje mi się, że jeżeli powrócimy do drewnianych starych uli i zaczniemy rozmnażać to, co mamy u siebie, zaprzestając trucia pszczół i niszczenia ich bakteryjno-grzybiczego biofilmu, to bez większych problemów na przestrzeni 2 - 3 pokoleń jesteśmy w stanie zwrócić pszczołom możliwość przeżycia przy porażeniu na poziomie 1500 osobników roztoczy. Bo niby dlaczego miałoby to być niemożliwe? Doktor podając te historyczne obserwacje w zasadzie dodał mi argumentów do tego, co już od dłuższego czasu mówiłem, pisałem i nad czym się głowiłem - że kluczem jest ogólna odporność, równowaga i lokalne przystosowanie, a nie tylko zlikwidowanie roztoczy. Jeżeli natomiast do wyższego progu krytycznego dodamy nawet tylko lekkie zwiększenie umiejętności pszczół wykrywania i likwidowania roztoczy (co właśnie bardzo powoli, acz konsekwentnie pszczoły zdobywają), to wydaje się, że utrzymanie populacji na poziomie do 1500 osobników nie powinno być kłopotem, nieprawdaż?

W części wykładu dotyczącej amitrazy doktor podkreślił, że badania wskazują na to, że warroza praktycznie niezwłocznie po wygryzieniu się młodej pszczoły ponownie chowa się do komórki gdzie dojrzewa, następnie znów wychodzi z pszczołą i dopiero wówczas znów chowa się pod zasklep w celu podjęcia zachowań reprodukcyjnych. Ostatnie dziesięciolecia skutecznie nauczyły ją więc chować się przed dymkiem. Możecie sobie dymić pszczelarze ile wlezie - a miód z każdym dymkiem będzie coraz zdrowszy i smaczniejszy... Co jeszcze ciekawe podkreślono, że amitraza podana w postaci apiwarolu jako "lek" kontaktowo i krótko działający nie doprowadza do uodpornienia roztoczy, a podana w sposób działający dłużej w ulu jak najbardziej może do tego doprowadzić. Niewątpliwie więc te słowa mogą być poczytane jako argument przeciwko taktikowi czy jakiejkolwiek innej substancji stosowanej i uwalnianej powoli. Ale czy na pewno jest tak jak powiedział pan doktor? Przekazał przecież również informację, że apiwarol ma określoną przez producenta skuteczność na poziomie 98%, a z badań przeprowadzonych w pasiekach doświadczalnych, w okresach bezczerwiowych (np. po zastosowaniu izolatorów), wynikało, że "lek" ma wspaniałą skuteczność, gdyż posypało się 99% ulowej populacji roztocza. Czy więc ten 1 - 2 % osobników, które przeżyły nie może świadczyć o zdolnościach do przetrwania niektórych osobników Varroa w toksycznym amitrazowym środowisku? Każdy widzi, co chce zobaczyć...

W pewnym momencie wykładu zacząłem mocno "strzyc uszyma". Otóż doktor zaczął opowiadać o tym, że gdzieś, kiedyś, jakiś jego rozmówca wspomniał mu, że zostały założone organizacje, które zaprzestały leczenia pszczół. Oho, jakaś wolnopszczelarska mafia - pomyślałem sobie. Okazuje się, że te organizacje chlubią się swoimi czystymi organicznymi produktami, w których nie ma chemii, bo rzecz jasna się jej nie stosuje, ale... No właśnie, zawsze jest ale. Otóż te organizacje działają w taki sposób, że co rok kupują pszczoły, doją z nich ile mogą (to moje stwierdzenie, nie wykładowcy) i potem nie lecząc tych pszczół doprowadzają je do śmierci - często nawet nie przejmując się, że pszczoły zostały ograbione z miodu do zera, a ich zapasy zimowe nie zostały uzupełnione. Barbarzyńcy - pomyślałem sobie! Żeby było ciekawiej, a cała sprawa nabrała rumieńców - i to już stwierdzenie nie moje, tylko pana doktora - organizacje te kupują pszczoły "z nielegalnych źródeł"! To łobuzy z tych barbarzyńców! - znów sobie pomyślałem.

Na wykładzie rzecz jasna nie mogło zabraknąć słów o tzw. "małej komórce" i bardzo dobrze, że zostało to wspomniane. Co więcej słusznie doktor wskazał, że komórka jest nie tyle "mała", co obecna została powiększona przez jakieś ludzkie wymysły i koncepcje. Ciekawe jest jednak to, że albo nie było pointy, albo... jej nie usłyszałem... A wydawałoby się, że warto było powiedzieć: "spróbujcie więc państwo zwrócić pszczole rozmiar, który jej dawniej zabraliśmy". Ale takie słowa do mnie nie dotarły, za to płynnie wykład przemknął do problemu ramki pracy oraz plastra świeżego i przeczerwionego i do którego chętniej roztocz wchodzi (nie do końca zrozumiałem związek tego faktu z małą komórką, ale też mogło mi coś umknąć, gdyż byłem zbyt wściekły na łobuzerskie organizacje pszczelich organicznych barbarzyńców).

Ciekawy natomiast był pewien brak konsekwencji (i to co najmniej na dwóch płaszczyznach) związany z całą tą sprawą trutni i ramek pracy. Otóż w świetle słów doktora wycinana ramka pracy to standard, który bardzo dobrze świadczy o pasiece. Przy okazji jednak chwilę potem wspomniał o tym, że przy regularnym stosowaniu ramki pracy przez 10 - 15 lat selekcjonujemy roztocza na omijanie czerwiu trutowego i "atakowanie" komórek robotnic. Ale przecież to standard, który dobrze świadczy o tych, którzy to praktykują. Czy właściwym standardem jest więc długofalowe kierowanie impetu roztoczy na larwy robotnic? Poza tym doktor kilkukrotnie zaczął odnosić się do koncepcji usuwania pierwszego czerwiu wiosennego (jako swoistej "pułapki na warrozę") lub innego czerwiu w szczególnych okolicznościach (np. przy stosowaniu izolatorów). I tu pan doktor wspomniał, że dla niektórych ten sposób jest jednak niedopuszczalny, bo jest to (słowa wykładowcy, aczkolwiek o poglądach nie swoich, a innych): "zbiorowe morderstwo". Zawsze ciekawiła mnie ta "konsekwencja", że likwidacja i zabijanie roztoczy jako pasożyta jest "moralne", a pozwalanie na śmierć pszczół jest "niemoralne", czy też zabijanie trutni jest "moralne", a zabijanie robotnic jest "niemoralne". Okazuje się, że w ludzkim rozumieniu moralne jest wszystko, co jest produktywne i służy naszym interesom, a niemoralne wszystko, co tym interesom szkodzi. Robotnice zajmują się wychowaniem innych robotnic i przynoszą miód - więc oczywistym jest, że niemoralnym jest je zabijać. Trutnie nie noszą miodu, a wręcz go zjadają - możemy więc śmiało nie mieć wyrzutów sumienia z wycięcia ramki pracy, bo przecież absolutnie nie jest to niemoralne, a ten standard jest głęboko chwalebny i godny naśladowania.

To były chyba najważniejsze rzeczy jakie usłyszałem w wykładzie o zarządzaniu warrozą. Ciekawe, co też dostrzegli i usłyszeli inni...?