Pokazywanie postów oznaczonych etykietą idee pszczelarstwa organicznego. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą idee pszczelarstwa organicznego. Pokaż wszystkie posty

sobota, 2 marca 2019

Koncepcja hodowlana Elgon według Erika Österlunda

W dniu wczorajszym na stronie Bractwa Pszczelego ukazał się mój przekład tekstu Erika Österlunda prowadzącego od lat swój projekt hodowlany pszczoły Elgon. Tekst tyczy się Hodowli na odporność. Można w nim poznać podejście szwedzkiego hodowcy. Na moim blogu wielokrotnie powoływałem się na postać Erika (choćby tu w samych początkach mojej bloggerskiej działalności). Poznałem go osobiście w Austrii w czasie konferencji w Neusiedl am See (możesz przeczytać o tym wydarzeniu tutaj: część 1 i część 2 oraz na stronie Bractwa Pszczelego). To naprawdę przemiły człowiek. Niezwykle otwarty i tolerancyjny.

Od lat studiuję temat pszczół odpornych na roztocza. Spośród wszystkich metod w sposób oczywisty najbardziej przekonują mnie modele oparte na selekcji naturalnej. Tam przede wszystkim szukam moich wzorów. Tylko to podejście uważam długofalowo za właściwe, służące zarówno środowisku, pszczołom i pszczelarzom (to co służy zdrowiu i przetrwaniu pszczół samodzielnie zawsze będzie służyć pszczelarzom). Jeżeli nawet poprzedzimy oddanie pszczół wieloletniej selekcji, to przecież i tak, nie chcąc leczyć pszczół, kiedyś trzeba będzie po prostu pozwolić im funkcjonować bez nas. Uważam też, że jako grupa czy środowisko pszczelarzy, którzy chcą opierać się na naturalnym doborze, z pewną dozą prawdopodobieństwa przeszliśmy przez pierwszą szyjkę ewolucyjnej butelki (tzw. evolutionary bottleneck, czyli wąskie gardło ewolucyjne). Czy to oznacza, że czekają nas już same sukcesy? O, na pewno nie. Przyjdzie zły rok i zapewne trzeba będzie - jak to określają pszczelarze - zamiatać duży procent dennic swoich uli. Ale wydaje mi się, że (czas to pokaże), jako społeczność pszczelarzy współpracujących i wymieniających się nieleczonymi rodzinami pszczelimi, możemy liczyć na ciągłość genetyczną na naszych pasiekach, a tym samym raczej nie będziemy już zaczynać od zera. Nie oznacza to, że pojedyncze pasieki zawsze przetrwają. Zdarzają się przecież lata, w których, nawet traktowane z największą "troską", pszczoły leczone przeciwko warrozie znikają lub pozostają z nich tylko "niedobitki". Może to nie ominąć i naszych pasiek. Niezależnie od zdobywania umiejętności utrzymywania pszczół przy życiu w starciu z dręczem, wszyscy musimy się też zacząć uczyć wykorzystywać pszczoły gospodarczo. Tylko w taki sposób można przekonywać środowisko do zrobienia kroku w stronę uczynienia pszczoły odporną. 99% pszczelarzy traktuje swoje pszczoły produkcyjnie - niezależnie od tego czy wierzą, czy też nie, w możliwość adaptacji pszczół do zagrożenia w postaci dręcza. Bez przykładów, że to działa nie tylko biologicznie, ale i ekonomicznie, zapewne nie zrobi się kroku wprzód w propagowaniu tego rozwiązania. I stąd właśnie przykład Erika.

Erik Österlund jest osobą, której w pewien sposób udało się połączyć elementy gospodarcze i selekcję pszczół na odporność. Nie jest to "mój kompromis". Gdyby był, to już dawno zastosowałbym jego metodę u siebie. Muszę jednak uczciwie przyznać, że poznanie jego projektu, niejako na nowo, od mojego spotkania z nim, przekonało mnie, że być może tego typu projekty są mniej długotrwałe niż uważałem. Uznawałem bowiem, że taki projekt zapewne potrwa minimum dwie dekady aby przynieść skutek porównywalny do takiego, jaki Erik osiągnął tak naprawdę po jednej. Ale też zasługą jest tu zbudowanie obszaru selekcyjnego (o którym będzie niżej) i zapewne bez tego nie udałoby się osiągnąć tak dobrych wyników. Uważam, że metoda Erika ma trochę wad w zakresie tego, czego ja sam oczekuję od pszczół i pszczelarstwa. Ale większość pszczelarzy ma diametralnie odmienne podejście od mojego. Pokazanie tym osobom przykładu Erika powinno być dla nich przekonujące. Erik ma małe straty (średnio rocznie 5 - 10%), względnie dobre wyniki miodowe (w ostatnim roku średnio 35 kg miodu z ula, choć przez ostatnie lata narzekał na pogodę, a jak wiemy w 2018 Szwecję i całą północną część Europy nawiedziła susza i upały jakich nie znali od lat, a być może nigdy za życia najstarszych ludzi ze Skandynawii) i wkłada w to wszystko racjonalną ilość pracy (w tym roku kończy 70 lat, a wciąż jest w stanie utrzymywać około 120 rodzin - w "szczycie", lata temu, miał ich około 270). Erik chyba potrzebuje dochodu z pszczół i stąd nie może sobie pozwolić, żeby puścić wszystko na żywioł. Ale sam z pewną nostalgią (tak to odbieram) mówi o selekcji naturalnej i o czynnikach epigenetycznych, które może zaburzyć stosowanie leków - jakie by one nie były, w tym i te tzw. "naturalne". Wie (znów: to mój wniosek z tego co i jak mówi), że najlepszym działaniem byłoby po prostu zostawienie pszczół doborowi naturalnemu. Z różnych powodów robi jednak tak, jak robi, ale są to działania ukierunkowane stricte na jak najszybsze odstawienie chemii przy zapewnieniu wysokiej przeżywalności i racjonalnych wyników ekonomicznych. W przeciwieństwie do Randy'ego-biologa, nie oburza się na dziko żyjące rodziny pszczele, nie nawołuje do ich "wydłubywania" i leczenia, twierdząc, że to roznosiciele wszelkiego zła. Owszem Erik też uważa (jak Randy), że "mite bomb" jest pewnego rodzaju zagrożeniem (spowolnieniem?) dla selekcji pszczół, ale z drugiej strony wykorzystuje dziko żyjące rodziny we własnym projekcie. Pozyskuje z nich materiał genetyczny, łapie rójki. Te rodziny wchodzą do jego programu selekcyjnego i często matki z nich stają się reproduktorkami (o czym możesz przeczytać w przetłumaczonym tekście). Takie rzeczy u Randy'ego-biologa nie mają miejsca - przynajmniej według tego co wyczytałem na jego stronie. Erik walczy też o różnorodność genetyczną, a nie wyszukuje idealnych reproduktorek, jak robi to hodowca z Kalifornii.

Wielokrotnie to powtarzałem i znów powtórzę: gdyby metoda selekcji naturalnej nie przyniosła oczekiwanych dla mnie rezultatów, metoda Erika byłaby zapewne pierwszą, do której bym się zwrócił. A przede wszystkim do jego "początkowej strategii" polegającej na obserwacji objawów chorobowych i rozwoju rodziny. Zliczanie roztoczy wciąż mnie nie przekonuje. Erika tak. Twierdzi, że odkąd zaczął zliczać dręcza, zrobił postęp w selekcji i choć niejako obniżył kryteria leczenia, to zaczął używać mniej tymolu niż wcześniej. Cóż, ja trochę wiążę to nie tyle ze zmianą strategii, co z długoletnią wcześniejszą selekcją. Gdy zaczął zliczać roztocza, pszczoły były już zdecydowanie po przejściu wielu pierwszych sit, a jego projekt trwał już bodaj około 7 lat. Niewątpliwie jednak zliczanie roztoczy pomaga Erikowi zobiektywizować kryteria. Ale moja wątpliwość jest inna: czy natura decydując o życiu i śmierci pszczół kieruje się tylko "obiektywizmem" w zakresie liczby roztoczy w ulu? Sam Erik pisze, że miał wiele rodzin z wysokim porażeniem, które nie dawały żadnych objawów chorób i wiele takich, w których przy niskim porażeniu pokazywały się pszczoły bez skrzydeł. Ot, wieczne dylematy pszczelarzy.

Co jest najważniejsze.
Erik stworzył obszar hodowlany Elgona. Nie wiem dokładnie ile jest w nim rodzin, ale z kontekstu wnioskuję, że od 600 do 800. W ścisłym centrum obszaru hodowlanego jest ich 400. W 2018 spośród tych 400 leczonych było tylko 50, a 350 miało niższe porażenie roztoczami niż 3% i nie wymagało leczenia według przyjętych kryteriów. Erik z lekkim uśmiechem zażenowania mówi, że większość z tych 50 należy do niego, a pozostali pszczelarze leczą mniej niż on. Mówi, że jest "najgorszy w klasie" i chyba z tego powodu trochę mu wstyd, choć obraca to w żart. A nie powinno mu być wstyd. To jego dzieło i jego dziecko. To on zaczął selekcję i córki najlepszych reproduktorek rozdawał sąsiadom, sam dbając o bioróżnorodność. To dzięki niemu stało się to wszystko, co dzieje się w jego rejonie. Czapki z głów. Erik pokazał w sposób unikalny na świecie jak można robić selekcję i zjednoczyć pszczelarzy we wspólnym celu. Zaczął przygotowywać się do nadejścia dręcza 20 lat przed jego przybyciem, podczas gdy nasze środowisko pszczelarskie 38 lat po nadejściu dręcza wciąż trzyma rękę w nocniku i przebudzenia nie widać. Projekty typu Erika są u nas negowane, a projekty takie jak mój, Łukasza czy wielu innych są wyszydzane i wytykane palcami. Dla mnie to pewnego rodzaju ignorancja. Otoczona światłą mądrością na temat tego, jak uzyskać największy plon z ula. W ostatnim tygodniu nagrałem film, w którym trochę nieskładnie i niespójnie (bo i bez przygotowania) opowiadam o tym co mnie denerwuje, ale i apeluję o rozsądek i zmiany w podejściu. Mamy dziesiątki przykładów na świecie jak można rozwiązać ten problem, ale w zamian dyskutujemy o kształcie korpusów, podstawkach pod ule i najlepszych metodach produkcji węzy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie przy dręczu pszczelim. To przecież on jest dziś problemem numer jeden. Środowisko pszczelarskie jest też bardzo roszczeniowe. Od dziesiątków lat woła: "dajcie nam pszczoły odporne na dręcza". Woła tak do hodowców i instytutów. Ale gdy niektórzy nawet nieśmiało podejmują próby selekcji, to na takie pszczoły w ogóle nie ma zbytu. Nikt ich nie chce kupić. Nie bronię instytutów. Zaniedbały mnóstwo spraw po drodze. Ale to przecież nie instytuty hodują te pszczoły na naszych pasiekach, tylko my. Instytuty powinny zapewniać wiedzę dlaczego i jak selekcjonować i dawać pod selekcję naukową podbudowę. Powinny prześcigać się w przekazywaniu wiedzy o tym, że selekcja pszczół na ich odporność jest nie tylko możliwa, ale i ważna i potrzebna dla przyszłości zdrowego pszczelarstwa. Te zaniedbania można zliczać i palców nie wystarczy, żeby je policzyć. Ale to pszczelarze powinni chcieć trzymać zdrowe pszczoły. Powinni zalewać hodowców telefonami i mailami z pytaniami o zdrowe pszczoły. Tak długo, aż ci się wreszcie obudzą. Ale dziś każdy instytut czy hodowca może się bronić słowami, które zresztą wspomniałem na nagranym przeze mnie filmie: "My wam damy te pszczoły, ale wy ich nie chcecie od nas wziąć!".

Zapraszam serdecznie do zapoznania się z ofertą "Bractwa Pszczelego".
Ponownie zapraszam do zapoznania się z tekstem Erika o hodowli na odporność.
Przede wszystkim zapraszam do refleksji i przemyśleń na temat naszych, jako środowiska, 40 letnich zaniedbań. Zaniedbań naukowców, zaniedbań hodowców, ale przede wszystkim zaniedbań pszczelarzy. Można je dostrzec najlepiej patrząc na przykład ze Szwecji.

Kończąc, napiszę tylko, że moja pasieka na dziś jest żywa. Owszem trochę rodzin osypało się, ale dla mnie nie są ważne martwe pszczoły, ale żywe. Zaczął się marzec, a ja jeszcze nie uchyliłem daszków w ulach. Czekam na dobrą pogodę, żeby to zrobić. W przyszły weekend ma być wystarczająco ciepło, ale zapowiadają deszcze. Myślę, że pszczoły jakoś radzą sobie beze mnie. I tak powinno być.

piątek, 14 września 2018

Profesor Thomas Seeley o niektórych aspektach "darwinian beekeeping"

Podczas konferencji w Doorn w Holandii udało mi się porozmawiać z jednym z najznamienitszych i najsłynniejszych naukowców zajmujących się pszczołą miodną - a to z profesorem Thomasem D. Seeley. Profesora przedstawiałem już na tym blogu wcześniej, a nawet napisałem post, który częściowo omawia tą koncepcję, o której rozmawialiśmy (w poście Wykład Thomasa D. Seeleya). Mowa oczywiście o "darwinian beekeeping", a więc "pszczelarstwie darwinistycznym".

Profesor Seeley okazał się wyjątkowo miłym i uroczym człowiekiem. W czasie konferencji nieustannie był zajęty i nie miał dla siebie ani chwili. A był zajęty, bo stale otaczała go jakaś coraz to nowa grupa osób, która albo chciała podpytać go o jakiś z jego eksperymentów, albo po prostu z nim porozmawiać. Przyznam, że prosząc go o wywiad miałem pewne wyrzuty sumienia z tego powodu, gdyż zabrałem mu kolejne minuty, w których po prostu mógł odpocząć. Heidi Herrmann powiedziała mi jednak, że profesor bardzo lubi kontakt z ludźmi - zawsze jest dla nich miły i absolutnie nie jest to tylko wymuszona postawa. Zachęciła mnie więc do tego, żeby próbować. Ale choć umawialiśmy się na kilka terminów w sobotę, to udało mi się wyrwać chwilkę profesorowi dopiero w niedzielę. Wcześniej po prostu był oblegany, a przerwy w których mieliśmy na chwilę usiąść "gwałtownie" się kończyły i trzeba było wracać na salę, na kolejną część konferencji.

Ostatecznie wynik mojej rozmowy można zobaczyć na załączonym filmie. Rzecz jasna, gdy już skończyłem rozmawiać z profesorem od razu zaczęły mi się cisnąć do głowy nowe pytania. Sam wywiad nie mówi o całości koncepcji "pszczelarstwa darwinistycznego", a jedynie o niektórych z jej aspektów. Ze zrozumiałych względów: musielibyśmy rozmawiać pewnie z półtorej godziny. A przecież - co zresztą wspomniałem w czasie nagrania - opis całości koncepcji można znaleźć w licznych opracowaniach (np. tu: https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping - po angielsku) lub wykładach profesora na Youtube. Chciałem porozmawiać głównie o tej części, którą osobiście uważam za najbardziej kontrowersyjną - tj. o uprzedzającym zabiciu rodziny. No i oczywiście nie zadałem najważniejszego pytania... a chodzi o to, czemu profesor częściej mówi o "eutanazji" czy "zabiciu" rodziny, niż jej leczeniu. Bo też najczęściej pada rada: "zabij lub lecz", a nie "lecz lub zabij"... Parę argumentów za tym, aby rodzinę zabić, a nie leczyć (pomimo, że skutek jest ten sam - tj. znikają roztocza - wektory wszelakich patogenów i całego zła tego świata) zapewne bym znalazł. Ale chciałem to usłyszeć od profesora. A może ktoś oglądał jakiś wykład, w którym profesor tłumaczy tą preferencję? A może też ja to źle rozumiem i obydwa rozwiązania są dla niego równorzędne? Nie zmienia to faktu, że rozwiązanie, jakie pierwsze przychodzi do głowy, to raczej leczenie. Bo przecież gdy zabijemy rodzinę to jej nie ma. A gdy leczymy to w kolejnym roku będziemy mogli się nią cieszyć. Można mieć z niej miód, można wykorzystać ją na odkłady, do których podamy "lepsze" matki... Chętnie poczytam Wasze pomysły i komentarze na ten temat. A może jeszcze będzie kiedyś okazja spotkać się z profesorem i dopytać go o tą "preferencję"?

Życzę miłego oglądania.


(również z polskimi napisami)

sobota, 17 lutego 2018

Samowystarczalna pasieka nieleczona

W ostatnich latach - odkąd ja sam czy inni koledzy, ale i nie tylko, zaczęliśmy udzielać się w internecie, propagując pszczelarstwo bez stosowania chemii, czy raczej bardziej bez nieustannego zabijania czy likwidowania roztoczy - narosło bardzo wiele mitów i przekłamań na temat tego co tak naprawdę jest propagowane i jak to w efekcie może działać. Na wstępie więc, zaznaczając jednoznacznie, że nie mając kryształowej kuli i nie znając przyszłości, nie wiem(y) jak to naprawdę będzie, mogę tylko powiedzieć tyle czego oczekuję(emy), czego się spodziewam(y), mając światowe wzory jako przykłady i co tak naprawdę uznam(y) za sukces i za "działanie metody". Piszę to w imieniu własnym, a nie jakiejkolwiek grupy, ale też wiem, że część z osób podziela moje zdanie i poglądy, stąd w nawiasie zaznaczyłem formę osoby pierwszej liczby mnogiej, gdyby ktoś ewentualnie też chciał się pod tym podpisać. Uważam, że w roku 2017 ci, którzy wytrwali w selekcji naturalnej, osiągnęli ogromny sukces w odbudowie pasiek. Nie, nie mówię, że sukcesem było poniesienie tak dotkliwych strat jakie wystąpiły ubiegłej zimy 2016/17. Mówię o sukcesie w odbudowie. Większości z koleżanek czy kolegów udało się bowiem odbudować stan z jesieni 2016, a niektórzy wręcz nawet go zwiększyli. U mnie do zimy poszło dokładnie tyle samo rodzin co rok wcześniej. Metoda "żyj i pozwól umrzeć", "testu bonda", "selekcji naturalnej", "kolapsu i ozdrowienia", "4 kroków wg M. Busha", czy jakby ją jeszcze inaczej nie nazwać, polega bowiem na stałym równoważeniu strat, na rozwijaniu przeżywającej genetyki w zgodzie z przystosowaniem lokalnym - słowem na odbudowie, czasem i ze zgliszcz. Mając to z tyłu głowy, nie nazywam więc też olbrzymiego kolapsu jaki wystąpił rok temu: "porażką". A dlatego właśnie, że jest to część tej metody. Oczywiście, cieszyłbym się ogromnie gdyby straty były mniejsze niż 98%. Ale kolaps na poziomie około 90% jest po prostu wpisany w metodę. U jednego będzie to 100%, u innego 98%, u innego 92%, a u ludzi, którzy przez lata przygotowywali się do pierwszego kroku - a przy tym dokonując właściwych i przemyślanych wyborów, mieli trochę szczęścia, może to być 80% czy mniej. Taki ostatni wynik był na przykład u Łukasza, a około 70% (przez cały sezon) strat wystąpiło u Juhaniego Lundena, który do zaprzestania leczenia przygotowywał się przez 7 czy 8 lat selekcji i minimalizowania dawek kwasu. Chcąc tak właśnie prowadzić pasiekę, przez to po prostu trzeba przejść i stąd nie sposób tego nazwać porażką. Oczywiście śmiertelność 100% warunkuje start w pewnych zakresach od początku, więc taką śmiertelność na swój sposób "porażką" nazwać trzeba - ale nie koniecznie jest to całkowita porażka w każdych warunkach (np. gdy jesteśmy częścią jakiegoś większego przedsięwzięcia) i też nie koniecznie zaczyna się od samego początku, nawet jak znów zdobywa się pszczoły leczone, o czym wielokrotnie pisałem, a tu nie widzę potrzeby tego powielać. Chcę bowiem napisać o niezrozumieniu pewnych zasad jakie rządzą pszczelarstwem podążającym (czy raczej próbującym podążać) ścieżkami i zasadami natury. I okazuje się, że nie jest to tylko polska domena. Dokładnie ta sama dyskusja toczy się na całym świecie - a przynajmniej tam gdzie możemy tego świata trochę podpatrzeć, czyli choćby na anglojęzycznych forach. Tam występuje ta sama krytyka, ten sam sposób rozumowania i ten sam poziom niezrozumienia pewnych założeń.

Żeby więc nie odnosić się do naszego podwórka, tylko do "światowego" napiszę choćby o tym, co dzieje się w USA. Niedawno na forum internetowym Beesource (post nr 32), niejaki Michael Palmer (jest znany amerykański pszczelarz, na Youtube możesz pooglądać jego rozliczne wykłady i posłuchać o wielu technikach pszczelarskich) zarzucił, że Kirkowi Websterowi znów załamała się pasieka i że przez 2 ostatnie sezony (2016 i 2017) nie miał żadnych dochodów ze sprzedaży matek czy odkładów. Napisał między innymi tak: "Rebuilding the apiary...again. The bees are stronger than they've ever been? Not!" (w wolnym tłumaczeniu: "Od(prze?)budowuje pasiekę... znów. Pszczoły silniejsze niż były kiedykolwiek? Nie!"). Kontakt z Kirkiem jest utrudniony, gdyż nie korzysta on z "dobrodziejstwa" internetu, a jego strona prowadzona jest przez jakiegoś jego znajomego. W związku z tym napisałem maila do Michaela Busha z pytaniem czy to faktycznie prawda i wymieniliśmy kilka postów na ten temat (M. Bush jest osobą bardzo otwartą, udzielającą się w internecie, na forach udziela rozlicznych rad i z reguły odpisuje na maile - jeżeli masz więc do niego pytania, po prostu napisz - zapewne odpisze). Bush napisał, że od jakiegoś czasu nie kontaktował się z Kirkiem, więc nie zna szczegółowej sytuacji, ale gdyby było jak pisze Palmer, to Kirk musiałby zmienić źródło utrzymania. Bo Kirk jest pszczelarzem zawodowym i żyje tylko z pszczół (w przeciwieństwie do Busha, który jest programistą, a pszczoły traktuje jako pasję i pewnie tylko częściowe źródło dochodów). Stwierdził też, że wielokrotnie rzucane różne zarzuty w kierunku prowadzących pasieki bez leczenia, rzadko okazywały się prawdą. A zakładam też (to już moje założenia, a nie to, co napisał Bush), że zarzut Palmera wynikał dokładnie z tego z czego wynika ogromny procent nieporozumień - czyli całkowicie różnego definiowania tego, czy coś naprawdę "działa" czy "nie działa". Nie wiem więc, jak było u Kirka w te ostatnie dwa lata, ale sam Kirk na swojej stronie pisze tak (styczeń 2018, a więc po domniemanych 2 "katastrofalnych" latach): "After spending three years establishing the apiary's home base in a new location, (...)", co w wolnym tłumaczeniu oznacza: "Po 3 latach lokowania centrum pasieki w nowym miejscu (...)", a dalej następuje już zaproszenie na "dni otwarte" do pasieki już w najbliższym kwietniu. A więc widać, że nie tylko nie porzucił pszczelarstwa, ale i zaprasza ludzi do siebie, aby mogli zobaczyć jak ta pasieka wygląda już na samym początku sezonu. Czyli chyba nie jest tak źle jak pisze Palmer, Kirk raczej nie porzucił sposobu na życie, a domniemana "odbudowa" pasieki chyba jednak okazała swoistego rodzaju jej "przebudową" i przenoszeniem "bazy"...

A więc jak postrzegają problem leczący i nieleczący i z czego wynikają te nieporozumienia i niezrozumienia? To będzie oczywiście moja prywatna interpretacja, ocena i mój odbiór tego problemu.

Zacznijmy od leczących - takich jak Michael Palmer. Jak sam pisze, prowadzi coś co określane jest przez niego i innych pszczelarzy amerykańskich "małą farmą pszczelarską"czy "niewielkim biznesem rodzinnym". Otóż Palmer ma około 700 pni produkcyjnych, kilkaset odkładów (jest on jednym z propagatorów zimowania odkładów - podobnie zresztą jak Bush i Webster), rocznie produkuje kilkadziesiąt ton miodu i ponad 1000 matek pszczelich na sprzedaż, a przy tym zatrudnia iluś tam pracowników. Pszczół ponoć nie wozi - prowadzi więc pasieki stacjonarne. A więc całkiem spory biznes pszczelarski na nasze warunki i mały interes rodzinny w USA. Palmer szczyci się tym, że jego matki doceniane są za wysokie walory higieniczne (ponoć mają 97% higieniczności - cokolwiek to znaczy), jednak leczyć musi. Co więcej uważa, że niestety pszczelarstwo bez leczenia jest zupełnie niemożliwe w wydaniu zawodowym. Od czasu do czasu daje więc wyraz swojej irytacji związanej z głoszeniem wszem i wobec (przez Kirka czy innych), że skuteczne pszczelarstwo zawodowe bez zabijania roztoczy jest możliwe - a przecież w sposób oczywisty nie jest (bo jemu się nie udało). Twierdzi też, że śmiertelność w jego pasiekach wynosi czasem 2 czasem 5 czy 6% rocznie. Dzięki temu stać go na wychowanie i wykształcenie dzieci i dostatni żywot. Oczywiście nie sposób prowadzić takiej pasieki, gdyby straty były na poziomie 50% rocznie, a poziom życia rodziny i zatrudnionych pracowników na pewno nie byłby taki jak obecnie. A więc nie da się tego robić tak, jak on robi przy stratach jakie ponosi Kirk czy Bush. I tu pełna zgoda. Tak się tego robić nie da. To o czym pisze Palmer, jest jednak zgodnie przyjmowane i potwierdzane przez Webstera czy Busha (o, choćby TU). Oni też dokładnie tak samo twierdzą, że w taki sposób się tego robić nie da. Nie da się bowiem prowadzić pszczół bez leczenia w modelu przemysłowym licząc na 2% śmiertelność. A choć Palmer prowadzi maluteńki biznesik rodzinny, to jednak jest to absolutnie model przemysłowy pszczelarstwa. Dodatkowo dochodzi zagadnienie związane z przenoszeniem "domniemanych odpornych matek pszczelich" do takiego modelu przemysłowego - i okazuje się, że one bez leczenia umierają tak samo szybko, jak i inne. Palmer z ironią nazywa więc Kirkowe matki: "magic queens" (magiczne matki), które nie noszą za sobą żadnej większej odporności niż jakiekolwiek inne. Zarzuca przy tym wszystkim nieleczącym, że zakłamują straty, przekonują że coś działa, gdy w sposób oczywisty działać nie chce. I to wszystko dla mnie świadczy o tym, że on nie doczytał tego o czym od lat pisze Kirk (czy Bush), a jeżeli nawet przeczytał, to najwyraźniej nie zrozumiał z tego ani słowa - bo przecież Kirk cały czas powtarza, że tego nie da się tak zrobić, a straty są wyższe niż 2 czy nawet i 10%. To samo zresztą dzieje się w Polsce. Wielokrotnie zarzucano mi kłamstwo i manipulację danymi. No cóż, gdy piszę, że zimą 2014/15 straciłem 100% pasieki, a zimą 2016/17 odpowiednio 98%, to przecież dowodzi to niezbicie, że kłamię zaniżając własne straty. Przy pszczołach nieleczonych straty muszą być bowiem co najmniej 170%, żeby były wiarygodne.

A teraz nieleczący.
Otóż pszczelarze nieleczący, tacy jak Bush, Webster czy ja (a co! postawię się wśród sław, nie wolno mi?) wcale nie dowodzą, że model przemysłowy rolnictwa jest mniej wydajny. Próbują jedynie dowodzić (no dobra, tu już siebie wykreślam, bo nie jestem w stanie tego dowieść, a co najwyżej przytoczyć ich "sukcesy"), że model pszczelarstwa bez stosowania pestycydów może być skuteczny ekonomicznie, zdrowszy i bardziej zrównoważony. Nikt też nie dowodzi, że straty nieleczących będą niższe. Mówi się tylko, że okresowo (czy jednostkowo) mogą być niższe i długofalowo mogą konkurować z globalnie podawanymi stratami leczących (pszczelarze Walijscy twierdzą, że straty mają niższe niż leczący). Bush na przykład nie wypiera się swoich strat. Twierdzi, że traci 10 - 50% pszczół co roku - jednak uważa (tu myli się lub nie - nie wiem, wiem tylko co mówi), że nie są to straty powodowane przez roztocza, a wywodzą się z innych czynników. Bush też twierdzi, że jego straty są porównywalne do pszczelarzy leczących, w tym sensie, że długofalowo są mniej więcej takie same. Jednego roku on traci mniej, innego więcej niż pszczelarze leczący. Sam też próbował leczyć pszczoły przez kilka lat, nie odnosząc na tym polu sukcesów, więc leczenie porzucił i po kilku latach większych strat udało mu się ustabilizować śmiertelność i stworzyć samowystarczalny model pasieki produktywnej i nie wymagającej leczenia. Wciąż jednak straty ponosi i nie zamierza konkurować na procenty z Palmerem. Palmer jednak kiedyś zarzucił Bushowi, gdy był u niego na pasiece widział mnóstwo pszczół cierpiących na tzw. "K wing" ("rozszczepienie" pary skrzydełek - tak jakby skrzydełka były "zwichnięte"), co ponoć może być powodowane porażeniem świdraczkiem. Szczerze nie wiem (i średnio mnie interesuje), jak to schorzenie nazywa się po polsku. Michael Bush twierdzi jednak, że takie zjawisko występuje, nie wypiera się go, mówi jedynie, że w jego mniemaniu znacząco nie wpływa na śmiertelność, a problem jest względnie "minimalny". Z drugiej strony Bush twierdzi, że w pasiece Palmera widział ule "czarnych łysoli", których znów nigdy u siebie nie stwierdził. Nieważne. Choroby są, a pszczoły umierają. Nikt się tego nie wypiera. Chodzi tylko o to, aby włączyć je w swój model pasieczny, wliczyć straty w normalną praktykę, a dochód budować na zasadach zrównoważonego rolnictwa, a nie na modelu przemysłowym.
Rok do dwóch, to u pszczół czas odpowiadający jednemu pokoleniu. Niech mi ktoś pokaże jakiekolwiek zwierzę, które w przeciągu pokolenia ma niższą śmiertelność niż 5%. Często do pełnoletniości nie dożywa nawet połowa osobników różnych gatunków - a to też zależy od warunków środowiskowych (jest lokalne i czasowo zmienne). Cały model pszczelarstwa bez zabijania warrozy opiera się więc, nie na maksymalizowaniu jednostkowej wydajności i minimalizowaniu strat, a na poddaniu populacji względnie normalnym presjom środowiskowym i budowaniu (corocznym) nowej populacji na tych osobnikach, które przetrwały.
Wydaje mi się (moje gdybanie), że możliwym jest w tym modelu zmniejszenie średniej wieloletniej śmiertelności pszczół znacząco poniżej 50% - powiedzmy (kolejne gdybanie) do 25-35% z rocznymi odchyleniami i co-kilkuletnimi wyższymi stratami (wliczonymi w tą średnią), czyszczącymi populację z nieprzystosowania. To są właśnie te załamania, które Bush szacuje na sporadyczną śmiertelność na poziomie około 50% pasieki czy takie, o których też pisał w swoich wcześniejszych tekstach Kirk, czy takich wreszcie, które mogły (?) się wydarzyć u niego w ostatnich dwóch latach z rzędu - o czym był-raczył wspomnieć Palmer (jeżeli to prawda).

Czy to jest znacząco gorzej niż u leczących? No cóż, na dzień dzisiejszy straty które notuję u siebie (które zakłamuję rzecz jasna, podając, że przeżywa AŻ 2 % pszczół) są na pewno statystycznie wyższe niż w pasiekach leczących, a konieczność odbudowy założonej liczby pni wpływa "niszcząco" na moje zbiory miodu. Tak jest. Taka jest rzeczywistość (przeze mnie zakłamywana). Trzeba popatrzeć jednak na problem szerzej, biorąc pod uwagę cały kontekst. Pierwsza sprawa, to lata inwestycji i konieczność całkowitej przebudowy pasieki pod każdym względem (genetyki, ekologii ula, zmniejszenia komórki w plastrze itp). Pierwszy mój apel: zacznijmy się więc porównywać kiedy inwestycyjny proces przejściowy mniej więcej się zakończy. Szacuję, że nastąpi to za 2 - 3 lata od dziś, czyli po zakończeniu odbudowy po kolejnym kolapsie, który przyjdzie albo w roku bieżącym albo kolejnym - co do tego nie mam wątpliwości. I oby tylko nie był aż tak dotkliwy jak rok temu (już teraz zobowiązuję się przekłamać dane na tym blogu). Druga sprawa - patrzmy na wyniki i załamania populacji pszczelarzy sąsiadujących. Tak się złożyło że w latach 2014/15 i 16/17 wystąpiły tu duże załamania populacji (zwłaszcza ta pierwsza). Nie przyznaję się do tego, aby były za moją sprawą! Ponadto gdy ja mówiłem o głodzie  w mojej pasiece (złożonej z odkładów!), to żaden z moich pszczelarskich sąsiadów nie osiągał nawet średnich zbiorów miodu (z rodzin produkcyjnych), a niektórzy z parunastu czy dwudziestu paru pni brali tylko na własne potrzeby. Po trzecie (co wiąże się trochę z drugim) w dzisiejszych czasach pszczoły leczone również przechodzą cykle załamania - z lokalnym "wyczyszczeniem" populacji włącznie.

Tak to więc niestety wygląda w wypowiedziach osób oceniających oba te modele, że gdy pasieka nieleczona przechodzi cykle załamania, to znaczy, że "metoda nie działa". Gdy pasieki leczące tracą pszczoły, to albo pszczelarze po prostu są "złymi pszczelarzami", albo "ot, zdarzyło się", bo był lokalny kryzys (patrz np. tu) - w każdym razie sama metoda najwyraźniej działa "doskonale".

Oczywiście, nie mam też wątpliwości, że można znacząco ograniczyć śmiertelność (być może do podobnej jaką szczyci się Palmer). Pytanie czy już "na zawsze" i czy tych pasiek na pewno nie dotknie kryzys w przyszłości. Ceną jest wdrożenie metody przemysłowej, której chyba (mam nadzieję) żaden amator tak naprawdę wdrożyć nie chce. Bo wiąże się ona choćby z tym, że pszczoły pół sezonu spacerują po "nieszkodliwych" dywanikach taktikowych, czy też w czasie zbiorów trzeba w ulu trzymać paski nasączone innymi pestycydami. Te są rzecz jasna nieszkodliwe - bo to nowoczesne pestycydy! A skoro nieleczący muszą cały czas udowadniać wszystko i wszystkim, to może warto by się pokusić o dowód na nieszkodliwość tych pestycydów? Może więc ich propagatorzy, twierdzący, że są całkowicie nieszkodliwe, pokusiliby się o publiczne przeżucie takiego paska? Za inspirację niech posłuży ten FILM. Gorąco polecam!

W celu, jakim jest samowystarczalna, nieleczona pasieka, nie chodzi więc o konkurowanie na jak najniższą śmiertelność pszczół i najwyższe zbiory z ula z pasiekami prowadzonymi w modelu przemysłowym. Te konkurencje zapewne pasieki nieleczone przegrałyby z kretesem. Chodzi o to, aby godząc się na okresowo zwiększoną śmiertelność, wliczyć ją w model ekonomiczny, nauczyć się odbudowy pasieki po kryzysach i na tym budować stabilność. A czy w naszych warunkach będzie to możliwe pokażą najbliższe lata.

sobota, 6 stycznia 2018

Strzeż się "mite-bomb"!

Jak już wspominałem wcześniej, w ostatnim czasie pojawił się nowy "idol". Naukowiec i pszczelarz praktyk - Randy Oliver. Przyznam, że nie śledzę na bieżąco jego strony (http://scientificbeekeeping.com/), nigdy specjalnie nie byłem fanem, ale zdarzyło mi się czasem (i już dość dawno temu) tam zerknąć. Co do zasady uważam jednak tą stronę za rzetelną bazę wiedzy i niewątpliwie jako taką można ją polecać. Ja jednak nigdy nie byłem za w pełni naukowym, czy jak to czasem nazywam "inżynieryjnym" podejściem do przyrody. Owszem, śledzę doniesienia nauki na interesujące mnie zagadnienia (niewątpliwie również z zainteresowaniem te dotyczące pszczelarstwa), ale oceniam, że w niektórych zagadnieniach nauka, czy podejście inżynieryjne, lepsze jest do opisywania zjawisk (najlepiej tych, które już zaistniały), wyciągania jakichś ogólnych wniosków dotyczących podstawowych zasad rządzących przyrodą, niż do przewidywania zjawisk przyszłych i złożonych, jakim jest niewątpliwie choćby problematyka zachowania zdrowia organizmów żywych. Przykład, który może dobrze (mam nadzieję, że dobrze) zobrazować to, o czym mówię, to opisywanie i przewidywanie pogody. Gdy wystąpi dane zjawisko - niech to będzie jakiś kataklizm typu cyklon - niewątpliwie dziś naukowcy są w stanie znaleźć i określić jego przyczyny. Gdy jednak mamy analogiczne symptomy wiązane z powstawaniem takiego zjawiska (ciśnienie, temperatura, prądy powietrzne itp. itd.) w innym, bądź to miejscu, bądź to czasie, bądź to i miejscu i czasie równocześnie, to ciężko jest w sposób jednoznaczny stwierdzić czy zjawisko wystąpi, czy nie i czy ewentualnie będzie równie silne, albo też czy proces w wyniku jakiegoś negatywnego sprzężenia zwrotnego zakończy się, zanim się na dobre rozkręci. I tak możemy mówić co najwyżej o pewnym prawdopodobieństwie, a przykładowo przewidywanie pogody staje się już całkowicie niewiarygodne na tydzień do przodu, a przy dzisiejszej wiedzy można je uznać za wiarygodne chyba w zasadzie na najbliższą dobę. Przypominam, że obecnie przy temperaturze około 8 stopni na plusie z początkiem stycznia mamy zgodnie z przewidywaniami sporej części naukowców zimę stulecia. Z drugiej strony w Ameryce Północnej zima "radzi sobie" całkiem nieźle, a więc prognozy się sprawdziły... tyle że nie dla naszego regionu. Podobnie jest w mojej ocenie ze zdrowiem. Gdy zachorujemy często możemy wskazać jakiś czynnik, który doprowadził do naszego nieciekawego stanu (ten pan co to na nas dziś kaszlał w tramwaju, no i nie ubrałem czapki wychodząc z domu po porannej kąpieli), a z drugiej strony chorujemy rzadko, choć te same czynniki są nagminne (w zasadzie codziennie ktoś kaszle w tramwaju, a czapkę ubieram sporadycznie). Oczywiście - zagrożenie ze strony dręcza pszczelego jest czynnikiem (bardzo) wysokiego stopnia ryzyka powikłań prowadzących do śmierci rodziny pszczelej. Czy jednak na pewno do śmierci doprowadzi? No cóż... gdybyśmy mieli pewność, to nikt na świecie nie prowadziłby nawet jakiejkolwiek prób selekcji (po co, skoro jest pewność?), a tam gdzie dziś pszczół się nie leczy, po prostu by ich nie było, a nie występowałyby lepiej czy gorzej zrównoważone z roztoczem populacje. Zanim jednak przejdę do rzeczy, zobaczmy jeszcze pewien przykład jak to może działać. Rozważmy tzw. wartość LD (lethal dose - dawka śmiertelna), w której podawana jest toksyczność pewnych substancji. Ta wielkość określana jest najczęściej w wyniku badania tkanek (a czasem również poprzez badania na zwierzętach). Przy określeniu toksyczności substancji podaje się wielkość LD dla określonego odsetka zwierząt (ludzi), które umrą w wyniku oddziaływania tej substancji (określając jednocześnie drogę podania). Wartość LD50 oznacza, że w wyniku oddziaływania określonej ilości danej substancji połowa poddanych jej osobników umrze (i odpowiednio LD90 doprowadzi do śmierci 90%, a LD10 - 10% itp.). Jeżeli jednak 50% osobników umrze, to przecież oznacza to równocześnie, że 50% przeżyje - czyż nie? A więc mamy naukowo określoną statystycznie istotną prawidłowość (z którą nie zamierzam polemizować), ale jednak nie mamy żadnej pewności, który konkretnie z organizmów przeżyje, a który umrze, gdyż zależeć to może od wielu czynników biologicznych czy środowiskowych. I tak właśnie działa nauka - w sytuacjach złożonych określa prawidłowości czy tendencje, a w sytuacjach konkretnych może działać z precyzją chirurga (np. w wyniku badań różnych czynników może stwierdzić czy dany organizm w wyniku podania dawki LD50 umrze, czy też ma szansę przeżyć - zapewne z większą dozą prawdopodobieństwa umrą osobniki starsze, zniedołężniałe, cierpiące na inne dolegliwości).
Tymi słowy wcale nie zamierzam dyskredytować nauki - wręcz przeciwnie! Chodzi mi tylko o to, żebyśmy mieli świadomość, że praktykowanie nauki opiera się na izolacji pewnych czynników, a im czynników jest więcej i problem jest bardziej złożony, a odległość czasowa jest większa od przewidywanego zjawiska, tym bardziej możemy mówić tylko o prawdopodobieństwie jego wystąpienia, a same symptomy pewnych zmian tym bardziej podlegają swoistej interpretacji. A pisząc to wszystko bezwzględnie uważam, że warto śledzić i poznawać zjawiska badane przez naukę, choćby po to, aby mieć wystarczającą wiedzę o tym, które z czynników czy zjawisk mogą działać na naszą korzyść, a które nie.

Jak zawsze wpadłem w sieć dygresji, więc myślę, że najwyższa pora zmierzać powoli do brzegu - a tak naprawdę to dopiero początek moich właściwych rozważań (za przydługie wpisy serdecznie przepraszam).
Gdyby można było przyrównać śmiertelność jednego organizmu żywego do oddziaływania substancji (zapewne jest tam jakaś inna jednostka niż LD, bo też ciężko mówić o "dawce pasożyta" - tej jednak nie znam więc posłużę się pewną analogią), to pewnie LD50 dla w pełni rozwiniętej biologicznie rodziny pszczelej z końcem sezonu (przyjmijmy przełom sierpnia i września, gdy zaczyna się wypszczelanie rodzin do zimy) w obecnej sytuacji i w przypadku dręcza byłoby dla ogólnej populacji coś koło 700 - 1000 sztuk. Tak mi się wydaje. Liczba w granicach 3000 - 4000 sztuk dręcza stanowiłaby pewnie już jakieś LD95 (albo i więcej). Mówimy tu jednak o samym dręczu, a przecież pszczoły borykają się jeszcze z innymi problemami. Jak wynika z danych historycznych (przywoływanych choćby przez pana dra Howisa) w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia pszczoły umierały przy większej "dawce", a zatem pewnie dzisiejsze LD90 (ok. 3000 roztoczy) byłoby niegdyś zbliżone do LD50, może 60. Oznacza to, że bądź dręcz był mniej zjadliwy, bądź pszczoły były silniejsze, bądź bardziej odporne na inne choroby, które dziś są o wiele większym problemem. I piszę to już po raz kolejny na tym blogu i po raz kolejny do tego wracam, bo jest to pewnym tłem obecnego wpisu (a więc już powoli - bardzo powoli - zmierzam do rzeczy, czy jak to niektórzy mówią "do ad rem"). Selekcja musi bowiem iść wielotorowo (nazwijmy ją "selekcją kompleksową"). W mojej ocenie powinny to być min. następujące kierunki:

I. selekcja na coraz mniej zjadliwego dręcza - im więcej dręczy w rodzinie, które jej nie zabijają - tym lepiej dla pszczół;

II. selekcja na coraz większą odporność pszczół na roztocza - im więcej dręcza są w stanie tolerować pszczoły, tym lepiej dla nich;

III. selekcja na coraz większą odporność pszczół na patogeny - im pszczoły lepiej będą sobie radzić z patogenami (choćby tymi roznoszonymi przez dręcza), tym lepiej dla nich;

IV. selekcja na ograniczanie namnażania pasożyta w rodzinie pszczelej - im lepiej pszczoły będą czynnie i biernie ograniczać namnażanie dręcza, tym lepiej dla nich;

V. selekcja na pozbywanie się pasożyta z ula - im lepiej pszczoły będą usuwać z ula te pasożyty, które już się tam znajdują tym lepiej dla nich;

VI. selekcja na mechanizmy utrudniające przenoszenie pasożyta między ulami - im mniej pszczoły będą roznosić dręcza do innych uli oraz pozwalać na wniknięcie go do swojego ula, tym lepiej dla nich.

VII. selekcja zdrowego i zrównoważonego środowiska ula - im bardziej różnorodne i zrównoważone środowisko, tym mniejsza presja patogenów i pasożytów, a pszczoły mają lepiej wykształcone i "wytrenowane" mechanizmy obronne.
(Na te numerki będę się potem powoływał, więc proszę o bezwzględne ich zapamiętanie!)
...
I zapewne parę jeszcze takich ogólnych kierunków "selekcji kompleksowej" można by znaleźć i wymienić. Nasze codzienne działania jako pszczelarzy, będą niektóre z tych kierunków wspierać, a niektórym przeciwdziałać. Na dzień dzisiejszy, biorąc pod uwagę ogólne działania pszczelarzy, uważam, że bilans tych działań jest ujemny dla pszczół. To jest biorąc pod uwagę wszystkie czynniki należy uznać, że pszczoły co rok, czy co parę lat, stają się coraz podatniejsze na dręcza. A więc kierując się tym o czym wspominam wartość (analogiczna) LD50 jest coraz mniejsza i mniejsza, a więc coraz mniej roztoczy jest w stanie zabić połowę populacji pszczelej. Do tego stopnia, że coraz częściej mówi się o tym, że to nie dręcz zabija pszczoły (bo jest go w ulu tak mało), ale wymieniany inny patogen czy pasożyt - na dzień dzisiejszy takim wrogiem publicznym nr jeden jest nosema ceranae. Nasza selekcja powinna natomiast dawać bilans dodatni, czyli z roku na rok pszczoły powinny być odporniejsze - a więc z jednej strony powinny tolerować więcej dręcza, a z drugiej uczyć się go aktywnie i biernie ograniczać, przy okazji zyskując coraz większą odporność na inne choroby. Osobiście uważam, że my pszczelarze po prostu nie potrafimy prowadzić tych wszystkich kierunków selekcji tak, aby ich bilans był wyższy niż w przypadku zdania się na selekcję naturalną. Problem jest bowiem równie złożony jak próba przewidzenia pogody na miesiąc czy pół roku do przodu. Być może możemy pokierować pewnymi tendencjami, ale też trzeba pamiętać, że podobnie próbujemy kierować w innych dziedzinach, a efekt globalny bywa różny. Prawdą jest jednak, że jeżeli uda nam się zniwelować jakiś pewien bardzo negatywny czynnik, to może się okazać, że mechanizmy samoregulujące przyrody zajmą się tymi pomniejszymi. Oby.

Że jesteśmy w stanie selekcjonować pszczoły na jakikolwiek czynnik - tu nie ma wątpliwości. Jeden z autorytetów pszczelarstwa polskiego i światowego, prof. Woyke w "Hodowli pszczół"(1974r.) w rozdziale "Praca hodowlana" pisze (str. 463-464) na przykład o możliwości hodowania pszczół odpornych na środki owadobójcze: "Początkowo trzeba by zebrać znaczną liczbę różnych rodzin (...) po czym traktować je różnymi insektycydami. Te które przetrwają, należy kojarzyć, rozmnożyć i następnie znów poddawać działaniu środków owadobójczych.  Wyhodowanie linii pszczół odpornych na insektycydy jest zatem zupełnie realne" (tutaj mielibyśmy właśnie książkowe wykorzystanie wartości LD toksycznych środków owadobójczych). Wydaje się więc, że tak samo można by podjąć selekcję na odporność na dręcza. Poddać pszczoły działaniu dręcza, te które przeżyją kojarzyć, rozmnożyć i poddać znów działaniu roztoczy. Proste, czyż nie? Ano właśnie. Jeżeli selekcja faktycznie wyglądałaby w ten sposób, to jak najbardziej wierzę, że mogłaby się udać. Sam więc działam w ten sposób. Jeżeli natomiast nie pozwoli się pszczołom selekcjonować zgodnie z tą zasadą, a więc zaczęlibyśmy ręcznie wybieać te, które jak nam się wydaje umarłyby, to ta selekcja zostałaby już zupełnie zaburzona. No i właśnie jesteśmy na kolejnym etapie (którym to już?) zbliżania się do meritum.

Obserwuję ostatnio na forum dyskusję nad pomysłami na selekcję Randy'ego Olivera, a i próbowałem się czegoś dowiedzieć "nie publicznie". Zgodnie z tym co zrozumiałem, ten pomysł na selekcję pszczół jest zgoła taki sam jak Erika Osterlunda. Panowie różnią się tylko poglądem na kryterium selekcji. Otóż dla Erika tym kryterium (było niegdyś, bo potem zaczął wspomagać się podobnym kryterium jak Randy, oraz czynnikiem VSH) było pojawienie się objawów DWV, podczas gdy dla Randy'ego ponoć jest nim porażenie rodziny roztoczami na poziomie 2% (2 roztocza na każde 100 pszczół dorosłych - stwierdzone w toku tzw. "płukania" czy "prania" pszczół w alkoholu). Ponieważ cała idea selekcji jednego i drugiego pana w zasadzie jest identyczna, to po prostu to zunifikuję i opiszę to wspólnie - a przynajmniej tak, jak to widzę. Generalnie chodzi o to, że rodziny pszczele obserwuje się pod kątem wypełniania kryterium selekcyjnego, jeżeli kryterium to przestaje być wypełniane, to rodziny "wylatują" z selekcji, są wówczas leczone (jakimś środkiem "eko"), a matka w nich zastępowana jest poprzez córkę jednej z tych rodzin, które uznajemy w danym momencie za najbardziej obiecujące. I tak w kółko. Teoretycznie pszczoły są coraz "lepsze", bo pochodzą z tych, które wypełniają kryterium (z czasem możemy je zaostrzać, możemy wybierać matki spośród tych, które to kryterium spełniają od dłuższego niż inne czasu itp.), teoretycznie coraz rzadziej wymagają stosowania tych środków "eko". Niewątpliwie praktycznie dzięki temu podejściu w zasadzie jesteśmy w stanie utrzymywać pasiekę produkcyjną i pozyskiwać tyle pszczelich produktów, na ile pozwala nasza baza pożytkowa. To ważna rzecz, bo jesteśmy w stanie prowadzić normalną pasiekę przynoszącą dochody. Sam muszę przyznać, że nie jestem w stanie odmówić pewnej logiki temu postępowaniu. Problem jednak w tym, że całe zagadnienie jest na tyle złożone i skomplikowane, że - w świetle doświadczeń światowych - wymyka się temu prostemu i jakże logicznemu inżynieryjnemu rozumowaniu, bo dotyczy daleko bardziej skomplikowanych zjawisk niż może się wydawać. A może raczej to podejście jest po prostu pewnym półśrodkiem umożliwiającym prowadzenie tzw. pasieki ekologicznej, ale niekoniecznie załatwia nam problem samowystarczalnej i samodzielnej populacji. Dla mnie trochę tak (może ciut przesadzam, ale chodzi o pokazanie pewnego kierunku), jakbyśmy uznali, że skoro nie będziemy jeździć tramwajem, gdzie ludzie na nas kaszlą do woli, nie będziemy się kąpać przed wyjściem na mróz i zawsze założymy czapkę, to nigdy nie zachorujemy.

Niewątpliwą zaletą podejścia pana Randy'ego i jego "wyznawców" jest to, że jesteśmy w stanie wyłapać tzw. "mite-bombs", które mogą niweczyć nasz trud selekcyjny, a i stać się podstawą rzucania oskarżeń przez okolicznych pszczelarzy, że nie lecząc jesteśmy źródłem wszelakiego zła i roznosimy choroby. Tym sposobem praktycznie dobiliśmy do brzegu i kiedy większość z czytelników już niewątpliwie jest zmęczona długim czytaniem, umysły są znużone i nie działają z pełna ostrością i przyjmują już argumentów, rozpoczniemy właściwe rozważania tego posta.

"Mite bomb" to w dosłownym tłumaczeniu "bomba roztoczowa", a generalnie chodzi o zjawisko masowego przenoszenia się roztoczy z rodziny, w której ich liczba osiąga znaczące rozmiary, do rodzin, które miały ich mniej. Można powiedzieć, że dokładnie "dzięki" temu zjawisku dręcz pszczeli zagościł w pasiekach praktycznie na całym świecie. Co do zasady wygląda to jak następuje. Zainfekowana kilkoma roztoczami rodzina, żyje sobie spokojnie, a w tym czasie liczba roztoczy wzrasta. Wzrasta, dopóki roztocza nie orientują się, że jest ich dużo. Wówczas - jak w przypadku każdego innym gatunku (również u pszczół czy u ludzi) - włączają się mechanizmy ekspansywne. "Tu jest nas za dużo, jak na dostępne zasoby. Część z nas musi się przenieść gdzie indziej, aby poszukać nowych terenów". Mechanizm ten jest wzmacniany gdy rodzina słabnie, przestaje się opierać pasożytom, których liczba idzie w tysiące. Rodzina się wypszczela, a roztocza zapewne uznają, że najwyższa pora uciekać, bo gospodarz lada chwila zemrze. Część z pszczół wylatuje w pola z roztoczami, gdzie te roztocza spadają na kwiatki i czekają na nowego gospodarza. Niektóre pszczoły, które mają się nieźle (choć na ich grzbiecie siedzi dręcz), widzą, że rodzina słabnie i lecą na poszukiwanie nowego domu, sądząc że stary jest dla nich zbyt zainfekowany. Resztę dopełniają rabunki ze "zdrowych" rodzin - pszczoły opętane żądzą miodu, wpadają do ula pozbawionego straży, pobierają miód, a w tym czasie dręcz... hyc, wskazuje na grzbiet rabusia i lada chwila jest zadomowiony w innym ulu. Tak to mniej więcej wygląda i tak dręcz opanował cały świat. Zjawisko to jest niezaprzeczalne i nie zamierzam z nim dyskutować. Jest ono tym groźniejsze na pasiekach niż wśród dziko żyjących rodzin, że w dużym skupisku żyją liczne rodziny pszczele, co ułatwia opisywane przemieszczanie.
Wyobraźmy sobie sytuację na pasiece gdzie znajduje się 20 rodzin pszczelich z których każda ma po 500 roztoczy. 500 x 20 = 10000 roztoczy. Tyle sobie żyje (oczywiście co dzień mamy inną liczbę, ale to na teraz pomińmy). 2 rodziny nagle słabną, gdyż przy obecnym stanie populacji zbliżamy się do wartości LD50, a więc pierwsze rodziny, które są najbardziej podatne na roztocze zbliżają się do swojego końca. Zaczynają być rabowane i wypszczelają się, przenosząc roztocza do innych uli. "Nasze" 10000 roztoczy teraz już rozkłada się nie na 20, ale na 18 uli, a więc (statystycznie) po 555 roztoczy "na głowę". Więc kolejne ule dochodzą do swego progu tolerancji i również zaczynają słabnąć przenosząc roztocza dalej i dalej. Przez ten tzw. "dryf" i zmniejszanie ilości rodzin liczba roztoczy na ul jest coraz większa (dodajmy do tego normalne namnażanie), a więc kolejne rodziny osiągają swój próg tolerancji, słabną i umierając puszczają roztocza w dalszy obieg. Z czasem każda rodzina, która jest na pasieczysku osiąga wartość przekraczającą próg tolerancji i umiera, napędzając efekt kuli śnieżnej. Tak to może działać (i zapewne często tak się faktycznie dzieje). O tym zjawisku zresztą już wspominałem, omawiając wykład Thomasa D. Seeleya (tu: http://pantruten.blogspot.com/2017/01/wykad-tomasa-d-seeleya.html). Aby minimalizować efekt "mite-bomb" trzeba podjąć następujące kroki:
1. utrzymywać jak najmniej rodzin w jednym miejscu (optymalnie po 1 - 2 rodziny co kilkaset metrów);
2. zapobiegać rabunkom (małe wylotki, miejsca dobre pożytkowo, utrzymywanie rodzin w jednakowej "sile" na pasieczysku, podkarmianie wszystkich rodzin równocześnie, a jeżeli już to raczej tych silniejszych, nie podkarmianie rodzin słabych, słabnących, bezmatków itp);
3. ustawiać rodziny na pasieczysku tak, aby niwelować błądzenie (ule jak najrzadziej, ułożone nieregularnie, przy charakterystycznych obiektach itp).
Zwolennicy koncepcji Randy'ego czy również Seeley'a na ten aspekt, dodają:
4. "leczenie" (tj. trucie pasożytów) lub wywożenie rodzin słabnących;
5. utrzymywanie na pasieczysku rodzin o porażeniu "nie większym niż: ... (tu wstaw ile uważasz za właściwe - Randy uważa, że jest to 2%)".

I to wszystko też brzmi racjonalnie. Niewątpliwie "mite-bomb" nie służy spokojnej selekcji na zwiększanie tolerancji pszczół na pasożyta, bo może eliminować rodziny, które mają wyższy próg tolerancji, zaraz po tym jak osypują się te z niższym progiem. Tenże efekt nie służy też naszemu projektowi ekonomicznemu o nazwie "pasieka", bo rodziny, których porażenie rośnie powyżej granicy tolerowalnej słabną wraz ze zwiększeniem liczby roztoczy, dają więc mniej miodu, a w końcu umierają - i czasem wręcz (co przeżyłem też u siebie) pasieka praktycznie przestaje istnieć. Niewątpliwie więc jakaś forma zabezpieczenia przed "mite-bomb" nie jest złym pomysłem. Być może faktycznie byłoby takim utworzenie pasieczyska, gdzie rodziny uznawane przez nas za zagrożenie dla innych mogłyby zostać wywiezione. A dlaczego "być może". Ano właśnie z tych powodów, o których pisałem we wstępie - z tego powodu, że po pierwsze przyroda nie poddaje się inżynieryjnym wizjom logiki postępowania i kryteriów selekcyjnych, a poza tym z tego powodu, że selekcja musi być prowadzona w równowadze wszystkich wymienionych powyżej punktów I - VII (a pewnie i jeszcze kilku, których nie wymieniłem). Jeżeli zamierzamy prowadzić naszą pszczelarską działalność na pasiece, a nie w barciach rozwieszonych na terenie powiedzmy odpowiadającym leśnictwu czy nadleśnictwu, to prędzej czy później musimy się zmierzyć z problemem "mite-bomb". Można to zrobić i wcześniej i później. Samo wywiezienie pszczół do "pasieczyska szpitalnego" (czy być może nawet "umieralni") w zasadzie mogłoby zwiększyć szanse poszczególnych pasiek na przetrwanie okresu przejściowego. Korzystanie z takiego pasieczyska w mojej ocenie w najmniejszy sposób zaburza "selekcję kompleksową" - no, może poza punktem VI, który długofalowo jest równie ważny jak każdy inny. A przecież pasożyty są w różnych pasiekach na świecie, rodziny tam umierają, a mimo tego załamania przychodzą wcale nie każdego sezonu, czy wraz z każdym potencjalnym "mite-bomb", jakim może być duża liczba dręcza w umierającej rodzinie (np. liczba typu 3 lub 4 tysiące roztoczy). Co więcej pszczelarze "naturalni", monitorujący poziom roztoczy, zauważają czasem efekt "bomby dręczowej" i gwałtowne zwiększenie stopnia porażenia w pewnych okresach, a potem kolejne pomiary wskazują na ustabilizowanie porażenia na niskim i bezpiecznym poziomie. Dodatkowo trzeba zwrócić uwagę, że nie każdy dręcz przeniesie się do innej rodziny. Ten procent pewnie jest względnie wysoki, ale zależy od wielu czynników i nie sądzę, żeby był to odsetek nawet zbliżony do 100%. Zwłaszcza wśród rodzin, które giną w zimie. Kirk Webster robi w listopadzie przegląd pasieki i słabnące pszczoły wyrzuca na śnieg - ponoć celem tego zabiegu ma być również "zabicie pasożyta razem z gospodarzem", co ma ukoić skołatane serca okolicznych pszczelarzy, że oto zapobiegł roznoszeniu chorób. Jeżeli jednak doświadczony pszczelarz ocenia rodzinę jako słabą i niezdolną do przezimowania w listopadzie, to zapewne należy założyć, że rodzina ta nie dotrwa końca roku. A dręcz przecież nie przetrwa od przełomu roku do wiosny bez gospodarza. Wydaje mi się, że efekt uspokojenia serca i ducha związany z zapobieżeniem armageddonu wywołanego przez "mite-bomb" jest zdecydowanie istotniejszy dla czytelników czy wyznawców Kirka oraz dla jego sąsiadów-pszczelarzy, niż dla niego samego. Zakładam (moje gdybanie), że jemu przede wszystkim chodzi o to, aby zrobić część roboty związanej z ogarnięciem pasieki w zimie, kiedy każdy pszczelarz ma daleko więcej czasu niż na przedwiośniu, gdy już zaczyna się bieganina od ula do ula. W takiej sytuacji możemy po prostu oczyścić zawczasu ramki z "potencjalnie padłych" pszczół, żeby w ulu nie pleśniały i można je było wykorzystać wiosną dla innych rodzin. Te zaś, które już pleśnieją czy zawierają zaziębiony czerw od razu idą do kotła na przetop. Dzięki temu wiosną rozpoczynamy sezon przygotowani, a w świat idzie wieść (efekt psychologiczny), że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy (albo jeszcze więcej), aby zapobiec rozprzestrzenianiu się dręczowej bomby.

Wcale nie twierdzę, że efekt "mite-bomb" jest pomijalny. Natomiast uważam, że jest pomijalny od późnej jesieni do wczesnego przedwiośnia. Rodziny, które padły w tym czasie z dużą dozą prawdopodobieństwa pociągnęły za sobą pasożyta. Badania Toma Seeley'a wskazywały, że liczba roztoczy może gwałtownie zwiększyć się w sąsiadujących ulach gdy osypują się rodziny w czasie pogody lotnej. Ale sam Seeley wskazał, że efekt ten w zasadzie odciska realne piętno na ulach w oddaleniu do 300 metrów od rodziny słabnącej z powodu wysokiego porażenia dręczem. W dalszej odległości gwałtownie maleje ryzyko rabunku i choć niewątpliwie zdarza się, to będzie to na pewno zjawisko rzadsze (choć pewnie naukowo-statystycznie istotne). A więc tak naprawdę zagrażamy sami sobie i inni co do zasady mogą spać spokojnie. "Bomba dręczowa" niewątpliwie stanowi zagrożenie dla pszczół nieprzystosowanych, które nie potrafią ograniczać pasożyta (punkt IV, V, VI). Nie sądzę, żeby stanowiło to jakiekolwiek większe zagrożenie dla pasiek na przykład Lusby, Bush'a czy Webstera, w których pszczoły też mają pasożyty, też umierają, a jednak pasieki - według ich przekazów - trwają i mają się dobrze. W dłuższej perspektywie lekceważę więc wpływ "mite-bomb" na pasiekę "odporną", a w toku okresu przejściowego traktuję to jako swoistego rodzaju presję selekcyjną - niezbędną prędzej czy później dla osiągnięcia celu. Nie zgadzam się z koncepcją leczenia rodzin "wypadających z selekcji" na podstawie przybranego kryterium. To znaczy nie zgadzam się z tym jako z krokiem mającym służyć pozytywnie selekcji. Ten krok tłumaczy się tym, że rodzina przeleczona, dostaje nową genetykę, do nowego testowania, a wraz z jej śmiercią tracimy możliwość rozszerzenia selekcji. Uważam, że ten krok zaburza naszą selekcję w punktach I, II, III, VI, VII (a więc zaburza całą "selekcję kompleksową"). Z punktami IV i V mam wątpliwości. Teoretycznie rodzina dając określony stopień porażenia pokazuje, że nie ograniczała odpowiednio porażenia. Ale też trzeba pamiętać, że każdy organizm żywy ma pewien stopień tolerancji na "dolegliwości". Organizm nie zaczyna walczyć w tej sekundzie, w której został zaatakowany. Jeżeli uznalibyśmy, że tak być powinno, to dlaczego mielibyśmy przyjąć kryterium selekcyjne na poziomie 2 % porażenia? Toż jedno "niezwalczone" roztocze świadczy o tym, że rodzina jest zainfekowana, a skoro nie pozbyła się intruza winna wypaść z selekcji. Otóż nie. Gdy patogen wnika do organizmu zaczyna się namnażać i gdy jego ilość osiągnie pewien próg krytyczny organizm zaczyna wytwarzać przeciwciała. Często liczba patogenów jest daleko wyższa zanim odczujemy pierwsze objawy choroby, niż wówczas gdy organizm z nią walczy, a my czujemy się chorzy i nieszczęśliwi. Gdy jeden komar próbuje nas ugryźć, często wcale nie zwracamy na niego uwagi, ale gdy trafimy na plagę, to zaczyna nas to mocno uwierać (w 2010 roku byłem na wycieczce rowerowej przejazdem przez Węgry, które podobnie jak Polska tamtego roku ucierpiały w wyniku powodzi - oj komary tak cięły, że ciężko się było nawet wysikać...).
Przy długofalowej i "kompleksowej" selekcji lekceważę też efekt "mite bomb", bo roztocza mają i tak olbrzymią zdolność szybkiego namnażania się i infekowania nowych uli. Również w tych lokalizacjach, gdzie wszyscy wypowiedzieli dręczowi wojnę. A więc roztocza i tak przenikają między ulami, między pasiekami, a ich zasięg występowania powiększa się praktycznie każdego roku (obecnie ich pochód jest dość powolny, bo praktycznie są już wszędzie gdzie łatwo było dotrzeć - do zdobycia pozostała Australia i dalekie północne tereny gdzie i pszczoły są rzadkie, bo mają tam ciężkie życie).
Czy "bomba" doprowadziła do strat w moich pasiekach w roku 2014 i 2016? Nie mogę tego wykluczyć, a zwłaszcza w roku 2016. W tym bowiem roku straty na pasiekach zaczęły się wcześnie w sezonie, roztocza miały czas się przenieść do innych uli i czynić tam spustoszenia. Dodatkowo ogólne straty w regionie, choć wysokie, ogólnie były niższe niż we wspomnianym 2014. A więc jakiś czynnik chorobotwórczy zabijający pszczoły, był słabszy, za to u mnie mógł ulec wzmocnieniu z racji dużego stanu porażenia i "wybuchających bomb". W 2014 roku natomiast moja pasieka była nieleczona zaledwie 1 sezon (a więc liczba roztoczy powinna być względnie mniejsza), rodziny były dzielone na odkłady, a więc i statystyczne porażenie rodzin było niższe, a samo osypywanie się rodzin zaczęło się dopiero z końcem sierpnia i początkiem września, a więc w czasie kiedy roztocza nie powinny już czynić tak dużego spustoszenia przenosząc się od ula do ula. Poza tym rodziny osypały się też pod domem, gdzie problemy zaczęły się jeszcze później, a więc zagrożenie powinno być tym mniejsze. Zgodnie z moją wiedzą roztocza bowiem najbardziej zagrażają rodzinie pszczelej gdy rozwijają się w czerwiu, a wraz z ograniczaniem czerwienia przed zimą dla zdrowej rodziny ze zdrową pszczołą zimową to zagrożenie powinno być (względnie) małe.

Efekt "mite bomb" może być zagrożeniem dla pasieki, ale też uważam, że jest integralną i niezbędną częścią selekcji. Aby rodziny pszczele przetrwały, nie tylko "bomby dręczowe" z sąsiednich porażonych uli, ale ogólny "dryf" roztoczy, jaki występuje od kilkudziesięciu lat, muszą nauczyć się wykrywać zagrożenie, zwalczać je, a i tolerować na odpowiednim poziomie. Muszą nauczyć się też ograniczać stopień porażenia, jeżeli okresowo wybuchnie gdzieś w sąsiedztwie taka "bomba".
Na pewno jednak dobrym pomysłem jest maksymalizowanie liczby pasieczysk, minimalizowanie liczby uli na pasieczysku i podjęcie działań zapobiegających błądzeniu i rabowaniu się przez rodziny. Reszta w mojej ocenie musi pozostać "w rękach" natury bo tylko ona, choć jest brutalna i nie ma sentymentów, posiada zdolność regulowania złożonych procesów przyrodniczych. Inżynieria raczej nie wystarczy.

Mam świadomość, że zagrożenie bombą dręczową może być przez innych odbierane zgoła inaczej (bo na pewno jakieś zagrożenie jest), a straty na pasiekach mogą nie być wliczone w proces selekcji i stan portfela, tak jak u mnie. Każdy więc musi podejmować swoje decyzje po przemyśleniu zagadnienia. Swoją drogą ciekawy jestem obserwacji związanych z wybuchem "mite bomb" na pasiece Łukasza (o tej sytuacji była mowa w tym tekście: http://wolnepszczoly.org/ciezkie-chwile-fortu-knox-czyli-niemile-dobrego-poczatki/ - wspomniane rodziny trafiły do mnie w ramach projektu Fort Knox i jeszcze niedawno żyły, co potwierdziłem zaglądając przez wylotki). Z niecierpliwością więc czekam relacji na temat przezimowania pszczół na tamtym Łukaszowym pasieczysku. Czas pokaże na ile nasze pszczoły, które mam nadzieję coraz liczniej będą przeżywały, będą odporne na "mite bomb". A wierzę, że będą.

wtorek, 14 lutego 2017

Jak dużo zawdzięczam Varroa

Dziś na stronie "Wolnych Pszczół" ukazał się drugi tekst Pszczelarza (przez duże "P") Charlesa Martina Simona. Zapraszam do lektury.



Pszczelarstwo od tyłu – ciąg dalszy, czyli jak dużo zawdzięczam Varroa

„Bee Culture”, listopad 2003
http://beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/more-beekeeping-backwards-i-owe-a-huge-debt-to-varroa/

Charles Martin Simon


Mój artykuł pt. „Zasadypszczelarstwa od tyłu”, który ukazał się w „Bee Culture” w lipcu 2001 roku, spotkał się z tak dużym odzewem, że poczułem się jak celebryta. To bardzo źle. Artykuł ten ostatecznie trafił na stronę BeeSource.com. Na szczęście nie wszyscy, którzy zareagowali na mój tekst, byli o mnie dobrego zdania. Niektórzy zasugerowali nawet, że jestem szalony. To ciekawe, bo zakończyłem ten artykuł słowami: „Oczywiście, że jestem szalony, ale jestem z tego dumny”. Cóż, mam nadzieję, że poniższy artykuł rozwieje resztę wątpliwości i tym, którym nie podobał się ten wcześniejszy, da więcej powodów, żeby lubić mnie jeszcze mniej. I dobrze.

Nigdy nie chciałem być celebrytą. Prawdę mówiąc, nie podoba mi się już sama idea „celebrytów” w społeczeństwie. Kiedy mój znajomy został konsultantem pszczelarskim pewnej hollywoodzkiej produkcji, która może nie była tak głupia jak niektóre, ale trochę głupsza niż inne, a potem zebrała entuzjastyczne recenzje, i tak naprawdę wcale nie była o pszczołach, choć zagrało w niej parę pszczół, w pierwszej chwili pomyślałem sobie: no nie… A potem, mimo że wciąż pełen wątpliwości: cóż…, no dobrze, może dzięki temu ktoś zwróci uwagę na pszczoły. Ale jeszcze później zadałem sobie pytanie, czy nam, którym zależy na pszczołach, ta uwaga jest do czegoś potrzebna i czy naprawdę jej chcemy. Obawiałem się, że mój znajomy zostanie w jakiś sposób skażony kontaktem z Hollywood. Dlatego bardzo się ucieszyłem, widząc, że wyszedł z całej tej historii bez żadnego widocznego uszczerbku.

Celebryci pawią się i puszą, prawią o polityce i stosunkach międzynarodowych, jakby rzeczywiście wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Domyślam się, że rekompensują tym sobie własną znikomość, bo któż lepiej niż oni wie o tym, jak żałośnie mało znaczą pieniądze i sława? Tworzą więc enklawy wzajemnego wsparcia w tych swoich Malibu i Beverly Hills, urządzają sobie wystawne imprezy i rozdania Nagród Akademii. Muszą, bo inaczej przeminą bez echa. Ale to wszystko jest puste, puste i bezużyteczne jak wyschnięty pancerzyk martwej królowej pszczół.

Niedawno natrafiłem na taki pancerzyk podczas wezwania do usunięcia roju. Pszczoły były na ziemi, obsiadły bluszcz i stertę desek w wąskim przejściu za garażem, w głębi tego przejścia na blisko półtora metra. Nie dało się tam wejść ze skrzynką, w dodatku tak się powciskały między liście i deski, że nie było sposobu, żeby je strząsnąć. Co więcej, bałem się cokolwiek ruszyć, żeby nie zgnieść pszczół, a tym bardziej królowej. Zatem, choć wiedziałem, że to raczej nie zadziała, ale mając też świadomość, że muszę coś zrobić, postawiłem skrzynkę u wylotu tego wąskiego przejścia i skupiłem się na wymyślaniu usprawiedliwień, dlaczego nie byłem w stanie wykonać tej roboty.

Pomyśleć, że zareagowałem na to zlecenie z zapałem prawdziwego profesjonalisty: „Rójka? Na ziemi za garażem? Pewnie, że tak. Żaden problem! Wciąż robimy takie rzeczy!”. Przez telefon brzmiało to tak, jakby to była bułka z masłem, a teraz zapowiadała się kompromitacja.

A potem nagle stało się coś niespodziewanego. Pszczoły, które były najbliżej skrzynki – przypominam, że odległość wynosiła prawie półtora metra – ożywiły się na widok ula i zaczęły maszerować w jego stronę. Weszły do środka, a reszta rójki podążyła za nimi. Nasanov na wylotku załatwił całą resztę i po paru chwilach rój siedział w skrzynce, a raczej jakieś 99% z niego, jak to zwykle bywa. Już miałem zamknąć skrzynkę i ogłosić zwycięstwo, kiedy nagle pszczoły zaczęły wyłazić z rozbieganym wzrokiem. Rozpaliłem podkurzacz i zacząłem je zaganiać z powrotem, ale nie chciały siedzieć w środku. Gdy tylko przerywałem podkurzanie, znów wyłaziły. Domyśliłem się, że zgubiły królową.

Wcisnąłem się w przejście za garażem, najostrożniej, jak potrafiłem, rozejrzałem się tam i zobaczyłem mały kłąb pszczół schowany pod liśćmi. Podkurzyłem je trochę, ale nie chciały się ruszyć, więc rozgoniłem je palcem i tak, jak przypuszczałem, była tam ich królowa. Nie dołączyła do roju, bo była martwa.

Tymczasem w skrzynce rosło poruszenie i coraz więcej pszczół pchało się do wyjścia. Wziąłem ciałko królowej i wetknąłem je przez wylotek do skrzynki. Wówczas pszczoły zaczęły znów ochoczo rozpylać feromony, wbiegały z powrotem do skrzynki i już tam zostawały. Te latające wokół skrzynki nagle zmieniły kurs i ruszyły prosto do wylotka. Zamknąłem skrzynkę, zabrałem ją do jednej z moich pasiek i połączyłem rój z inną pszczelą rodziną. Wniosek z tego taki, że wyschnięty pancerzyk martwej królowej może się czasem okazać pożyteczny, w odróżnieniu od celebrytów. Są dla mnie jedynie głupawą rozrywką po ciężkim dniu pracy. Odpoczywam, patrząc na nich podrygujących jak stado małp, poza tym są dla mnie dobrym obiektem wyładowywania wrodzonej złości na świat.

Celebryci są nie lepsi niż menele. Fakt, że nieświadomie stałem się jednym z nich, w dodatku w branży o wiele ważniejszej niż rozrywka czy polityka, jest dla mnie powodem do wstydu. Nie mogę już zachowywać się jak zwyczajny pszczelarz i doglądać swoich pszczół, ciesząc się błogosławioną anonimowością. Teraz muszę oglądać się przez ramię i wyglądać innych pszczelarzy, chcących wykraść moje sekrety.

Bo mam swoje sekrety. I strasznie mi ciążą. Zatem, żeby uciec od potrzeby strzeżenia ich, zamierzam je wszystkie wyjawić. Przyznam się do wszystkiego. No, może nie całkiem do wszystkiego, mam parę sekretów, które zatrzymam dla siebie, bo zależy od nich mój byt. Zabiorę je ze sobą do grobu, chyba że znajdę ucznia, któremu zdecyduję się je przekazać, zgodnie z tradycją i wszelkimi procedurami. Musicie mi to wybaczyć.

Wielkie błogosławieństwo Varroa

Tak, naprawdę tak myślę, chociaż musiało minąć wiele lat i musiałem odnieść ogromne straty, nim wreszcie to zrozumiałem. To właśnie z powodu Varroa pewnego dnia wynalazłem najlepszą ramkę na świecie. Jak wielu z was pewnie wie, żyłem kiedyś z produkcji ramek. Opracowałem, budowałem i sprzedawałem na całym świecie „Super ramkę bezwęzową”, tak więc traktuję ramki z wielką powagą. Kiedy zatem mówię, że wynalazłem „najlepszą ramkę na świecie”, oznacza to naprawdę wielką rzecz. Ramka ta przewyższa wszystkie inne ramki zarówno pod względem technicznym, jak i estetycznym. Dlaczego? Z jednej prostej przyczyny. Nic nie kosztuje. Znalazłem ją na stercie zbutwiałych uli.

Marnowanie darmowych ramek to ogromna strata. Ale jeszcze ważniejsze niż fakt, że jest to ramka z odzysku, jest sposób, w jaki powstała – wyewoluowała w naturalnym procesie rozkładu, który uwolnił ją od reguł i nakazów obowiązujących inne, nie darmowe ramki, nawet te, które ja sam wcześniej wytwarzałem. O tak. Odkrywając tę ramkę, przeszedłem samego siebie.

Odkrycie owej ramki i wszystko, co po tym nastąpiło, zawdzięczam właśnie roztoczu Varroa. Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, kiedy ten siejący przerażenie pasożyt zapukał do bram mojej pasieki – ostatecznie, po latach lękliwego wypatrywania go – i zaczął niszczyć moje pszczoły, oczywiście wpadłem w czarną rozpacz. Każdą wiosną zdobywałem nowe rójki, które rozwijały się pięknie przez cały sezon, tylko po to, żeby nie przetrwać zimy. Wracałem do martwej pasieki, sprzątałem ją i porządkowałem ule, które powinny tętnić bzyczącym życiem, ale wypełniała je cisza. Było to nie tylko demobilizujące, ale przede wszystkim bolesne. Zastanawiałem się, po co w ogóle to robię, skoro dało sobie spokój wielu niestrudzonych kamratów, a nawet wielki Ormand Aebi (utrzymujący się przez ponad dziesięć lat rekordzista Guinessa za największą ilość miodu z jednego ula, z jedną matką, w jednym sezonie, który to rekord został pobity tylko dzięki użyciu kilku matek, bo oryginalny rekord Ormanda chyba nigdy nie doczeka się nawet poważnego wyzwania), który był najbardziej niestrudzony z nich wszystkich.

Z każdym rokiem czułem się coraz głupszy i coraz bardziej przybity. A ule oczywiście butwiały w zawrotnym tempie, pozbawione pszczół, które utrzymują je w dobrym stanie przez wszystkie zimy.

Nie mogłem się zdobyć na to, żeby je wymieniać na nowe. Wykalkulowałem, że jeśli będę je wymieniał w tempie, jakie narzucały warunki, prędko pójdę z torbami – i to przez pszczelarstwo, miłość mojego życia. Z czasem było coraz gorzej. Teraz już wiem, że gdybym wtedy inwestował w przyzwoity stan mojej pasieki, nie doszedłbym do punktu, w którym obecnie się znajduję.

Jak wszyscy pszczelarze, przeklinałem roztocze Varroa. Stawałem na głowie, próbowałem konwencjonalnych i niekonwencjonalnych metod, ale nic nie działało. Nawet kiedy nie miałem nic do roboty, spędzałem czas w pasiece, czyszcząc i porządkując ule, które coraz bardziej butwiały i stawały się coraz mniej użyteczne.

Najsmutniejszą rzeczą, jakiej może doświadczyć człowiek kochający pszczoły, jest widok martwej pasieki. Zawodzenie wiatru w pustych ulach jest dźwiękiem rozdzierającym serce każdego pszczelarza. W pewnej chwili pszczelarstwo zmieniło się dla mnie w przeciwieństwo tego, czego w nim wcześniej szukałem. Musiałem zrezygnować. Chciałem zrezygnować, ale nie wiedziałem jak, bo jakaś część mojego życia została zajęta przez pszczoły. Nie mogłem nic więcej uczynić, bo życie w mojej pasiece toczyło się tylko w stale rosnącej stercie niszczejących korpusów. W ciągu paru lat spaliłem ich całe mnóstwo, a mimo to wciąż miałem ich strasznie dużo.

A potem nagle kilka rodzin zaczęło dożywać wiosny. Potem następne. Przez cały czas rozwijał się również mój interes likwidowania dzikich rojów, więc co wiosnę miałem nowe rodziny. W dodatku w jeszcze inny interes przerodziło się moje zainteresowanie problematyką zdrowia, którą zajmowałem się od lat. Zmieniłem punkt ciężkości w moim pszczelarstwie – postawiłem na zbiory pyłku zamiast miodu i zacząłem świetnie prosperować, chociaż każdej zimy i tak traciłem większość pszczół.

Zrozumiałem, że muszę zrobić następny krok w sensie filozoficznym. Zmieniłem sposób myślenia o pszczołach. Najpierw przestałem je nazywać „moimi pszczołami”, ale po prostu „pszczołami”, a potem pozwoliłem sobie na myśl, że „pszczoły” te mogą stać się „moimi pszczołami”. Właściwie myśl ta zrodziła się w mojej głowie naturalnie, nie była efektem jakiegoś skomplikowanego intelektualnego procesu, bo przecież większość pszczół, z którymi miałem do czynienia i tak była dzika. W ten sposób wprowadziłem do mojego pszczelarstwa nowy koncept – pozwoliłem, by w mojej pasiece zapanowały zasady, jakie rządzą dziką przyrodą.

Moja nowa ramka (Super ramka bezwęzowa) okazała się krokiem w dobrym kierunku, ale wciąż daleko jej było do celu. Gdyby wtedy była idealna, ja sam dużo wcześniej bym „tam” dotarł. Z biegiem czasu zmierzałem więc „tam”, które jest „tu” i „teraz”. Nie musicie tego rozumieć, to filozofia.

Teraz pszczoły, które nie są moimi pszczołami, są moimi pszczołami. Rozszerzyłem swoje horyzonty, żeby je wszystkie przygarnąć. I skoro wszystkie i tak są moje, żadna strata nie jest zbyt wielka, a zysk zbyt mały. W końcu wszystko działa jak trzeba.

Jak już wspomniałem, bardzo dużo zawdzięczam roztoczom Varroa, dzięki którym to wszystko stało się możliwe.

Mówiąc „to wszystko”, mam na myśli idealne pszczelarstwo. Bo takie właśnie się stało – idealne.

Jedną z największych zasług tego małego wrednego pasożyta jest wyeliminowanie z gry tych graczy, którzy i tak powinni z niej wypaść oraz zniechęcenie do pszczelarstwa tych, w innych okolicznościach by się nim zajęli – mam tu na myśli tych, którzy nie rozumieją jak postępować w zgodzie z naturą, którzy rozwiązują problemy poprzez atak na nie, którzy mają ambicje, by pokonać naturę i wyciągnąć z niej jak największy zysk. Ale nie miejcie wyrzutów sumienia, przecież nie tak dawno ja sam też myślałem, że w tym wszystkim chodzi o miód, i że miód to pieniądz. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby chodziło o miód, bylibyśmy „miodobraczami”, a nie „pszczelarzami”. A jesteśmy pszczelarzami, zatem chodzi o pszczoły.

Z punktu widzenia człowieka, który łudzi się, że ma władzę nad przyrodą (złudzenie to na dłuższą metę nie ma szans się obronić), umieranie pszczół z powodu Varroa lub jakiejkolwiek innej przyczyny, jest czymś złym. Ale umysł owadów nie pracuje w taki sposób, nie podziela systemu wartości człowieka. Gdy pszczoły umierają, tym bardziej ich gatunek jest żywy. Nie oczekuję, że wy – ludzie, to zrozumiecie, bo budujecie całą swoją naukę i filozofię na własnych pragnieniach. A kiedy umieracie, po prostu już was nie ma. Szkoda mi was.

Ostatnimi cechami najlepszej ramki na świecie są: łatwość w użyciu, efektywność, trwałość. Ta ramka łączy w sobie te wszystkie zalety. Właściwie to tylko część ramki, bo cała dolna beleczka i cześć bocznych całkowicie zbutwiały i odpadły. Na dobrą sprawę to w ogóle nie jest ramka, ale to, co z niej zostało, jest naprawdę doskonałe.

Piękno Zdezelowanych Uli

Zacząłem studiować rolnictwo, ale przerwałem, bo rolnictwo, którego mnie uczono nie było tym, którego ja chciałem się uczyć. Zamiast chodzić do college’u, w połowie lat sześćdziesiątych zostałem współwłaścicielem farmy organicznej. Było tam dwadzieścia pięć starannie wymuskanych uli, ustawionych w idealnie prostych rzędach i dwa rozsypujące się, stojące trochę z boku. Nie minęło wiele czasu, nim nocą zjawili się złodzieje z ciężarówką i ukradli dwadzieścia pięć „lepszych” uli.

Moi wspólnicy zwołali naradę kryzysową, podczas której zadecydowaliśmy, że ja mam się zająć ostatnimi dwoma ulami, bo żaden z nich nie interesował się pszczołami. I tak to się zaczęło – od dwóch uli, których nie zabrali złodzieje. Z pomocą jednego ze wspólników, przetrwawszy ździebko więcej niż umiarkowaną liczbę użądleń, zdołałem przenieść je do mojej części farmy i zacząłem się z nimi oswajać.

Dziś, trzydzieści pięć lat później, zatoczyłem pełne koło od zerowej wiedzy o pszczelarstwie do bardzo rozległej, a potem znów do zerowej, od rozsypujących się uli do najlepszych i z powrotem do zdezelowanych.

Najoczywistszą zaletą rozsypujących się uli jest fakt, że nie ukradną ich żadni złodzieje. Jeśli wyglądają źle, nikt ich nie zechce. A jeżeli zdezelowany ul zacznie się rozpadać, kiedy złodziej będzie go podnosił, tym lepiej. Uwaga: z tego powodu lepiej jest nie przybijać dennic do korpusów.

Złodzieje są niewolnikami iluzji, dlatego właśnie są złodziejami. Mają wypaczony system wartości. Na przykład: miód to pieniądz. Ale czym jest pieniądz? Wciąż czasem słyszy się stare pszczelarskie wygi, które mówią o „rabowaniu pszczół”. I myślę sobie, że w ich przypadku to się zgadza – oni dokładnie to robią.

Jednak „odporność na kradzież” nie jest bynajmniej jedyną zaletą zdezelowanego ula. Z jakiejś dziwnej przyczyny pszczoły wolą żyć właśnie w nim. Pociąga je zbutwiałe drewno. Wiele już napisano o tym jak zapobiegać ucieczce rójki wkrótce po osadzeniu jej w nowym ulu. Wskazówek jest wiele, na przykład takie, żeby postawić ul w cieniu, zamknąć w nim rójkę aż do zmroku albo nawet na całą noc, aż do rana.

Pszczelarze, których dotyczy ten problem, mają zapewne nową węzę i nowe, świeżo wymalowane ule. Z moich starych uli nigdy nie uciekła nowo osadzona rójka, chyba że była bez matki. Uwierzcie mi, że kiedy już osadzę rój i usłyszę charakterystyczne bzyczenie rodziny z matką, żadna siła nie jest w stanie skłonić jej do ucieczki.

Pszczoły lubią otwory w niepożądanych miejscach

Pszczoły lubią niespodzianki. Kiedyś obserwowałem ich kilka, kręcących się i tańczących na gwoździu wystającym ze starego ula, blisko wylotka. Jedna łapała gwóźdź przednimi odnóżami i kręciła się wokół niego przez chwilę, podczas gdy pozostałe stały dookoła i się przyglądały. Potem kręcąca się pszczoła puszczała gwóźdź i jej miejsce zajmowała inna. Trwało to prawie godzinę ludzkiego czasu. Ktoś mógłby pomyśleć, że próbowały wyciągnąć ten gwóźdź. Ale po co miałyby to robić? Bo jego obecność kłóciła się z ich poczuciem porządku? A jeśli tak, dlaczego zabrały się za niego akurat wtedy, skoro tkwił tam przez lata? Nie sądzę, żeby chciały go usunąć. Myślę, że się nim bawiły.

Nie jesteś w stanie ponieść niższych nakładów, niż używając zdezelowanych uli. Zdezelowane ule uratowały mnie od bankructwa.

Pozostaje jeszcze kwestia estetyki. Kiedy rok po roku przebierałem w stercie butwiejących śmieci, coraz trudniej było mi przeznaczyć coś do spalenia. Martwy sprzęt okazał się jedynym żywym. Patrząc na jakieś wypaczone, zbutwiałe elementy, przeżarte przez myszy i larwy motylicy, myślałem sobie, że wciąż jest w nich sporo życia. A nawet więcej – że te elementy nigdy aż tak nie tętniły życiem. I na pewno się przydadzą. Przerzucałem je więc na drugą stertę, której pozwalałem rosnąć jako zapas części do ewentualnego użycia.

Mimo to mój umysł wciąż kurczowo trzymał się nieprzezwyciężonej wizji czystych, odmalowanych uli oraz idealnie równych plastrów, chociaż od dawna wiedziałem, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne piękno. Umówiłem się kiedyś na randkę z króliczkiem Playboya i – uwierzcie mi – wcale nie była piękna.

Ale istota prania mózgu polega na odrzuceniu rozsądku i logiki. Chociaż wiedziałem, że nie tędy droga, wciąż chciałem mieć nowiutkie ule w równiutkich rządkach, a w nich nieskazitelne ramki i plastry.

Wiem, że źle jest trzymać pszczoły w starannie ustawionych rządach. Kiedyś miałem pasiekę na urodzajnej farmie. Pewnego dnia przyszedł do mnie zarządca i nakazał mi ustawić ule równo, jak od sznurka. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem „nie”. Nie wierzył własnym uszom. Powiedział, że właściciel życzy sobie, żeby wszystko na jego ziemi było równe i schludne. Ja mu na to: „Nie pracuję ani dla ciebie, ani dla właściciela. Ule zostają, gdzie są”. Odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Później, po tym jak poskarżył się właścicielowi, ten powiedział mi, żebym go nie słuchał. Nigdy więcej nie widziałem zarządcy, chociaż trzymałem ule na tej farmie jeszcze przez wiele lat. To ciekawe, jakie sprawy niektórzy uznają za ważne.

Wiedzieliście, że niektórzy pszczelarze wpadają w złość na widok propolisu w swoich ulach? Czy to nie szczyt wszystkiego?

Tak czy inaczej, mój umysł kazał mi postrzegać zbutwiałe ule jako szpetne, jako coś, czego należy się wstydzić, jakby stawiało mnie to poniżej poziomu pszczelarzy z porządnymi ulami, chociaż większość z nich tymczasowo zwinęła interes, a mój rozrastał się w zawrotnym tempie, doświadczając tylko chwilowych porażek.

Piękno to niebezpieczna sprawa, bo jest rzeczą całkowicie subiektywną, a cały świat zachowuje się tak, jakby dało się na nie spojrzeć obiektywnie. Pszczelarstwo słono płaci za ten błąd, podobnie jak wiele innych dziedzin.

Kto zna manifest przeciwko racjonalizmowi w architekturze Friedricha Hundertwassera, będzie wiedział, dokąd to wszystko zmierza. Dla nielicznego grona tych, którzy o nim nie słyszeli – wyjaśniam. Kiedy wytwór architektury stworzony przez człowieka (jak dowodzi historia, zawsze dążący do najwyższego poziomu doskonałości) jest nowy, nieważne, czy to mieszkanie dla ludzi czy ul dla pszczół, jest sterylny. Hundertwasser uważał, że dopóki dom się trochę nie wypaczy, dopóki w kątach nie pojawią się pajęczyny, a ściany nie pokryją się patyną brudu, jest zwyczajnie niezdrowy. Jego zdaniem najdoskonalsze były projekty budynków z zaokrąglonymi futrynami. Gdyby był pszczelarzem, zapewne wolałby kószki od uli Langstrotha.

Bóg nie stworzył świata sterylnym. W przyrodzie nie ma prostych linii. Ludzkość łudzi się ideą prostych linii i to człowiek tworzy sterylność. Jest ona końcowym efektem procesu oczyszczania się ludzkiego umysłu, wynikiem nieświadomego dążenia do wiecznie niedoścignionej doskonałości. Człowiek zawsze będzie próbował prześcignąć samego siebie. Wiecznie podnosi sobie poprzeczkę. I postrzega Przyrodę jako powielenie tego samego procesu, zupełnie jak w Teorii Ewolucji.

Mówi się, że Bóg stworzył Człowieka na swoje podobieństwo. Mówi się również, że Człowiek stworzył Boga na podobieństwo siebie. Sądzę więc, że to wszystko sprowadza się do subiektywnej oceny, uzależnionej od tego kim jesteś i skąd pochodzisz. Moim zdaniem to wina Człowieka. W naszych wysiłkach, by czynić wszystko coraz lepszym, nieustannie wszystko pogarszamy. I nie ma na to lepszego przykładu niż pszczelarstwo.

Nie chcę tym samym bronić lenistwa i zaniedbania – staram się pokazać nieuchronność. Z wyjątkiem tych z nas, którzy są dziewicami, albo prawiczkami, wszyscy wiemy, co to znaczy „stracić dziewictwo”. Dziewictwo jest najdoskonalszym symbolem czystości, ale mimo to wszyscy rozumiemy, że proces udoskonalania dziewictwa jest jednoznaczny ze splamieniem go. Takie paradoksy towarzyszą nam w życiu na co dzień. Ale w którym momencie udoskonalanie staje się upadkiem? Być może wówczas, gdy jakiś przedmiot nadaje się już tylko do skompostowania.

W końcu, w filozoficznym i praktycznym sensie, moje pszczelarstwo osiągnęło etap, w którym przestałem odczuwać strach przed Varroa i wszelkimi innymi pasożytami, nie bałem się już chorób, śmierci czy ośmieszenia, a czułem się przez nie wzmocniony. Nareszcie odpowiadają mi moje zdezelowane ule. Postrzegam je jako piękne.

Nie twierdzę jednak, że moje idealne pszczelarstwo jest idealne. Mój ideał jest niedoskonały. Moje pszczelarstwo nie jest pozbawione problemów. Dlaczego? Na przykład niedawno, kiedy podważyłem daszek ula, on zwyczajnie rozleciał mi się w rękach. Widzicie? Ja też czasem cierpię.

czwartek, 29 grudnia 2016

Zasady pszczelarstwa od tyłu

Dziś na stronie Stowarzyszenia Wolne Pszczoły ukazał się tekst w tłumaczeniu moim oraz mojej żony (której przy okazji bardzo dziękuję za kawał roboty jaki wykonała). Tekst jest dla mnie osobiście bardzo ważny, bo podejmuje temat zupełnie innej wizji pszczoły, pszczelarza i pszczelarstwa. Niestety taka wizja jest w zupełnej mniejszości w środowisku pszczelarskim. Mam nadzieję, że tekst ten wzbudzi refleksję u wielu, ale znając pszczelarzy raczej spodziewam się, że zostanie wyśmiany i wyszydzony. Obym się mylił. 

Zapraszam do lektury. 




Wstęp (współ)tłumacza

Z niezmierną przyjemnością i satysfakcją oddaję wreszcie polskie tłumaczenie tekstu Charlesa Martina Simona „Zasady pszczelarstwa od tyłu”. Tekst został przetłumaczony już bardzo dawno temu i, w wersji właśnie opublikowanej, przesłaliśmy go do Redakcji miesięcznika „Pszczelarstwo”, licząc, że zostanie on opublikowany szerszemu gronu odbiorców w formie papierowej. Niestety, choć tekst leżał w Redakcji ponad rok, do dziś nie doczekaliśmy się terminu... W związku z tym zdecydowaliśmy, że nie ma na co czekać i podjęliśmy decyzję o jego udostępnieniu na stronie Stowarzyszenia.


Autorem jest (a raczej niestety należy napisać: był) pszczelarz, który zupełnie inaczej pojmował pszczelarstwo niż większość z nas. Dziś, po wielu miesiącach przemyśleń, to co prezentował Simon, dla mnie osobiście stanowi niedościgniony i bliski doskonałości wzór Pszczelarstwa Naturalnego. W założeniach i teorii osobiście przyjmuję te koncepcje, choć zdaję sobie sprawę z ich kontrowersyjności. W mojej pszczelarskiej praktyce zapewne bliżej mi będzie do realizacji pszczelarstwa praktycznego Bush'a, ale zawsze z tyłu głowy będę miał idee głoszone przez autora poniższych myśli...

Gdy napisałem do redakcji magazynu „Bee Culture”, który wydał ten tekst w oryginale, taką oto dostałem krótką odpowiedź:
Charlie byłyby zadowolony z ponownego wykorzystania jego pracy (…). Dzięki i powodzenia z Waszym Stowarzyszeniem.
Kim Flottum, Wydawca Bee Culture”.

Tekst tłumaczyłem wraz z moją żoną Ewą, która zawodowo zajmuje się przekładem książek. To dzięki jej pracy udało się nadać tym treściom odpowiednią formę. Wspólnie staraliśmy się robić co w naszej mocy, ważąc poprawność językową i wierność tłumaczenia. Pomimo to wersji polskiej daleko do oryginalnej. Charles Martin Simon, ukończył między innymi literaturę angielską, pisał książki, śpiewał, rzeźbił – był artystą. Stąd tekst ten nie jest taki jak innych praktyków pszczelarstwa. Muszę przyznać, że ja osobiście czerpałem przyjemność z oryginalnych myśli i sformułowań Autora. Jeżeli biegle władasz angielskim i tekst skłoni Cię do sięgnięcia po oryginał, a zauważysz w naszym tłumaczeniu jakieś błędy, będę wdzięczny za ewentualnie skierowane uwagi.

Bartek.


Zasady Pszczelarstwa od tyłu

Charles Martin Simon

oryginał opublikowany w “Bee Culture” – Lipiec 2001 (www.beeculture.com)
oraz na stronie: http://beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/principles-of-beekeeping-backwards/

10 zasad naprawdę od innej strony pszczelarstwa

Nawiązałem mistyczną łączność z duchowym jądrem apikultury i teraz wszystko jest już możliwe. Część z was, stare wygi, zapewne przyklaśnie temu stwierdzeniu, ale założę się, że większość z was zupełnie go nie zrozumie. Wielu się zirytuje, bo uzna to za moją arogancję – ale jest dokładnie na odwrót. To nie arogancja, to pokora. Podejmę próbę wyjaśnienia, lecz zrobię to – zgodnie z techniką podpatrzoną u różnych guru – bez zdradzania tajemnic handlowych. To była autoironia. Nie jestem żadnym guru. Na ich wygłupy patrzę z cynizmem. Jestem tylko pszczelarzem z czterdziestoletnią praktyką i zdolnością do oceny, kiedy postępujesz źle.

Dlaczego nasi pszczelarscy przodkowie, ci wielcy ludzie, którzy definiowali zasady nowoczesnej apikultury, Langstroth, Dadant, Root... , osiągali tak spektakularne sukcesy? Odpowiedź jest prosta: bo nie wiedzieli, co robią. Wymyślali wszystko na miejscu, reagując na bieżącą sytuację.. To właśnie jest kreatywność. Ona dokładnie tak działa. Kiedy tylko ustalono standardy, kiedy je wyryto w kamieniu, a obrazy, diagramy i procedury zostały wrysowane do książek, powstały dla nas wzorce do naśladowania, ale to się nie sprawdza. Wszystko, co następuje po tym, co pierwotne, jest wtórne i drugorzędne. Nie będzie nigdy takie samo. Jeśli ma się nam udać, musimy wrócić do pierwotnego. Musimy spojrzeć na pszczelarstwo całkowicie nowymi oczami, tak jak patrzyli na nie wielcy pionierzy.
Im dłużej studiowałem pszczelarstwo, tym mniej wiedziałem, aż w końcu doszedłem do wniosku, że nie wiem nic. Ale nawet wtedy, mimo że nic nie wiedziałem, musiałem się wielu rzeczy „oduczyć”. Bo nie wolno nam nigdy, dosłownie nigdy przejmować metod z książek, z historii. Niby jak Langstroth pracował bez nowoczesnych narzędzi? Zwłaszcza wtedy, kiedy był niesprawny przez długie miesiące? Jak sobie radził? To proste. Był wariatem. A wariaci dokonują czasem niezwykłych rzeczy. Szaleństwo często idzie w parze z geniuszem.
Bardzo wcześnie zrozumiałem, że jeśli będę przestrzegał spisanych reguł, poniosę klęskę. Ale czy ktoś, kto wie wszystko najlepiej, może świadomie zdecydować się na porażkę? Minęło sporo czasu, nim to zrozumiałem. Zaczynałem dokładnie tak, jak wszyscy. Starałem się, jak mogłem, stosowałem się do rad z książek.

Musiało minąć 20 lat, nim zebrałem się na odwagę i sprzedałem miodarkę, po tym jak przez 10 lat oszczędzałem na nią i na półciężarówkę z przenośną pracownią pszczelarską. Ależ byłem wtedy głupi. Myślałem, że chodzi o miód. Czytałem wszystkie książki, szczególnie Ormanda, zwłaszcza te fragmenty, w których mówi, że „miód to pieniądz”. Przyjąłem tę mądrość bezkrytycznie.

Ale nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam Ormanda. Ormand jest moim przyjacielem. Niekwestionowany mistrz w tej grze, pszczelarz w trzecim pokoleniu, autor dwóch znakomitych książek w tej dziedzinie, rekordzista Guinessa w produkcji miodu z jednego ula z jedną matką w jednym sezonie – 183 kilo miodu. Utrzymał ten rekord od 1957 do 1963, kiedy rekord ten został pobity, ale tylko dzięki użyciu wielu matek. Oryginalny rekord Ormanda, ten z jedną matką, chyba nigdy nie doczeka się nawet poważnego wyzwania. Jednak Ormand nie ma dziś pszczół. Stało się to, co nie do pomyślenia. Ale nie dlatego, że się zestarzał. Jest bardzo stary, ale wciąż pracuje jako stolarz. Wykończyły go roztocza – oto, co go spotkało.

Ormand postępował zgodnie z zasadami. Kupił akarycyd i zastosował się do instrukcji. Ja też go kupiłem. Ale kiedy trzymałem go w ręku, jeszcze w opakowaniu i w folii, poczułem go jakby na języku i smakował toksynami, więc go nie użyłem. Moje pszczoły umarły. Ale pszczoły Ormanda też. W dodatku dochodziły nas słuchy z całego kraju, że te środki nie działają. Mimo to „oni” nalegali, żebyśmy ich używali, twierdzili, że skoro ich nie używamy to my jesteśmy częścią problemu. Gdybyśmy ich jednak używali, nasze pszczoły i tak by umierały. Rok po roku nie używałem tych środków. Rok po roku zaczynałem od nowa, łapiąc rójki wiosną tylko po to, żeby umarły jesienią lub wczesną zimą. Ale nie poddałem się, bo nie potrafiłem. Potem się okazało, że akarycydy zostały zakazane w Skandynawii.

Ormand słuchał głosu wewnętrznego. Ja kierowałem się wewnętrznym impulsem. Nie chodzi o to, że jestem przeciwko aptekarskiej dokładności. W końcu udało mi się napisać i wydać dziesięć książek. Przepisywałem je wielokrotnie – wciąż je przepisuję – wykonuję całą pracę: redaguję, projektuję, drukuję, oprawiam. Ale coś mnie męczyło przy wprawianiu węzy od pierwszego dnia. Jakiś wewnętrzny impuls kategorycznie nie chciał, żebym jej używał. Nauczyłem się jak to robić, używałem przez wiele lat, nawet po tym jak jednoznacznie uznałem, że nie chcę

Potem opracowałem ramki bęzwęzowe. Produkowałem je ręcznie, z pomocą Ormanda, ponieważ i on docenił ich zalety i chciał być częścią tego projektu. Sprzedawałem je na całym świecie przez kilka lat, zanim cena drewna się nie podwoiła, a potem potroiła i drewno kosztowało mnie więcej niż mogłem uzyskać ze sprzedaży gotowej ramki. Musiałem wycofać się z interesu. Ale najważniejsze było, że spłaciłem należności. Nie unikam pracy dla zasady, tylko po to, żeby jej unikać. Z tego samego powodu nie wykonuję bezsensownej pracy, tylko po to, żeby koniecznie coś robić. Wolę nie robić nic, niż robić coś bezsensownego.

Masowa „produktyzacja” pszczelarstwa jest najbardziej niszczącym procesem na świecie. Wielcy pionierzy nowoczesnego pszczelarstwa stworzyli ogromne imperia, nie wiedząc, co tak naprawdę robią. Motywacją zawsze był i będzie jak największy zysk przy jak najmniejszych nakładach. Ci wielcy ludzie nie mieli pojęcia, jakimi są głupcami i jak szkodliwe, i to globalnie, staną się wypracowane przez nich zasady.

Weźmy choćby przykład trutni. Wielcy pionierzy słusznie prawili, że skoro do unasiennienia matek potrzeba zaledwie kilku trutni, to marnotrawstwem będzie utrzymywanie ich setek, jeśli nie tysięcy przez pszczele kolonie. Zatem te wielkie umysły udały się do desek kreślarskich i opisały parametry dna sześciokątnej komórki pszczoły robotnicy, tym samym ujednolicając tłoczone wzory węzy, jednocześnie utrudniając pszczołom wychowanie trutni. Pomiędzy pszczołami usiłującymi wychować trutnie a pszczelarzami próbującymi odwrócić ich naturalne dążenia, rozgorzała wojna. Apoteozą tego procesu było wprowadzenie plastikowej węzy, która ostatecznie dążenia pszczół uniemożliwiła. Ale nawet wówczas pszczoły budowały poprzeczne dzikie plastry i na nich wychowywały trutnie. Ostatecznie pomysłowość ludzi i technologia zwyciężyły, populacje trutni spadły, zbiory miodu wzrosły, praktyka ta została uznana za genialną, a węza stała się kolejnym niekwestionowanym standardem w przemyśle pszczelarskim.

Problem w tym, że warroza woli czerw trutowy. A kiedy trutni jest jak na lekarstwo, ten wredny, przebrzydły pasożyt nie ma innego wyjścia, jak tylko migrować do komórek robotnic. Pułapki z czerwiu trutowego stały się w Europie standardem, natomiast były ewidentnie zbyt pracochłonne dla pszczelarzy w Stanach Zjednoczonych. Niektórzy pomysłowi producenci zaczęli oferować węzę trutową, ale i to nie chwyciło. Etyka pracy w naszym kraju jest następująca: pracuj jak najmniej. A to oznacza: wystarczająco dużo, żeby cię nie zwolnili.

Jeżeli sprawiam wrażenie zdegustowanego, to dlatego, że w istocie tak jest. Jeśli wszystko czego się nauczyłeś okazuje się niewłaściwe, zmieniasz to albo idziesz na dno razem ze statkiem. Ja modlę się o odwagę do wdrażania zmian. I choć jestem już starym człowiekiem, rozumiem wartość bycia w zgodzie z samym sobą.

Mimo że idea wprawiania węzy nie podobała mi się od samego początku, straciłem całe lata, żeby wyrobić w sobie wystarczający hart ducha i przestać jej używać. Minęło jeszcze więcej lat, zanim odważyłem się zrezygnować ze szkodliwego nałogu wirowania miodu – lat, które upłynęły na ciągłym dążeniu do uzyskania „prostych plastrów”, które poddałyby się procesowi wirowania.

Moi drodzy, w przyrodzie nie ma prostych linii. Natura nie znosi symetrii. Oczywiście, czasem coś wydaje nam się symetryczne, ale nigdy takie nie jest. Nie, kiedy przyjrzymy się z bliska. Symetria jest ludzką interpretacją, pragnieniem, iluzją, czy jakkolwiek to nazwiemy. Prawdziwym problemem jest idealizowanie wyglądu, który z kolei prowadzi do idealizacji sztywnych standardów.

Kiedy moje pszczoły zaczęły umierać, na szczęście byłem wystarczająco rozgarnięty, żeby zmienić profil mojej działalności na usuwanie rojów i os. Od tej pory byłem już nie tylko pszczelarzem, ale i „usuwaczem”. Przez lata widywałem dzikie kolonie w najróżniejszych miejscach i dzięki temu dowiedziałem się czegoś o sobie i o pszczołach. Jedną z najważniejszych rzeczy jaką, odkryłem było to, że podświadomie poszukuję prostych linii. Uznałem, że to choroba umysłowa, którą zaraziłem się od moich nauczycieli. Powiem to jeszcze raz: Nigdy nie znajdziesz w naturze prostego plastra. Dosłownie nigdy. To powinno dać do myślenia.

10 Zasad „Pszczelarstwa od Tyłu według Charlesa Martina Simona”:

Zasada 1: Działaj z Naturą, a nie przeciwko Niej.

Zasada 2: Zysk nie znaczy zbyt wiele, kiedy jesteś martwy.

Nasi przodkowie postulowali, że większa pszczoła przyniesie więcej miodu. Im jest większa, tym więcej nektaru i pyłku może przenieść. Im większa komórka tym więcej może zmieścić. I tak dalej. Więc zaprojektowali większą komórkę pszczół robotnic i to stało się standardem.

Zasada 3: Martwe pszczoły nie robią miodu.

Anatomicznie większe pszczoły mają wolniejszy metabolizm, są bardziej podatne na choroby i ataki drapieżców. Pojawiły się więc choroby. Standardem w przemyśle jest chorowita pszczoła.

Moje spotkania z dzikimi pszczołami wyrobiły we mnie większy szacunek dla pszczół i pogardę dla sposobu, w jaki najczęściej z nimi postępujemy.

Postanowiłem skończyć z pszczelarstwem jakie znamy w dniu, w którym przeczytałem o wielkim naukowym odkryciu związku między występowaniem „genu udomowienia” a śmiertelnością z powodu Varroa. Właśnie wtedy spadły mi z oczu łuski niedowierzania i zorientowałem się, że naszym przemysłem rządzą szaleńcy. Do szaleństwa doprowadził ich strach przed śmiercią i jednoczesne bezwładne do niej dążenie. Śmierć naszych ukochanych pszczół. Śmierć naszego ukochanego przemysłu. Śmierć nas samych.

Pszczoła wschodnia, historyczny żywiciel roztocza, pszczoła, która współistniała z nim przez miliony lat, z reguły nie zasiedla zamkniętych przestrzeni. Najczęściej podwiesza się gdzieś na otwartym obszarze. Wnioskuję więc, że kiedy roztocze się odrywa, spada gdzieś w próżnię, która jest dla niego najodpowiedniejszym miejscem. Larwa pszczoły wschodniej przebywa krócej w komórce, co daje roztoczom mniej czasu na ich niecną robotę. Według mnie to właśnie w tym tkwi problem, nie w „genie udomowienia” i nieważne co mówią o tym „naukowcy”. Nie sugeruję przy tym, że ten „gen” nie istnieje. Kwestionuję tylko powyższą interpretację. Tak samo jak kwestionuję oficjalnie uznaną interpretację „pszczelego tańca”, bo dyskredytuje ją jeden czynnik: człowiek-obserwator obserwuje z góry. A pszczoły tańczą „twarzą w twarz”, na tej samej płaszczyźnie. To, co odbiera pszczoła i to, co odbiera człowiek-obserwator, to dwie różne rzeczy. Zgadzam się, że taniec istnieje. Nie zgadzam się jednak, że on cokolwiek oznacza . Pszczoła dzieli się w ten sposób podekscytowaniem. Wiedza gdzie jest nektar czy cokolwiek tkwi gdzieś o wiele głębiej. Rodzina pszczela manifestuje dziedziczony z pokolenia na pokolenie związek z konkretnym środowiskiem. Widać tu działanie wielkiego umysłu, którego, co do zasady, ludzie nie są w stanie pojąć.

Kolejnym znaczącym czynnikiem pogłębiającym degenerację Apis mellifera jest chroniczna przemoc wpajana wraz z regułami sztuki pszczelarskiej. Rodziny pozostawione samym sobie mają zupełnie inną samoświadomość niż udomowione linie pszczół. Udomowionym pszczołom się nieustannie przeszkadza. Rodzina pszczela jest zintegrowanym Umysłem. Kiedy otwiera się ul i w nim manipuluje, zakłóca się „proces myślowy” roju. Kiedy używa się podkurzacza, rodzina musi odwrócić uwagę od innych rzeczy. Stres jest dobry. Stres jest zły. To zależy od jego rodzaju. Gimnastyka jest stresem. Przegrywanie jest stresem. To pierwsze może poprawiać samoocenę, to drugie ją niszczy. Ale równie dobrze może być całkiem odwrotnie, w zależności od tego, jakie są nasze wcześniejsze doświadczenia i jaką narzucają nam interpretację.. Wszystko zależy od zmiennych.

Umiejętności tego, który miesza w ulu mają duży wpływ na to, jakie efekty to mieszanie przyniesie w przyszłości. Mistrz manipulacji zrobi to w taki sposób, że pszczoły nawet nie zorientują się, że cokolwiek się stało. Będą się zachowywały, jakby nigdy nic. Wszystko zależy od sposobu, częstotliwości i stanu umysłu manipulującego Niektórzy pszczelarze denerwują pszczoły już samą swoją obecnością w pobliżu ula. Biada im i ich pszczołom, jeśli zapalą oni podkurzacze i uniosą daszki ulowe. Pszczelarstwo powinno być licencjonowane, a ja powinienem być wydającym tą licencję. Byłoby tylko kilku pszczelarzy. Ponownie to powiem: to nie jest arogancja, tylko pokora. Bo zaprawdę w sercu mam tylko dobro, zarówno twoje, jak i pszczół.

Zasada 4: Nie walcz.

Kiedy pomyślę o wszystkich tych latach zwalczania mrówek i technikach, jakie stosowałem, nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Teraz mam naturalny plaster miodu i otwartą miseczkę z miodem w kuchni, i mnóstwo mrówek też, ale one zostawiają ten miód w spokoju. Dlaczego tak? Ponieważ ich nie zwalczam. Karmię je. Mają miskę z miodem na ladzie przygotowaną specjalnie dla nich, tam, gdzie mogą przyjść i wziąć sobie ile tylko chcą. Na początku przypuszczały na nią zmasowane ataki, teraz przestały się nią interesować. Najwyraźniej chcą go, jeżeli nie mogą go mieć. Jeżeli mogą go mieć tyle ile chcą, już go nie chcą.

Zasada 5: W pszczelarstwie nie chodzi o miód.

Zasada 6: Nie chodzi o pieniądze.

Zasada 7: Chodzi o przetrwanie.

Cóż, w zasadzie nie chodzi o przetrwanie, skoro nikt nie przeżywa. Chodzi o jakość życia, kiedy ono trwa. Zrób wszystko, żeby poprawić jakość życia swoich pszczół, a stanie się ono też najlepsze dla ciebie. Przestań myśleć: „maksymalizacja produkcji”. Zdecydowanie mniej niż najwięcej, to i tak o wiele więcej niż nic. Naucz się jak zapewnić pszczołom spokój. Lekkie zaniedbanie to dobry sposób. Zapewnij im odpowiednią przestrzeń. Standardowe ule, jeżeli są właściwe, są wystarczająco dobrym siedliskiem dla pszczół, ale nie używaj węzy.

Problemem węzy jest nie tylko rozmiar komórek, ale i jej zanieczyszczenie. Do węzy trafia tylko najstarszy, najbardziej zanieczyszczony wosk. Stary wosk absorbuje i utrzymuje w sobie zanieczyszczenia jak choćby pestycydy. Śmiało, używaj ramek. Ramki ułatwiają manipulacje. Ale w zasadzie wystarczą tylko snozy, przynajmniej w samym gnieździe. Wyżej w ulu prawdopodobnie będziesz wolał mieć zwykłe ramki z dolną beleczką, która utrzyma odległość pomiędzy górą dolnej ramki a dołem górnej.

Mam 15 uli, kiedy piszę te słowa (grudzień 2000 r.), podczas gdy przez lata nie miałem już o tej porze roku żadnego. Jak to zrobiłem? Nie wiem. Oto moja odpowiedź. Wraz z upływem lat próbowałem trzymać pszczoły w warunkach coraz bardziej zbliżonych do dzikich, żeby nie mieszać w ich sprawach. Owszem, zabieram im trochę miodu, pyłku i propolisu, ale staram się to robić w duchu jak najmniejszego ingerowania. Mam nadzieję, że będą się miały dobrze. Poza tym nie proszę je o nic i niczego od nich nie oczekuję. Jeżeli mają się dobrze, dodaję nadstawki. Jeżeli maja nadwyżki miodu, zabieram go trochę. Kiedy mają krzywe plastry, poprzylepiane do wielu ramek, używam przegonek do opróżnienia nadstawek z pszczół.

Miażdżę plastry i odcedzam miód przez system podziurawionych wiaderek. Trzymam trochę wyciętych plastrów i zjadam je au naturel. Im dziwniejsze plastry tym mogą być lepsze.

W ostatnich latach niechętnie inwestowałem w sprzęt pasieczny, z uwagi na warrozę. Dlatego używam starych uli, które normalny pszczelarz wyrzuciłby wiele lat temu – w zasadzie jakaś ich część była wyrzucona przez normalnych pszczelarzy – a mi podobają się one tym bardziej, im w gorszym są stanie.

Myślę o tym, żeby w tym roku popróbować ustawiać ule bez dennic na stojakach, przynajmniej w czasie ciepłych miesięcy i chciałbym też zaprojektować dennicę do wyłapywania i niszczenia roztoczy.

Zasada 8: Zapomnij wszystko, czego się kiedykolwiek nauczyłeś i zacznij obserwować to, co naprawdę się dzieje.

Odniosę się do tej ostatniej zasady. Jednym z pierwszych nakazów, jakie otrzymałem, gdy zaczynałem, było prowadzenie dokładnych notatek. Zorientowałem się jednak, że prowadzenie zapisków będzie w najlepszym razie zaciemnianiem obrazu. Kiedy odnosisz się do notesu, w którym opisywałeś co działo się w ulu konkretnego dnia, nie zobaczysz ula takim, jakim jest w danej chwili. To, co da się skatalogować nie odzwierciedla rzeczywistości i nie ma nic wspólnego z tym co dzieje się w tym konkretnym ulu. To nie pozwala ci ujrzeć tego, co tak naprawdę się dzieje.

Co więcej, zauważyłem też, że im bardziej walczy się o utrzymanie pszczół przy życiu, tym szybciej umierają. Nie trzymaj ich kurczowo przy sobie, przywróć im wolność, wolność do umierania, podobnie jak wolność do życia, a będą żyć lepiej.

Zasada 9: Zostaw swoje pszczoły w spokoju.

Zasada 10: Zostaw mnie w spokoju.


Oczywiście, że jestem szalony, ale jestem z tego dumny.