poniedziałek, 21 grudnia 2020

Dziko żyjące rodziny pszczoły miodnej: zagrożenia i nadzieje - część 1

W grudniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się pierwsza część mojego nowego tekstu, traktującego o zdolnościach dziko żyjących rodzin pszczelich do samodzielnego radzenia sobie w świecie zdominowanym przez dręcza pszczelego.

Zapraszam do lektury.

Przy okazji czytelnikom bloga i nie tylko życzę wszystkiego dobrego z okazji nadchodzących świąt!


Dziko żyjące rodziny pszczoły miodnej: zagrożenia i nadzieje - część 1

Czy dziko żyjące rodziny pszczele są źródłem zagrożenia dla pasiek? Pszczoła miodna potrzebuje wolności i nie musi mieć nad sobą nadzorcy w postaci pszczelarza. Czy ma potencjał, by w czasach warrozy stworzyć dziką populację i przetrwać, a jeżeli tak, to w jakich warunkach?

W myśl ustawy z 29 czerwca 2007 roku O organizacji, hodowli i rozrodzie zwierząt gospodarskich, pszczoła miodna (Apis mellifera L.) jest zwierzęciem gospodarskim. Jej sytuacja jest jednak o tyle skomplikowana, że – w przeciwieństwie do innych zwierząt – jej chów nie może odbywać się w oderwaniu od natury. Bydło, świnie, kozy, owce, zwierzęta futerkowe, a nawet jeleniowate możemy trzymać w boksach, na fermie itd., dostarczając im niezbędnych składników odżywczych i kontrolując warunki ich życia. Daleki jestem od twierdzenia, że warunki te służą zwierzętom, uważam jednak, że w pewien sposób zabezpieczają je przed światem zewnętrznym. Pszczoły miodnej, niezależnie od stale podejmowanych prób zwiększenia nad nią kontroli nie da się oddzielić od środowiska naturalnego. Nawet, jeśli zgodzimy się, że teoretycznie byłoby to możliwe, musimy przyznać, że wówczas jej chów zupełnie straciłby sens.

W zgodzie z naturą 

Pszczoły są przede wszystkim zapylaczami, muszą więc żyć tam, gdzie występują owadopylne rośliny. Izolując pszczoły, stracilibyśmy to, co im zawdzięczamy. Możemy więc tylko nadzorować (mniej lub bardziej skutecznie) siedliska pszczół. Nie jesteśmy jednak w stanie – w takim stopniu jak w przypadku innych zwierząt – kontrolować ich kontaktów z różnorodnymi gatunkami fauny i flory, w tym także z takimi, które mogą być dla pszczół szkodliwe, jak np. toksyczne rośliny, drapieżniki, pasożyty czy patogenne mikroorganizmy. Zamiast więc przenosić na pszczoły standardy chowu trzody chlewnej czy bydła (wcale nie najlepsze) powinniśmy raczej starać się szanować naturę pszczół w praktyce pasiecznej.
Gdy mój pies zachoruje, daję mu dzień–dwa na poradzenie sobie z problemem. Gdy dolegliwość nie ustępuje, zabieram go do weterynarza. Dlaczego uważam jednak, że nie jest to standard postępowania w przypadku pszczół? Właśnie z powodu ich specyfiki i nierozerwalnej więzi z naturą, a także dlatego, że muszą stale adaptować się do gwałtownych zmian środowiskowych, za które my, ludzie, w dużej mierze jesteśmy odpowiedzialni. I wreszcie dlatego, że nie jesteśmy w stanie kontrolować całego środowiska w którym pszczoły żyją, a jedynie, i to w ułomny sposób, ich sztuczne siedliska stworzone przez nas. Musimy pogodzić się także z tym, że nie da się ich całkowicie „wyleczyć” z najpoważniejszej z dręczących je chorób nomen omen – spowodowanej inwazją dręcza pszczelego.

Genialny organizm
Dziko żyjąca rodzina pszczela zamieszkująca dziuplę w dębie,
Milanówek k. Warszawy

Pszczoła miodna jest gatunkiem, który istniał na ziemi na długo przed tym, jak Jan Dzierżon wprowadził do praktyki snozy, a Lorenzo Langstroth opracował ul ramkowy. Historię gatunku mierzyć można zapewne w milionach lat, choć niektóre źródła podają, że gatunek Apis mellifera jaki znamy dzisiaj, ukształtował się kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy lat temu. Pszczoły wykształciły cechy, które pozwoliły im na skuteczną ekspansję na całym świecie. Ekotypy jednego gatunku są przystosowane do życia na suchych i gorących terenach pustynnych, na mokradłach w strefie klimatu umiarkowanego, a nawet na dalekiej północy, gdzie okres wegetacji jest bardzo krótki. Groźne patogeny i pasożyty niejednokrotnie doprowadzały rodziny pszczele do upadku, czasem ich ofiarami padały także całe lokalne populacje (lub zdecydowana większość). Wiele z tych patogenów do dziś wywołuje u pszczelarzy lęk. Tymczasem dzikie populacje pszczoły miodnej wciąż żyją w wielu regionach świata, pomimo wszelkich przeciwności losu. Nierzadko występują one obok populacji pasiecznych, które nie są w stanie przetrwać bez pomocy pszczelarza. Dziko żyjące populacje mają jednak swoje sposoby na te zagrożenia, by stawić im czoło. Czasem dzieje się tak dzięki indywidualnej odporności owadów, czasem dzięki jakiemuś czynnikowi środowiskowemu, czy po prostu dlatego, że poszczególne rodziny pszczele funkcjonują w izolacji... Można ufać, że organizm tak plastyczny jak pszczoły miodnej, wyposażony w tak wiele mechanizmów obronnych, poradzi sobie z każdym problemem.
Wiele osób traktuje dziko żyjące rodziny pszczele jako zagrożenie i potencjalne siedlisko patogenów. Spore grono pszczelarzy, w tym naukowców, uważa jednak, że prawdziwym zagrożeniem dla populacji pszczół są pasieki wykorzystujące materiał hodowlany pozyskany z całkowitym pominięciem selekcji naturalnej. Taką opinię podziela np. niemiecki naukowiec, Torben Schiffer czy przedstawiciele Natural Beekeeping Trust z Wielkiej Brytanii z Jonatanem Powellem na czele, który zajmuje się programami przywracającymi pszczoły naturze (tzw. rewilding projects). Podobne wnioski nasuwały się po podczas spotkań panelowych na konferencji w Holandii, poświęconych dzikim pszczołom („Pszczelarstwo”, 3/2019 - http://bractwopszczele.pl/art/art4_4.html).

Nieopowiedziana historia

Jednym z podstawowych źródeł informacji o dziko żyjących rodzinach jest najnowsza książka prof. Thomasa Seeley’a The Lives of Bees. The Untold Story of the Honey Bee in the Wild (Życie pszczół. Nieopowiedziana historia pszczoły miodnej w naturze – tłum. B.M). Autor szczegółowo przedstawia w niej między innymi koncepcję pszczelarstwa darwinistycznego [por. „Pszczelarstwo” nr. 7–10 2019 – red. - http://bractwopszczele.pl/art/art12.html]. Była to dla mnie pasjonująca lektura. Uważam, że autor pokazuje wiele problemów pszczół i pszczelarstwa w zupełnie nowym świetle. To publikacja dla wszystkich pszczelarzy, zwłaszcza tych, którzy uważają, że pszczoła miodna nie jest w stanie poradzić sobie bez człowieka. To bodaj pierwsza próba zbadania jak pszczoła miodna funkcjonuje poza pasieką, ulami, bez ingerencji pszczelarza. Warto spojrzeć na dziko żyjące rodziny pszczele nie tylko jako źródło inwazji roztoczy i siedlisko bakterii zgnilca, ale przejaw piękna i potęgi przyrody, która przetrwała wiele kataklizmów…

Dzika populacja

Mam wrażenie, że najczęściej boimy się tego, co jest nieznane, albo czego nie możemy kontrolować. Większość pszczelarzy uważa, że dziko żyjące rodziny pszczele są źródłem zagrożenia tzw. reinwazją dręcza pszczelego oraz przenoszonych do pasiek patogenów, a zwłaszcza bakterii Paenibacillus larvae, wywołującej zgnilca amerykańskiego. Z moich doświadczeń wynika jednak, że zgnilec amerykański jest chorobą paraliżującą nie tyle pszczoły, co… pszczelarzy. Wywołuje u nich irracjonalny lęk, który powstrzymuje wiele cennych i wartościowych inicjatyw, mogących służyć długofalowej poprawie sytuacji, takich choćby jak wieszanie barci w lasach. Nie neguję przy tym zjadliwości bakterii, które wywołują chorobę o wysokiej zakaźności. Prześledźmy w sposób racjonalny przyczyny i skutki rozwoju zgnilca.
Ci sami pszczelarze (jest ich większość), którzy w dziko żyjących rodzinach widzą źródło wszelkiego zła, negują też nie tylko istnienie stabilnej, dzikiej populacji, ale w ogóle zdolność pszczół do jej stworzenia w świecie zdominowanym przez dręcza pszczelego. Mówiąc o „dzikiej populacji” mam na myśli odrębną genetycznie i zdolną do samopodtrzymania grupę pszczół, żyjącą na określonym zwartym obszarze, natomiast mówiąc o „dziko żyjących rodzinach pszczelich” mam na myśli takie rodziny, które żyją bez nadzoru pszczelarzy. Uważam, że na świecie istnieje o wiele więcej dziko żyjących rodzin, niż powszechnie się uważa. Pytanie brzmi: czy mają one potencjał, by przetrwać i stworzyć dziką populację, a jeżeli tak, to w jakich warunkach?
Wydaje się, że powstaniu dzikiej populacji sprzyjają dwa warunki: względnie małe zagęszczenie pszczół hodowlanych i duża dostępność potencjalnych siedlisk. Zatem na większości obszarów Polski, a może i całej Europy kontynentalnej prawdopodobieństwo samoistnego powstania (wbrew działaniom człowieka) oraz przetrwania dziko żyjącej populacji nie jest wielkie, ale nie jest też zerowe. Nie mam bowiem wątpliwości, że praktyka pszczelarska (świadomie albo nie) przeciwdziała powstaniu takiej populacji, głównie z powodu przyjętego kierunku selekcji pszczół.
Powstaniu takiej populacji nie sprzyjają także np. polityka rolna, leśna, urbanizacyjna, które prowadzą do systematycznego ograniczania liczby dostępnych dzikich siedlisk. Często więcej drzew dziuplastych znajdziemy w niewielkich parkach miejskich niż na znacznie większych obszarach lasów gospodarczych, które przy tym bywają dość ubogie w pokarm dla zapylaczy i nierzadko stają się po prostu monokulturowymi plantacjami drzew. Według statystyki – o ile odzwierciedla ona rzeczywistość – drzewostan lasów powoli się starzeje, a ich bioróżnorodność wzrasta. Od pewnego czasu mówi się też o potrzebie pozostawiania w lesie drzew dziuplastych. Tymczasem w rozmowach z leśnikami pobrzmiewa sceptycyzm, wygląda więc na to, że w praktyce dużo zależy od dobrej woli i przekonań administratorów. Najwidoczniej starsze drzewo dziuplaste jest dla leśników tym, czym dziko żyjąca rodzina pszczela dla pszczelarzy.

Źródła zakażenia

Profesor Seeley przedstawia
w najnowszej książce badania nad
dziko żyjącymi rodzinami pszczelimi

Przyjmujmy na chwilę roboczą hipotezę, że źródłem „zarazy” są dziko żyjące rodziny pszczele, które uciekły z pasiek i nie mając zdolności do samodzielnego życia, giną, stanowiąc potencjalne zagrożenie. Jeśli zatem pszczelarze obawiają się dziko żyjących rodzin, powinni hodować takie pszczoły, które nie będą stanowiły zagrożenia, gdy uciekną im z ula. Problem wydaje się prosty teoretycznie, niemniej jednak jego rozwiązanie jest wyjątkowo trudne w realizacji.
Nie dostrzegam zagrożenia w dziko żyjących rodzinach, nawet jeżeli nie mają one zdolności, by ograniczyć populację dręcza. Uważam, że oddziaływanie dziko żyjącej rodziny pszczelej na inne (nawet mającej kłopoty zdrowotne) jest znikome (choćby z uwagi na odległość), a statystyczny wpływ takiej rodziny na populację ginie w gąszczu innych zagrożeń, jakie niosą pszczoły masowo trzymane w pasiekach w tzw. nowoczesnej gospodarce. Warto wsłuchać się w głosy przedstawicieli środowiska naukowego, wspierające tę tezę, choć uważam, że ciągle mówi się o tym zbyt mało.
Podczas badań monitoringowych prowadzonych na terenie Polski, przetrwalniki P. larvae wykryto w kilkudziesięciu procentach pasiek. Jesienią 2019 roku, goszcząc w Uppsali, w laboratorium Szwedzkiego Uniwersytetu Rolniczego, które zajmuje się badaniem pszczół pod kątem obecności bakterii wywołujących zgnilca amerykańskiego, dowiedziałem się, że dzięki konsekwentnie stosowanym procedurom weterynaryjnym skalę występowania choroby udało się w Szwecji znacząco ograniczyć. Stosowane metody nie obejmowały jednak dziko żyjących rodzin pszczelich.
Moim zdaniem problem tkwi bowiem w pasiekach, a nie dziuplach. Warto zwrócić uwagę, że obecność bakterii P. larvae nie oznacza, że w rodzinie pszczelej wystąpią objawy kliniczne choroby. Wielu pszczelarzy (w tym Michael Bush z USA) uważa, że bakterie P. larvae są w każdym ulu. Problem związany ze zgnilcem amerykańskim jednak stale rośnie. Czyżby zatem liczba dziko żyjących rodzin pszczelich tak bardzo się zwiększała? Raczej nie, liczba dziko żyjących rodzin jest względnie stała.

Pszczeli ekosystem

W roku 2019, kiedy wykryto wyjątkowo dużo ognisk choroby, wojewoda małopolski wydał rozporządzenia w sprawie zwalczania zgnilca amerykańskiego pszczół, dotyczące kilkunastu powiatów ziemskich i grodzkich (oczywiście ustalenia obszarów zapowietrzonych nie dotyczyły całych powiatów, ale ich wydzielonych części). Rok 2020 okazał się pod tym względem znacznie mniej dramatyczny (przynajmniej w Małopolsce). Ale problem wciąż istnieje. Moim zdaniem jego przyczyn upatruje upatruje się jednak tam, gdzie go nie ma. Uważam, że dziko żyjące rodziny pszczele w tej sytuacji stały się kozłem ofiarnym. Proponuję spojrzeć na sprawę od strony ewolucji i adaptacji pszczół, skończyć walkę z naturalnymi zjawiskami w przyrodzie. Problem narasta z powodu postępującego oddalania się pszczelarstwa od natury w ciągu ostatnich dekad (np. wyjałowienie środowiska pszczół, wykorzystywanie detergentów przy produkcji węzy).
Za każdym razem, gdy ktoś przekonuje mnie do zasadności częstego dezynfekowania uli, palenia ramek co 2–3 sezony, czy tzw. „wapnowania” pasieki, ze zdziwieniem pytam, czy naprawdę wierzy, że usunie wszystkie groźne mikroorganizmy. Jeżeli nawet mu się to uda, te znów się tam pojawią. Uważam, że takie działania prowadzą jedynie do zaburzenia procesu budowania równowagi mikro-ekosystemu i ten proces będzie musiał tworzyć się od nowa.
Wyobraźmy sobie zaorane pole, na którym zaczynają się pojawiać różne organizmy. Jeżeli zostawimy ziemię w spokoju, po jakimś czasie powstanie tam jakiś względnie zrównoważony ekosystem (łąkowy, stepowy, bagienny, leśny) w zależności od regionu, klimatu, fauny i flory. Nie można wykluczyć, że na początku zostanie on zdominowany przez organizmy inwazyjne, ale z czasem równowaga wróci. Wysiłki pszczelarzy polegające na czyszczeniu i dezynfekowaniu uli i narzędzi itd. można porównać do corocznego orania takiego pola. Trudno zatem się dziwić, że stale wyrasta tam perz: ekosystem łąkowy czy tym bardziej leśny nie są w stanie się tam wykształcić.

Bomba roztoczowa

Innym problemem jest tzw. „bomba roztoczowa” (mite bomb, varroa bomb). Pszczelarze, którzy nie 
walczą z inwazją Varroa, podchodzą do tego zjawiska z dużym dystansem, a większość z nich w ogóle w „bombę” nie wierzy. Nie dlatego, że nie tracą pszczół, choćby okresowo. Wręcz przeciwnie, czasem przyznają nawet, że w niektórych przypadkach przyczyną śmierci ich pszczół jest porażenie roztoczami; negują jednak wpływ „bomby” na inne rodziny pszczele. Uważają, że jedna rodzina ginie , ale inne (obok) mają się dobrze, choć – zapewne – nie są one wolne od dręcza. Nie wykluczają przy tym, że porażenie Varroa może okresowo się nasilać. „Roztoczowa bomba” polega na tym, że rodzina pszczela, która ginie, jest rabowana, co powoduje, że zarówno dręcz, jak patogeny w dużych ilościach zostają przenoszone do innych uli. Tak infekowane rodziny najczęściej umierają, zarażając kolejno inne.
Dlaczego zatem niektórzy z pszczelarzy „nieleczących” negują istnienie „bomby roztoczowej”? Należę do tych, którzy nie mają wątpliwości, że takie zjawisko istnieje. Wielokrotnie opisali je praktycy i badacze. Nie mogę też wykluczyć, że takie „bomby” pokonały niektóre z moich rodzin. Uważam jednak, że zjawisko masowo dotyka tylko te rodziny, które są pozbawione zdolności obronnych. Rodziny, które wykazują odporność lub tolerancję na dręcza najwyraźniej nie rabują intensywnie innych, blokują porażonym pszczołom wstęp do uli, szybko minimalizują ryzyko następnego porażenia (tzw. „roztoczowa czarna dziura”) lub też w jakiś inny sposób ograniczają prawdopodobieństwo negatywnych skutków „bomby”, wykazując np. zwiększoną tolerancję na pasożyta. Zjawisko nie powoduje zatem zauważalnych skutków dla reszty pasieki.

Kierunki selekcji

Nie mam nic przeciwko dziko żyjącym rodzinom w sąsiedztwie. Bardziej obawiam się pasiek, w których używa się dużych ilości chemii i nie stosuje selekcji pszczół w kierunku wzmocnienia ich odporności na choroby. Pszczelarze martwią się jednak o swoje rodziny, bo sami mówią, iż one są przecież selekcjonowane po to, żeby „przyniosły miód nawet spod ziemi także w okresach dziur pożytkowych”. Są świadomi tego, że brak nektaru lub spadzi może oznaczać rabowanie każdej słabnącej rodziny w okolicy – niezależnie od przyczyny jej słabnięcia.
Od lat namawiam, by wspierać pszczoły w budowaniu ich odporności, na każdej płaszczyźnie, zaczynając od przyjęcia właściwego kierunku selekcji. Powinniśmy dążyć do tego, aby nasze pszczoły były odporne i zdrowe i nie wymagały kuracji toksycznymi substancjami lub żrącą chemią. Być może wtedy pszczelarze przestaną się obawiać swoich własnych rójek, które żyją w dzikich gniazdach.
Roger Patterson, doświadczony brytyjski pszczelarz-praktyk, przez kilkadziesiąt lat zajmował się m.in. usuwaniem dziko żyjących rodzin pszczelich w West Sussex na południu Anglii. Łącznie było ich kilkaset, ale jego zdaniem nawet w starych, czarnych plastrach nigdy nie znalazł objawów klinicznych zgnilca amerykańskiego. Sporadycznie napotykał rodziny chore na grzybicę wapienną, ale we wszystkich przypadkach była to bardzo łagodna postać choroby. Patterson uważa, że rodziny chore i nieprzystosowane bardzo szybko eliminowane są na drodze selekcji naturalnej. Wynika stąd, że bezpośrednia przyczyna śmierci pszczół nie przenosi się na te dziko żyjące, skoro są one zdrowe.


środa, 11 listopada 2020

Model Ekspansji - rewizja po latach

Końcówka lata i jesień są dla mnie wyjątkowo pracowite. Ale dziś jest święto, a we wsi cicho... więc aż głupio włączać elektronarzędzia. Jest więc czas wrócić do bloga i nadrobić zaniedbania. 

W ostatnim czasie znów pojawiły się dyskusje na temat wyboru pewnych metod selekcji pszczół odpornych. Takie rzeczy oczywiście dzieją się okresowo: gdy pojawiają się nowe, zapalone do tematu osoby, jest tylko kwestią czasu, aż pojawią się dyskusje. I oczywiście każda sroka swój ogonek chwali. Ja wspierałem i wspieram każde działanie, które ma nas wszystkich przybliżyć do celu. Niezależnie od tego czy w mojej ocenie mają mniej czy więcej sensu. Jeżeli ktoś chce prowadzić selekcję na 2 rodzinach pszczelich - proszę bardzo, droga wolna; jeżeli ma to być z wykorzystaniem amitrazy - cóż, nie zabronię, bo zabronić nie mogę. Ale w dyskusji swoje powiem, bo takie moje prawo. Co najwyżej mogę ubolewać, że ktoś nie chce dołączyć się do już działającej współpracy, która pokazała już pewne drobne sukcesy. Jeżeli ktoś jednak chce zaczynać od zera, od tego co my mamy już za sobą (niezależnie od tego jak daleko nam jeszcze do właściwego celu), od wyszukiwania matek gdzieś na świecie, od ponownego przechodzenia przez podstawowy odsiew zupełnie nieprzystosowanych pszczół - jej/jego wola. 


W toku dyskusji nad metodami wracają czasem jak bumerang argumenty odnośnie tego, że "Model Ekspansji" niczego nie selekcjonuje. Ba, w ogóle nie można go stawiać obok działań hodowców. "Model ekspansji" - jak się dowiedziałem wczoraj - jest li tylko "romantyczną walką z lokalnymi kundelkami". Nie można go porównać do prawdziwej hodowli, która jest zawodem, a porównywanie tych dwóch zajęć do siebie byłoby "grubym nieporozumieniem". Zgadzam się w zupełności i cieszę się, że mojej działalności nikt nie porównuje do hodowli pszczół organizowanej przez zawodowców. Z całym szacunkiem dla zaangażowania, wiedzy i skrupulatności zawodowych hodowców, to właśnie ta działalność doprowadziła i doprowadza do coraz gorszego stanu pszczół. Oczywiście "hodowla" to tylko narzędzie. Można je też wykorzystać w słusznym celu. Czekam więc z niecierpliwością aż się to stanie. Jeżeli więc ktoś wskaże mi hodowcę, który to narzędzie w słusznym celu wykorzystuje, to będę niezmiernie wdzięczny i zadowolony, że wreszcie się coś zmienia. Znam kilka takich przypadków - żaden z nich nie prowadzi hodowli w Polsce. Oczywiście nie znam wszystkich hodowców (ba, odkąd zorientowałem się, że nie robią w zasadzie nic w kierunku jaki mnie interesuje, po prostu zająłem się swoją robotą i przestałem ich poszukiwać - bo to była strata czasu), nie znam ich metod - nie mogę więc generalizować. Będę bardziej niż szczęśliwy gdy ktoś dowiedzie mi, że jakiś hodowca podejmuje hodowlę lokalnych pszczół odpornych w Polsce. Czekam na to z niecierpliwością. Do tej pory się nie doczekałem i przyznam, że nie mam wielkiej nadziei. Ci, którzy gdzieś tam w ofercie mają pszczoły, które pochodzą z krócej lub dłużej nieleczonych populacji - zgodnie z moją wiedzą nie prowadzą dalej lokalnej selekcji. Pewnie czasem powielają to co mają, najczęściej leczą, bo boją się sprawdzić w boju, to co lata im na pasiekach. Najwyraźniej tyle w nich wiary i przekonania co do posiadanego materiału genetycznego i własnej nad nim pracy. Czy warto ten materiał od nich brać - choćby na start selekcji? Nie wiem, być może. Jeżeli jest to materiał, który gdzieś już coś przeszedł/pokazał, to na pewno warto spróbować. Co ja mówię... Zachęcam do tego z całego serca! Ale nie po to, żeby potem narzekać, że to wszystko ściema, bo pszczoły umarły. Kupić, rozmnożyć, pracować nad tym dalej lokalnie - licząc się z tym, że pszczoły sobie nie poradzą - z różnych powodów (o niektórych z nich będzie poniżej). Nie liczyłbym przy tym na gwarancję sukcesu, a raczej na (być może) zwiększone prawdopodobieństwo. Dlaczego? Bo przeżywalność pszczół jest czymś większym niż tylko to, co można przekazać genetycznie. Opiera się na pewnych mechanizmach, które - będąc tymi "genetycznymi" lub nie - muszą zostać na swój sposób włączone i utrzymywane na wysokich obrotach. Mówię tu przykładowo o reakcji immunologicznej na patogeny. Jeżeli więc weźmiemy najlepszy materiał genetyczny i potraktujemy go zgodnie z "najlepszymi" wzorcami pszczelarstwa nowoczesnego, to nie postawię na te pszczoły funta kłaków. Jeżeli też ktoś zamierza wyciągnąć z genetyki pszczół co tylko się da, utrwalać to przez inbredowanie, czy sztuczne unasiennienie, a potem takie reproduktorki leczyć, aby utrzymać osiągnięty "sukces" to... droga wolna. Mnie w to proszę nie mieszać. Jest to poza moim rozumieniem tego tematu. Z przyjemnością jednak zapoznam się z praktyką, o ile oczywiście ktoś poda mi choć jeden przykład, w którym to się udało i zadziałało. Nawet Juhani Lunden, który "igłą" utrwalał przecież kombinacje genetyczne, cały czas wystawiał swoje pszczoły na presje. Nie było tam leczenia reproduktorek, bo... to po prostu nie ma sensu. Ale to wolny kraj, każdy może robić to co chce (w granicach prawa).


O "modelu ekspansji" pisałem jeszcze w 2015 roku. O ile wówczas był to dla mnie model czysto teoretyczny (próbowałem go przecież stosować dopiero pierwszy sezon), to teraz mam już kilka lat praktyk za sobą. Dalej uważam go najlepszą metodę selekcji przeżywających pszczół z wykorzystaniem selekcji naturalnej. Metoda Erika Osterlunda, który pszczoły leczy gdy tego potrzebują, jest dla mnie numerem 2. Parę lat temu miałem w jego metodę mniejszą wiarę. Dziś Erik udowadnia mi, że się myliłem. Z tym zastrzeżeniem, że w międzyczasie dowiedziałem się, że podjął szeroką współpracę w swojej okolicy i nasycił region trutniami wywodzącymi się z kilkuset selekcjonowanych rodzin pszczelich. Nie dziesięciu, tylko kilkuset. Ale wróćmy do ekspansji, bo nie ma to być wpis o metodzie Erika, tylko rozważania o praktyce ostatnich lat stosowanego przeze mnie modelu selekcyjnego. 

W zasadzie podtrzymuję wszystkie wady i zalety modelu, które wspominałem we wpisie z 2015 roku. Muszę tylko wprost podkreślić (co czytelnicy mojego bloga wiedzą, bo o tym piszę często), że liczyłem na więcej w zakresie produkcji pasiecznej. Ale ta mniejsza/znikoma/ba... zerowa produkcja wynika też nie tylko z przyjętego modelu, ale i ze współpracy, którą podejmuję. W 2017 otrzymałem pomoc od Łukasza, która była mi wówczas bardzo potrzebna i okazała się dla mnie niezmiernie cenna. Chciałbym też wierzyć, że "wycisnąłem" z niej co się tylko da. Od tego czasu próbuję więc ten "dług" spłacić pomagając na miarę moich możliwości każdemu, kto tylko podejmuje z nami bliską współpracę i od 3 lat rozdaję corocznie około 20 - 25 % swojej pasieki. Zmierzam do tego, że przy tych samych zasobach moja pasieka bądź to mogłaby rosnąć szybciej, bądź też pszczoły mogłyby być utrzymywane w większej sile (co jest dla pszczelarza o wiele mniejszym kłopotem niż przy utrzymywaniu maluchów). Mam jednak nadzieję, że ta moja pomoc okaże się dla innych równie cenna jaką pomoc Łukasza była dla mnie i oby przyniosła też dalszy rozwój współpracy. 

Po latach praktyki podtrzymuję więc w zasadzie wszystkie teoretyczne przemyślenia o modelu ekspansji z 2015 roku. Z jedną różnicą, o czym już chyba wspominałem w innych wpisach: Naiwnością z mojej strony był sąd, że wszystkie rodziny, które przeżyją, w pierwszych latach będą się rozwijały prężnie i zdrowo - czyli "normalnie". Zakładałem, że z rodziny można zrobić kilka, do - w teorii - nawet kilkunastu małych rodzin. W teorii... wciąż to podtrzymuję. W praktyce pszczół bez leczenia okazało się to naiwnością i bzdurą. Popatrzmy hipotetycznie na 3 korpusy pszczół "na czarno" na pełnej ramce wielkopolskiej. Takie rodziny przy nowoczesnej gospodarce pasiecznej, to nic dziwnego. Powiedzmy, że mamy 10 ramek nabitych czerwiem, 10 ramek miodu i 10 ramek suszu, okresowo zapełnianego nakropem. Wszystko to roi się od pszczół. W "normalnej" gospodarce to nic dziwnego. W teorii nie ma żadnego problemu, żeby taką rodzinę podzielić na 10 rodzin składających się z 1 ramki czerwiu (z matecznikiem), 1 ramki miodu i 1 ramki osłonowej - wszystko "na czarno" obsiadane przez pszczoły. Taki odkład utworzony z początkiem maja, do zimy idzie w sile co najmniej 7 - 8 ramek pszczół "na czarno", a więc w sile biologicznej zupełnie wystarczającej do zimowania. Do tego spokojnie, jako jedenastą rodzinę, można by zrobić niewielki pakiet ze "starą" matką, który osiągnie podobną wielkość, jeżeli zapewnimy mu susz. Mała córka znajomej mojej żony powiedziała kiedyś, że chciałaby mieć termos, bo mogłaby sobie w nim nosić zupę do szkoły. Gdy już dostała termos powiedziała mamie: "No dobra, tylko skąd wziąć zupę?". Wracając do naszego hipotetycznego podziału hipotetycznej rodziny, pytanie nasuwa się samo: "no dobra, tylko skąd wziąć 3 korpusy pszczół na czarno?". Wcale nie twierdzę, że nie da się tego osiągnąć. Da się. Ale nie z każdą "przeżytą" rodziną. Co roku mam po kilka takich silniejszych - w pewnym etapie sezonu osiągają siłę około 4 moich korpusów "18" tek, co jest rozmiarem zbliżonym do tej hipotetycznej rodziny. W tym roku rodzinę "przedwojenną" podzieliłem - o ile pomnę - na 7, a rodzinę "R2-3" na bodaj 8 "małych" części. Problem jest w tym, że jeżeli zazimuję ponad 40 rodzin, to kolejnego roku takich czterokorpusowych rodzin nie mam 25 czy 30, ale 2 lub 3 i może drugie tyle bardzo zacnych rodzin, które nie pokazują żadnych problemów, ale nie osiągają więcej niż około 3 moje korpusy "18'tki". Inne rozwijają się z problemami lub bez nich, ale nie są w wystarczającej sile, żeby do szczytu sezonu zbliżyć się do dużych rozmiarów. Rzecz jasna, gdyby je "wytrzymać" dłużej, zapewne mogłyby jeszcze "ciut" wzrosnąć. A może dogoniłyby je problemy i zaczął się ich upadek, przed którym ratuje przerwa w czerwieniu i podział? Trudno powiedzieć. Na razie mam za mało zasobów na takie dziwne "eksperymenta" jak utrzymywanie rodzin w sile od początku do końca sezonu. Kto wie, być może inne rodziny, które odstają, mogłyby do końca lata również wzrosnąć do "zacnej" siły? One jednak także są dzielone w szczycie sezonu. Ot, po prostu w ramach "modelu ekspansji" dochodzące do siły rodziny są dzielone na odkłady. Czasem ze "swoją" genetyką, a czasem z genetyką tych "lepszych". 

Model ekspansji powoduje więc, że - przynajmniej w warunkach mojej pasieki - trudno mi jest wyłuskać wystarczająco zasobów, aby zarówno zapewnić odbudowę liczby rodzin i rozwój, jak i przeznaczyć wystarczająco pszczół do produkcji. Skromne zasoby mogłyby zostać wykorzystane w jednym lub drugim celu, a moje wybory zapewne najlepiej świadczą o tym jakie są moje priorytety. 



Prześledźmy więc praktykę ostatnich 3 lat (uśredniając):

- zimuję każdego roku po ponad 40 rodzin;

- przeżywa +/- 50% (wiosną 2020 było to ok. 40 %)

- z około 20, które przeżywa 5 - 6 jest w (bardzo) dobrym zdrowiu i kondycji, 8 - 10 jest w stanie średnim (lepszym lub gorszym), ale pewnie byłyby w stanie być względnie samowystarczalne i kolejne 5 - 6 jest rodzinami, które wychodzą z zimy z dużymi problemami lub w ogóle jako garstka pszczół;

- z tych zasobów w szczycie sezonu tworzę około 60 - 70 rodzin (statystyczny podział każdej jest więc mniej więcej na 3 części), z czego do zimy idzie ponad 40, paręnaście ląduje u innych, a dalsze wykruszają się z różnych powodów (kilka jest rabowanych, a gdy/jeśli traci się matka rodziny są łączone z innymi). 

- siła moich rodzin jest bardzo różna i zależy od wielu czynników. W ciągu sezonu mogę mieć na jednej pasiece rodzinę na 4 korpusach (przed podziałami) i obok ramkę pszczół z matecznikiem. Jako najsłabsze do zimy idą odkłady w rozmiarze około 6 - 7 ramek pszczół z czerwiem w sierpniu na minimum 4 ramkach - w tym co najmniej 3 z dużą jego ilością (wszystkie mniejsze odkłady są najczęściej zasilane, chyba że wystąpi osłabienie w samym końcu lata, wówczas taka rodzin(k)a zostaje w tej sile w jakiej jest).


Model ekspansji jest oczywiście metodą na swój sposób stałą. Chodzi po prostu o to, aby tworzyć więcej rodzin niż tak naprawdę chcemy i potrzebujemy aby mieć rezerwę na wypadek strat i aby długofalowo nasza populacja selekcjonowała się przy wykorzystaniu doboru naturalnego (w sztucznych warunkach pasieki). Sama ekspansja jednak może być różna w zależności od sezonu. Moim założeniem jest, aby osiągać pewien próg rozwoju liczebnego. Jeżeli daleko mi do tego progu (a tak bywa) staram się utworzyć więcej małych rodzin. Jeżeli osiągnę pewien stan stabilizacji, na pewno będę tworzył mniej, ale za to silniejszych rodzin. Przykład. Mam 40 rodzin, a chciałbym kolejnego roku zazimować 50 (wliczając straty matek czy inne okoliczności trzeba w szczycie sezonu utworzyć około 60). Jeżeli wiosną zostanie mi 15, trzeba będzie z każdej (statystycznie) zrobić 3 nowe odkłady, czyli każdą podzielić na 4 części. Taki podział wydaje się absolutnie graniczny przy pszczołach nieleczonych (w statystycznym roku, w mojej pasiece, przy moich pożytkach itp.) - w niektórych latach będzie zupełnie nierealny, w innych uda się to przeprowadzić. Jeżeli natomiast przetrwałoby 30 rodzin, to wystarczy z każdej rodziny (statystycznie) zrobić po 1 odkładzie, aby osiągnąć zaplanowany cel. Liczę kiedyś na taki rok, aby można było wreszcie myśleć o stabilizacji i zarówno sobie, jak i pszczołom dać trochę wytchnienia...

Wiele osób zarzuca modelowi, że małych rodzin w zasadzie nie można porównać do rodzin dużych/pełnowartościowych biologicznie i produkcyjnie. Prowadzenie selekcji na nieleczonych odkładach w ich mniemaniu nie ma więc sensu, bo nie można ich ze sobą porównywać, oceniać długości przetrwania, wyniki pomiarów liczby dręcza są zupełnie niewiarygodne i nieporównywalne, a w ogóle to utworzenie nowego odkładu, jest niejako pracą od zera, bo przecież to zaczątek nowej rodziny i wraz z utworzeniem takiego odkładu "resetujemy" naszą pracę... Na swój sposób to wszystko prawda. Erik może z całą stanowczością powiedzieć, że tą konkretną rodzinę ma nieleczoną od tylu i tylu lat/miesięcy i może podać jej wyniki z całej historii - zarówno jeżeli chodzi o produkcję, jak i liczbę dręcza. Zgoda. Jest to wynik zobiektywizowany, którego nie sposób mieć w "modelu ekspansji". Pewnie dałoby się to zrobić, gdyby ekspansja polegała na utworzeniu jednego odkładu rocznie z danej rodziny. Wówczas można by mieć dane dotyczące długości życia konkretnej rodziny. Na pytanie jak długo taka żyje, mógłbym powiedzieć - ta ma 3 lata, ta 2, ta rok. W sytuacji kiedy z jednej dużej rodziny tworzę mniej więcej 7 równych małych odkładów, nie sposób przyjąć, że zachowana zostaje długość życia danej rodziny. I ja sam nie wiem czy taki odkład, który wywodzi się z poprzedniorocznego odkładu, ma już 2 lub 3 lata czy tydzień. I przyznam, że mnie to mało obchodzi. Mnie interesuje całość populacji. Mogę mieć wszystkie rodziny mające tydzień. Ważne jest dla mnie to, że pasieka jest samowystarczalna od 2017 i oparta o genetykę, która leczona była ostatni raz w 2014 roku (oby się to utrzymało). Patrzę więc nie jednostkowo, ale populacyjnie. Przy założeniu, że dzielimy każdą rodzinę w pasiece "do dna" i każdy świeżo utworzony odkład byłby leczony (co czasem - z niezrozumiałych mi powodów - przychodzi do głowy niektórym "selekcjonerom"), to - nie wchodząc przy tym w skomplikowane modele matematyczne - śmiertelność na poziomie 50% oznaczałby, że statystycznie rodzina żyje 2 lata. A tak naprawdę niewiele więcej niż rok kalendarzowy, bo umiera drugiej zimy po utworzeniu. Jeżeli jednak dzielimy całą rodzinę na kilka mniejszych, każda z nich ma swoją "dawkę" dręcza, część z nich umiera, a część nie... to ja nie podejmuję się określić jak przeżyciowość 50% populacji przekłada się na długość życia poszczególnych rodzin. Istotnym w tej układance jest to, że cała populacja jest stale zainfekowana dręczem i przy statystycznie równym podziale, każda z cząstek rodzin otrzymuje odpowiednią proporcjonalnie liczbę pasożytów.

Teraz przejdę do tego, dlaczego uważam, że model ekspansji jednak selekcjonuje pasiekę - bo selekcjonuje nie tylko pszczoły, ale właśnie całą pasiekę. 

Selekcjonerzy pszczół skupiają się przede wszystkim na ich cechach. W takiej "zabawie" to one są kluczowe. Wybierają jakąś mierzalną cechę i w zależności od wyniku pomiaru, do kolejnej rundy przechodzą te, które są w widełkach. Wszystko byłoby super, gdyby przeżywalność pszczół zależała tylko i wyłącznie od ich cech. Nie mówię, że nie zależy w ogóle, ale, że nie zależy tylko od nich. Na świecie istnieje bardzo wiele populacji (np. w południowej Afryce), w których rodziny pszczele, według doniesień naukowców mogą mieć okresowo po 20 - 30 TYSIĘCY osobników dręcza - I ŻYJĄ(!). To niezły wynik zważywszy na to, że pszczelarze podają do uli kolejne dawki toksyn gdy po wcześniejszej osypuje się po 15 - 20 samic roztoczy... Gdzie tkwi cud? Cudów nie ma. Przeżywają, bo dręcz nie niesie tam zagrożenia w postaci groźnych patogenów. Wszystkie są "zaprzyjaźnione". A są "zaprzyjaźnione" bo lokalne warunki (warunki życia dzikiej populacji + metody lokalnych pszczelarzy) sprzyjają ich ewolucji w kierunku zmniejszenia ich zjadliwości, a pszczoły poddane stałej presji łagodnych form patogenów, mają wykształconą w wystarczającym stopniu odpowiedź immunologiczną aby te patogeny trzymać w ryzach. Koniec cudu. Co się też okazuje, jeżeli pszczoła nie zachoruje (patogen nie będzie się w niej namnażał z niekontrolowaną prędkością, pokonując bariery immunologiczne), to dręcz nie będzie miał czego przenosić na inne pszczoły... Logiczne, nie? A jednak jest to tylko częściowo logiczne. Bo patogen mógłby przecież namnażać się w dręczu, a nie w pszczole. Okazuje się jednak, że tak nie jest - a przynajmniej nie w przypadku najgroźniejszych wirusów w pewnej populacji i przynajmniej tak wyszło z badań, z którymi się zapoznałem (być może w innej populacji, z innym patogenem byłoby inaczej? trudno powiedzieć). Mamy więc pewien ciąg logiczny: 

Pojedyncza pszczoła choruje => dręcz żeruje na niej => dręcz "nasyca się" patogenami z chorej pszczoły => żerując na innych robotnicach/czerwiu dręcz przenosi patogeny => rozpoczyna się niekontrolowana epidemia, która doprowadza do wypszczelenia i śmierci rodziny.

I teraz wyobraźmy sobie następujący ciąg logiczny:

pojedyncza pszczoła nie choruje => dręcz żeruje na niej, ale nie pobiera z niej zabójczych patogenów w dużych ilościach => dręcz żeruje na innych osobnikach => żeruje dalej => nic się nie dzieje. [nuda, aż się chce wyjść z kina...]

Jeżeli więc mielibyśmy ekologiczny układ między organizmami w ulu, w którym: 

a) pszczoły są odporne na przenoszone patogeny, 

b) patogeny nie wykształcałyby zwiększonej zjadliwości,

c) pszczoły pozwalałyby na okresowy wzrost populacji dręcza, a zaczynałyby go ograniczać (korzystając z posiadanych już od dawna zdolności) dopiero wówczas kiedy realnie by im przeszkadzał,

to wówczas moglibyśmy się cieszyć zdrowymi pszczołami, niezależnie od tego czy w rodzinie byłoby 20 czy 10000 osobników dręcza (to się zresztą dzieje w populacjach Ameryki Południowej i Afryki Południowej). 

Ten powyższy scenariusz nie tylko jest hipotetycznie możliwy, ale jest rzeczywistością w wielu miejscach na mapie świata. Jest też faktycznie możliwy punktowo w otoczeniu pszczół nieprzystosowanych (a więc w populacjach nie izolowanych). Oczywiście w tych ostatnich przypadkach (jak np. w populacji niedaleko Avignon, czy w lesie Arnot) na pewno takiej populacji jest się trudniej utrzymać, niż w przypadku rozległych regionów RPA czy Brazylii, gdzie wszystkie organizmy przeszły proces koadaptacji. Niemniej jednak to się dzieje. A zmierzam do tego, że skupienie się tylko i wyłącznie na cechach pszczół wprost ograniczających populację dręcza jest tylko sukcesem połowicznym. Selekcja naturalna działa tu o wiele lepiej, bo wprost i bezpośrednio, jak również pośrednio, oddziałuje pełniej na wszystkie organizmy biorące udział w tej ekologicznej układance. 


W przypadku warrozy problemem jest tak naprawdę siła presji pasożyta (czy raczej przenoszonych patogenów). Dziś rodzina wizualnie ma się dobrze, a za trzy tygodnie może jej nie być. Wszystko zależy od tempa rozwoju wewnątrzulowej epidemii, a pośrednio od wielkości populacji dręcza, czy raczej stosunku wielkości tej populacji do odpowiedzi immunologicznej pszczół i zjadliwości patogenów. W rodzinie, w której odpowiedź immunologiczna pszczół będzie mała, 500 osobników dręcza może doprowadzić do katastrofy. Tam gdzie odpowiedź immunologiczna będzie większa, rodzina poradzi sobie z dziesięciokrotnością tej liczby pasożytów. Zapewne dziś statystyczna rodzina pszczela umrze przy 1000 - 1500 osobników roztoczy. Nie dlatego, że ma tyle roztoczy, ale dlatego, że przy tej liczbie roztoczy, przenoszone przez nie zjadliwe patogeny pokonają zdolności obronne pszczół. I znów, patrząc od drugiej strony: im lepsza odpowiedź immunologiczna (lub mniej zjadliwe szczepy patogenów), tym więcej roztoczy może być w ulu bez zagrożenia dla życia rodziny pszczelej. 

Teoretycznie, będąc pszczelarzem w RPA lub Brazylii, w ogóle nie musimy się tym tematem zajmować. Przyroda zadbała o równowagę, bo ludzie mało jej przeszkadzali. Cały układ przeszedł proces selekcji naturalnej i wszyscy mają się dobrze - łącznie z dręczem. Posiadając natomiast względnie małą pasiekę na terenie Polski musimy się zastanowić na co mamy wpływ (choćby pośrednio), a na co nie i jakie są czynniki istotne w całej tej układance.

1. Mamy ograniczony wpływ na genetykę pszczół, z racji tego, że wszystkie pszczoły krzyżują się ze sobą w sposób zupełnie niekontrolowany (nawiązując do jednej z wcześniejszych dyskusji: nawet jak ustawimy kilka barci w pentagram...). Możemy więc selekcjonować nasze pszczoły aby uwydatniły potrzebne cechy, możemy próbować przekazywać te cechy kolejnym pokoleniom, ale i tak otoczenie będzie na nas wpływać pewnie bardziej niż my na nie...

2. ... na szczęście wydaje się (to mój wniosek z analizy różnych danych i przemyśleń praktyków), że pszczoły w większości mają jakieś zdolności ograniczenia populacji dręcza...

W tym miejscu zatrzymam się chwilę dłużej. Zastanówmy się. Pszczoła jest większa i silniejsza, a dręcz jest na tyle duży, że pszczoła może go wyczuć dotykiem, czy zobaczyć. Owszem ma pewne problemy na poziomie chemicznym (z racji upodabniania się zapachu dręcza do nosiciela), ale i to okazuje się w pewnych sytuacjach niewystarczające dla pasożyta. Najwyraźniej po prostu dręcz pszczołom... nie przeszkadza. Moje przemyślenia kierują mnie w tą stronę: gdy pszczołom dręcz zaczyna przeszkadzać to kierują w jego stronę jakieś mechanizmy obronne. Tyle, że wtedy dla większości rodzin jest już za późno, epidemia wybucha, rodzina wypszczela się... Pszczoły w RPA mogą mieć 100 lub 30000 roztoczy (według znanej mi wiedzy nie umierają z żadną z tych liczb). Jak dla mnie oznacza to, że na pewnym etapie po prostu coś z robią z pasożytem... Liczba dręcza zmniejsza się i zwiększa, w zależności od różnych czynników. Jak pszczoły się wkurzą, to po prostu pozbywają się dręcza. A do tego czasu pozwalają mu się mnożyć.

3. Pojedynczy pszczelarz ma znikomy wpływ na genetykę/zjadliwość patogenów. Mamy na nie ogromny wpływ w swojej "pszczelarskiej masie". Im więcej używamy środków dezynfekcyjnych, biobójczych, leków itp tym bardziej sprzyjamy ich ewolucji w kierunku zwiększenia zjadliwości. Tego dowodzą choćby przykłady patogenów szpitalnych.

4. ALE możemy w pewien sposób kontrolować patogeny przez tworzenie złożonych ekosystemów bakteryjno grzybiczych w ulach (i w/na pszczołach). Im bardziej złożone i skomplikowane te systemy, tym "mniej tam miejsca" dla patogenów. W teorii, zdrowe i złożone biofilmy, mogą same (przynajmniej w pewnym zakresie) kontrolować populację patogenów. Czyli one będą występować i będą tej samej genetyki co odpowiednie patogeny w innych pasiekach, ale nie będą rozmnażać się w niekontrolowany sposób (będzie ich mniej), a zapewne w niektórych przypadkach - np. w interakcjach z innymi organizmami - być może mogą stracić zjadliwość.

5. Odpowiednia selekcja pszczół (i metody chowu) w obecności presji patogenów/pasożytów może doprowadzić do wykształcenia u pszczół lepszej reakcji immunologicznej na obecne patogeny. Na to na pewno mamy swój pośredni wpływ. 

Jeżeli zastanowimy się nad powyższymi czynnikami, to okaże się - przynajmniej ja nie mam żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości - że oddanie pszczół selekcji naturalnej będzie wpływać najpełniej na pozytywne sprzężenie wszystkich tych czynników w sposób pozwalający na przetrwanie pszczół (nie wszystkich rzecz jasna, ale tych, które przejdą przez "wąskie gardło"). I wydaje się, że nie powinno mieć wielkiego znaczenia czy proces ten będzie zachodził w pełnowartościowej produkcyjnie rodzinie na 3 korpusach wielkopolskich "na czarno" czy w pięcioramkowym odkładzie. 


Oczywiście w grę wchodzą też inne czynniki. Te w jakiejś części są/mogą być argumentami przeciw mocnemu dzieleniu pszczół w ramach pszczelarskiej ekspansji. Cały układ jest bardzo skomplikowany. Mamy choćby całą wiedzę, którą przekazuje Torben Schiffer ("Pszczelarska (r)ewolucja"): pszczoły, tak jak my, mają swoją piramidę potrzeb. Nie zajmą się więc "higieną", dopóki nie "opanują" gniazda. Dzielenie pszczół na drobne, jakkolwiek z punktu widzenia proporcji liczby dręcza do pszczół robotnic, jest bez znaczenia, to jednak wpływa długofalowo na równowagę sił. Pytanie w którą stronę przechyla się szala. Z jednej strony podział osłabia w pewien sposób pszczoły, o czym było przed chwilą, z drugiej długofalowo zmniejsza presję dręcza na kilka sposobów. Po pierwsze różna jest dynamika rozwoju populacji pszczół i dręcza (o tym pisałem w poście: "Podziały a ilość roztoczy w ulu"), po drugie przerwa w czerwieniu realnie wpływa na obniżenie liczby roztoczy w ulu (wg. szacunków Torbena 1,5 - 2 % populacji dręcza umiera dziennie z naturalnych lub "nienaturalnych" przyczyn - podobne dane, o ile pomnę, podaje też Ralph Buchler). Wydaje mi się więc, że w tym przypadku bilans wychodzi mniej więcej na zero, czy dzielimy rodziny czy też ich nie dzielimy. Ale. Znów o ile pomnę, Ralph Buchler podaje, że w ramach eksperymentu dzielono rodziny zaraz przed zimowlą na mniejsze, liczące po ok. 3000 pszczół (jeżeli czegoś nie mylę, dzielono rodziny produkcyjne po sezonie na 4 lub 5 części - był to podział już na etapie bezczerwiowym). Rodziny te, choć znacząco mniejsze, rozwijały się w sezonie wyjątkowo prężnie i już na etapie (po raz trzeci - jeżeli czegoś nie mylę) przełomu wiosny i lata, wyrównywały się siłą z rodzinami, które w taki sposób dzielone nie były. Wydawało by się więc, że to doskonały sposób na podziały i w teorii - patrząc z punktu widzenia pszczelarzy zawodowych/komercyjnych - byłby to idealny sposób, bo można by cały sezon utrzymywać rodziny w sile. Okazało się jednak, że rodziny te miały znacząco zwiększoną śmiertelność. Hipoteza była taka, że następowało "zużycie" (każda z robotnic musiała wychować więcej młodych robotnic niż w rodzinie nie dzielonej) - co ciekawe to "zużycie" następowało wiosną, na etapie "gonienia" siły rodzin, a śmiertelność występowała kolejnej zimy - czyli "zużycie" jednych robotnic wiosną przekładało się na śmierć rodzin już wtedy, kiedy nikt nie pamiętał o tamtych robotnicach, bo dawno odeszły do krainy wiecznych pożytków... Zaistniał więc jakiś mechanizm (zapewne ujawniony na poziomie epigenetycznym), który "przedłużał" "zużycie" rodziny na nowe jej członkinie. Można więc postawić pytanie, czy w przypadku modelu ekspansji nie występuje podobny mechanizm? Nie mogę stwierdzić, że nie, bo tego nie wiem. Jest to sytuacja zgoła inna (podział występuje w szczycie sezonu), ale jednak mocno analogiczna. Robotnice nie tylko są "odciągane" od zabiegów higienizacyjnych (upraszczając: na które fizycznie nie mają czasu zgodnie z piramidą potrzeb), ale i potencjalnie są szybciej zużywane i żyją pod większą presją. Czy to oznacza, że może to być mechanizm zwiększonej śmiertelności na mojej pasiece? Wykluczyć się nie da. Niemniej jednak - co powtarzam w kółko tam i z powrotem - mam tak rozliczne sprzeczne przykłady z własnego podwórka, nie mówiąc o sprzecznych danych płynących z zewnątrz - że naprawdę nie sposób jednoznacznie i bez wątpliwości przyjąć tego za prawdę. Czynników śmiertelności jest po prostu zbyt wiele i mieszają się w takiej populacji jak moja. Nie raz sprzątałem już ul po rodzinie wychodzącej z zimy w rozsądnej sile i w takiej też utrzymywanej w sezonie. Dwa  przykłady z zeszłego roku to 16'tka (macierzak w końcu lipca obsiadał około 9 ramek Warszawskich poszerzanych) czy rodzina R2-2 (macierzak w końcu lipca miał około 2 moje korpusy 18'tki "na czarno"). Były to dwie rodziny z czołówki pasiecznej 2019 roku, a macierzak "16'tki" należał do tych, które zakarmiły się same i dostał bodaj tylko litr syropu cukrowego dla spokojności mojego sumienia. Być może więc statystyczna prawidłowość jest taka, że maluchy mają gorsze prognozy, ale moje osobiste obserwacje tego nie potwierdzają (http://pantruten.blogspot.com/2020/05/szczyt-sezonu-2020-tuz-tuz.html).


Każdy plan i model selekcyjny i tak weryfikują kolejne sezony, a przede wszystkim zimy. Najbliższa zaczyna się praktycznie już. Nie wiem jak mają się moje pszczoły, bo nie zaglądam do nich pod daszki od dłuższego czasu. Gdy niedawno zaglądnąłem przez wylotki do kilku rodzin na pasiece pod domem, widziałem, że wszystkie sprawdzone żyją, a kłęby są rozsądnych rozmiarów, czyli odpowiadających wcześniejszemu rozmiarowi rodzin (na ile mogłem dostrzec co najmniej 4 - 5 uliczek - co się dzieje poza tymi uliczkami, tego nie wiem). Nie nastąpiło więc jakieś zauważanle wypszczelenie. Jest to - jak zawsze - optymistyczne. Biorąc pod uwagę przykłady z najgorszych (2014 i 2016) i tych ciut lepszych lat w mojej pasiece, taki stan może wróżyć tyle, że mniej powinienem się obawiać spadków całkowitych lub zbliżonych do całkowitych. Oby. Życzę wszystkim dobrej zimowli i lepszego roku niż 2020 - zarówno dla pszczół, jak i dla nas pszczelarzy. 


ps. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust uruchomił niedawno stronę, która ma w pewien sposób dokumentować dziko żyjące rodziny (https://www.freelivingbees.com/). Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią, a jeżeli wiecie o dziko żyjących rodzinach, do dokonania wpisów. 


poniedziałek, 28 września 2020

Podsumowanie kolejnego sezonu

Sezon letni 2020 w zasadzie uznaję za zamknięty. Sześć z siedmiu moich pasieczysk jest już zakarmionych i "zamkniętych" przed zimą. Dla nich było to wcześniej niż co roku. Zawsze staram się zakończyć sezon według tzw. starej szkoły, czyli do 10 września. Nigdy mi się nie udało. Zakarmienia zawsze mi się przeciągały i najczęściej ostatni przegląd polegający na zastąpieniu podkarmiaczek ramkowych zatworami (ewentualnie odsunięcie ramki za wsadzany zatwór) wykonywałem w ostatnim tygodniu września. W tym roku pierwsze z pasieczysk (T) "załatwiłem" do bodaj 12 września, kolejnych 5 do 22 września. Zostało mi najdalsze i najtrudniejsze logistycznie czyli... to pod domem (KM), gdzie mam parę kroków i mogę teoretycznie wyjść do niego w każdej chwili. Ostatni przegląd wykonam tu chyba już w październiku, bo w nadchodzącym tygodniu mają być deszcze, a na kolejny weekend zapowiada się dobra pogoda. To pasieczysko zawsze zostawiałem na koniec - zawsze mogłem użyć tu pozostałego syropu cukrowego, czy domieszać na bieżąco. Więc te rodziny były przeglądane po objeździe wszystkich innych miejsc. Ponieważ w lecie teoretycznie był tu jakiś bardzo drobny pożytek rozwojowy (było tu najlepiej, albo raczej najmniej źle z pokarmem), to odpuszczałem trochę letnie karmienie. A ponieważ na innych miejscach najwidoczniej na koniec lata względnie dopisała nawłoć (pyłek był od początku, a nektar od końca sierpnia), to pszczoły tam szybko się dokarmiły i niektóre rodziny dolały miodu "do pełna". Na pasiece domowej natomiast "zaniedbane" karmienie i brak nawłoci spowodowały, że pszczoły były opóźnione w budowaniu zapasów zimowych przynajmniej o jedną dawkę. To nie tak dużo znowu, ale i tak wystarczyło, żeby wszystko przeciągnęło się do października. Pszczoły pod domem - jako grupa - są też chyba najsłabsze. Zawsze dzieje się tak w moim "centrum sterowania pasieką", gdzie by ono nie było w danym sezonie. Tam gdzie ustanawiam sobie takie centrum dzielę pszczoły najmocniej, najwięcej wykonuję różnych zabiegów hodowlanych, więc i pszczoły mają ze mną najtrudniej. Tam też mam najwięcej "mikrusów", albo "składaków", w których trudno ocenić w ogóle jaki czynnik zaważy na przetrwaniu lub śmierci rodziny. Jak bowiem porównać rodzinę utworzoną w maju z 2-3 ramek pszczół i matecznikiem ratunkowym/rojowym do rodziny, którą utworzono z jakąś "dodatkową" matką na bazie jakiegoś nalotu, a potem na przestrzeni lata jedno- czy dwukrotnie zasilono ramką czerwiu z innych rodzin? A tym bardziej gdy na przykład na końcu lata nastąpiła jeszcze cicha wymiana... Te przypadki są przecież nieporównywalne. Jeżeli w pierwszym przypadku rodzina przeżyje lub umrze może to być jakiś czynnik genetyczny. Ot, "linia" ta może mieć lub nie ma żadnych zdolności do radzenia sobie z roztoczami. Pszczoły wywodzą się z jednej genetyki i jednej rodziny i miały cały sezon, żeby się sobą zajmować lub całkowicie walkę z roztoczami zaniedbać. Jeżeli w drugim przypadku rodzina przeżyje lub umrze może to być wynikiem wielu przyczyn lub "zasługi" takiego czy innego zabiegu lub tej czy innej genetyki, z której "składa się składak". A u mnie na pasiece są takie i takie przypadki. Rodziny łączy jedno: żadna z nich nie jest leczona, czyli cała populacja składa się z pszczół, której chemia nie tyka. 

Wydaje się, że najlepiej rodziny mają się zaś tam, gdzie po prostu zawożę utworzone mikrusy w miarę wcześnie w sezonie, a potem tylko doglądam i ewentualnie dokarmiam (pasieka T, pasieka B). Nic nie zasilam, nie przekładam, nie mieszam, nie stosuję nalotów itp itd. Rodziny idą własnym rytmem choć wywodzą się często z nienaturalnie małych odkładów (z tym, że utworzone są wcześnie w sezonie, mają zapewnioną woszczynę, a w porach głodu syrop cukrowy).

Na początek parę uwag ogólnych.

Jak co roku nie wykonałem mojego planu. Choć udało mi się odbudować liczebność (a nawet i trochę rodzin rozdać), to niestety inne warunki kuleją. Nie było mitycznego 1 kg miodu z ula, nie było samozakarmienia do zimy. 

Do zimowli idzie ponad 40 rodzin, czyli liczba podobna jak w poprzednim roku. 

Do całorocznego karmienia (a więc nie tylko na zimę) poszło, jak w poprzednich latach, średnio po około 10 kg cukru na rodzinę idącą do zimy na moich pasieczyskach - tj. 390 lub 400 kg cukru + około 20 kg ciasta. Oczywiście doszedł do tego też pokarm z zeszłego roku pozostały z zimowli. Liczby te dotyczą karmienia, które wykonywałem regularnie od końca czerwca (i pojedynczych dawek wcześniej), aż do września. Część z tego cukru (pewnie łącznie z 20 - 30 kg?) dostały też rodziny, których nie ma u mnie na pasiece, bo pojechały do innych w prezencie. 

Rzecz jasna i w tym roku nie wykonywałem żadnych zabiegów zwalczających roztocza.

Na moje oko, jak i dziurawą pamięć, rodziny idą do zimy słabsze (powiedziałbym, że średnio o ramkę) niż zeszłoroczne. W tym roku nie mam żadnych rodzin, które uważałbym za silne. Wszystkie albo osłabły w lecie (tych było ze dwie - czy to zły znak?), albo zostały podzielone w czasie sezonu "do dna". Mam więc same odkłady. Mniejsze i większe. Ale odkłady. 

Stan zdrowia jest - powiedziałbym - podobny jak w zeszłym roku, czyli względnie zadowalający. Kto wie, może nawet jest lepszy niż zeszłoroczny? Trudno mi to ocenić. W zeszłym roku, na około 40 rodzin, 30 uważałem za ładne, bardzo ładne lub wyjątkowo ładne. Pomimo tego śmiertelność miałem na poziomie aż około 60 procent (co zważywszy na różne doniesienia nie wydaje się z perspektywy aż tak złą liczbą). W tym roku także tylko kilka rodzin uznaję - z różnych powodów - za problematyczne. Jest to więc liczba taka sama czy mniejsza niż zeszłoroczna. Ale z kolei, jak już wspomniałem, pszczoły są słabsze. W przypadku paru odkładów wydaje mi się, że siła powinna być ciut większa - ale to nie jest takie osłabienie jakie obserwowałem w zeszłym roku (kilka rodzin - które potem umarły - były z początkiem sierpnia przykładowo na 8 - 9 ramkach WP, a we wrześniu zajmowały 30 - 40 % mniej, choć nie miały żadnych innych oznak choroby). Ot, mam wrażenie, że powinno być o pół ramki czy o ramkę więcej pszczół w odkładzie, który obsiada 6 czy 7 ramek. Tylko tyle i aż tyle. Czy takie "wydaje mi się" lub "mam wrażenie" świadczy o tym, że pszczoły słabną z powodów chorobowych, czy też, no właśnie, "wydaje mi się"? Nie wiem. Co do zasady, mniejsza siła w tym roku wynika z mniejszego stanu liczebnego wiosną, a równie licznych podziałów (czy raczej liczniejszych, bo w końcu z mniejszej liczby rodzin utworzyłem podobną do zeszłorocznej liczbę odkładów w ciągu sezonu). Kilka odkładów przez sezon rozwijało się pięknie, ale są i takie, które rozwinęły się do pewnego poziomu, a potem stanęły i stały.

Podobnie jak w wielu latach poprzednich nie użyłem pół grama węzy. Raczej nie mam już żadnych problemów z gospodarką bezwęzową, bo nauczyliśmy się z pszczołami korzystać z tego dobrodziejstwa - poza drobiazgami. W jednym ulu pszczoły skleiły plaster, a w jednym się oberwał przed zimą. Ot, wszystkie problemy. Ramki WP trzeba drutować lub "patyczkować", żeby był z tym spokój, a do mostków czy "przenikania" plastrów po prostu trzeba przywyknąć i okresowo to przeciąć. 

Co do miodu... W tym roku "udało mi się" pszczołom ukraść AŻ około 2,5 litra miodu z 1 rodziny. Cóż, rok był wyjątkowo trudny, co potwierdza wielu pszczelarzy. Ale w mojej pasiece rok był trochę podobny do innych. Ewidentnie było miodu mniej, ale niewiele to zmieniło w mojej rzeczywistości. Ot, w ciągu "miodowego czasu" pszczoły miały z reguły większy zapas niż w tym roku, a te które mogły mieć po 3 - 4 ramki nadmiaru po prostu ich nie miały. Czy można było pozyskać miodu więcej? Według mnie, teoretycznie mówiąc, udałoby się go pozyskać gdybym miał wiosną silne rodziny na pasiece KM (tu było najlepiej wiosną i stąd właśnie pochodziło te 2,5 litra) - była tam jednak tylko jedna i to, z produkcyjnego punktu widzenia, raczej średnia niż silna (z linii K1, przewieziona z pasieki K). Poza tym pewnie gdyby udało się zbudować i/lub utrzymać siłę na kilku pasiekach (T, B, R2) można było pokusić się o trochę miodu nawłociowego. Na koniec sezonu jednak nie było wystarczającej siły, a odkłady były mocno podlewane cukrem całe lato. 



pasieczyska

Spróbuję trochę przeanalizować poszczególne miejsca i na ile pozwala mi pamięć odnieść się do tego co gdzie stoi i w jakiej jest kondycji. 


Pasieka T - 4 rodziny.

Tam wiosną chyba w śmierci pszczół "pomogły" mrówki. Ponieważ to miejsce wydaje się mieć potencjał dałem mu kolejną (i chyba ostatnią) szansę. Na trawę wyłożyłem geowłókninę, mrówki najpierw obsypałem cynamonem (nie pomogło), potem wysmarowałem towotem nóżki stojaków (trochę pomogło), a na koniec bezpośrednio pod dennice podłożyłem listewki wysmarowane starym olejem. Wówczas już mrówek nie było, ale i sezon zmierzał do końca i ogólnie ich aktywność się zmniejszała. Jeżeli pszczoły przeżyją zimę, ale potem znów zobaczę chodzące masowo po ulach mrówki i zastanę puste ule, niestety pasieka pójdzie do likwidacji. 

A pszczoły? 2 mają się wyjątkowo dobrze (linia K1 - młoda matka 2020 [m2020] i victoria - m2020), zalane miodem (zmieszanym z syropem) prawie do ostatniej komórki. To wcale nie uznaję za korzystne. Ot, "tak wyszło". Trzecia rodzina, z linii L1 (m2019), ma się średnio - a raczej na koniec sezonu całkiem ok, ale przez lato coś ją chyba dręczyło i wymagała zasilenia. Czwarta to przedwojenna - matka bodaj też z 2019 (m2019) - ma się względnie dobrze. 


Pasieka R2 - 2 rodziny (zaraz obok stoi 8 rodzin znajomego)

mają się, na moje oko, wyjątkowo dobrze. Są to 2 odkłady z linii R2-3 utworzone jako mikruski z matecznikami rojowymi (czyli m2020). Rodzinki te można zobaczyć na filmach na moim kanale YT.


Pasieka Las1 - 4 rodziny w tym 3 w Projekcie Fort Knox.

Mam tu:

- przepiękną rodzinę GMz(FK) - m2019 [o ile przetrwa, w przyszłym roku będę próbował tą genetykę namnożyć w mojej "prywatnej" pasiece]; 

- całkiem zgrabną L1(FK) - m2020, 

- dosyć średnią i chyba z problemami, w ulu WP: B5(FK) (mój przetrwalnik) - wydaje mi się, że matka z 2018 (m2018). Obawiam się, że po kilku latach to może być koniec tej rodziny...

- spoza fortu całkiem ładny odkład, choć coś nie szło mu zakarmienie się, z linii R2-3 m2020 (matecznik rojowy). 


Pasieka Las2 - 5 rodzin

W lecie rodzina, która - jak mi się wydaje - wywodziła się od matki 16'tki umieszczonej w "sztucznej barci", wyroiła się. Co dziwne była w sile może pełnego korpusu 18'tki, może trochę większej. Dzięki temu zrobiłem z niej 3 odkłady z matecznikami rojowymi. Trzy siostry 16'tki (m2020) mają się nieźle, a siła jest adekwatna do tej w jakiej były utworzone - czyli macierzak jest najsilniejszy, a dwa utworzone odkłady w zgrabnej, choć mniejszej, sile. Nie mają żadnych oznak chorobowych. Stan zdrowotny wszystkich oceniam na bardzo dobry. Wszystkie trzy matki są pomarańczowe i takie też jej córki robotnice (u mnie w pasiece dominują raczej pszczoły ciemne). Oprócz tego mam tu rodzinę z linii victoria (po cichej wymianie matki zeszłorocznej, m2020) i rodzinę-quasi-macierzak z jakiejś-tam genetyki, której nie pomnę, a która przetrwała do tego roku, ale straciła wiosną matkę i długo nie mogła wychować młodej, potem znów młoda matka się straciła i wychowała się na nowo (m2020). Ta rodzina więc cały rok miała jakieś tam "przygody" i długo nie mogła się ustabilizować. Na koniec sezonu jej stan wizualny jest jednak bardzo dobry - nie ma oznak chorób, a - jak na te perypetie i fakt, że pół sezonu nie było tam czerwiu - jest w sile całkiem zgrabnego odkładu.


Pasieka K - 6 rodzin

Mam tu między innymi odkład ze "starą" matką linii przedwojennej (pewny nie jestem, ale chyba matka z 2018 - m2018). Rodzina cały sezon słabo rosła. Może to kwestia starszej już matki ratunkowej, a może, co bardziej prawdopodobne, ma jakieś problemy zdrowotne? Jest tu też jej tegoroczna córka (m2020) - ta ma się lepiej, miała względnie ładny rozwój w sezonie. Obie rodziny przedwojenne są w ulach WP ocieplonych ze standardowym wylotkiem na dole. Poza tym stoi tu rodzina na bazie pszczół K1, która po różnych "przygodach" (takich jak wywrócenie przeze mnie ula, w wyniku czego matka poniosła śmierć na miejscu...) dostała młodą matkę z cichej wymiany z linii victoria (m2020). Jest tu też rodzina utworzona z pakietu z zeszłoroczną matką rojową K1 (m2019) oraz podobny pakiet ze starą matką R2-3 przewieziony z pasieki R2 - nie pamiętam czy ta matka pochodzi z 2018 czy 19 roku... - ta rodzina ma się najlepiej na całym pasieczysku. Po osadzeniu pakietu miała piękny rozwój, żadnych oznak chorób, jest mocno podlana pokarmem. Ostatnią rodziną na tej pasiece jest złapany tegoroczny rój, który być może pochodzi z pasieki mojego znajomego pszczelarza, trzymającego pszczoły obok moich na pasiece R2. Rój był dość niewielki to i rodzina nie grzeszy siłą. Ta ostatnia rodzina to jedyna "obca" wprowadzona przeze mnie do mojej pasieki w tym roku. Wszystkie inne wywodzą się z moich pszczół. 


Pasieka B - 7 rodzin

Na tej pasiece z bodaj także 7 rodzin ostatecznie przetrwała tylko jedna mizerna rodzina (w 2 uliczkach na wielkości dłoni) z linii B2  (m2019). Ta rodzina cały rok rozwijała się z pewnymi kłopotami. Siła nie jest bardzo zła, ale to wciąż najsłabsza tam rodzina. Ciekawe czy przetrwa. 

Są tam też:

- "uratowana" przeze mnie rodzina z matką R2-1 (silnie propolisująca). "Rodzinkę" tą, o ile można tak ją nazwać, bo zimę przetrwało pewnie 100 pszczół i matka (m2019), na przedwiośniu wnosiłem do domu na każdą noc i wynosiłem w ciepłe dni. Pięknie ruszyła i dziś jest gęsto na 7 ramkach. O ile w sezonie lepiej propolisowały rodziny z linii R2-3, o tyle na ostatnim przeglądzie znów ujawnił się jej silnie propolisujący charakter i ramki były zalane kitem. 

- pakiet z matką rojową K1 (m2019) - w pięknej sile i pięknym stanie.

- bodaj 3 odkłady z genetyki R2-3 - wszystkie wizualnie w dobrym zdrowiu i rozsądnej sile (m2020)

- o ile mnie w tej chwili pamięć nie myli (a w razie czego jest opisany ul), to siódmą i ostatnią rodziną a pasiece B jest rodzina z eksperymentalnego kwietniowego wychowu linii K1. Ma się dobrze.

Rodziny na pasiece B jako grupa są chyba w najlepszym stanie i kondycji. Jak wszędzie w tym roku są to oczywiście tylko odkłady. Niemniej jednak sytuacja tam - poza jedyną rodziną B2 - jest w zasadzie bezproblemowa. Rodziny najładniej się tam rozwijały, są w bardzo rozsądnej sile, ładnie zalane miodem i nie pokazują żadnych objawów chorób czy słabnięcia. W zeszłym roku jednak rodziny na pasiece B też chyba były najładniejsze jako grupa, a skończyło się to nieciekawie... "winiłem" za to budowę po sąsiedzku, ale czy była ona winna? Kto to wie. 



I wreszcie domowa pasieka KM - 15 rodzin

Tu rodzin miało być około 12 lub 13, ale... jakoś tak wyszło. 9 z nich jest "na pasiece", a 6 rozstawionych jest na całej działce w odstępach kilkudziesięciu metrów od siebie. Oprócz moich rodzin są tu dwie rodziny utworzone dla Łukasza w jego ulach (dadantach na ramce 18,5 cm), które jednak w tym sezonie do niego nie pojechały. Obydwie mają się bardzo ładnie - siła zacnego odkładu i zero widocznych problemów (linia K1 matka rojowa i R2-3 ratunkowa, m2020). Obydwie te rodziny czeka jeszcze podłożenie "pierścienia" drewnianego między dennicę i korpus, aby utworzyć poduszkę powietrzną pod korpusem. 

A ponadto (na pasiece):

- L1 (m2020) - średni odkład, ale raczej w porządku.

- przedwojenna (m2020) - utworzony niewielki odkład z racjonalnym rozwojem.

- "ktotamwieco" (m2020) - "składak" z genetyki, której nie pomnę - nie mogę wykluczyć, że L1

- B5(przetrwalnik) (m2020) - matka, która w wyniku różnych perypetii, problemów z unasiennianiem w różnych odkładach, trafiła do tegoż odkładu z genetyki mojego przetrwalnika przekazanego do fortu. Rodzina rozwijała się w miarę poprawnie, ale jednak mam poczucie, że coś było nie tak. Czy sobie poradzi?

- K1 m2020 z matecznika rojowego - o ile pamiętam, jest to macierzak po K1 przewieziony z pasieki K. Powiedziałbym, że rodzina osłabła w lecie w czasie dziury pożytkowej (wstrzymała się w rozwoju), ale potem jakby "odbiła". obecnie jest w sile rozsądnego odkładu. Jedna z 2 rodzin zimowanych przeze mnie w układzie na dwóch korpusach, w których w obu są ramki z woszczyną [zimuję większość rodzin na 2 korpusach z ramkami jedynie w górnym korpusie, nierzadko dobudowanymi przez pszczoły w dół pustego piętra].

- (chyba)B5(m2020) - pewny nie jestem, ale chyba to kolejna z tych, które pozostały mi z jakichś mateczników zabranych do moich pszczół w czasie wychowu matek fortowych. W tym przypadku na pewno młoda matka "wymieniła się" następnie po cichu. A więc to kolejne tegoroczne pokolenie. Odkład mizernej siły, ale nie pokazujący problemów chorobowych. 

- (chyba) R2-3 (m2020) - odkład z problemami. Wydaje mi się, że tu może być coś nie tak. Pszczoły słabo brały syrop, topiły się w podkarmiaczce. 

(poza pasieką - rozstawione)

- przedwojenna (m2020) w ulu WP - odkład pięknie ruszył z początku, potem zahamował i chyba miał trochę problemów z barciakiem. 

- K1 (m2020) w ulu WP - tu czerwi jedyna matka, którą udało mi się wychować w wyniku moich prób z przekładaniem larw. Rozwój chyba mógłby być lepszy... Rodzina utworzona na bazie odkładu z matecznikiem przedwojennej, z której matka poszła potem dla innego pszczelarza (i o ile wiem nie przyjęła się...). 

- przedwojenna (m2020) - zgrabny choć niezbyt wielki odkład - cały rok rozwijał się powoli acz konsekwentnie - jestem dobrej myśli. 

- R2-2 (m2020) - jedyna rodzina z linii R2-2 - stara matka straciła się wiosną i pszczoły założyły mateczniki ratunkowe. Rozsądny odkład, który wiosną wyhamował z powodu braku matki, ale późne lato wykorzystał na rozwój.

- R2-3 m2020 (macierzak przywieziony z R2) - tu może być różnie, bo w lecie w ramce z tej rodziny pojawiło się bardzo dużo bezskrzydłych pszczół. Wówczas rodzina trochę osłabła (a ja rozdzieliłem ją też dla innej matki z tej linii - to właśnie ten "odkład z problemami" na pasiece). Czy rodzina z tego wyszła i czy przerwa w czerwieniu jej pomogła? Jak zawsze zima udzieli odpowiedzi na to pytanie. 

- K1 (m2020) - solidny odkład, stojący na miejscu macierzaka - w maju w macierzaku zastałem nastrój rojowy, więc pakiet ze starą matką pojechał na pasiekę B, a rodzina została rozdzielona na odkłady z matecznikami rojowymi. Matka w macierzaku nie dała rady się prawidłowo unasiennić - trochę czerwiła, a pszczoły zakładały na nielicznych jajach mateczniki. Ostatecznie na to miejsce trafił jeden z odkładów gdzie matce udało się dobrze unasiennić - nastąpiła więc zamiana miejsc, ale na pszczoły z tej samej genetyki i z siostrzaną matką. 


Jak zawsze wiele nie pamiętam. Bo to dla mnie nie ma wielkiego znaczenia. Od jakiegoś czasu staram się coś notować na daszkach, ale naprawdę nie uważam tego za istotne i czasem tego pilnuję, a czasem odpuszczam i potem zapominam co jest co. Uważam po prostu, że jeżeli coś przeżywa i jest w dobrym zdrowiu, to warte jest namnożenia, jeżeli natomiast przeżywa, ale ma się słabo warte jest pozostawienia i obserwowania. Jedyne co staram się zawsze pamiętać to miejsca ustawienia "nowej" genetyki dla pasieki. Tak jak w 2018 pilnowałem Victorii, a w tym roku pilnowałem złapanego roju. Te bowiem rodzinki idą na swoistą kwarantannę - nie są mocno namnażane, nawet jak mają się nieźle, dopóki linie nie przetrwają co najmniej 2 pełnych lat bez leczenia [celowo piszę "linie", a nie "rodziny", bo też przy tak dużych podziałach trudno mówić o ciągłości rodzin - dlatego piszę o ciągłości linii]. A spisuję to wszystko tak naprawdę nie dlatego, żebym uważał, że to kogoś interesuje. Tego typu podsumowania raczej należą do najnudniejszych postów. Po prostu chcę utrwalić parę drobiazgów, abym po zimie mógł tu ponownie zajrzeć i odświeżyć sobie zawodną pamięć. Jak widać z zestawienia mocno dominują matki młode, tegoroczne. W tym roku udało mi się też wykorzystać bardzo wiele mateczników rojowych (w nastrój wpadła R2-3, siostry K1 i 16). Choć nie zabijam matek z zasady, to tak naprawdę mam bardzo nieliczne matki starsze niż tegoroczne - wiele z tych matek bowiem w słabych przezimowanych rodzinach straciło się w czasie wiosny lub w ciągu sezonu i/lub wymieniło "po cichu". 

W mojej pasiece przygotowałem więc do zimy 43 rodziny (41 "moich" + 2 w dadantach). 10 z nich to genetyka R2-3, 8 to linia K1 (przy czym obie wg mojej pamięci wywodzą się prawdopodobnie z "16'tki") i 6 pochodzi z linii przedwojennej. Reszta to pojedyncze rodzinki, które też, poza linią L1 i Victorią mają swój rodowód bądź to w 16'tce, bądź w moim przetrwalniku. Jak już wspominałem, nie pilnowałem tego i dalej pilnować będę bez nadmiernej skrupulatności. 

Jako ciekawostkę dodam też, że pszczoły z linii L1 praktycznie w ogóle nie propolisują, K1 i przedwojenne robią to raczej oszczędnie i "w normie", a R2-3 kitują dość mocno. Oczywiście najlepiej idzie to rodzinie R2-1 - ponownie liczę więc na jej przetrwanie, tym razem w dobrym zdrowiu i mocniejsze namnożenie w przyszłym roku. 


Czekam na wiosnę. Oby była łaskawsza niż tegoroczna. 

poniedziałek, 7 września 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 6 (ostatnia)

Na zewnątrz deszcz... Chyba tylko dlatego mam czas na wrzucenie na blog szóstej - i ostatniej już - części artykułu p.t. "Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego". Tekst publikowany był we wrześniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo". W tej części podsumowanie i zebranych parę rad dla pszczelarzy, którzy chcieliby działać w kierunku przystosowania pszczół do obecności dręcza pszczelego. Zapraszam do lektury.

część 1
część 2
część 3
część 4
część 5

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 6 (ostatnia)

Podsumowanie

Ani roztocze, ani patogeny „nie powiedziały” jeszcze ostatniego słowa. Cały czas będą podlegać zmianom w kierunku coraz lepszego przystosowania do swojego środowiska. Jeżeli będziemy je zwalczać nieustannie, będą stale „uczyły się” unikania naszych kuracji, bądź wykształcą oporność. Chyba nikt nie wierzy, że uda nam się unicestwić roztocze, czy bakterie i wirusy chorobotwórcze? Jeżeli pszczoły nie będą przystosowane do pasożytów i patogenów i nie będą sobie umiały z nimi radzić, to z chwilą, kiedy z jakiegokolwiek powodu przestaniemy się nimi „opiekować”, one po prostu zginą. Oczywiście nie wszystkie, ale możemy wówczas stracić część naszych pasiek, tak jak zresztą okresowo dzieje się to już teraz. Zwrócę też uwagę na częsty scenariusz. Pszczelarze sprowadzają do swoich pasiek reproduktorki, oparte na „genetyce” nierzadko z Turcji, Macedonii czy nawet Afryki. Te reproduktorki utrzymywane są przy życiu przez trzy, cztery lata. W tym czasie powielane są tysiącami. Dlatego, że są produktywne, łagodne, nierojliwe, ale wcale nie dlatego, że są dobrze przystosowane do naszego klimatu czy patogenów, czy też radzą sobie dobrze z dręczem. To my załatwiamy te problemy za nie. Te pszczoły i ich potomkinie „sieją” trutniami przez lata, zmieniając całą populację i „rozwadniając” jej przystosowania. Dzieje się tak zresztą często ku uciesze pszczelarzy, bo pszczoły stają się łagodniejsze i rozwijają się dynamiczniej, a przez to są bardziej produktywne. Wymagają jednak coraz większej i większej troski z naszej strony (między innymi przez taki mechanizm jest dziś problemem „wyhamowanie” matek w czerwieniu). Dodatkowo, z każdym zabiegiem wywieramy presję na patogeny i dręcza pszczelego, a one stają się coraz odporniejsze na stosowane kuracje. W czasie, gdy ewolucja patogenów cały czas biegnie naprzód, ewolucja pszczół przez całe lata „stoi w miejscu”. Przecież stale produkujemy córki tych samych, niezaadaptowanych lokalnie pszczół. Nic dziwnego, że owady przestały sobie radzić z chorobami. A pszczelarze, w mojej ocenie, bezrefleksyjnie powtarzają, że „nie ma złych pszczół, są tylko źli pszczelarze”. W zasadzie zgadzam się z tym zdaniem, jednak rozumiem je inaczej niż większość pszczelarzy.

Minimalizowanie zabiegów „chemicznych” jest cenne samo w sobie z różnych powodów, jednak w niewielki sposób „posuwa” nas do przodu w selekcji. Jeżeli nie będziemy rozmnażać tylko tych pszczół, które nie potrzebują zabiegów lub potrzebują ich niewiele, nie zrobimy kroku w przód. Zrozumiał to choćby Wołodymyr Małychyn (Ukraina) – jeden z gorących zwolenników tzw. izolatorów Chmary. Stosuje je w swojej gospodarce pasiecznej. Pozwala mu to skuteczniej walczyć z roztoczem i minimalizować użycie „chemii”. Jednak swoją selekcję chce prowadzić w kłodach na pszczołach z rzadka doglądanych i poddanych selekcji naturalnej (Wołodymyr Małychyn „Pszczelarstwo – powrót do natury. Praktyczne zastosowanie izolatora Petra Chmary”, wyd. Sądecki Bartnik, 2014, str. 90). To powinien być właśnie nasz kierunek!!! Powinniśmy prowadzić gospodarkę pasieczną w sposób możliwie najmniej szkodliwy dla pszczół, bazując na pszczołach, które są samodzielne i same załatwiają większość swoich problemów.
Kirk Webster podczas wykładu – fot. E. Österlund

W artykule przytoczyłem jedynie kilka z bardzo wielu pomysłów, które możemy wdrożyć w naszych pasiekach. Możemy je łączyć i brać z nich, co uważamy za najlepsze. Ważne jest natomiast, żebyśmy rozmnażali te pszczoły, które „znalazły” swój sposób na roztocze. Nie uda nam się zrobić kroku w przód, jeśli wszyscy będziemy przeciwdziałać rozwiązaniu, uznając, że najważniejszy jest dla nas tylko miód i wygoda pracy, a na choroby są lekarstwa. Leki powinny być nie pierwszym, a ostatnim rozwiązaniem, po jakie sięgamy. Uważam, że każdy pszczelarz nie tylko może, ale powinien systematycznie dążyć do eliminacji tych linii pszczół, które pozwalają na niekontrolowany rozrost populacji roztocza. Możemy poradzić sobie z tym problemem, ale tylko wspólnym wysiłkiem całego środowiska pszczelarskiego, a przynajmniej znacznej jego części. Każdy jednak powinien zacząć na swoim podwórku, a nie przekonywać sam siebie, że i tak nie ma wpływu na otoczenie.

Liczne przykłady z całego świata są dowodem, że można prowadzić pasieki zawodowe oparte o selekcję naturalną bądź stałą selekcję sprzyjającą wypracowaniu odporności pszczół. Możemy iść za przykładem pszczelarzy z Republiki Południowej Afryki, Ameryki Południowej, czy Walii. Tam środowiska pszczelarskie zdecydowały się nie leczyć pszczół i dziś mogą cieszyć się dobrymi wynikami ekonomicznymi, a straty w pasiekach w których nie leczy się warrozy, nie są większe niż w tych, w których stosuje się substancje chemiczne. Pszczelarze zawodowi, którzy nie mogą sobie pozwolić na zmniejszenie zysków, mogą pójść drogą Randy'ego Olivera, czy Erika Österlunda, jeżeli uznają za niewłaściwe metody Kirka Webstera, Sama Comforta czy Dee Lusby. Ci, którzy mają kilka pni w ogródku, mogą przyczynić się do poprawy sytuacji, dokonywać właściwych wyborów przy kupnie matek pszczelich. Najlepiej by było, gdyby pszczelarze rozmnażali pszczoły z własnej pasieki, które po prostu mają mniej roztoczy. Każdy przy tym może stosować dokładnie te same „narzędzia”, z których korzystał do tej pory. Wszyscy musimy przyjąć za priorytet selekcję w kierunku zwiększenia odporności na roztocza oraz tolerancji pszczół na negatywne skutki jego obecności. Jeżeli nawet pszczoły straciłyby część swych cech korzystnych gospodarczo, to historia pokazuje, że o wiele łatwiej odzyskać je, niż wypracować odporność na dręcza.

Od lat studiuję zagadnienie pszczół odpornych na roztocze i rozważam wady i zalety różnych metod, snując w myślach plany i scenariusze. Prowadzę własny projekt selekcyjny i współpracuję z osobami, które myślą podobnie. Stwierdzam, bez chwili wahania, że gdyby środowisko pszczelarskie przyjęło odporność na dręcza jako swój priorytet, już po kilku latach zauważylibyśmy pozytywne zmiany, a problem warrozy zostałby całkowicie rozwiązany w ciągu dwóch, maksymalnie trzech dekad. Zapewne można próbować opracować „ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych”, ale tak naprawdę konkretny projekt musi wykorzystywać miejscowy potencjał poszczególnych pszczelarzy. Od dawna mamy struktury, które można wykorzystać, tworząc przedsięwzięcia selekcyjne, mam na myśli koła pszczelarskie. Każde z nich posiada ogromny potencjał selekcyjny. Erik Österlund pokazał nam, jak można go wykorzystać. Jestem przekonany, że w każdym z lokalnych zrzeszeń znaleźliby się pszczelarze, którzy badają stopień porażenia rodzin i mieliby potencjał do prowadzenia selekcji. Ci natomiast, którzy nie mają ku temu wystarczającej wiedzy, cierpliwości czy serca, mogliby po prostu prowadzić pasieki tak, jak do tej pory, przy wykorzystaniu „genetyki” wypracowanej przez sąsiadów w toku selekcji, nasycając teren coraz bardziej odpornymi pszczołami. Całe środowisko mogłoby też rozwijać „genetykę” pochodzącą z pasiek tych pszczelarzy, którzy zdecydowali się swoje projekty oprzeć na selekcji naturalnej. To naprawdę jest proste.

Na zakończenie kilka rad dla pszczelarzy, którzy chcieliby w swoich pasiekach sprzyjać wypracowaniu odporności na roztocza.
Kószki według badań i obserwacji (np. Torbena Schiffera, ale i wielu innych pszczelarzy) 
stanowią doskonałe siedlisko dla pszczół, pod wieloma względami zbliżone 
do naturalnie zajmowanych przez pszczół dziupli – gospodarka w kószkach nie jest, niestety, 
tak wydajna jak wnowoczesnym ulu.

1. Uznaj, że problem jest także Twój i czynnie działaj w kierunku rozwiązania. Nie patrz na innych, nie czekaj na hodowców, naukowców czy instytuty. Po prostu zajmij się swoimi pszczołami najlepiej, jak umiesz.
2. Lecz tylko wtedy, kiedy musisz (pszczoły dają objawy chorób, słabną, lub mają duże porażenie dręczem), a nie gdy wynika to z kalendarza. Pamiętaj, że każde leczenie to też selekcja patogenów na większą zjadliwość i niszczenie zdrowych ekosystemów uli, składających się z przyjaznych dla pszczół mikroorganizmów.
3. Staraj się z każdym sezonem ograniczyć liczbę i intensywność zabiegów.
4. Staraj się zmienić metody leczenia na te, które najmniej szkodzą pszczołom.
5. Przyjmij, że pewne straty pszczół są po prostu naturalne, bowiem nie ma nieśmiertelnych pszczół.
6. Ciesz się z żyjących pszczół, a nie z tego, że zabiłeś dręcza.
7. Bezpośrednio przekładaj badanie stopnia porażenia lub wyniki leczenia na dalszą selekcję pszczół na swojej pasiece. Jeżeli nie liczysz roztoczy, spróbuj w każdym roku ograniczać kuracje i rozmnażaj te owady, które przeżywają i cieszą się dobrym zdrowiem.
8. Zachowuj dużą, lokalnie przystosowaną bioróżnorodność na pasiece.
9. Trzymaj tylko lokalne pszczoły. Rozmnażaj te, które są najlepsze w Twojej pasiece. Pozyskuj je od sąsiadów albo kupuj matki od hodowców, którzy są najbliżej ciebie i sprzyjają selekcji pszczół odpornych na pasożyta.
10. Bądź uparty i stale dopytuj hodowców o pszczoły odporne na dręcza pszczelego. Jeżeli kupisz takie matki, wprowadzaj je obok swoich, a nie zamiast ich i obserwuj je.
11. Nie daj sobie wmówić, że „się nie da”. Sprawa jest trudna, ale nie beznadziejna. Obecnie, w wielu rejonach świata pszczoły nie wymagają leczenia przeciwko warrozie, a w wielu krajach rozwiniętych gospodarczo prowadzone są skuteczne komercyjne projekty oparte o pszczoły nieleczone lub same aktywnie ograniczające liczbę pasożyta przy minimalnych kuracjach. Masz swój wpływ na to, aby i u nas tak było.
12. Zorganizuj swoją pasiekę w sposób możliwie przyjazny dla pszczół.
13. Przystosuj swoje ule w taki sposób, aby były najbardziej przyjazne zarówno dla pszczół, jak i organizmów symbiotycznych (np. zaleszczotków) i zdrowych ekosystemów bakteryjnych.
14. Jeżeli nie możesz lub nie chcesz prowadzić selekcji na całej pasiece, wydziel do tego jej część (na jaką możesz sobie pozwolić) i wprowadzaj możliwie szeroko do pasieki produkcyjnej te pszczoły, które najlepiej radzą sobie z lokalnymi problemami, warrozą i najdłużej nie wymagają interwencji. Możliwie szeroko upowszechniaj te pszczoły w populacji.
15. Współpracuj w selekcji z innymi pszczelarzami z Twojej okolicy. Podejmij temat w swoim kole pszczelarskim i wspólnie zastanówcie się nad programem selekcyjnym. Nie każdy musi promować to samo rozwiązanie, ale ważne, żeby każde z nich przekładało się na systematyczne ograniczanie populacji dręcza przez same pszczoły.
16. Nie zabijaj matek pszczelich tworzących zdrowe rodziny z niskim porażeniem roztoczem tylko dlatego, że dały mniej miodu niż inne. Nie musisz intensywnie rozmnażać tych linii matecznych, ale pozwól im mieć dużo trutni.
17. Daj szansę tym pszczołom, które żyją bez Twojej pomocy, mimo że okresowo nie są produktywne. One nierzadko pokazują, co potrafią, gdy uporają się ze swoimi problemami.
18. Aktywnie wspieraj dziko żyjące populacje: niektórym rojom pozwól uciec, wieszaj skrzynki w lesie lub wynoś tam stare ule.
19. Przyjmij, że to projekt długotrwały. Przez prawie 40 lat z roku na rok sytuacja tylko się pogarszała. Działaj konsekwentnie i nie poddawaj się po drobnych niepowodzeniach.
20. Tylko wspólnie możemy „nasycić niebo” pszczołami odpornymi. Możemy to zrobić, ale to nie stanie się samo. To nasza wspólna sprawa.



Czynniki mogące mieć znaczenie dla przetrwania rodzin pszczoły miodnej w starciu z dręczem pszczelim (Varroa destructor):

- możliwie duże odizolowanie rodziny pszczelej od innych, zapobiegające błądzeniu i rabunkom (a tym samym przenoszeniu roztoczy);
- skrócenie okresu rozwoju rodziny pszczelej i wydłużenie okresu zimowej przerwy w czerwieniu (zmniejsza liczbę pokoleń roztoczy w ciągu sezonu);
- przerwa w czerwieniu w ciągu sezonu (wstrzymanie namnażania się dręcza);
- podział rodziny - wykonanie odkładów lub wyjście roju (zmniejsza liczbę pasożytów w rodzinie);
- lepsza praca strażniczek, małe wylotki w ulu, które są łatwiejsze do obrony przez strażniczki. Niektórzy pszczelarze twierdzą jednak, że wielkość wylotków w zasadzie nie ma znaczenia, gdyż pszczoły całkowicie dostosowują organizację pracy, w tym pilnowanie wylotka, do zajmowanego siedliska, a istotne są inne czynniki związane przede wszystkim ze stanem rodziny rabowanej;
- w pasiece należy trzymać pszczoły, które nie rabują i nie prowokują rabunków;
- brak skażenia środowiska ula pestycydami i produktami ich rozpadu (w tym tzw. „lekami” dla pszczół) powodującymi chroniczne zatrucia;
- skrócenie okresu wychowu czerwiu (skraca czas potrzebny na wychów roztoczy) na przykład przez wykorzystanie tzw. małej komórki (4.9 mm) czy regulowanie temperatury w gnieździe;
- trzymanie w ulach tylko naturalnych plastrów, pozbawionych zanieczyszczeń chemicznych. Naturalna komórka może też wpływać na biologiczną i anatomiczną równowagę pszczół;
- posiadanie pszczół „zgryzających” roztocze (tzw. grooming);
- otwieranie komórek z czerwiem zasklepionym (wstrzymuje rozmnażanie dręcza), a także odsklepianie i wynoszenie porażonego czerwiu poza ul (zachowania powiązane z tzw. VSH);
- chemiczne sposoby zaburzania płodności samic dręcza (poprzez wydzielane przez pszczoły hormony);
- środowisko ulowe niesprzyjające rozwojowi patogenów (np. odpowiednie pH, wilgotność, temperatura) ale wspierające obecność przyjaznych organizmów;
- biostatyczne środowisko ula (oddziaływanie propolisu czy miodu na patogeny);
- obecność symbiotycznych organizmów będących naturalnymi wrogami pasożytów pszczół (np. zaleszczotków książkowych);
- zdrowe tzw. „biofilmy” pszczół (ekosystemy bakteryjno-grzybicze wewnątrz pszczół i na nich) zapobiegające rozwojowi patogenów;
- obecność mało złośliwych szczepów patogenów;
- odporność pszczół na patogeny (wynikające z poprawnej odpowiedzi immunologicznej);
- obecność czerwiu trutowego w rodzinie (ukierunkowanie „ataku” roztoczy na trutnie powoduje, że pszczoły robotnice wypełniające istotne zadania w ulu pozostają w większym stopniu wolne od pasożytów). Z drugiej strony może to, niestety, przyczynić się do szybszego rozwoju pasożytów;
- naturalny i zróżnicowany pokarm (lepiej odżywione pszczoły są bardziej odporne na patogeny, karmienie sztucznym pokarmem lub wywożenie na monokultury może sprzyjać niedożywieniu).

wtorek, 18 sierpnia 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 5

W sierpniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się piąta część mojego tekstu pt. Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego. W tej części opisuję kilka przykładów selekcji pszczół, w czasie której wykorzystuje się ich leczenie. Czytelnicy bloga, czy osoby, z którymi dawniej "zażarcie" dyskutowałem, zapewne wiedzą, że podchodziłem do tych metod mocno sceptycznie. Sceptycyzm ten brał się z kilku faktów. Po pierwsze... cóż, kiedyś i tak trzeba odstawić leczenie pszczół i wtedy roztocza i tak uderzają z dużą siłą. Po drugie, stosowanie zabiegów zaburza budowanie się całej równowagi ulowej. Obecnie, choć jak czytelnicy wiedzą wciąż jestem gorącym zwolennikiem selekcji naturalnej i tu nic się nie zmieniło, to dzięki przytoczonemu przykładowi Erika widzę, że można osiągnąć daleko lepsze i szybsze rezultaty niż się spodziewałem. A ograniczanie kuracji pozwala na budowanie równowagi (i "tworzenie" wszystkich innych czynników pozagenetycznych) u tych rodzin, które zaczynają sobie radzić z roztoczami. Wydaje się więc, że może to być lepszy start niż zakładałem wiele lat temu.
Dodam też, że tekst pisany był zimą 2018/19 roku (a więc ponad półtora roku temu) - stąd też informacje z pasieki Erika odnoszą się do roku 2018. Mam nadzieję, że nie zdradzę jakiegoś sekretu gdy powiem, że w zimie 2019/20 (według tego co mi napisał) Erik miał jedynie 6% strat i dalszych kilka procent rodzin było słabszych niż powinno być w założeniach. Około 85% pasieki Erika było więc wiosną 2020 roku w stanie zadowalającym dla hodowcy. Obecnie też Erik posiada kilka rodzin nieleczonych od 5 sezonów.

Zapraszam do lektury!

część 1
część 2
część 3
część 4

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego – cz. 5

Projekty selekcji pszczół

Zdecydowana większość pszczelarzy, nawet jeżeli docenia walory selekcji naturalnej, nie chce tracić swoich pszczół. Doskonale rozumiem ich postawę i zgadzam się z wieloma argumentami, choć inaczej je oceniam, o czym pisałem w poprzedniej części artykułu. Na szczęście, dla takich pszczelarzy istnieje wiele wzorów selekcji pszczół, które przynoszą bardzo dobre rezultaty. W założeniach tych projektów wykorzystywane są kuracje chemiczne w celu ratowania pszczół i przeciwdziałania „roztoczowym bombom”. Wszystkie mają jednak wspólne cechy. Oto one:
1. Priorytetem selekcji jest odporność na dręcza pszczelego. Wszystkie inne cechy gospodarcze mogą być i są włączane w program selekcyjny, ale najważniejszym i podstawowym kryterium doboru pszczół jest coraz wyższa odporność lub tolerancja na dręcza pszczelego. Dopiero z tych pszczół, które najlepiej sobie z nim radzą wybierane są pszczoły o innych pożądanych walorach.
2. Z sezonu na sezon selekcjonowana „genetyka” musi być upowszechniana w ogólnej populacji.
3. Liczba zabiegów ograniczana jest do koniecznego minimum. Leczenie przeprowadzane jest więc nie wtedy, gdy wynika to z kalendarza, ale wtedy, kiedy według przyjętego kryterium pszczoły tego potrzebują. Tylko w taki sposób można „wyłowić” rodziny, które najdłużej nie potrzebują leczenia i najbardziej je promować w ramach selekcji pozytywnej.
4. Wybierany jest środek leczniczy (substancja aktywna), która w miarę możliwości najmniej szkodzi pszczołom i nie zanieczyszcza ich środowiska życia – w tym również produktami rozpadu. W takich projektach najczęściej wybierany jest więc tymol oraz kwas mrówkowy (niestety obie te substancje są bardzo silnymi środkami biobójczymi i przeciwdziałają rozwojowi i równoważeniu się ekosystemów ulowych).
5. Intensywność zabiegów jest stale minimalizowana do takiej wartości, jakie są faktycznie niezbędne, aby utrzymać pszczoły przy życiu i w zdrowiu, ale też, aby zachować pewną presję, z którą pszczoły muszą sobie radzić. Selekcja na dany czynnik ma bowiem sens, jeżeli istnieje presja. Projekty takie są zdecydowanie bardziej długotrwałe niż oparte na doborze naturalnym i mają względem niego wady i zalety. Najważniejszą z zalet jest umożliwienie prowadzenia produkcji przez cały okres selekcji i minimalizowanie strat pszczół i tym samym strat materialnych pszczelarzy.

W praktyce nie ma gwarancji, że selekcjonowane przez hodowców pszczoły przeżyją po przeniesieniu w nowe miejsca, nawet jeśli są w stanie utrzymać populację roztoczy na stosunkowo niskim poziomie. Zabijają je lokalne patogeny, do których nie są przystosowane. Dotyczy to prawdopodobnie pszczół wywodzących się ze wszystkich projektów hodowlanych (również tych opartych na doborze naturalnym). Nie zmienia to faktu, że pszczoły te mają zauważalnie mniejsze porażenie roztoczami niż inne. Po pierwsze więc, mogłyby stać się podstawą lokalnych projektów selekcyjnych. Po drugie, upowszechnienie takich pszczół przyczyniłoby się do znaczącego ograniczenia stosowania „chemii” w pasiekach. Dzięki temu moglibyśmy systematycznie zmniejszać liczbę i intensywność zabiegów, aż do ich całkowitego zaprzestania. Globalnie czy regionalnie to jednak nie ma prawa się wydarzyć, dopóki całe środowisko nie zacznie bądź to samo selekcjonować, bądź konsekwentnie i stale zaopatrywać się w materiał u tych hodowców, którzy podjęli taką selekcję pszczół. Każdego zdecydowanie zachęcam do podjęcia własnej selekcji. Warto jednak na starcie posiłkować się tą „genetyką”, która przeszła już przez pierwszy etap selekcji, gdyż może to przyczynić się do zracjonalizowania potencjalnych strat i zaoszczędzenia wielu lat pracy.

Każdy może znacząco ograniczyć potrzebę stosowania zabiegów, nawet jeżeli sąsiedzi nie będą robić zupełnie nic w tym kierunku. Randy Oliver (www.scientificbeekeeping.com), hodowca pszczół z Kalifornii, zauważa, że z około miliona matek pszczelich sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych każdego sezonu tylko nieliczne określa się jako „odporne na roztocza” („mite resistant”), pomimo tego, że dręcz pszczeli od kilku dekad pozostaje w pszczelarstwie problemem numer jeden. Zaznaczam przy tym, bo wiem, że dla niektórych jest to istotne, iż Randy Oliver jest pszczelarzem zawodowym prowadzącym pasiekę składającą się z ponad półtora tysiąca pni pszczelich, a przy tym zwolennikiem projektów selekcyjnych i gorącym przeciwnikiem pozostawiania pszczół „na pastwę losu” w ramach selekcji naturalnej. W Polsce sytuacja wygląda jeszcze gorzej, niż przedstawia ją wspomniany pszczelarz.

Mam wrażenie, że nasze środowisko pszczelarskie nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowane pszczołami odpornymi, a dyskusja toczy się raczej wokół tego, dlaczego nie warto tego robić. Jednym z najpowszechniejszych argumentów, z którym w sposób oczywisty się nie zgadzam, jest ten, że nie warto wkładać dodatkowego wysiłku w coś, co zajmie kilkaset lat. Innym argumentem jest to, że skoro pszczoły nie dają gwarancji przetrwania, a zatem i tak trzeba je leczyć, to lepiej kupować pszczoły, które mogą przynieść więcej miodu. W efekcie nie ma żadnego zainteresowania takim kierunkiem, a sytuacja pogarsza się od dziesiątków lat.

Uważam, że możemy się spierać co do metod, ale każdy pszczelarz, bez wyjątku, powinien podejmować działania w tym samym kierunku i realizować cel, jakim jest chów i hodowla pszczół odpornych (tolerancyjnych) na roztocze. I zupełnie nieistotne jest, ile lat nam to zajmie. A tak naprawdę możemy być zdecydowanie bliżej sukcesu niż się nam wydaje. Opracowane przez Randy'ego Olivera modele rozwoju populacji pasożyta wskazują, że wystarczyłoby wzmocnić tylko o około 20% procent kilka cech pszczół odpowiedzialnych za odporność, żeby pszczoły same doprowadziły do zmniejszenia porażenia do wartości nieistotnej dla zdrowia rodziny. Randy Oliver przedstawia swoje wyliczenia i argumenty na ten temat w cyklu artykułów, które nazwał „The Varroa problem” (tłum. „Problem dręcza”), które publikował na swojej stronie www.scientificbeekeeping.com w okresie od listopada 2016 roku do września 2018 roku. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak szybko dzieje się to, zupełnie samoistnie, w miejscach zdolnych do podtrzymania lokalnych dzikich populacji.
Erik Österlund leczy pszczoły wykorzystując własnoręcznie
wykonane podkładki nasączone tymolem – fot. E. Österlund

Zajmę się teraz ogólnym opisem kilku kierunków selekcji, jakie możemy podjąć w naszych pasiekach. Pierwszym z nich jest wzmacnianie poszczególnych cech, dzięki którym pszczoły potrafią ograniczać populacje dręcza pszczelego. Aby nie przedłużać i tak już bardzo długiego tekstu, odeślę w tym miejscu do artykułu, którego z Łukaszem Łapką jestem współautorem („Pszczelarstwo” 12/2015 - „Zapomnieliśmy co dla niej dobre. Selekcja niezgodna z naturalnymi potrzebami gatunku”). W tekście tym w pobieżny i krótki sposób opisaliśmy kilka cech pszczół, które mogą zostać wzmocnione w toku hodowli, nawet tej prowadzonej przez amatorów. Ideą takiej hodowli jest, aby odpowiednio dobierane pszczoły systematycznie wykazywały coraz wyższe wartości danej cechy. Austriacki pszczelarz Alois Wallner selekcjonował swoją populację na tzw. „grooming”, a wielu amerykańskich hodowców doprowadziło selekcję cechy VSH do granic perfekcji. Selekcja taka faktycznie przyczynia się do lepszego kontrolowania populacji dręcza w rodzinie pszczelej, a zatem może służyć stopniowemu zmniejszaniu liczby i intensywności zabiegów. Zagrożeniem takiego rodzaju selekcji jest natomiast utrata innych cech, których w procesie hodowli nie kontrolujemy i nie wzmacniamy, często nawet nie mając pojęcia o ich istnieniu.

Drugim kierunkiem selekcji jest nie tyle wzmacnianie poszczególnych cech pszczół, co po prostu rozmnażanie pszczół, które mają niski stan porażenia dręczem pszczelim. Tak naprawdę nie interesuje nas więc, dlaczego pszczoły mają mniej roztoczy, ale sam ten fakt. Wspomniany powyżej Randy Oliver przyjmuje, że rodzina powinna być leczona z chwilą, kiedy osiągnie porażenie na poziomie 3%. Jako wiarygodną metodę pomiaru porażenia uznaje płukanie pszczół w alkoholu kilka razy w ciągu sezonu. W projekcie tym matka czerwiąca w każdej z rodzin, która przekracza przyjęty próg porażenia, w ramach selekcji negatywnej jest likwidowana, a w jej miejsce wprowadzana jest matka wywodząca się z rodziny, która najdłużej utrzymuje najniższy poziom porażenia. Randy Oliver, jako pszczelarz zawodowy, jest zwolennikiem selekcji pszczół wysoko produktywnych. Reproduktorki wybiera więc tylko spośród pszczół, które błyskawicznie się rozwijają i cechują się wysoką wydajnością. Mam świadomość, że jest to zgodne ze wszystkimi założeniami pszczelarstwa komercyjnego, ale moim zdaniem, z perspektywy zdrowia pszczół, jest to też jedna ze słabości tej konkretnej metody. Z doświadczeń wielu pszczelarzy wynika, że pszczoły mogą też starać się kontrolować stopień porażenia poprzez wstrzymanie czerwienia czy wreszcie, ograniczając liczbę roztoczy w ulu, mogą niejako mimowolnie czasowo wyhamować rozwój rodziny. Jednym ze zwolenników tezy, że nie ma rodzin „leniwych”, jest niemiecki badacz Torben Schiffer, o którego pracach pisałem w tekście „O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego” publikowanym uprzednio w „Pszczelarstwie”.

Juhani Lunden z Finlandii, który nie leczy pszczół od 2008 roku twierdzi, że jego pszczoły rozwijają się wolniej i nie tworzą tak silnych rodzin jak pszczoły, które miał w okresie, gdy zwalczał dręcza. Pomimo tego, jak sam pisze, jego pszczoły również bywają doceniane jako doskonali producenci, gdy przekrzyżują się z inną populacją (prawdopodobnie występuje wtedy efekt heterozji, który pozytywnie wpływa na produktywność). Randy Oliver eliminuje z procesu selekcji również te rodziny, które nawet okresowo zwiększają stopień porażenia, choć nie dają żadnych objawów chorób. Podobne zdanie mają zresztą inni zwolennicy tej metody. W swoich publikacja Oliver opisał historię, która w mojej ocenie jest argumentem przeciwko takiej decyzji. Otóż hodowca znalazł wśród rodzin jedną, która przez długi czas była praktycznie wolna od roztoczy – z tego też powodu oznaczył ją jako „zero” i postanowił jej nie leczyć. Po przewiezieniu rodziny w mocno napszczelony teren zwiększyło się w niej porażenie do blisko 10%. Po jakimś czasie liczba roztoczy zaczęła jednak maleć, a nie rosnąć, jak wskazywałby na to model rozwoju populacji dręcza. Świadczy to o istnieniu bardzo pożądanych cech pszczół, które można zgubić, wykluczając takie reproduktorki z hodowli. Inny z hodowców, John Kefuss (Francja), opisał też zjawisko tzw. „roztoczowych czarnych dziur”, czyli rodzin, w których dręcz pszczeli znika niczym w czarnej dziurze, nawet jeżeli okresowo porażenie znacząco wzrośnie. Argumenty Kefussa przytaczałem w tekście „Musimy być bardziej jak pszczoły, czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy” publikowanym w „Pszczelarstwie” nr 7 i 8/ 2018r. Sam próg 3% jako kryterium do zastosowania selekcji negatywnej, chociaż nie jest mały, nie wydaje się dobry w każdej sytuacji. Wiele badanych populacji pszczół, które żyją od lat bez stosowania zabiegów przeciwko warrozie, często miało stałe porażenie na zbliżonym poziomie - nawet powyżej 2%. W pasiece Juhaniego Lundena okresowo porażenie pszczół rosło nawet do 4 – 5 %. (http://www.buckfast.fi/publications/writings-presentations/ Z podanej strony można pobrać dziennik selekcji od 2001 roku - w formacie „.doc”; aktualizowany blog Juhaniego Lundena można znaleźć tutaj: https://naturebees.wordpress.com/). Pomimo tego pszczoły żyją od lat nieleczone i zapewne przetrwają i do kolejnego roku. Pszczoły „primorskie”, które w Stanach Zjednoczonych są jedną z najbardziej cenionych grup pszczół wykazujących odporność na warrozę, również mogą mieć względnie wysokie porażenie, ale doskonale je tolerują, o czym wspomina Randy Oliver w cyklu „The Varroa problem” - z powodu wysokiego porażenia (chociaż nie kończącego się osypaniem rodziny) sam hodowca wykluczył te pszczoły ze swojego projektu selekcyjnego. Stanowią one podstawę niejednej zawodowej pasieki, w których nie zwalcza się dręcza. Można więc mieć pewne zastrzeżenia do opisywanego kryterium, gdyż i ono może eliminować wartościowe pszczoły z procesu selekcji.
Erik Österlund badający porażenie poprzez odsklepianie
komórek czerwiu – fot. E. Österlund

Trzecim kierunkiem w tego rodzaju selekcji pszczół, jest ten, przyjęty przez szwedzkiego hodowcę Erika Österlunda, twórcę pszczoły Elgon. Przyznam, że spośród wszystkich programów, z jakimi się zapoznałem poza opartymi na selekcji naturalnej, ten jest mi najbliższy. O jego historii i efektach pewnie można by rozpisać się na wiele stron (odsyłam do przetłumaczonego przeze mnie tekstu „Hodowla na odporność”, który można znaleźć na stronie grupy „Bractwo Pszczele” : http://bractwopszczele.pl/tlm/o1.html). W pierwszym okresie selekcji hodowca kierował się przede wszystkim wystąpieniem objawów chorobowych u pszczół, a nie samym stopniem porażenia. Nie ma tu miejsca na szczegóły, jednak trzeba zaznaczyć, że Österlunda nazywano pszczelarzem „najlepiej przygotowanym na nadejście roztoczy na świecie”. Nie tylko sprowadził on „genetykę” pszczół odpornych z Afryki, ale też, słuchając rad Dee Lusby, w całej pasiece zastosował małą komórkę (4.9 mm). Zakładał, że te i inne przygotowania zapewnią mu możliwość prowadzenia pasieki bez zwalczania dręcza. Mimo to zaskoczyła go siła inwazji roztoczy. Österlund poniósł duże straty, co wymusiło na nim zmianę strategii. Jak sam pisze, gdy dręcz zaczął niszczyć jego pasiekę (roztocze pojawiło się w rejonie w Szwecji, w którym zamieszkuje, w 2007 roku i w 2008 roku pasieka zaczęła przeżywać kryzys) przed każdym ulem rozstawił maty, dzięki którym mógł stwierdzić, co pszczoły usuwają z uli, a przede wszystkim, czy są tam bezskrzydłe pszczoły porażone wirusem zdeformowanych skrzydeł (DWV). Österlund oceniał wzrokowo stan rodziny i obecność pszczół porażonych wirusem i na tej podstawie podejmował decyzję o leczeniu. Pomimo początkowej „prowizoryczności” tej metody, hodowca przez wiele lat kontynuował tą praktykę. Moim zdaniem jest to jedno z lepszych kryteriów w tego typu programach. Chociaż Österlund zrezygnował z niego po kilku latach, wciąż jednak stosują go przynajmniej niektórzy ze współpracujących z nim pszczelarzy. Wtedy przyjął kryterium selekcji negatywnej jako 3% porażenia, jednak nie jest ono dla niego „ostatecznym werdyktem”. Czasem nie wykonuje kuracji, jeżeli rodzina wygląda na zdrową pomimo wyższego stopnia porażenia (https://www.youtube.com/watch?v=aq-f_-aoj-k&t=1214s).

Pierwotne kryterium jednak może wykorzystać każdy, kto chcąc podjąć selekcję, nie chce tracić pszczół, a niekoniecznie przy tym czuje się kompetentny w ocenianiu stopnia porażenia rodzin. Wystąpienie objawów choroby oraz stwierdzenie niewłaściwego rozwoju rodziny wskazuje na to, że pszczoły przestały radzić sobie z populacją dręcza, jaka by ona nie była. Sam Österlund twierdzi, że czasem zauważa dużo bezskrzydłych pszczół, chociaż porażenie jest względnie niewysokie (np. około 2%). Pszczelarz ten ma też rodziny, które nie dają żadnych zauważalnych objawów chorobowych, choć dwukrotnie przekraczają przyjęty próg porażenia. Niestety, obserwacja wystąpienia objawów chorób może być też bardziej zawodnym kryterium, trudniejszym do obiektywnej oceny. Ma więc swoje wady – choćby takie, że trzeba poświęcać dużo czasu na obserwację. Z takich mat mogą „znikać” wyrzucone pszczoły za sprawą różnych zwierząt, np. mrówek czy ptaków, a ocenę stopnia porażenia (np. w wyniku płukania pszczół) można przeprowadzić 2 – 3 razy w roku i po prostu porównać wyniki. Od czasu nadejścia roztoczy Österlund utrzymuje produktywną pasiekę. W 2018 roku średnie zbiory ze wszystkich rodzin były na poziomie 35kg miodu, a rekordzistki zebrały nawet powyżej 150 kg. W ostatnich 5 latach straty w jego pasiece nie przekroczyły 10% i poza pierwszym rokiem selekcji, tylko jednokrotnie osiągnęły 30%. Hodowca miał też w 2018 roku 10 rodzin leczonych ostatni raz w roku 2015, 20 w roku 2016 i 35 w roku 2017. Do zimy 2018/2019 przygotował więc 65 rodzin nieleczonych w poprzednim sezonie (wypełniały więc kryterium porażenia mniejszego niż 3%), co stanowiło 55% jego pasieki.
Erik Österlund (Szwecja) prowadzi od około dekady
projekt selekcyjny z wykorzystaniem tymolu – na zdj. od lewej Erik
Österlund, autor Bartłomiej Maleta i Sibylle Kempf (Niemcy) – fot. B.
Maleta

W przypadku praktyk pszczelarskich Erika Österlunda najciekawsze jest jednak nie to, co robi w swoim projekcie selekcyjnym, ale współpraca, jaką podjął z sąsiednimi pszczelarzami. Z inicjatywy hodowcy i dzięki udostępnieniu przez niego materiału hodowlanego innym, stworzony został obszar nasycony kilkuset selekcjonowanymi rodzinami. W ścisłym centrum obszaru znajduje się hodowlane centrum, w którym utrzymywanych jest łącznie 350 najlepszych rodzin kilku lokalnych pszczelarzy. Österlund twierdzi, że jedynie 50 z nich było leczonych w 2018 roku - z czego większość jest jego. Ze śmiechem mówi więc, że jest „najgorszy w klasie”. To wszystko nie stałoby się jednak bez jego wysiłku i inicjatywy. To też pokazuje, co można osiągnąć raptem w ciągu jednej dekady, współpracując i będąc konsekwentnym.

Erik Österlund zachęca wszystkich do podejmowania selekcji. I faktycznie, według jego programu i rad każdy może to robić, nawet jeżeli posiada 5 – 10 pni. On sam twierdzi, że selekcja nie musi być „perfekcyjna”, aby osiągnąć pozytywne długofalowe rezultaty. Przyroda sama zadba o odpowiedni kierunek, gdy będziemy ją obserwować i pozwolimy jej działać. Hodowca zachęca przy tym do utrzymywania jak największej różnorodności pszczół. Radzi, aby wykonać odkłady przynajmniej z połowy najlepszych rodzin w pasiece, które same powinny wychować dla siebie matki.

część 6