poniedziałek, 26 lutego 2018

Quo vadis pszczelarzu, czyli dlaczego giną pszczoły

W styczniowym i lutowym "Biuletynie Eko-Edukacyjnym", który jest dodatkiem do miesięcznika "Przyroda Polska" wydawanym przez Ligę Ochrony Przyrody, ukazała się moja kolejna publikacja pod tytułem "Quo vadis pszczelarzu, czyli dlaczego giną pszczoły". Artykuł pisany był "pod patronatem" Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły". Kolegom, którzy przyczynili się do takiego właśnie kształtu tekstu, jak zawsze serdecznie dziękuję za okazaną pomoc.
W opublikowanym artykule (zapewne ze względu na jego objętość) w toku redakcji wycięto jeden lub dwa akapity. Tu na blogu zamieszczam tekst oryginalny przesłany do Redakcji.

Zapraszam do lektury.

Część 1 - styczeń 2018

Problem ginięcia pszczół narasta praktycznie każdego roku i coraz częściej słyszy się o masowych upadkach pasiek w różnych regionach kraju. Wiosną 2017 roku pszczelarzami wstrząsnęła informacja o ogromnych stratach pszczół w Karkonoszach, gdzie zgodnie z szacunkami w zimie umarło około dziesięciu tysięcy rodzin pszczelich, stanowiących około 70% lokalnej populacji. Według pszczelarzy rodziny, które przeżyły były na tyle osłabione, że zimna wiosna mogła przyczynić się do dalszych spadków, a te, którym udało się przetrwać do poprawy pogody raczej nie były w stanie dojść do odpowiedniej fazy rozwoju na czas pożytków i wypracować zysku dla pszczelarzy. Wartość przezimowanej rodziny pszczelej wiosną to kwota od trzystu do pięciuset złotych. Potencjalny dochód z rodziny pszczelej wynosi szacunkowo równowartość około dwudziestu, trzydziestu kilogramów miodu, czyli około siedmiuset do tysiąca złotych. Wartość usługi, jaką jedna rodzina pszczela świadczy w ekosystemie poprzez zapylanie, szacowana jest przez Unię Europejską na 1000 Euro. Straty w karkonoskich pasiekach oscylowały więc wokół stu - stu pięćdziesięciu tysięcy złotych u pszczelarzy i około czterdziestu milionów złotych w rolnictwie i całym ekosystemie. A choć straty pszczół wiosną tego roku w Karkonoszach były bardzo wysokie, to przecież nie były jedyne w Polsce. Ostatniej zimy miało nie przeżyć w Polsce 40% populacji pszczół (Kazimierz Jan Paczesny, „O Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających – nasz głos naszą szansą”, „Pszczelarstwo” nr 10/2017), która szacowana jest na około półtora miliona pni. Jest to więc liczba sięgająca nawet sześciuset tysięcy pustych uli. Bardzo duża śmiertelność pszczół obserwowana jest okresowo praktycznie w każdym regionie kraju, a co dwa, trzy lata jest ona ponadprzeciętnie wysoka dla obszaru całej Polski. Choć statystyki mówią o średniej śmiertelności rocznej pszczół na poziomie 10 – 15 % populacji, to w mojej ocenie są to dane mocno zaniżone. Dzieje się tak z kilku przyczyn. Po pierwsze, pszczelarze nie chcą się przyznawać do niepowodzeń w pasiekach, gdyż często w środowisku odbierane jest to bardzo negatywnie (przede wszystkim jako objaw niestaranności w obchodzeniu się z pszczołami). Po drugie, nikt pszczelarzy nie pyta o dokładne dane. Po trzecie, nie wszyscy pszczelarze są zrzeszani w kołach, a nie każdy zrzeszony (z różnych powodów) podaje prawdziwą liczbę posiadanych uli. Skutkiem tego podawana przez związki pszczelarskie statystyka spadków pszczół jest jedynie szacunkiem i to obarczonym dużym błędem. W mojej ocenie, opartej na corocznych głosach płynących ze środowiska pszczelarskiego, rzeczywista śmiertelność oscyluje wokół 25 – 30% rocznie. Takie straty dałyby się odbudować dość łatwo w czasie sezonu letniego, problemem jest jednak to, że straty rzadko rozkładają się w pasiekach zgodnie z wielkościami statystycznymi. Obecnie coraz częściej się zdarza, że w części regionów śmiertelność pszczół jest znikoma, a lokalnie lub regionalnie z olbrzymich obszarów (często nawet wielkości kilku powiatów) pszczoły praktycznie znikają, powodując duży deficyt owadów zapylających. Pasieki z tych regionów często nie są zdolne do odbudowy stanu z własnych zasobów i pszczelarze zmuszeni są do sprowadzania pszczół z dalszych odległości. Trzeba mieć też świadomość, że problemy dotykające pszczoły miodnej, w jakiejś części dotykają też inne gatunki owadów. Pszczelarze zaś nie tylko ponoszą olbrzymie straty materialne, ale często tracą też możliwość zarobkowania, czy choćby racjonalnego wspomożenia domowego budżetu.
Jakie są przyczyny tak dużej śmiertelności pszczół? Pszczelarze najczęściej wskazują dwa czynniki: opryski stosowane przez rolników oraz choroby pszczół. Moim zdaniem problem jest dużo bardziej złożony, a sami pszczelarze nie pozostają przy tym bez winy.

Opryskiwanie

Pestycydy stosowane zgodnie z instrukcją i w małych dawkach nie są zabójcze dla pszczół, ale nawet wówczas mogą zaburzać działanie ich układów wewnętrznych. W przypadku owadów społecznych, takich jak pszczoła miodna, może to spowodować rozregulowanie całego superorganizmu. Środki te niszczą także zdrową mikroflorę owadów (tzw. biofilmy), co powoduje u nich zaburzenia układu trawiennego czy odpornościowego. Tymczasem choroby wywołane przez szkodniki często dotykają upraw dlatego, że rośliny w toku sztucznej selekcji na wydajność zostały pozbawione naturalnych mechanizmów ochronnych. W procesie takiej selekcji rośliny często tracą zdolność obrony przed naturalnymi wrogami – na przykład produkując mniej olejków eterycznych, które stanowią ich naturalną barierę i układ odpornościowy. Wysiewane na dużych obszarach rośliny są mocno ujednolicone genetycznie, co powoduje łatwość rozprzestrzeniania się patogenów i pasożytów. Przykładem katastrofy wynikającej z takich działań jest klęska Wielkiego Głodu w Irlandii (1845 – 1849), wywołana była przez pierwotniaka grzybopodobnego, który zdziesiątkował uprawy jednolitych genetycznie ziemniaków, doprowadzając w efekcie do śmierci blisko miliona osób i emigracji kolejnych dwóch milionów. Dziś problemy rozwiązuje się doraźnie przy użyciu środków chemicznych, które niszczą równowagę ekosystemu i w efekcie powodują długotrwałe olbrzymie szkody środowiskowe.
Stwierdzam z przykrością, że spora część rolników nie zwraca uwagi na te zagadnienia. Często po prostu nie jest świadoma konsekwencji stosowania pestycydów, a kursy, które rolnicy przechodzą, aby móc korzystać z takiej formy ochrony swoich upraw rzadko lub pobieżnie poruszają ten temat, mimo że zwykle mają go w programie.
Warto wiedzieć, że podawane na opakowaniach pestycydów okresy karencji informują tylko o okresie rozpadu aktywnej substancji chemicznej użytej do oprysku. Praktycznie nikt nie bada szkodliwości i nie podaje stężeń substancji, które powstają z rozpadu tych pierwszych. A mogą one być dużo trwalsze i bardziej toksyczne dla ludzi czy dla pszczół niż substancje pierwotne. Badania pyłku kwiatowego zbieranego przez pszczoły wykazały, że praktycznie każda próbka pochodząca z regionów o rozwiniętym rolnictwie zanieczyszczona jest co najmniej jednym pestycydem, a niektóre próbki były zanieczyszczone nawet kilkoma lub kilkunastoma ich rodzajami. Podobne zanieczyszczenia znajdują się w nektarze, który pszczoły przerabiają na miód. W tym akurat aspekcie, zyskujące coraz większą popularność pszczelarstwo miejskie paradoksalnie wypada lepiej niż to z regionów, w których rozwinęło się rolnictwo na przemysłową skalę.
Najwięcej środków ochrony roślin stosuje się w początku okresu wegetacji, a więc wiosną. W okresie kwitnienia sadów i rzepaku występują liczne zatrucia pszczół o charakterze ostrym, które często kończą się śmiercią rodzin pszczelich w przeciągu kilku czy kilkunastu godzin, a maksymalnie dni. Prawdą jest jednak, że zdecydowana większość spadków rodzin pszczelich ma miejsce jesienią i zimą, a także na przedwiośniu. Niewątpliwie jakaś ich część spowodowana jest zatruciami chronicznymi, które, osłabiając owady, dają o sobie znać w okresach, kiedy pszczoły są najbardziej podatne na czynniki zewnętrzne – a więc w czasie zimowli. Wychowywanie młodych pszczół w środowisku nasączonym pestycydami – choćby w niewielki stopniu – może wpłynąć na większą podatność na choroby i skrócić żywotność owadów. Wówczas taka rodzina ma małe szanse na przetrwanie zimy.

Choroby pszczół

Drugim podawanym przez pszczelarzy powodem złego stanu pszczół są nękające je choroby. Niestety w tym aspekcie pszczelarze sporo winy ponoszą sami. Dziś głównym problemem zdrowia pszczół, nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie, jest warroza, choroba wywoływana przez roztocze o nazwie dręcz pszczeli (łac. Varroa destructor). Pasożyt ten w sposób pośredni lub bezpośredni staje się przyczyną śmierci większości rodzin pszczelich. Początkowo roztocze pasożytowało na gatunku pszczoły wschodniej (Apis ceranae) występującej na terenie Azji południowo-wschodniej. Wraz z rozwojem pszczelarstwa, mająca swe korzenie w Europie, Afryce i Azji Mniejszej pszczoła miodna (Apis mellifera), jako bardziej wydajna od pszczoły azjatyckiej, była przewożona w praktycznie każde miejsce na świecie, aż trafiła w rejon naturalnego występowania roztocza Varroa destructor. Tam właśnie pasożyt przeniósł się na pszczołę miodną i ta niestety okazała się dla roztocza równie dobrym żywicielem, jak jej azjatycka kuzynka. Było już tylko kwestią czasu aż roztocze zdominuje pszczelarstwo praktycznie na całym świecie (obecnie występuje na każdym kontynencie z wyjątkiem Australii). Stało się tak z powodu przewożenia pszczół z miejsca na miejsce. Do Polski wciąż sprowadzane są pszczoły o odległych korzeniach, bądź krzyżówki międzyrasowe (np. pszczół z krajów Europy południowej, Azji i Afryki). W ten sposób wciąż mogą być przenoszone różne organizmy patogenne. Przykładowo, obecnie środowisko pszczelarskie kieruje zaniepokojone spojrzenia do Włoch, gdzie wykryto ognisko kolejnego organizmu inwazyjnego i pasożyta pszczół - małego chrząszcza ulowego (łac. Aethina tumida). Mechanizm takiego rozprzestrzeniania gatunków funkcjonuje zresztą odkąd człowiek zaczął się przemieszczać na duże odległości – organizmy są przewożone w ładowniach, zbiornikach balastowych statków wraz z transportem owoców czy warzyw, a więc tak naprawdę w każdy możliwy sposób. Prawdopodobnie nie jesteśmy w stanie w pełni zabezpieczyć się przed przypadkowym przewiezieniem organizmów, które w jednym regionie stanowią cząstkę zrównoważonego ekosystemu, a w innym mogą się stać śmiertelnym zagrożeniem dla lokalnych układów ekologicznych. Powinniśmy jednak dążyć do ograniczenia importu obcych ras tylko po to, by osiągnąć krótkoterminową korzyść. Musimy bowiem pamiętać, że często stają się one obciążeniem dla lokalnych populacji, bo krzyżując się z nimi, wprowadzają do nich obce geny, pogarszając przystosowanie całej populacji do miejscowych warunków.
Dręcz pszczeli jest groźny dla pszczół. Osłabia je, choć tak naprawdę bezpośrednio ich nie zabija –przenosi choroby pomiędzy pojedynczymi osobnikami superorganizmu. Jest jak kleszcz roznoszący krętki borelii lub komar pierwotniaki wywołujące malarię czy wirusy dengi lub zika. Liczba tych roztoczy w ulach rośnie z miesiąca na miesiąc i z roku na rok, a gdy przekroczy pewną wartość krytyczną, rodzina pszczela przestaje sobie radzić z gwałtownym rozprzestrzenianiem się chorób i umiera. I o ile pszczoła wschodnia w toku ewolucji świetnie zaadaptowała się do życia z pasożytem i nauczyła się trzymać jego populację na bezpiecznym poziomie, o tyle pszczoła miodna w większości rozwiniętych regionów świata do tej pory nie zdołała wykształcić mechanizmów obronnych pozwalających jej stawić mu skuteczny opór. Nie zdołała, bo od kilkudziesięciu lat pszczelarze skutecznie jej w tym przeszkadzają. Wykształcenie zrównoważonej relacji między pasożytem a jego żywicielem wymaga eliminacji osobników słabych, które nie radzą sobie z obecnością organizmu patogennego. Przedstawiciele pszczelnictwa (dziedziny nauki rolniczej zajmującej się pszczołą i pszczelarstwem) powtarzają często, że gdyby poddać pszczoły selekcji naturalnej umarłaby ich znacząca większość, jednak z tych, które przeżyły możnaby odbudować populację wykazującą zadowalającą odporność na pasożyta. Taki zresztą mechanizm „radzenia sobie z problemem” zaistniał samoczynnie w wielu uboższych regionach Azji, Afryki czy Ameryki Południowej. Tam obecność roztocza dziś stanowi zwykły czynnik chorobotwórczy, jakich w historii było wiele, a z których populacje wychodziły ostatecznie obronną ręką. Przykładowo, roztocze o nazwie świdraczek pszczeli (Acarapis woodi) na początku XX wieku zabiło niemal wszystkie pszczoły miodne na Wyspach Brytyjskich, a w drugiej połowie wieku dziesiątkowało pasieki w Stanach Zjednoczonych, powodując co roku przez długi okres śmierć kilkudziesięciu procent rodzin pszczelich. Dziś szkodliwość świdraczka pszczelego jest praktycznie marginalna. Tymczasem w krajach o rozwiniętym rolnictwie pszczelarze, nie chcąc ponosić strat, stosują przeciwko warrozie częste zabiegi lecznicze. Leczenie pszczół polega jednak dokładnie na tym samym, co „leczenie” pszenicy czy kapusty. A więc na stosowaniu pestycydu, który ma zabić organizm patogenny. I efekt też jest podobny – opryski muszą być stosowane wielokrotnie każdego sezonu, a długofalowo nic się nie zmienia. Co ciekawe, pszczelarze zauważając różne „błędy” w działaniach rolników stosujących nieustanne opryski rzadko dostrzegają analogie do własnych działań. Dopóki oprysk stosuje rolnik, jego działanie jest być może ekonomicznie uzasadnione, ale również, w oczywisty sposób, szkodliwe dla środowiska. Podawanie pestycydu do uli jest przeważnie uznawane za ratowanie pszczół. Z powodu dręcza pszczelego gospodarka pasieczna została dziś niestety zdominowana przez pestycydy. Środowisko pszczelarskie zaczyna powoli zdawać sobie sprawę ze szkodliwości ogromu toksyn, jakie stosuje się w pasiekach. Winę za ten stan rzeczy widzi jednak tylko w roztoczach, a nie we własnych zaniedbaniach i skutkach wyborów powodowanych chęcią zysku. Większość konsumentów miodu nie ma świadomości, z jakimi substancjami może mieć do czynienia w produktach pasiecznych, bo pszczelarstwo kojarzy się przecież z naturą, a nie z intensywną i przemysłową gałęzią rolnictwa, jakim się stało w ostatnich dziesięcioleciach. Tymczasem zaleca się, aby podawanie „leku” wykonywać w masce przeciwgazowej, okularach ochronnych czy gumowych rękawicach, ze względu na jego bardzo wysoką toksyczność dla ludzi. Zamiast podejmować próby wyhodowania lokalnej i odpornej populacji oraz zrównoważenia relacji pszczoły z pasożytem, pszczelarze wolą poszukiwać odpowiedniej substancji chemicznej, która pozwoli zlikwidować pasożyta. Pestycyd musi więc zostać zastąpiony bardziej śmiercionośnym, acz mniej toksycznym lub inną, bardziej zabójczą substancją, która zniszczy roztocze, ale nie będzie szkodliwa dla pszczół oraz ludzi. Owszem, nowoczesny pestycyd być może ulegnie szybszemu rozpadowi, ale czy mamy pewność jakie substancje pochodzące z tegoż rozpadu będziemy w efekcie spożywać? Czy poznamy ich stężenie, efekty uboczne ich oddziaływania i okres ich dalszego rozpadu, skoro producent ograniczy się tylko do badania substancji czynnej?

A inne choroby? Większość chorób pszczelich jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku stanowiła względnie niewielki problem dla pszczół i pszczelarstwa. Zdarzały się spadki rodzin z różnych powodów – w tym również i chorób. Podobnie jak każdy żywy organizm, pszczoły cierpią na biegunki, grzybice czy choroby bakteryjne. Ale pszczoły były względnie samowystarczalne i jeżeli pszczelarz sam zachorował lub wyjechał na rok, mógł liczyć na to, że gdy powróci do pasieki, zastanie ją w mniej więcej takim samym stanie, w jakim ją zostawił. Wprawdzie któraś z rodzin pszczelich mogła się wyroić, a inne mogły umrzeć z głodu, jeśli sezon nie obfitował w pożytki i pszczołom nie udało się wyprodukować wystarczającej ilości miodu. Większość pszczół jednak przeżywała. Dręcz pszczeli zmienił ten stan. Gdy porażenie rodziny pszczelej roztoczem wzrasta, dużej części osłabionych pszczół zaczyna dokuczać któraś z chorób i błyskawicznie przenosi się na inne osobniki. Śmierć pnia najczęściej następuje przez tzw. „wypszczelenie”, a więc gwałtowne zmniejszenie liczebności pszczół robotnic do wielkości, która nie wystarcza do podtrzymania funkcji życiowych superorganizmu. Mechanizm osłabienia pszczół przez roztocza sumuje się z osłabieniem rodziny pszczelej spowodowanym skażeniem środowiska pestycydami – zarówno tymi przyniesionymi z pól, jak i z tymi podanymi bezpośrednio do ula przez pszczelarzy. Dodatkowo podawanie innych niż pestycydy substancji do zwalczania roztoczy, takich jak substancje żrące (kwasy organiczne) lub inne związki biobójcze (np. olejki eteryczne), niszczy naturalne bariery ochronne pszczół w postaci tzw. biofilmów bakteryjnych czy grzybiczych. W efekcie pszczoły stają się jeszcze podatniejsze na rozwój patogenów, a niegdyś praktycznie niegroźne choroby rozwijają się błyskawicznie i stanowią realne zagrożenie (ten stan można porównać do działania „zwykłej grypy” na wyniszczony organizm). Tak długo, jak pszczelarze kontrolują skalę porażenia rodzin pszczelich roztoczem, są one w stanie przetrwać przez pewien okres. Kiedy jednak pojawia się jakiś szkodliwy zewnętrzny czynnik środowiskowy, następuje gwałtowna depopulacja – jak stało się choćby w Karkonoszach. Niestety należy się spodziewać takich zdarzeń również w przyszłości. To nie tajemnicze niezdiagnozowane choroby czy promieniowanie zabijają pszczoły – robi to suma wielu negatywnych czynników środowiskowych, gospodarki rolnej i pasiecznej. Dzieje się tak w dużej mierze przez dziesięciolecia zaniedbań, a także źle pojęty i krótkowzroczny interes pszczelarzy.


Część 2 - luty 2018

Remedium?

Łatwo jest postawić diagnozę, ale niestety znacznie trudniej jest temu problemowi zaradzić, gdyż pszczelarstwo w wielu obszarach świata znalazło się w położeniu bohatera greckiej tragedii. Niezależnie od tego, co zrobi pszczelarz, będzie zmuszony przyglądać się bardzo negatywnym skutkom swoich działań. Wybór, jakiego dokonuje, to wybór pomiędzy podawaniem toksyn, a więc dalszym osłabianiem pszczół i brnięciem w ślepą uliczkę, a pozwalaniem na dużą śmiertelność w zgodzie z zasadami doboru i selekcji naturalnej. Pierwsza droga oznacza dalsze niszczenie odporności pszczół i może doprowadzić do skażenia produktów pszczelich. A ponieważ roztocza, nieustannie poddawane presji pestycydów, uodparniają się na nie, substancji tych używa się coraz więcej.
Alternatywę stanowi zgoda na odsiew olbrzymiej ilości rodzin pszczelich, które nie są przystosowane do współistnienia z roztoczem. Ja sam, pomimo olbrzymiego smutku, jaki wiąże się ze stratą rodzin pszczelich dla pasjonata, wybieram właśnie tę drogę.
Szczerze wątpię w skuteczność trzeciego, kompromisowego rozwiązania. Propagują je niektórzy pszczelarze i ma ono polegać na zastąpieniu pestycydów innymi środkami biobójczymi oraz podjęciu sztucznej selekcji tzw. pszczół odpornych – czyli takich, które potrafią same aktywnie ograniczać liczebność pasożyta. Problem tkwi jednak w tym, że sama liczba roztoczy w ulu nie stanowi tak naprawdę kluczowego czynnika selekcyjnego. Dane podawane przez naukowców wskazują, że w latach osiemdziesiątych, kiedy obecność dręcza pszczelego została oficjalnie potwierdzona na terenie Polski, rodzina pszczela bez zwalczania roztoczy była w stanie żyć statystycznie przez co najmniej 3 lata (na samym początku mówiono nawet o okresie 4 – 5 lat) i najczęściej umierała w czwartym roku przy porażeniu na poziomie od 7 do 11 tysięcy sztuk pasożyta na rodzinę pszczelą. Dziś wiele rodzin umiera jesienią, w rok po ostatniej kuracji, a praktycznie mało która dożywa drugiej zimy, jeżeli nie przeprowadzi się zabiegu ograniczającego porażenie roztoczem, paradoksalnie tą właśnie „chemią”, która ma tak zły długofalowy wpływ. Obecnie śmierć pszczelej rodziny następuje przy obecności około tysiąca osobników pasożyta, a nierzadko nawet przy ich mniejszej liczbie. Świadczy to o znaczącym ogólnym osłabieniu stanu zdrowia owadów, jakie nastąpiło w ostatnich prawie czterech dekadach.
W środowisku naukowców i weterynarzy słychać coraz więcej głosów twierdzących, że jedną z metod ograniczenia negatywnych zjawisk byłoby zaprzestanie przewożenia pszczół do obcych regionów. Kluczem do poprawy sytuacji mogłaby być odbudowa lokalnych populacji z tych pszczół, które przetrwały zagładę, gdyż najistotniejsza jest zdolność do przeżycia w konkretnych warunkach środowiskowych. Według niektórych weterynarzy już dwuletnie (acz całkowite) ograniczenie przewożenia pszczół mogłoby znacząco poprawić sytuację i pozytywnie wpłynąć na przystosowanie lokalne pszczelich rodzin. Niestety, najczęściej po dużych lokalnych spadkach pszczoły są sprowadzane z odległych regionów. Nierzadko w rodzinach, które wyszły z kryzysu osłabione, matki pszczele są wymieniane (tak określają pszczelarze zabicie starej matki i wprowadzenie do ula nowej) na takie, które pochodzą od hodowlanych reproduktorek dających duże prawdopodobieństwo wysokich zbiorów. Wymiana matki pszczelej, która jako jedyna składa jaja robotnic w ulu, powoduje, że już po kilku do kilkunastu tygodniach następuje całkowita wymiana genetyki pszczół w ulach. Pszczoła robotnica żyje średnio 8-10 tygodni w lecie, a każdego dnia umierają ich setki, a nawet i tysiące w każdej rodzinie. Te jednak zastępowane są przez młode pszczoły, których mniej więcej tyle samo „wygryza się” z plastrów. Czy sprowadzenie nowej matki i umieszczenie jej w ulu zamiast starej to remiedium na bieżące dolegliwości rodziny? Czasem być może tak, ale taki sposób postępowania skutkuje likwidacją linii pszczół, którym udało się przejść przez tzw. „wąskie gardło ewolucyjne”, powodujące śmierć sporej części populacji. Ewolucja działa właśnie przez „wąskie gardła”, a sprowadzanie nowych pszczół w miejsce tych, które przetrwały jest przeciwne jej zasadom. Takie działanie być może przysłuży się zwiększeniu zbiorów miodu, ale na pewno długofalowo nie uczyni populacji pszczół zdrowszą i lepiej przystosowaną.
Nie ulega wątpliwości, że niezależnie od tego, czy próbuje się zwalczać roztocza, czy też nie, trzeba dążyć do ograniczenia ilości pestycydów w ulach. Nawet jeśli my, pszczelarze, nie mamy wpływu na to, co robi nasz sąsiad rolnik, sami decydujemy przynajmniej o tym, jakie substancje wprowadzamy do własnych uli.
Coraz więcej ośrodków pszczelarskich na świecie odstępuje od stosowania zabiegów zwalczających roztocza w ulach i po pierwszych okresach załamania populacji z sukcesem odbudowuje ją na bazie tych linii pszczół, które przeszły przez wąskie gardło. Po kilku latach w tych odbudowanych populacjach śmiertelność pszczół jest porównywalna do pasiek, które stosują pestycydy, a w dodatku z każdym pokoleniem staje się mniejsza. W Walii grupa pszczelarzy umówiła się, że zaprzestanie stosowania zabiegów przeciwko roztoczom, a dziś ich pszczoły na sporym obszarze kraju radzą sobie dokładnie tak samo lub lepiej niż te wspomagane pestycydami.
Odpowiedzią na problemy pszczół powinno być też tworzenie niedoglądanych siedlisk dla owadów, takich, jakie kiedyś funkcjonowały w lasach naturalnych. Również ta koncepcja ma licznych przeciwników, którzy uważają, że siedliska pozostawione bez opieki są wylęgarnią chorób roznoszonych następnie na okoliczne pasieki. Okazuje się jednak, że w tych regionach świata, gdzie żyją populacje dzikich pszczół, pasieki gospodarcze (oparte na materiale genetycznym pszczół dzikich) praktycznie nie wymagają zabiegów przeciwko roztoczom, gdyż populacja selekcjonuje się sama w sposób zupełnie naturalny i bez udziału pszczelarzy. W naszym kraju populacja dzikich pszczół praktycznie nie występuje, gdyż zniszczono jej siedliska wycinką starych drzew z dziuplami i wyrugowano ją przy pomocy pszczół pochodzących z hodowli. I choć choroby rozwijają się w pasiekach błyskawicznie, a dzikich pszczół praktycznie nie ma, to i tak właśnie je obwinia się za wszelkie bolączki pszczelarstwa.



Obie części w wersji opublikowanej możesz pobrać tu:
Część 2 - luty 2018

O sytuacji pszczół w Karkonoszach można posłuchać tu:
https://www.youtube.com/watch?v=V-2khPHHh4I&t=6s

sobota, 17 lutego 2018

Samowystarczalna pasieka nieleczona

W ostatnich latach - odkąd ja sam czy inni koledzy, ale i nie tylko, zaczęliśmy udzielać się w internecie, propagując pszczelarstwo bez stosowania chemii, czy raczej bardziej bez nieustannego zabijania czy likwidowania roztoczy - narosło bardzo wiele mitów i przekłamań na temat tego co tak naprawdę jest propagowane i jak to w efekcie może działać. Na wstępie więc, zaznaczając jednoznacznie, że nie mając kryształowej kuli i nie znając przyszłości, nie wiem(y) jak to naprawdę będzie, mogę tylko powiedzieć tyle czego oczekuję(emy), czego się spodziewam(y), mając światowe wzory jako przykłady i co tak naprawdę uznam(y) za sukces i za "działanie metody". Piszę to w imieniu własnym, a nie jakiejkolwiek grupy, ale też wiem, że część z osób podziela moje zdanie i poglądy, stąd w nawiasie zaznaczyłem formę osoby pierwszej liczby mnogiej, gdyby ktoś ewentualnie też chciał się pod tym podpisać. Uważam, że w roku 2017 ci, którzy wytrwali w selekcji naturalnej, osiągnęli ogromny sukces w odbudowie pasiek. Nie, nie mówię, że sukcesem było poniesienie tak dotkliwych strat jakie wystąpiły ubiegłej zimy 2016/17. Mówię o sukcesie w odbudowie. Większości z koleżanek czy kolegów udało się bowiem odbudować stan z jesieni 2016, a niektórzy wręcz nawet go zwiększyli. U mnie do zimy poszło dokładnie tyle samo rodzin co rok wcześniej. Metoda "żyj i pozwól umrzeć", "testu bonda", "selekcji naturalnej", "kolapsu i ozdrowienia", "4 kroków wg M. Busha", czy jakby ją jeszcze inaczej nie nazwać, polega bowiem na stałym równoważeniu strat, na rozwijaniu przeżywającej genetyki w zgodzie z przystosowaniem lokalnym - słowem na odbudowie, czasem i ze zgliszcz. Mając to z tyłu głowy, nie nazywam więc też olbrzymiego kolapsu jaki wystąpił rok temu: "porażką". A dlatego właśnie, że jest to część tej metody. Oczywiście, cieszyłbym się ogromnie gdyby straty były mniejsze niż 98%. Ale kolaps na poziomie około 90% jest po prostu wpisany w metodę. U jednego będzie to 100%, u innego 98%, u innego 92%, a u ludzi, którzy przez lata przygotowywali się do pierwszego kroku - a przy tym dokonując właściwych i przemyślanych wyborów, mieli trochę szczęścia, może to być 80% czy mniej. Taki ostatni wynik był na przykład u Łukasza, a około 70% (przez cały sezon) strat wystąpiło u Juhaniego Lundena, który do zaprzestania leczenia przygotowywał się przez 7 czy 8 lat selekcji i minimalizowania dawek kwasu. Chcąc tak właśnie prowadzić pasiekę, przez to po prostu trzeba przejść i stąd nie sposób tego nazwać porażką. Oczywiście śmiertelność 100% warunkuje start w pewnych zakresach od początku, więc taką śmiertelność na swój sposób "porażką" nazwać trzeba - ale nie koniecznie jest to całkowita porażka w każdych warunkach (np. gdy jesteśmy częścią jakiegoś większego przedsięwzięcia) i też nie koniecznie zaczyna się od samego początku, nawet jak znów zdobywa się pszczoły leczone, o czym wielokrotnie pisałem, a tu nie widzę potrzeby tego powielać. Chcę bowiem napisać o niezrozumieniu pewnych zasad jakie rządzą pszczelarstwem podążającym (czy raczej próbującym podążać) ścieżkami i zasadami natury. I okazuje się, że nie jest to tylko polska domena. Dokładnie ta sama dyskusja toczy się na całym świecie - a przynajmniej tam gdzie możemy tego świata trochę podpatrzeć, czyli choćby na anglojęzycznych forach. Tam występuje ta sama krytyka, ten sam sposób rozumowania i ten sam poziom niezrozumienia pewnych założeń.

Żeby więc nie odnosić się do naszego podwórka, tylko do "światowego" napiszę choćby o tym, co dzieje się w USA. Niedawno na forum internetowym Beesource (post nr 32), niejaki Michael Palmer (jest znany amerykański pszczelarz, na Youtube możesz pooglądać jego rozliczne wykłady i posłuchać o wielu technikach pszczelarskich) zarzucił, że Kirkowi Websterowi znów załamała się pasieka i że przez 2 ostatnie sezony (2016 i 2017) nie miał żadnych dochodów ze sprzedaży matek czy odkładów. Napisał między innymi tak: "Rebuilding the apiary...again. The bees are stronger than they've ever been? Not!" (w wolnym tłumaczeniu: "Od(prze?)budowuje pasiekę... znów. Pszczoły silniejsze niż były kiedykolwiek? Nie!"). Kontakt z Kirkiem jest utrudniony, gdyż nie korzysta on z "dobrodziejstwa" internetu, a jego strona prowadzona jest przez jakiegoś jego znajomego. W związku z tym napisałem maila do Michaela Busha z pytaniem czy to faktycznie prawda i wymieniliśmy kilka postów na ten temat (M. Bush jest osobą bardzo otwartą, udzielającą się w internecie, na forach udziela rozlicznych rad i z reguły odpisuje na maile - jeżeli masz więc do niego pytania, po prostu napisz - zapewne odpisze). Bush napisał, że od jakiegoś czasu nie kontaktował się z Kirkiem, więc nie zna szczegółowej sytuacji, ale gdyby było jak pisze Palmer, to Kirk musiałby zmienić źródło utrzymania. Bo Kirk jest pszczelarzem zawodowym i żyje tylko z pszczół (w przeciwieństwie do Busha, który jest programistą, a pszczoły traktuje jako pasję i pewnie tylko częściowe źródło dochodów). Stwierdził też, że wielokrotnie rzucane różne zarzuty w kierunku prowadzących pasieki bez leczenia, rzadko okazywały się prawdą. A zakładam też (to już moje założenia, a nie to, co napisał Bush), że zarzut Palmera wynikał dokładnie z tego z czego wynika ogromny procent nieporozumień - czyli całkowicie różnego definiowania tego, czy coś naprawdę "działa" czy "nie działa". Nie wiem więc, jak było u Kirka w te ostatnie dwa lata, ale sam Kirk na swojej stronie pisze tak (styczeń 2018, a więc po domniemanych 2 "katastrofalnych" latach): "After spending three years establishing the apiary's home base in a new location, (...)", co w wolnym tłumaczeniu oznacza: "Po 3 latach lokowania centrum pasieki w nowym miejscu (...)", a dalej następuje już zaproszenie na "dni otwarte" do pasieki już w najbliższym kwietniu. A więc widać, że nie tylko nie porzucił pszczelarstwa, ale i zaprasza ludzi do siebie, aby mogli zobaczyć jak ta pasieka wygląda już na samym początku sezonu. Czyli chyba nie jest tak źle jak pisze Palmer, Kirk raczej nie porzucił sposobu na życie, a domniemana "odbudowa" pasieki chyba jednak okazała swoistego rodzaju jej "przebudową" i przenoszeniem "bazy"...

A więc jak postrzegają problem leczący i nieleczący i z czego wynikają te nieporozumienia i niezrozumienia? To będzie oczywiście moja prywatna interpretacja, ocena i mój odbiór tego problemu.

Zacznijmy od leczących - takich jak Michael Palmer. Jak sam pisze, prowadzi coś co określane jest przez niego i innych pszczelarzy amerykańskich "małą farmą pszczelarską"czy "niewielkim biznesem rodzinnym". Otóż Palmer ma około 700 pni produkcyjnych, kilkaset odkładów (jest on jednym z propagatorów zimowania odkładów - podobnie zresztą jak Bush i Webster), rocznie produkuje kilkadziesiąt ton miodu i ponad 1000 matek pszczelich na sprzedaż, a przy tym zatrudnia iluś tam pracowników. Pszczół ponoć nie wozi - prowadzi więc pasieki stacjonarne. A więc całkiem spory biznes pszczelarski na nasze warunki i mały interes rodzinny w USA. Palmer szczyci się tym, że jego matki doceniane są za wysokie walory higieniczne (ponoć mają 97% higieniczności - cokolwiek to znaczy), jednak leczyć musi. Co więcej uważa, że niestety pszczelarstwo bez leczenia jest zupełnie niemożliwe w wydaniu zawodowym. Od czasu do czasu daje więc wyraz swojej irytacji związanej z głoszeniem wszem i wobec (przez Kirka czy innych), że skuteczne pszczelarstwo zawodowe bez zabijania roztoczy jest możliwe - a przecież w sposób oczywisty nie jest (bo jemu się nie udało). Twierdzi też, że śmiertelność w jego pasiekach wynosi czasem 2 czasem 5 czy 6% rocznie. Dzięki temu stać go na wychowanie i wykształcenie dzieci i dostatni żywot. Oczywiście nie sposób prowadzić takiej pasieki, gdyby straty były na poziomie 50% rocznie, a poziom życia rodziny i zatrudnionych pracowników na pewno nie byłby taki jak obecnie. A więc nie da się tego robić tak, jak on robi przy stratach jakie ponosi Kirk czy Bush. I tu pełna zgoda. Tak się tego robić nie da. To o czym pisze Palmer, jest jednak zgodnie przyjmowane i potwierdzane przez Webstera czy Busha (o, choćby TU). Oni też dokładnie tak samo twierdzą, że w taki sposób się tego robić nie da. Nie da się bowiem prowadzić pszczół bez leczenia w modelu przemysłowym licząc na 2% śmiertelność. A choć Palmer prowadzi maluteńki biznesik rodzinny, to jednak jest to absolutnie model przemysłowy pszczelarstwa. Dodatkowo dochodzi zagadnienie związane z przenoszeniem "domniemanych odpornych matek pszczelich" do takiego modelu przemysłowego - i okazuje się, że one bez leczenia umierają tak samo szybko, jak i inne. Palmer z ironią nazywa więc Kirkowe matki: "magic queens" (magiczne matki), które nie noszą za sobą żadnej większej odporności niż jakiekolwiek inne. Zarzuca przy tym wszystkim nieleczącym, że zakłamują straty, przekonują że coś działa, gdy w sposób oczywisty działać nie chce. I to wszystko dla mnie świadczy o tym, że on nie doczytał tego o czym od lat pisze Kirk (czy Bush), a jeżeli nawet przeczytał, to najwyraźniej nie zrozumiał z tego ani słowa - bo przecież Kirk cały czas powtarza, że tego nie da się tak zrobić, a straty są wyższe niż 2 czy nawet i 10%. To samo zresztą dzieje się w Polsce. Wielokrotnie zarzucano mi kłamstwo i manipulację danymi. No cóż, gdy piszę, że zimą 2014/15 straciłem 100% pasieki, a zimą 2016/17 odpowiednio 98%, to przecież dowodzi to niezbicie, że kłamię zaniżając własne straty. Przy pszczołach nieleczonych straty muszą być bowiem co najmniej 170%, żeby były wiarygodne.

A teraz nieleczący.
Otóż pszczelarze nieleczący, tacy jak Bush, Webster czy ja (a co! postawię się wśród sław, nie wolno mi?) wcale nie dowodzą, że model przemysłowy rolnictwa jest mniej wydajny. Próbują jedynie dowodzić (no dobra, tu już siebie wykreślam, bo nie jestem w stanie tego dowieść, a co najwyżej przytoczyć ich "sukcesy"), że model pszczelarstwa bez stosowania pestycydów może być skuteczny ekonomicznie, zdrowszy i bardziej zrównoważony. Nikt też nie dowodzi, że straty nieleczących będą niższe. Mówi się tylko, że okresowo (czy jednostkowo) mogą być niższe i długofalowo mogą konkurować z globalnie podawanymi stratami leczących (pszczelarze Walijscy twierdzą, że straty mają niższe niż leczący). Bush na przykład nie wypiera się swoich strat. Twierdzi, że traci 10 - 50% pszczół co roku - jednak uważa (tu myli się lub nie - nie wiem, wiem tylko co mówi), że nie są to straty powodowane przez roztocza, a wywodzą się z innych czynników. Bush też twierdzi, że jego straty są porównywalne do pszczelarzy leczących, w tym sensie, że długofalowo są mniej więcej takie same. Jednego roku on traci mniej, innego więcej niż pszczelarze leczący. Sam też próbował leczyć pszczoły przez kilka lat, nie odnosząc na tym polu sukcesów, więc leczenie porzucił i po kilku latach większych strat udało mu się ustabilizować śmiertelność i stworzyć samowystarczalny model pasieki produktywnej i nie wymagającej leczenia. Wciąż jednak straty ponosi i nie zamierza konkurować na procenty z Palmerem. Palmer jednak kiedyś zarzucił Bushowi, gdy był u niego na pasiece widział mnóstwo pszczół cierpiących na tzw. "K wing" ("rozszczepienie" pary skrzydełek - tak jakby skrzydełka były "zwichnięte"), co ponoć może być powodowane porażeniem świdraczkiem. Szczerze nie wiem (i średnio mnie interesuje), jak to schorzenie nazywa się po polsku. Michael Bush twierdzi jednak, że takie zjawisko występuje, nie wypiera się go, mówi jedynie, że w jego mniemaniu znacząco nie wpływa na śmiertelność, a problem jest względnie "minimalny". Z drugiej strony Bush twierdzi, że w pasiece Palmera widział ule "czarnych łysoli", których znów nigdy u siebie nie stwierdził. Nieważne. Choroby są, a pszczoły umierają. Nikt się tego nie wypiera. Chodzi tylko o to, aby włączyć je w swój model pasieczny, wliczyć straty w normalną praktykę, a dochód budować na zasadach zrównoważonego rolnictwa, a nie na modelu przemysłowym.
Rok do dwóch, to u pszczół czas odpowiadający jednemu pokoleniu. Niech mi ktoś pokaże jakiekolwiek zwierzę, które w przeciągu pokolenia ma niższą śmiertelność niż 5%. Często do pełnoletniości nie dożywa nawet połowa osobników różnych gatunków - a to też zależy od warunków środowiskowych (jest lokalne i czasowo zmienne). Cały model pszczelarstwa bez zabijania warrozy opiera się więc, nie na maksymalizowaniu jednostkowej wydajności i minimalizowaniu strat, a na poddaniu populacji względnie normalnym presjom środowiskowym i budowaniu (corocznym) nowej populacji na tych osobnikach, które przetrwały.
Wydaje mi się (moje gdybanie), że możliwym jest w tym modelu zmniejszenie średniej wieloletniej śmiertelności pszczół znacząco poniżej 50% - powiedzmy (kolejne gdybanie) do 25-35% z rocznymi odchyleniami i co-kilkuletnimi wyższymi stratami (wliczonymi w tą średnią), czyszczącymi populację z nieprzystosowania. To są właśnie te załamania, które Bush szacuje na sporadyczną śmiertelność na poziomie około 50% pasieki czy takie, o których też pisał w swoich wcześniejszych tekstach Kirk, czy takich wreszcie, które mogły (?) się wydarzyć u niego w ostatnich dwóch latach z rzędu - o czym był-raczył wspomnieć Palmer (jeżeli to prawda).

Czy to jest znacząco gorzej niż u leczących? No cóż, na dzień dzisiejszy straty które notuję u siebie (które zakłamuję rzecz jasna, podając, że przeżywa AŻ 2 % pszczół) są na pewno statystycznie wyższe niż w pasiekach leczących, a konieczność odbudowy założonej liczby pni wpływa "niszcząco" na moje zbiory miodu. Tak jest. Taka jest rzeczywistość (przeze mnie zakłamywana). Trzeba popatrzeć jednak na problem szerzej, biorąc pod uwagę cały kontekst. Pierwsza sprawa, to lata inwestycji i konieczność całkowitej przebudowy pasieki pod każdym względem (genetyki, ekologii ula, zmniejszenia komórki w plastrze itp). Pierwszy mój apel: zacznijmy się więc porównywać kiedy inwestycyjny proces przejściowy mniej więcej się zakończy. Szacuję, że nastąpi to za 2 - 3 lata od dziś, czyli po zakończeniu odbudowy po kolejnym kolapsie, który przyjdzie albo w roku bieżącym albo kolejnym - co do tego nie mam wątpliwości. I oby tylko nie był aż tak dotkliwy jak rok temu (już teraz zobowiązuję się przekłamać dane na tym blogu). Druga sprawa - patrzmy na wyniki i załamania populacji pszczelarzy sąsiadujących. Tak się złożyło że w latach 2014/15 i 16/17 wystąpiły tu duże załamania populacji (zwłaszcza ta pierwsza). Nie przyznaję się do tego, aby były za moją sprawą! Ponadto gdy ja mówiłem o głodzie  w mojej pasiece (złożonej z odkładów!), to żaden z moich pszczelarskich sąsiadów nie osiągał nawet średnich zbiorów miodu (z rodzin produkcyjnych), a niektórzy z parunastu czy dwudziestu paru pni brali tylko na własne potrzeby. Po trzecie (co wiąże się trochę z drugim) w dzisiejszych czasach pszczoły leczone również przechodzą cykle załamania - z lokalnym "wyczyszczeniem" populacji włącznie.

Tak to więc niestety wygląda w wypowiedziach osób oceniających oba te modele, że gdy pasieka nieleczona przechodzi cykle załamania, to znaczy, że "metoda nie działa". Gdy pasieki leczące tracą pszczoły, to albo pszczelarze po prostu są "złymi pszczelarzami", albo "ot, zdarzyło się", bo był lokalny kryzys (patrz np. tu) - w każdym razie sama metoda najwyraźniej działa "doskonale".

Oczywiście, nie mam też wątpliwości, że można znacząco ograniczyć śmiertelność (być może do podobnej jaką szczyci się Palmer). Pytanie czy już "na zawsze" i czy tych pasiek na pewno nie dotknie kryzys w przyszłości. Ceną jest wdrożenie metody przemysłowej, której chyba (mam nadzieję) żaden amator tak naprawdę wdrożyć nie chce. Bo wiąże się ona choćby z tym, że pszczoły pół sezonu spacerują po "nieszkodliwych" dywanikach taktikowych, czy też w czasie zbiorów trzeba w ulu trzymać paski nasączone innymi pestycydami. Te są rzecz jasna nieszkodliwe - bo to nowoczesne pestycydy! A skoro nieleczący muszą cały czas udowadniać wszystko i wszystkim, to może warto by się pokusić o dowód na nieszkodliwość tych pestycydów? Może więc ich propagatorzy, twierdzący, że są całkowicie nieszkodliwe, pokusiliby się o publiczne przeżucie takiego paska? Za inspirację niech posłuży ten FILM. Gorąco polecam!

W celu, jakim jest samowystarczalna, nieleczona pasieka, nie chodzi więc o konkurowanie na jak najniższą śmiertelność pszczół i najwyższe zbiory z ula z pasiekami prowadzonymi w modelu przemysłowym. Te konkurencje zapewne pasieki nieleczone przegrałyby z kretesem. Chodzi o to, aby godząc się na okresowo zwiększoną śmiertelność, wliczyć ją w model ekonomiczny, nauczyć się odbudowy pasieki po kryzysach i na tym budować stabilność. A czy w naszych warunkach będzie to możliwe pokażą najbliższe lata.