piątek, 19 czerwca 2020

Powiew normalności czy ze skrajności w skrajność?

Chciałoby się wreszcie napisać, że jest względnie normalnie. I pod wieloma względami jest. Przynajmniej "tutaj" czyli na południu Polski. Wreszcie pada i pada. Nie patrzę na statystyki, ale na pewno tego deszczu jest więcej niż doświadczaliśmy w ostatnich 6 latach. Ten deszcz jest też często i tylko z rzadka jest ulewny. Ziemia nawodniła się, a przynajmniej w górnych warstwach. Wiosną słyszałem wypowiadających się hydrologów, którzy twierdzili, że aby uzupełnić niedobory wody w gruncie, które powstały w ostatnich latach, to powinno padać praktycznie co dzień przez 60 dni. Potem słyszałem opinię, że do 30 cm ziemia dobrze się nawodniła, ale poniżej tej granicy wciąż jest zbyt sucha. Od tego czasu spadło znów sporo deszczu i wciąż pada. Więc chyba nie jest źle. To skoro nie jest źle, to jest chyba dobrze. Źle jest natomiast, że to mocno lokalne zjawisko, no, może regionalne. Dotyczy bowiem terenu Europy. Jeżeli chodzi o resztę świata wciąż tendencja jest ta sama: planeta schnie i ogrzewa się. Mamy choćby rekordy temperatury na Syberii, a naukowcy twierdzą, że gdy wieczna zmarzlina roztopi się to do atmosfery trafi mnóstwo gazów, które wzmocnią efekt cieplarniany na zasadzie tzw. pozytywnego sprzężenia zwrotnego. Cóż, nie powinniśmy więc usypiać czujności (pewnie już ze 2 promile społeczeństwa jest czujne, bo reszta efekt globalnego ocieplenia ma centralnie w...). Ale przynajmniej można się chwilę pocieszyć, że w naszej części świata przez chwilę znów jest normalnie... Przyznam, że irytują mnie trochę stwierdzenia niektórych ludzi (nawet określających się jako miłośnicy przyrody), twierdzących z wyższością intelektualną i ironicznym uśmiechem, że ewolucja trwa i planeta, ani też życie na niej, przecież nie zginą. To prawda. Ale czekamy na wielkie przetasowanie. Uważam za szkodliwy antropocentryzm zawsze stawianie tylko na nasze potrzeby. W rozmowach o problemach globalnych zawsze stawia się na czele priorytetów problemy ekonomiczne (czasem społeczne, ale w kontekście tych ekonomicznych). "Starzejemy się, jest nas za mało, żeby było nam dobrze, mnóżmy się więc jak króliki, bo wtedy będzie super"... A gdzie w tym miejsce dla innych?

Znów nie mam szczęścia jeżeli chodzi o ten nieszczęsny miód... Kolejny sezon. Pomimo względnie dobrej wiosny (przy wszystkich jej drobnych mankamentach), po słabej zimie mam zbyt małe zasoby, żeby móc ukierunkować je na produkcję. Kolejny sezon stawiam więc na rozwój i odbudowę. Albo może po prostu jestem złym pszczelarzem? [to ostatnie w części na pewno tak]. Nie ukrywam, że liczyłem na trochę więcej tego złotego produktu już w zeszłym sezonie i znów liczyłem w tym. W zeszłym jak wiadomo nie wyszło, a w tym wszystko wskazuje na to, że też się nie uda. Po tylu latach miód zaczyna być ważny gdzieś z tyłu głowy. Nie dlatego, że go potrzebuję dla siebie czy do sprzedania. Mogę go sobie przecież kupić, czyż nie? Zaczyna być ważny, bo może w pewien sposób pokazywać (także innym), że kierunek, który lata temu obrałem nie jest ideologiczną mrzonką, ale jest na swój sposób długofalowym racjonalnym wyborem, który warto podejmować z myślą o zdrowym pszczelarstwie i naszej przyszłości. Ale żeby był miód - w takiej skali pasieki jaką dysponuję - wiosną musi być pewnie z 15 w miarę silnych rodzin, a nie 4 lub 5. Straty muszą być nie większe niż 35 - 40 %, a nie 60. Czekamy więc na kolejny sezon.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam za bardzo powodów do narzekania. Odbudowa pasieki idzie całkiem dobrze, pszczoły - co do zasady - też mają się nie najgorzej. Widzę trochę dręcza tu i tam i w pojedynczych rodzinach jakąś bezskrzydłą pszczołę. Ogólnych widocznych "na pierwszy rzut oka" kryzysów jednak nie ma. Jedyne na co mogę narzekać to fakt, że za liczbami rodzin nie idzie ich fajna wielkość, która pozwoliłaby mi liczyć na ich względną samowystarczalność do końca sezonu. Niestety wszystko wskazuje na to, że znów trzeba będzie jeździć z cukrem i doglądać maluchów... (pierwsze 10 kg już za nami).

Po suchym kwietniu i zimnym maju czerwiec miał być wreszcie fajny i muszę przyznać, że dla mnie osobiście jest. Nie lubię wysokich temperatur. W upałach czuję się osłabiony i rozleniwiony. Ostatnie rekordowo gorące i suche lata były dla mnie swoistym wyzwaniem i męczarnią. Niestety chyba tak już będzie prawie co roku. Ale choć mi to wszystko w miarę odpowiada, to wydaje mi się, że pochmurna i mocno deszczowa aura nie będzie sprzyjać dobremu nektarowaniu. A przecież lipa tuż tuż...
Jedyne dwie rójki jakie udało mi się w tym sezonie złapać... W zasadzie prawdopodobnie jest to jedna rójka, która rozdzieliła się na 2 części. Do części bez matki trafił matecznik rojowy K1.

3 moje najsilniejsze rodziny są też w takiej sile, że gdyby wszystko układało się należycie, mógłbym liczyć na małą nagrodę za ciężką pracę w pasiece. Jedna ma 2 moje korpusy (wielkopolskie 18), druga 3, a trzecia 4 (na tzw. "czarno"). Przy czym te wielkości są już po tych podziałach, które chciałem zrobić. Więc o ile zwłaszcza ta pierwsza nie powala wielkością, to pewnie jest szansa, że jeśli będzie miała dostępną woszczynę, to coś do niej nawrzuca. Wszystkie te rodziny są wciąż w stanie bezczerwiowym, choć w dwóch z nich być może pojawiły się pierwsze jajeczka, lub nastąpi to lada dzień. W trzeciej trzeba będzie pewnie jeszcze przez chwilę poczekać. No i właśnie. Liczyłem, że ten okres bezczerwiowy przypadnie w czasie lipy i (wcześniej "obiecanej") dobrej pogody. A tymczasem jakiś front przynosi codzienne deszcze (co jest obietnicą nową). Czy w czasie tych deszczów uda się pszczołom coś zebrać? Ot, zagadka. Przekonamy się. Na pewno te deszcze pomogą wyczerpanej przyrodzie i jestem więc gotów za nie zrezygnować z mojej porcji miodu. W związku z dużą wilgocią narzekam też trochę na błoto, bo na tzw. "nowych śmieciach" musiałem zrobić trochę robót ziemnych. Cóż, nie zawsze się da pracować, a pod domem mam teraz parę arów błota...

Moje pasieczyska powoli wypełniają się tymi pszczołami, które mają na nich docelowo zimować. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze i uda się rozczerwić matkom w rodzinkach, które już utworzyłem, to w tym roku zazimuję więcej rodzin niż w zeszłym. W tej chwili tych rodzin już jest sporo więcej niż było zeszłej jesieni, ale - jak w latach poprzednich - jakaś część z nich pójdzie do innych pszczelarzy w ramach wspomożenia ich pasiek. Gros z nich będzie oczywiście z projektu "Fort Knox" [do uczestnictwa w którym serdecznie zachęcam!], ale będzie i parę poza projektem.

Na tą chwilę liczby wyglądają obiecująco:
pasieka B: 7 "jednostek";
pasieka T: 4 "jednostki";
pasieka Las1: 6 "jednostek";
pasieka Las2: 6 "jednostek";
pasieka R2: 4 "jednostki";
pasieka K: 9 "jednostek";
pasieka KM: 23?-25? "jednostek".
W tej chwili mam więc około 60 "jednostek" - posługuję się ponownie tą nazwą, bo niektóre z  nich ciężko mi nawet nazwać odkładami. W kilku przypadkach to pół ramki pszczół, które traktuję trochę jako powiększone "klateczki" do przechowywania matek pszczelich czy rodziny weselne. Będą one łączone z rodzinami, w których od tego czasu coś stanie się z matką, albo będą zasilane z rodzin silnych, aby miały szansę dojść do racjonalnej siły przed zimą. Siła tych "jednostek" to przedział od wspomnianej już "pół ramki" (mojej wielkopolskiej 18tki) do 4 korpusów 18'tek "na czarno" (to mniej więcej tyle samo co pełny ul wielkopolski czyli 2 korpusy z nadstawką). Mam też kilka rodzin z matkami mającymi już 2 lata (musiałbym mocno prześledzić w pamięci stan pasieki ile jest też matek starszych) i ostatnich kilka rodzin z matecznikami na wygryzieniu. Prawdopodobnie w tym sezonie - z racji coraz większej szczupłości zasobów - nie będę już wychowywał matek i tworzył większej liczby rodzin. Powoli trzeba bowiem stabilizować zasoby, dać spokój średniakom i wzmacniać słabiaki. Tylko w jednym przypadku  zastanawiam się wciąż nad kolejnym i ostatnim już podziałem - rodziny K1 stacjonującej na pasiece K. Z niej bowiem udało mi się wyhodować tylko 1 młodą matkę, a rodzina na pewno zasługiwała na to, żeby ją rozmnożyć bardziej. W tej chwili to moja najsilniejsza rodzina, bo też najmniej została osłabiona podziałami. Genetyka ta została natomiast powielona z jej siostry, z której mam pewnie co najmniej z 10 córek (na podliczenia przyjdzie jeszcze czas), a i wiem, że kilka córek udało się zrobić koledze, który wiosną otrzymał ode mnie drugą siostrę.

Liczba moich rodzin na pewno znacząco się zmniejszy. Po tym jak do innych pszczelarzy trafi część odkładów, na pewno jeszcze wydarzą się jakieś nieprzewidziane wypadki i to tu czy tam straci się matka. Będą więc wykonywane łączenia. Nie zamierzam natomiast likwidować żadnej rodziny z matką, która czerwi. Będę bardzo zadowolony jeżeli do zimy ostatecznie przygotuję co najmniej tyle samo rodzin co w zeszłym roku (czyli 41), a i nie obrażę się na 35. Mniejszą liczbę rodzin na końcu sierpnia uznam raczej za stan niezadowalający. Ale będzie co będzie. Czas podziałów praktycznie dobiegł już końca i od tego momentu w sezonie liczba rodzin raczej zacznie się zmniejszać.

Życzę wszystkim, aby ich pszczelarskie plany zostały zrealizowane w tym - względnie dobrym - sezonie i żeby wzięli więcej miodu niż ja. Od kogoś przecież będę musiał miód kupić...

czwartek, 11 czerwca 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 3

W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się kolejna część mojego artykułu omawiającego różne pomysły na przejście selekcji pszczół na odporność na warrozę. Zapraszam!



Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 3

część 1
część 2


Zdecydowana większość pszczelarzy zauważa, że stopień porażenia dręczem pszczelim różnych rodzin może być diametralnie odmienny. Wśród rodzin są takie, w których z roku na rok jest nawet do kilku tysięcy roztoczy. W tej samej pasiece mogą być i takie (czasem nawet pochodzące od matek-sióstr), które mają ich nie więcej niż kilkadziesiąt sztuk. Może się tak dziać z dziesiątków powodów. Część mechanizmów (cech) za to odpowiedzialnych została opisana przez naukowców, a niektóre z sukcesami selekcjonowane są przez różnych hodowców. Na obecnym etapie są one czasem, a może nawet w większości, niewystarczające, aby pszczoły przetrwały zupełnie samodzielnie w pasiekach. Możemy je upowszechnić i wzmocnić na tyle, żeby zaczęły dominować w populacji. Zależy to tylko od nas. Cały nasz hodowlany wysiłek musi więc być ukierunkowany na to, żeby namnożone zostały właśnie te rodziny, u których stwierdzimy takie umiejętności (pomijam problem ich dziedziczenia). Wydaje się to wręcz absurdalnie oczywiste, a jednak z jakiegoś powodu od blisko czterdziestu lat tak się nie dzieje. O taką selekcję jeszcze w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku apelował profesor Jerzy Woyke. Apel ten został zlekceważony – nie tylko w Polsce zresztą, ale w całym europejskim i w większości światowych środowisk pszczelarskich. Porównuję często to, co czytam w podręcznikach pszczelarstwa, artykułach czy na forach pszczelarskich z tym, co piszą ludzie prowadzący skuteczne projekty selekcyjne i od lat nie zwalczają dręcza. Na tej podstawie mogę stwierdzić, że środowisko pszczelarskie w znaczącej większości robi wszystko, żeby przeciwdziałać selekcji na odporność – choć zapewne w części nieświadomie albo przynajmniej nie celowo. Ale większość ma po prostu zupełnie inne priorytety. Przez blisko czterdzieści lat nie prowadzono takiej selekcji. Hodowcy z powodu braku przekonania, ale też i braku stosownego popytu ze strony klientów, pszczelarze zawodowi z powodu potrzeby maksymalizacji zysku i przyjęcia intensywnych metod prowadzenia pasiek, a amatorzy i miłośnicy pszczół albo z powodu niewiedzy, albo uznania swojego zbyt małego wpływu na całościowy obraz i genetykę populacji.
Pionierzy pszczelarstwa bez chemii: Dee i Ed Lusby (Arizona, USA)

Modele oparte na selekcji naturalnej

W dalszej części tekstu przedstawię kilka różnych pomysłów na selekcję. Każdy z nich jest realizowany w ramach pasieki zawodowej, będącej jedynym źródłem utrzymania dla danego pszczelarza. Chcę przez to pokazać, że selekcja (w tym również oparta na doborze naturalnym) nie musi iść w poprzek skuteczności ekonomicznej (takie działania są oczywiście możliwe także w pasiekach amatorskich). Zacznę od modeli opartych na selekcji naturalnej, gdyż jest mi ona najbliższa. Uważam, że selekcja naturalna zapewnia najlepszą równowagę cech związanych z odpornością, tolerancją na negatywne skutki obecności dręcza, jak i lokalnym przystosowaniem do środowiska i wypracowaniu symbiotycznych relacji z miejscową fauną i florą ulową oraz mikroflorą bakteryjno-grzybiczą. Nie możemy bowiem zapominać o tym, że wiele aspektów zdrowia (nie tyko pszczół, ale nawet i naszego) zależy od przyjaznych bakterii, grzybów czy innych drobnych „żyjątek”. Dodatkowo praktycznie każdy rodzaj leczenia, nawet ten najbardziej naturalny, „uzłośliwia” patogeny. Aspekty te są często niedoceniane. Opisano przypadki dotyczące populacji, które przeszły przez selekcję naturalną. W populacjach tych zjadliwy szczep wirusa zdeformowanych skrzydeł (DWV) został zastąpiony przez szczep łagodny dla pszczół, niepowodujący upadku rodzin. Według przekazywanych danych mechanizm ten działa w większości regionów, w których nie zwalcza się dręcza. W populacjach w RPA czy Ameryce Południowej dominują mało zjadliwe szczepy tych patogenów, które są zabójcze w innych częściach świata. Populacje pszczół, u których nie wszczęto „wojny chemicznej” miały przez pewne okresy dość wysokie porażenie dręczem (nawet powyżej 5 – 10%), jednak nie wpływało ono znacząco na śmiertelność, właśnie z powodu obecności mało zjadliwych patogenów. Z czasem pszczoły nauczyły się ograniczać porażenie pasożytem do niskiego poziomu i dziś takie właśnie dominuje w tamtych regionach. Dzięki selekcji naturalnej cały układ może uzyskać równowagę niemożliwą do osiągnięcia w przypadku żadnych innych form selekcji.

W oparciu o wiedzę zgromadzoną w toku studiów zagadnienia odporności pszczół na roztocze zyskałem głębokie przekonanie, że nie opiera się ona jedynie na cechach pszczół, które możemy wypracować w toku hodowli i przenieść za pośrednictwem zakupionych matek (czyli tylko kwestiach genetyki pszczół). Przykłady, choćby nasze, z lokalnych prób prowadzenia pasiek bez zwalczania dręcza pszczelego, pokazują, że pszczoły sprowadzone z hodowli selekcjonujących cechy związane z odpornością na warrozę, w pierwszym pokoleniu rzadko są w stanie długo przetrwać bez leczenia. Pszczoły te umierają, często nawet pierwszej lub maksymalnie drugiej zimy i to w sytuacjach, gdy są w stanie utrzymywać populację dręcza na względnie niskim poziomie. Umierają najprawdopodobniej z powodu braku przystosowania do lokalnych warunków i miejscowej mikroflory patogennej. Gdy jednak uda się je uprzednio rozmnożyć, kolejne pokolenia wykazują zdecydowanie lepsze przystosowanie lokalne i najwyraźniej ograniczają populację dręcza lub tolerują jego obecność na tyle, aby żyć zdecydowanie dłużej i w coraz lepszym stopniu zagwarantować zastępowalność pokoleń.
Michael Bush (Nebraska USA), zwany czasem
"najsłynniejszym pszczelarzem na świecie", podczas przekładania larw

W przypadku tzw. hodowli selektywnej, a więc z bardzo wąską selekcją pozytywną, obok innych zagrożeń związanych z ujednoliceniem populacji, istnieje bardzo duże ryzyko utraty różnorodnych cech. Z drugiej strony, przy tak niszczącym wpływie na pszczoły, jaki ma dziś dręcz pszczeli, poddanie pszczół selekcji naturalnej niesie ze sobą również bardzo wiele niebezpieczeństw. Po pierwsze, w tym przypadku także istnieje ryzyko ograniczenia różnorodności genetycznej populacji – choć w wyniku innego mechanizmu. Doświadczenia światowe pokazują jednak, że długofalowo to zagrożenie maleje, a w przypadku hodowli selektywnej narasta. Po drugie, jest nim także zagrożenie utraty całości pasieki. Taki skutek z jednej strony powoduje ogromne straty finansowe, a z drugiej może zniweczyć cały projekt selekcyjny. Po trzecie, istnieje zagrożenie rozprzestrzeniania dręcza w ramach tzw. dryfu czy „roztoczowych bomb”. Duże ilości roztoczy przenoszone są jednak nawet pomiędzy rodzinami traktowanymi zgodnie z najlepszymi wzorcami pszczelarskimi (wystarczy, że terminy kuracji na danym terenie nie będą skoordynowane).

Korzystając z doboru naturalnego, pszczelarz może skupić się na selekcji pozytywnej, czyli wzmacnianiu tych cech, które są korzystne gospodarczo. Przyroda natomiast sama dba o przystosowanie lokalne i odporność na choroby, w tym również warrozę. Taki sposób postępowania praktykowany jest przez wielu pszczelarzy w pasiekach zawodowych. Pszczoły nie tylko zachowują wystarczającą miodność (która jest zresztą cechą promowaną w toku selekcji naturalnej), ale i inne korzystne cechy, choćby takie, jak łagodność.

W artykule nie będę rozwijał zagadnienia związanego z etyką. Pszczelarzom nieleczącym warrozy zarzuca się często „barbarzyństwo” czy niemoralne traktowanie zwierząt. Prawda jest jednak taka, że to zagadnienie względne, a alternatywa i przemysłowy model pszczelarstwa są dla mnie pod wieloma względami równie nieetyczne. Poprzestanę więc tylko na zapewnieniu (z całego serca), że nikt nie odczuwa „sadystycznej przyjemności” ze spadków rodzin pszczelich czy ich „dręczenia”, jak to często komentują niektórzy pszczelarze. Chciałbym, aby wszyscy pszczelarze patrzyli na innych doszukując się dobrej, a nie złej woli.

część 4
część 5
część 6