Pokazywanie postów oznaczonych etykietą moje pszczelarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą moje pszczelarstwo. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 listopada 2020

Model Ekspansji - rewizja po latach

Końcówka lata i jesień są dla mnie wyjątkowo pracowite. Ale dziś jest święto, a we wsi cicho... więc aż głupio włączać elektronarzędzia. Jest więc czas wrócić do bloga i nadrobić zaniedbania. 

W ostatnim czasie znów pojawiły się dyskusje na temat wyboru pewnych metod selekcji pszczół odpornych. Takie rzeczy oczywiście dzieją się okresowo: gdy pojawiają się nowe, zapalone do tematu osoby, jest tylko kwestią czasu, aż pojawią się dyskusje. I oczywiście każda sroka swój ogonek chwali. Ja wspierałem i wspieram każde działanie, które ma nas wszystkich przybliżyć do celu. Niezależnie od tego czy w mojej ocenie mają mniej czy więcej sensu. Jeżeli ktoś chce prowadzić selekcję na 2 rodzinach pszczelich - proszę bardzo, droga wolna; jeżeli ma to być z wykorzystaniem amitrazy - cóż, nie zabronię, bo zabronić nie mogę. Ale w dyskusji swoje powiem, bo takie moje prawo. Co najwyżej mogę ubolewać, że ktoś nie chce dołączyć się do już działającej współpracy, która pokazała już pewne drobne sukcesy. Jeżeli ktoś jednak chce zaczynać od zera, od tego co my mamy już za sobą (niezależnie od tego jak daleko nam jeszcze do właściwego celu), od wyszukiwania matek gdzieś na świecie, od ponownego przechodzenia przez podstawowy odsiew zupełnie nieprzystosowanych pszczół - jej/jego wola. 


W toku dyskusji nad metodami wracają czasem jak bumerang argumenty odnośnie tego, że "Model Ekspansji" niczego nie selekcjonuje. Ba, w ogóle nie można go stawiać obok działań hodowców. "Model ekspansji" - jak się dowiedziałem wczoraj - jest li tylko "romantyczną walką z lokalnymi kundelkami". Nie można go porównać do prawdziwej hodowli, która jest zawodem, a porównywanie tych dwóch zajęć do siebie byłoby "grubym nieporozumieniem". Zgadzam się w zupełności i cieszę się, że mojej działalności nikt nie porównuje do hodowli pszczół organizowanej przez zawodowców. Z całym szacunkiem dla zaangażowania, wiedzy i skrupulatności zawodowych hodowców, to właśnie ta działalność doprowadziła i doprowadza do coraz gorszego stanu pszczół. Oczywiście "hodowla" to tylko narzędzie. Można je też wykorzystać w słusznym celu. Czekam więc z niecierpliwością aż się to stanie. Jeżeli więc ktoś wskaże mi hodowcę, który to narzędzie w słusznym celu wykorzystuje, to będę niezmiernie wdzięczny i zadowolony, że wreszcie się coś zmienia. Znam kilka takich przypadków - żaden z nich nie prowadzi hodowli w Polsce. Oczywiście nie znam wszystkich hodowców (ba, odkąd zorientowałem się, że nie robią w zasadzie nic w kierunku jaki mnie interesuje, po prostu zająłem się swoją robotą i przestałem ich poszukiwać - bo to była strata czasu), nie znam ich metod - nie mogę więc generalizować. Będę bardziej niż szczęśliwy gdy ktoś dowiedzie mi, że jakiś hodowca podejmuje hodowlę lokalnych pszczół odpornych w Polsce. Czekam na to z niecierpliwością. Do tej pory się nie doczekałem i przyznam, że nie mam wielkiej nadziei. Ci, którzy gdzieś tam w ofercie mają pszczoły, które pochodzą z krócej lub dłużej nieleczonych populacji - zgodnie z moją wiedzą nie prowadzą dalej lokalnej selekcji. Pewnie czasem powielają to co mają, najczęściej leczą, bo boją się sprawdzić w boju, to co lata im na pasiekach. Najwyraźniej tyle w nich wiary i przekonania co do posiadanego materiału genetycznego i własnej nad nim pracy. Czy warto ten materiał od nich brać - choćby na start selekcji? Nie wiem, być może. Jeżeli jest to materiał, który gdzieś już coś przeszedł/pokazał, to na pewno warto spróbować. Co ja mówię... Zachęcam do tego z całego serca! Ale nie po to, żeby potem narzekać, że to wszystko ściema, bo pszczoły umarły. Kupić, rozmnożyć, pracować nad tym dalej lokalnie - licząc się z tym, że pszczoły sobie nie poradzą - z różnych powodów (o niektórych z nich będzie poniżej). Nie liczyłbym przy tym na gwarancję sukcesu, a raczej na (być może) zwiększone prawdopodobieństwo. Dlaczego? Bo przeżywalność pszczół jest czymś większym niż tylko to, co można przekazać genetycznie. Opiera się na pewnych mechanizmach, które - będąc tymi "genetycznymi" lub nie - muszą zostać na swój sposób włączone i utrzymywane na wysokich obrotach. Mówię tu przykładowo o reakcji immunologicznej na patogeny. Jeżeli więc weźmiemy najlepszy materiał genetyczny i potraktujemy go zgodnie z "najlepszymi" wzorcami pszczelarstwa nowoczesnego, to nie postawię na te pszczoły funta kłaków. Jeżeli też ktoś zamierza wyciągnąć z genetyki pszczół co tylko się da, utrwalać to przez inbredowanie, czy sztuczne unasiennienie, a potem takie reproduktorki leczyć, aby utrzymać osiągnięty "sukces" to... droga wolna. Mnie w to proszę nie mieszać. Jest to poza moim rozumieniem tego tematu. Z przyjemnością jednak zapoznam się z praktyką, o ile oczywiście ktoś poda mi choć jeden przykład, w którym to się udało i zadziałało. Nawet Juhani Lunden, który "igłą" utrwalał przecież kombinacje genetyczne, cały czas wystawiał swoje pszczoły na presje. Nie było tam leczenia reproduktorek, bo... to po prostu nie ma sensu. Ale to wolny kraj, każdy może robić to co chce (w granicach prawa).


O "modelu ekspansji" pisałem jeszcze w 2015 roku. O ile wówczas był to dla mnie model czysto teoretyczny (próbowałem go przecież stosować dopiero pierwszy sezon), to teraz mam już kilka lat praktyk za sobą. Dalej uważam go najlepszą metodę selekcji przeżywających pszczół z wykorzystaniem selekcji naturalnej. Metoda Erika Osterlunda, który pszczoły leczy gdy tego potrzebują, jest dla mnie numerem 2. Parę lat temu miałem w jego metodę mniejszą wiarę. Dziś Erik udowadnia mi, że się myliłem. Z tym zastrzeżeniem, że w międzyczasie dowiedziałem się, że podjął szeroką współpracę w swojej okolicy i nasycił region trutniami wywodzącymi się z kilkuset selekcjonowanych rodzin pszczelich. Nie dziesięciu, tylko kilkuset. Ale wróćmy do ekspansji, bo nie ma to być wpis o metodzie Erika, tylko rozważania o praktyce ostatnich lat stosowanego przeze mnie modelu selekcyjnego. 

W zasadzie podtrzymuję wszystkie wady i zalety modelu, które wspominałem we wpisie z 2015 roku. Muszę tylko wprost podkreślić (co czytelnicy mojego bloga wiedzą, bo o tym piszę często), że liczyłem na więcej w zakresie produkcji pasiecznej. Ale ta mniejsza/znikoma/ba... zerowa produkcja wynika też nie tylko z przyjętego modelu, ale i ze współpracy, którą podejmuję. W 2017 otrzymałem pomoc od Łukasza, która była mi wówczas bardzo potrzebna i okazała się dla mnie niezmiernie cenna. Chciałbym też wierzyć, że "wycisnąłem" z niej co się tylko da. Od tego czasu próbuję więc ten "dług" spłacić pomagając na miarę moich możliwości każdemu, kto tylko podejmuje z nami bliską współpracę i od 3 lat rozdaję corocznie około 20 - 25 % swojej pasieki. Zmierzam do tego, że przy tych samych zasobach moja pasieka bądź to mogłaby rosnąć szybciej, bądź też pszczoły mogłyby być utrzymywane w większej sile (co jest dla pszczelarza o wiele mniejszym kłopotem niż przy utrzymywaniu maluchów). Mam jednak nadzieję, że ta moja pomoc okaże się dla innych równie cenna jaką pomoc Łukasza była dla mnie i oby przyniosła też dalszy rozwój współpracy. 

Po latach praktyki podtrzymuję więc w zasadzie wszystkie teoretyczne przemyślenia o modelu ekspansji z 2015 roku. Z jedną różnicą, o czym już chyba wspominałem w innych wpisach: Naiwnością z mojej strony był sąd, że wszystkie rodziny, które przeżyją, w pierwszych latach będą się rozwijały prężnie i zdrowo - czyli "normalnie". Zakładałem, że z rodziny można zrobić kilka, do - w teorii - nawet kilkunastu małych rodzin. W teorii... wciąż to podtrzymuję. W praktyce pszczół bez leczenia okazało się to naiwnością i bzdurą. Popatrzmy hipotetycznie na 3 korpusy pszczół "na czarno" na pełnej ramce wielkopolskiej. Takie rodziny przy nowoczesnej gospodarce pasiecznej, to nic dziwnego. Powiedzmy, że mamy 10 ramek nabitych czerwiem, 10 ramek miodu i 10 ramek suszu, okresowo zapełnianego nakropem. Wszystko to roi się od pszczół. W "normalnej" gospodarce to nic dziwnego. W teorii nie ma żadnego problemu, żeby taką rodzinę podzielić na 10 rodzin składających się z 1 ramki czerwiu (z matecznikiem), 1 ramki miodu i 1 ramki osłonowej - wszystko "na czarno" obsiadane przez pszczoły. Taki odkład utworzony z początkiem maja, do zimy idzie w sile co najmniej 7 - 8 ramek pszczół "na czarno", a więc w sile biologicznej zupełnie wystarczającej do zimowania. Do tego spokojnie, jako jedenastą rodzinę, można by zrobić niewielki pakiet ze "starą" matką, który osiągnie podobną wielkość, jeżeli zapewnimy mu susz. Mała córka znajomej mojej żony powiedziała kiedyś, że chciałaby mieć termos, bo mogłaby sobie w nim nosić zupę do szkoły. Gdy już dostała termos powiedziała mamie: "No dobra, tylko skąd wziąć zupę?". Wracając do naszego hipotetycznego podziału hipotetycznej rodziny, pytanie nasuwa się samo: "no dobra, tylko skąd wziąć 3 korpusy pszczół na czarno?". Wcale nie twierdzę, że nie da się tego osiągnąć. Da się. Ale nie z każdą "przeżytą" rodziną. Co roku mam po kilka takich silniejszych - w pewnym etapie sezonu osiągają siłę około 4 moich korpusów "18" tek, co jest rozmiarem zbliżonym do tej hipotetycznej rodziny. W tym roku rodzinę "przedwojenną" podzieliłem - o ile pomnę - na 7, a rodzinę "R2-3" na bodaj 8 "małych" części. Problem jest w tym, że jeżeli zazimuję ponad 40 rodzin, to kolejnego roku takich czterokorpusowych rodzin nie mam 25 czy 30, ale 2 lub 3 i może drugie tyle bardzo zacnych rodzin, które nie pokazują żadnych problemów, ale nie osiągają więcej niż około 3 moje korpusy "18'tki". Inne rozwijają się z problemami lub bez nich, ale nie są w wystarczającej sile, żeby do szczytu sezonu zbliżyć się do dużych rozmiarów. Rzecz jasna, gdyby je "wytrzymać" dłużej, zapewne mogłyby jeszcze "ciut" wzrosnąć. A może dogoniłyby je problemy i zaczął się ich upadek, przed którym ratuje przerwa w czerwieniu i podział? Trudno powiedzieć. Na razie mam za mało zasobów na takie dziwne "eksperymenta" jak utrzymywanie rodzin w sile od początku do końca sezonu. Kto wie, być może inne rodziny, które odstają, mogłyby do końca lata również wzrosnąć do "zacnej" siły? One jednak także są dzielone w szczycie sezonu. Ot, po prostu w ramach "modelu ekspansji" dochodzące do siły rodziny są dzielone na odkłady. Czasem ze "swoją" genetyką, a czasem z genetyką tych "lepszych". 

Model ekspansji powoduje więc, że - przynajmniej w warunkach mojej pasieki - trudno mi jest wyłuskać wystarczająco zasobów, aby zarówno zapewnić odbudowę liczby rodzin i rozwój, jak i przeznaczyć wystarczająco pszczół do produkcji. Skromne zasoby mogłyby zostać wykorzystane w jednym lub drugim celu, a moje wybory zapewne najlepiej świadczą o tym jakie są moje priorytety. 



Prześledźmy więc praktykę ostatnich 3 lat (uśredniając):

- zimuję każdego roku po ponad 40 rodzin;

- przeżywa +/- 50% (wiosną 2020 było to ok. 40 %)

- z około 20, które przeżywa 5 - 6 jest w (bardzo) dobrym zdrowiu i kondycji, 8 - 10 jest w stanie średnim (lepszym lub gorszym), ale pewnie byłyby w stanie być względnie samowystarczalne i kolejne 5 - 6 jest rodzinami, które wychodzą z zimy z dużymi problemami lub w ogóle jako garstka pszczół;

- z tych zasobów w szczycie sezonu tworzę około 60 - 70 rodzin (statystyczny podział każdej jest więc mniej więcej na 3 części), z czego do zimy idzie ponad 40, paręnaście ląduje u innych, a dalsze wykruszają się z różnych powodów (kilka jest rabowanych, a gdy/jeśli traci się matka rodziny są łączone z innymi). 

- siła moich rodzin jest bardzo różna i zależy od wielu czynników. W ciągu sezonu mogę mieć na jednej pasiece rodzinę na 4 korpusach (przed podziałami) i obok ramkę pszczół z matecznikiem. Jako najsłabsze do zimy idą odkłady w rozmiarze około 6 - 7 ramek pszczół z czerwiem w sierpniu na minimum 4 ramkach - w tym co najmniej 3 z dużą jego ilością (wszystkie mniejsze odkłady są najczęściej zasilane, chyba że wystąpi osłabienie w samym końcu lata, wówczas taka rodzin(k)a zostaje w tej sile w jakiej jest).


Model ekspansji jest oczywiście metodą na swój sposób stałą. Chodzi po prostu o to, aby tworzyć więcej rodzin niż tak naprawdę chcemy i potrzebujemy aby mieć rezerwę na wypadek strat i aby długofalowo nasza populacja selekcjonowała się przy wykorzystaniu doboru naturalnego (w sztucznych warunkach pasieki). Sama ekspansja jednak może być różna w zależności od sezonu. Moim założeniem jest, aby osiągać pewien próg rozwoju liczebnego. Jeżeli daleko mi do tego progu (a tak bywa) staram się utworzyć więcej małych rodzin. Jeżeli osiągnę pewien stan stabilizacji, na pewno będę tworzył mniej, ale za to silniejszych rodzin. Przykład. Mam 40 rodzin, a chciałbym kolejnego roku zazimować 50 (wliczając straty matek czy inne okoliczności trzeba w szczycie sezonu utworzyć około 60). Jeżeli wiosną zostanie mi 15, trzeba będzie z każdej (statystycznie) zrobić 3 nowe odkłady, czyli każdą podzielić na 4 części. Taki podział wydaje się absolutnie graniczny przy pszczołach nieleczonych (w statystycznym roku, w mojej pasiece, przy moich pożytkach itp.) - w niektórych latach będzie zupełnie nierealny, w innych uda się to przeprowadzić. Jeżeli natomiast przetrwałoby 30 rodzin, to wystarczy z każdej rodziny (statystycznie) zrobić po 1 odkładzie, aby osiągnąć zaplanowany cel. Liczę kiedyś na taki rok, aby można było wreszcie myśleć o stabilizacji i zarówno sobie, jak i pszczołom dać trochę wytchnienia...

Wiele osób zarzuca modelowi, że małych rodzin w zasadzie nie można porównać do rodzin dużych/pełnowartościowych biologicznie i produkcyjnie. Prowadzenie selekcji na nieleczonych odkładach w ich mniemaniu nie ma więc sensu, bo nie można ich ze sobą porównywać, oceniać długości przetrwania, wyniki pomiarów liczby dręcza są zupełnie niewiarygodne i nieporównywalne, a w ogóle to utworzenie nowego odkładu, jest niejako pracą od zera, bo przecież to zaczątek nowej rodziny i wraz z utworzeniem takiego odkładu "resetujemy" naszą pracę... Na swój sposób to wszystko prawda. Erik może z całą stanowczością powiedzieć, że tą konkretną rodzinę ma nieleczoną od tylu i tylu lat/miesięcy i może podać jej wyniki z całej historii - zarówno jeżeli chodzi o produkcję, jak i liczbę dręcza. Zgoda. Jest to wynik zobiektywizowany, którego nie sposób mieć w "modelu ekspansji". Pewnie dałoby się to zrobić, gdyby ekspansja polegała na utworzeniu jednego odkładu rocznie z danej rodziny. Wówczas można by mieć dane dotyczące długości życia konkretnej rodziny. Na pytanie jak długo taka żyje, mógłbym powiedzieć - ta ma 3 lata, ta 2, ta rok. W sytuacji kiedy z jednej dużej rodziny tworzę mniej więcej 7 równych małych odkładów, nie sposób przyjąć, że zachowana zostaje długość życia danej rodziny. I ja sam nie wiem czy taki odkład, który wywodzi się z poprzedniorocznego odkładu, ma już 2 lub 3 lata czy tydzień. I przyznam, że mnie to mało obchodzi. Mnie interesuje całość populacji. Mogę mieć wszystkie rodziny mające tydzień. Ważne jest dla mnie to, że pasieka jest samowystarczalna od 2017 i oparta o genetykę, która leczona była ostatni raz w 2014 roku (oby się to utrzymało). Patrzę więc nie jednostkowo, ale populacyjnie. Przy założeniu, że dzielimy każdą rodzinę w pasiece "do dna" i każdy świeżo utworzony odkład byłby leczony (co czasem - z niezrozumiałych mi powodów - przychodzi do głowy niektórym "selekcjonerom"), to - nie wchodząc przy tym w skomplikowane modele matematyczne - śmiertelność na poziomie 50% oznaczałby, że statystycznie rodzina żyje 2 lata. A tak naprawdę niewiele więcej niż rok kalendarzowy, bo umiera drugiej zimy po utworzeniu. Jeżeli jednak dzielimy całą rodzinę na kilka mniejszych, każda z nich ma swoją "dawkę" dręcza, część z nich umiera, a część nie... to ja nie podejmuję się określić jak przeżyciowość 50% populacji przekłada się na długość życia poszczególnych rodzin. Istotnym w tej układance jest to, że cała populacja jest stale zainfekowana dręczem i przy statystycznie równym podziale, każda z cząstek rodzin otrzymuje odpowiednią proporcjonalnie liczbę pasożytów.

Teraz przejdę do tego, dlaczego uważam, że model ekspansji jednak selekcjonuje pasiekę - bo selekcjonuje nie tylko pszczoły, ale właśnie całą pasiekę. 

Selekcjonerzy pszczół skupiają się przede wszystkim na ich cechach. W takiej "zabawie" to one są kluczowe. Wybierają jakąś mierzalną cechę i w zależności od wyniku pomiaru, do kolejnej rundy przechodzą te, które są w widełkach. Wszystko byłoby super, gdyby przeżywalność pszczół zależała tylko i wyłącznie od ich cech. Nie mówię, że nie zależy w ogóle, ale, że nie zależy tylko od nich. Na świecie istnieje bardzo wiele populacji (np. w południowej Afryce), w których rodziny pszczele, według doniesień naukowców mogą mieć okresowo po 20 - 30 TYSIĘCY osobników dręcza - I ŻYJĄ(!). To niezły wynik zważywszy na to, że pszczelarze podają do uli kolejne dawki toksyn gdy po wcześniejszej osypuje się po 15 - 20 samic roztoczy... Gdzie tkwi cud? Cudów nie ma. Przeżywają, bo dręcz nie niesie tam zagrożenia w postaci groźnych patogenów. Wszystkie są "zaprzyjaźnione". A są "zaprzyjaźnione" bo lokalne warunki (warunki życia dzikiej populacji + metody lokalnych pszczelarzy) sprzyjają ich ewolucji w kierunku zmniejszenia ich zjadliwości, a pszczoły poddane stałej presji łagodnych form patogenów, mają wykształconą w wystarczającym stopniu odpowiedź immunologiczną aby te patogeny trzymać w ryzach. Koniec cudu. Co się też okazuje, jeżeli pszczoła nie zachoruje (patogen nie będzie się w niej namnażał z niekontrolowaną prędkością, pokonując bariery immunologiczne), to dręcz nie będzie miał czego przenosić na inne pszczoły... Logiczne, nie? A jednak jest to tylko częściowo logiczne. Bo patogen mógłby przecież namnażać się w dręczu, a nie w pszczole. Okazuje się jednak, że tak nie jest - a przynajmniej nie w przypadku najgroźniejszych wirusów w pewnej populacji i przynajmniej tak wyszło z badań, z którymi się zapoznałem (być może w innej populacji, z innym patogenem byłoby inaczej? trudno powiedzieć). Mamy więc pewien ciąg logiczny: 

Pojedyncza pszczoła choruje => dręcz żeruje na niej => dręcz "nasyca się" patogenami z chorej pszczoły => żerując na innych robotnicach/czerwiu dręcz przenosi patogeny => rozpoczyna się niekontrolowana epidemia, która doprowadza do wypszczelenia i śmierci rodziny.

I teraz wyobraźmy sobie następujący ciąg logiczny:

pojedyncza pszczoła nie choruje => dręcz żeruje na niej, ale nie pobiera z niej zabójczych patogenów w dużych ilościach => dręcz żeruje na innych osobnikach => żeruje dalej => nic się nie dzieje. [nuda, aż się chce wyjść z kina...]

Jeżeli więc mielibyśmy ekologiczny układ między organizmami w ulu, w którym: 

a) pszczoły są odporne na przenoszone patogeny, 

b) patogeny nie wykształcałyby zwiększonej zjadliwości,

c) pszczoły pozwalałyby na okresowy wzrost populacji dręcza, a zaczynałyby go ograniczać (korzystając z posiadanych już od dawna zdolności) dopiero wówczas kiedy realnie by im przeszkadzał,

to wówczas moglibyśmy się cieszyć zdrowymi pszczołami, niezależnie od tego czy w rodzinie byłoby 20 czy 10000 osobników dręcza (to się zresztą dzieje w populacjach Ameryki Południowej i Afryki Południowej). 

Ten powyższy scenariusz nie tylko jest hipotetycznie możliwy, ale jest rzeczywistością w wielu miejscach na mapie świata. Jest też faktycznie możliwy punktowo w otoczeniu pszczół nieprzystosowanych (a więc w populacjach nie izolowanych). Oczywiście w tych ostatnich przypadkach (jak np. w populacji niedaleko Avignon, czy w lesie Arnot) na pewno takiej populacji jest się trudniej utrzymać, niż w przypadku rozległych regionów RPA czy Brazylii, gdzie wszystkie organizmy przeszły proces koadaptacji. Niemniej jednak to się dzieje. A zmierzam do tego, że skupienie się tylko i wyłącznie na cechach pszczół wprost ograniczających populację dręcza jest tylko sukcesem połowicznym. Selekcja naturalna działa tu o wiele lepiej, bo wprost i bezpośrednio, jak również pośrednio, oddziałuje pełniej na wszystkie organizmy biorące udział w tej ekologicznej układance. 


W przypadku warrozy problemem jest tak naprawdę siła presji pasożyta (czy raczej przenoszonych patogenów). Dziś rodzina wizualnie ma się dobrze, a za trzy tygodnie może jej nie być. Wszystko zależy od tempa rozwoju wewnątrzulowej epidemii, a pośrednio od wielkości populacji dręcza, czy raczej stosunku wielkości tej populacji do odpowiedzi immunologicznej pszczół i zjadliwości patogenów. W rodzinie, w której odpowiedź immunologiczna pszczół będzie mała, 500 osobników dręcza może doprowadzić do katastrofy. Tam gdzie odpowiedź immunologiczna będzie większa, rodzina poradzi sobie z dziesięciokrotnością tej liczby pasożytów. Zapewne dziś statystyczna rodzina pszczela umrze przy 1000 - 1500 osobników roztoczy. Nie dlatego, że ma tyle roztoczy, ale dlatego, że przy tej liczbie roztoczy, przenoszone przez nie zjadliwe patogeny pokonają zdolności obronne pszczół. I znów, patrząc od drugiej strony: im lepsza odpowiedź immunologiczna (lub mniej zjadliwe szczepy patogenów), tym więcej roztoczy może być w ulu bez zagrożenia dla życia rodziny pszczelej. 

Teoretycznie, będąc pszczelarzem w RPA lub Brazylii, w ogóle nie musimy się tym tematem zajmować. Przyroda zadbała o równowagę, bo ludzie mało jej przeszkadzali. Cały układ przeszedł proces selekcji naturalnej i wszyscy mają się dobrze - łącznie z dręczem. Posiadając natomiast względnie małą pasiekę na terenie Polski musimy się zastanowić na co mamy wpływ (choćby pośrednio), a na co nie i jakie są czynniki istotne w całej tej układance.

1. Mamy ograniczony wpływ na genetykę pszczół, z racji tego, że wszystkie pszczoły krzyżują się ze sobą w sposób zupełnie niekontrolowany (nawiązując do jednej z wcześniejszych dyskusji: nawet jak ustawimy kilka barci w pentagram...). Możemy więc selekcjonować nasze pszczoły aby uwydatniły potrzebne cechy, możemy próbować przekazywać te cechy kolejnym pokoleniom, ale i tak otoczenie będzie na nas wpływać pewnie bardziej niż my na nie...

2. ... na szczęście wydaje się (to mój wniosek z analizy różnych danych i przemyśleń praktyków), że pszczoły w większości mają jakieś zdolności ograniczenia populacji dręcza...

W tym miejscu zatrzymam się chwilę dłużej. Zastanówmy się. Pszczoła jest większa i silniejsza, a dręcz jest na tyle duży, że pszczoła może go wyczuć dotykiem, czy zobaczyć. Owszem ma pewne problemy na poziomie chemicznym (z racji upodabniania się zapachu dręcza do nosiciela), ale i to okazuje się w pewnych sytuacjach niewystarczające dla pasożyta. Najwyraźniej po prostu dręcz pszczołom... nie przeszkadza. Moje przemyślenia kierują mnie w tą stronę: gdy pszczołom dręcz zaczyna przeszkadzać to kierują w jego stronę jakieś mechanizmy obronne. Tyle, że wtedy dla większości rodzin jest już za późno, epidemia wybucha, rodzina wypszczela się... Pszczoły w RPA mogą mieć 100 lub 30000 roztoczy (według znanej mi wiedzy nie umierają z żadną z tych liczb). Jak dla mnie oznacza to, że na pewnym etapie po prostu coś z robią z pasożytem... Liczba dręcza zmniejsza się i zwiększa, w zależności od różnych czynników. Jak pszczoły się wkurzą, to po prostu pozbywają się dręcza. A do tego czasu pozwalają mu się mnożyć.

3. Pojedynczy pszczelarz ma znikomy wpływ na genetykę/zjadliwość patogenów. Mamy na nie ogromny wpływ w swojej "pszczelarskiej masie". Im więcej używamy środków dezynfekcyjnych, biobójczych, leków itp tym bardziej sprzyjamy ich ewolucji w kierunku zwiększenia zjadliwości. Tego dowodzą choćby przykłady patogenów szpitalnych.

4. ALE możemy w pewien sposób kontrolować patogeny przez tworzenie złożonych ekosystemów bakteryjno grzybiczych w ulach (i w/na pszczołach). Im bardziej złożone i skomplikowane te systemy, tym "mniej tam miejsca" dla patogenów. W teorii, zdrowe i złożone biofilmy, mogą same (przynajmniej w pewnym zakresie) kontrolować populację patogenów. Czyli one będą występować i będą tej samej genetyki co odpowiednie patogeny w innych pasiekach, ale nie będą rozmnażać się w niekontrolowany sposób (będzie ich mniej), a zapewne w niektórych przypadkach - np. w interakcjach z innymi organizmami - być może mogą stracić zjadliwość.

5. Odpowiednia selekcja pszczół (i metody chowu) w obecności presji patogenów/pasożytów może doprowadzić do wykształcenia u pszczół lepszej reakcji immunologicznej na obecne patogeny. Na to na pewno mamy swój pośredni wpływ. 

Jeżeli zastanowimy się nad powyższymi czynnikami, to okaże się - przynajmniej ja nie mam żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości - że oddanie pszczół selekcji naturalnej będzie wpływać najpełniej na pozytywne sprzężenie wszystkich tych czynników w sposób pozwalający na przetrwanie pszczół (nie wszystkich rzecz jasna, ale tych, które przejdą przez "wąskie gardło"). I wydaje się, że nie powinno mieć wielkiego znaczenia czy proces ten będzie zachodził w pełnowartościowej produkcyjnie rodzinie na 3 korpusach wielkopolskich "na czarno" czy w pięcioramkowym odkładzie. 


Oczywiście w grę wchodzą też inne czynniki. Te w jakiejś części są/mogą być argumentami przeciw mocnemu dzieleniu pszczół w ramach pszczelarskiej ekspansji. Cały układ jest bardzo skomplikowany. Mamy choćby całą wiedzę, którą przekazuje Torben Schiffer ("Pszczelarska (r)ewolucja"): pszczoły, tak jak my, mają swoją piramidę potrzeb. Nie zajmą się więc "higieną", dopóki nie "opanują" gniazda. Dzielenie pszczół na drobne, jakkolwiek z punktu widzenia proporcji liczby dręcza do pszczół robotnic, jest bez znaczenia, to jednak wpływa długofalowo na równowagę sił. Pytanie w którą stronę przechyla się szala. Z jednej strony podział osłabia w pewien sposób pszczoły, o czym było przed chwilą, z drugiej długofalowo zmniejsza presję dręcza na kilka sposobów. Po pierwsze różna jest dynamika rozwoju populacji pszczół i dręcza (o tym pisałem w poście: "Podziały a ilość roztoczy w ulu"), po drugie przerwa w czerwieniu realnie wpływa na obniżenie liczby roztoczy w ulu (wg. szacunków Torbena 1,5 - 2 % populacji dręcza umiera dziennie z naturalnych lub "nienaturalnych" przyczyn - podobne dane, o ile pomnę, podaje też Ralph Buchler). Wydaje mi się więc, że w tym przypadku bilans wychodzi mniej więcej na zero, czy dzielimy rodziny czy też ich nie dzielimy. Ale. Znów o ile pomnę, Ralph Buchler podaje, że w ramach eksperymentu dzielono rodziny zaraz przed zimowlą na mniejsze, liczące po ok. 3000 pszczół (jeżeli czegoś nie mylę, dzielono rodziny produkcyjne po sezonie na 4 lub 5 części - był to podział już na etapie bezczerwiowym). Rodziny te, choć znacząco mniejsze, rozwijały się w sezonie wyjątkowo prężnie i już na etapie (po raz trzeci - jeżeli czegoś nie mylę) przełomu wiosny i lata, wyrównywały się siłą z rodzinami, które w taki sposób dzielone nie były. Wydawało by się więc, że to doskonały sposób na podziały i w teorii - patrząc z punktu widzenia pszczelarzy zawodowych/komercyjnych - byłby to idealny sposób, bo można by cały sezon utrzymywać rodziny w sile. Okazało się jednak, że rodziny te miały znacząco zwiększoną śmiertelność. Hipoteza była taka, że następowało "zużycie" (każda z robotnic musiała wychować więcej młodych robotnic niż w rodzinie nie dzielonej) - co ciekawe to "zużycie" następowało wiosną, na etapie "gonienia" siły rodzin, a śmiertelność występowała kolejnej zimy - czyli "zużycie" jednych robotnic wiosną przekładało się na śmierć rodzin już wtedy, kiedy nikt nie pamiętał o tamtych robotnicach, bo dawno odeszły do krainy wiecznych pożytków... Zaistniał więc jakiś mechanizm (zapewne ujawniony na poziomie epigenetycznym), który "przedłużał" "zużycie" rodziny na nowe jej członkinie. Można więc postawić pytanie, czy w przypadku modelu ekspansji nie występuje podobny mechanizm? Nie mogę stwierdzić, że nie, bo tego nie wiem. Jest to sytuacja zgoła inna (podział występuje w szczycie sezonu), ale jednak mocno analogiczna. Robotnice nie tylko są "odciągane" od zabiegów higienizacyjnych (upraszczając: na które fizycznie nie mają czasu zgodnie z piramidą potrzeb), ale i potencjalnie są szybciej zużywane i żyją pod większą presją. Czy to oznacza, że może to być mechanizm zwiększonej śmiertelności na mojej pasiece? Wykluczyć się nie da. Niemniej jednak - co powtarzam w kółko tam i z powrotem - mam tak rozliczne sprzeczne przykłady z własnego podwórka, nie mówiąc o sprzecznych danych płynących z zewnątrz - że naprawdę nie sposób jednoznacznie i bez wątpliwości przyjąć tego za prawdę. Czynników śmiertelności jest po prostu zbyt wiele i mieszają się w takiej populacji jak moja. Nie raz sprzątałem już ul po rodzinie wychodzącej z zimy w rozsądnej sile i w takiej też utrzymywanej w sezonie. Dwa  przykłady z zeszłego roku to 16'tka (macierzak w końcu lipca obsiadał około 9 ramek Warszawskich poszerzanych) czy rodzina R2-2 (macierzak w końcu lipca miał około 2 moje korpusy 18'tki "na czarno"). Były to dwie rodziny z czołówki pasiecznej 2019 roku, a macierzak "16'tki" należał do tych, które zakarmiły się same i dostał bodaj tylko litr syropu cukrowego dla spokojności mojego sumienia. Być może więc statystyczna prawidłowość jest taka, że maluchy mają gorsze prognozy, ale moje osobiste obserwacje tego nie potwierdzają (http://pantruten.blogspot.com/2020/05/szczyt-sezonu-2020-tuz-tuz.html).


Każdy plan i model selekcyjny i tak weryfikują kolejne sezony, a przede wszystkim zimy. Najbliższa zaczyna się praktycznie już. Nie wiem jak mają się moje pszczoły, bo nie zaglądam do nich pod daszki od dłuższego czasu. Gdy niedawno zaglądnąłem przez wylotki do kilku rodzin na pasiece pod domem, widziałem, że wszystkie sprawdzone żyją, a kłęby są rozsądnych rozmiarów, czyli odpowiadających wcześniejszemu rozmiarowi rodzin (na ile mogłem dostrzec co najmniej 4 - 5 uliczek - co się dzieje poza tymi uliczkami, tego nie wiem). Nie nastąpiło więc jakieś zauważanle wypszczelenie. Jest to - jak zawsze - optymistyczne. Biorąc pod uwagę przykłady z najgorszych (2014 i 2016) i tych ciut lepszych lat w mojej pasiece, taki stan może wróżyć tyle, że mniej powinienem się obawiać spadków całkowitych lub zbliżonych do całkowitych. Oby. Życzę wszystkim dobrej zimowli i lepszego roku niż 2020 - zarówno dla pszczół, jak i dla nas pszczelarzy. 


ps. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust uruchomił niedawno stronę, która ma w pewien sposób dokumentować dziko żyjące rodziny (https://www.freelivingbees.com/). Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią, a jeżeli wiecie o dziko żyjących rodzinach, do dokonania wpisów. 


środa, 6 maja 2020

Matki ratunkowe, czy jakieś inne?

Pogoda paskudna, że psa nie wygonisz. A ja mam tyle roboty, że nie powinienem marnować czasu na pisanie postów. Mam robotę nie tylko "pod chmurką", bo i pod dachem. Ale jest tak zimno i wilgotno, że nie mam żadnej ochoty wychodzić poza dom, w którym panuje mniej więcej około 20 stopni, czyli jest co najmniej dwa razy cieplej niż za oknem. Owszem, miałbym też sporo roboty, którą mógłbym wykonać w domu... Ale przy takiej aurze mój organizm się buntuje i każe mi siedzieć przed laptopem.

Przez kilka lat mojej działalności pszczelarsko-publicystycznej bywałem bardzo często krytykowany. Przede wszystkim przez pszczelarzy wierzących w prawdy opisane w podręcznikach do gospodarki pasiecznej - i one rzeczywiście (bardzo często) pozostają prawdą w zakresie produkcji miodu. A przynajmniej na ile mogę to stwierdzić, robiąc z reguły coś zupełnie innego. Byli też jednak i tacy, którzy próbują mniej więcej podobnego pszczelarstwa (czyli takiego bez leków), ale też mnie krytykowali. Wśród tych ostatnich byli koledzy, z którymi prowadziłem najróżniejsze dyskusje na poziomie koleżeńskim, ale ... dorobiłem się także i stalkera! O tak. Zadziwiające. Myślałem, że stalking dotyczy raczej pięknych kobiet, albo jest domeną bohaterów filmów. Ale okazało się, że można mieć stalkera pisząc o pszczołach... Ale nie o tym miało być, bo to pewnie raczej nadawałoby się na jakiś blog psychologiczny. Miało być o matkach pszczelich.

Sposób wychowywania przeze mnie matek pszczelich jest poddawany krytyce tak samo często, jak i wszystkie inne działania. Bo to najczęściej matki tzw. ratunkowe - czyli te "najpośledniejszej jakości". Dlaczego? Bo - jak głosi wieść gminna - pszczoły mając do dyspozycji jajka i larwy w każdym wieku, poczuwszy pierwsze oznaki bezmateczności, od razu rzucają się karmić mleczkiem takie larwy, które dadzą im czerwiącą matkę tak szybko jak to tylko możliwe. Rzucą się więc na larwy 3-dniowe, aby matkę mieć po 10 dniach, a nie będą kalkulować z rozsądkiem, że jak poczekają 2 dni dłużej, to miałyby matkę o wiele lepszą. No cóż, najwyraźniej ludzie mierzą pszczoły swoją niecierpliwą miarą. Wiadomo, że opłaca się to, co jest dostępne szybciej - wtedy zysk jest podwójny. Więc jak można się dorobić, to lepiej dorobić się w 3 lata, niż 3 pokolenia. Potem można leżeć na plaży odcinając od tego kupony. Tak samo pszczoły - najstarsza możliwa larwa daje pszczołom szansę na najwcześniej wygryzioną mateczkę, jak to tylko możliwe.

Ostatnią matkę kupiłem do swojej pasieki chyba koło 2015 lub 2016 roku. O ile mnie pamięć nie myli. Była to (chyba) AMM linii "Norris" sprowadzona ze Szwecji czy Norwegii. Ponoć ich AMM jest "czystsze" niż nasze. Ja nigdy nie przejmowałem się tą "czystością rasową". Nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Niektórzy pszczelarze w dyskusjach twierdzili, że na początek procesu selekcyjnego warto kupować matki rasowe i próbować różne "czyste" rasy i utrwalone linie. Dlaczego? Otóż ich argumentem jest/było to, że jeśli któraś linia/rasa wykaże przydatne cechy, to wystarczy kupić mnóstwo mateczek tej właśnie linii i z racji jejże "stabilności genetycznej" możemy wierzyć, że problem warrozy mamy rozwiązany. Ponoć więc właśnie to, że linie hodowlane są "stabilniejsze genetycznie", to tym samym łatwiej osiągnąć progres w naszej bezlekowej hodowli. Cóż, ja kategorycznie się z tym nie zgadzam. Gdyby tak było, to przecież już dawno, któraś z tych stabilnych linii byłaby sprzedawana jako Apis mellifera varroaresistancis-sancis (czy jak to tam odmienić). Jakoś tak się nie dzieje, a co więcej chyba prawie żaden hodowca, u których te czyste i "stabilne genetycznie linie" się znajdują, nie wierzy w ogóle w możliwą odporność pszczół. Gdyby wierzył, to przecież chyba podjąłby w tym kierunku prace hodowlane, czyż nie? No chyba że głupi albo cynik i uznałby, że celowo przemilczy przed światem fakt, że osiągnął stabilną genetycznie linię pszczół odpornych na roztocza.

W mojej ocenie na dzień dzisiejszy (częściowa) odporność jest raczej osobnicza niż populacyjna. Być może gdzieniegdzie panują zaczątki populacyjnej odporności [ja cały czas próbuję zmierzać do tego, żeby takie pojawiły się u  mnie], ale te wciąż nie dają żadnych gwarancji. Pojedyncze rodziny trwają dłużej, liczniejsze trwają krócej, najliczniejsze umierają szybko. Dlatego właśnie uznałem, że nie ma sensu szukać żadnych czystych linii czy ras. Każdy ma swój rozum i wykorzystuje go do szukania swoich prawd. Ja wcale nie twierdzę, że mam rację, ale mówię tylko tyle, że nie zetknąłem się z żadnym przypadkiem (w Polsce) wypracowania jakiejś odporniejszej niż inne linii czy rasy. Co z tego, że narozdaję okolicznym pszczelarzom swoich matek czystej linii jakiejśtam rasy, dlatego, że wierzę w ich przyszły sukces, skoro te matki nie przeszły żadnej weryfikacji w toku kolejnych załamań populacji? W moim mniemaniu w mojej pasiece i mojej populacji pszczół dopiero znalazłem się okrakiem pomiędzy fazą pierwszą selekcji, a fazą drugą. Ta pierwsza to odsianie tego co zupełnie nie ma odporności. Ta druga to próba ustabilizowania tego, co przetrwało pierwsze kryzysy, namnożenia materiału genetycznego i rozpoczęcie prób gospodarowania. Wstępnie pierwszą i drugą fazę oceniam na około pięciolatki. Chcę liczyć (oszukuję sam siebie?), że mniej więcej w 3ciej fazie będzie można prowadzić względnie normalną gospodarkę pasieczną - "Względnie" bo raczej w modelu ekstensywnym, niż intensywnym, wciąż mając większe straty niż w pasiekach leczonych i wciąż uzyskując mniejsze zbiory z ula. Ale za to z możliwością dodatniego bilansu ekonomicznego równoważąc większe straty i mniejszą produkcję możliwością zmniejszenia nakładów pracy i zmniejszenia kosztów (w tym zdrowotnych). To oczywiście założenia - czy prawdziwe? Czas mnie zweryfikuje.

Znów się rozpisałem, a chodziło mi tylko o to (i mogłem to napisać w jednym zdaniu), że to wszystko sprowadza mnie do tejże myśli, że muszę oprzeć się na własnym wychowie matek...

Skoro już wiemy, że własny wychów, to trzeba się zastanowić jak go przeprowadzić. Mamy kilka możliwości. Możemy oprzeć się na matkach rojowych, hodowlanych, ratunkowych, czy wreszcie matkach z cichej wymiany. Tą ostatnią możliwość odrzucam, gdyż wiązałoby się to z kaleczeniem matek. Wiem, że niektórzy to robią i uzyskują ponoć "najlepsze możliwe matki", ale mnie ta metoda zupełnie nie leży z powodów etycznych. Oczywiście nie mówię tu o sytuacji kiedy pszczoły po prostu same chcą matkę wymienić po cichu, bo to przecież ich sprawa, ale o takiej, w której pszczelarz planuje cichą wymianę i do niej dąży.

Matki rojowe

Idealną sytuacją, w takim projekcie jak moim, byłoby się oparcie się na matkach rojowych. Można by to było przeprowadzić na kilka sposobów.
Pierwszy: czekamy aż naturalny rój (roje) wyjdzie (wyjdą) z ula, w miarę możliwości łapiemy go (je) i w ten sposób pozostajemy z dwoma (lub więcej) rodzinami. Tu uzyskamy tylko tyle rodzin ile pszczoły same będą chcieli.
Drugi: podobnież, ale jak rój wyjdzie z ula, to wykorzystując pozostałe mateczniki dzielimy macierzak na tyle odkładów ile potrzebujemy. [tą metodę - niejako siłą rzeczy - wykorzystałem przy pozyskiwaniu genetyki K1 na pasiece K w poprzednim roku]
Trzeci: jeśli przydybiemy rodzinę w nastroju rojowym, ale stara matka jest jeszcze w ulu, to robimy dla niej sztuczny rój (zsypańca), zabieramy go z ula, a resztę zostawiamy jako całość (sposób pierwszy) lub dzielimy (sposób drugi). [to udało mi się kilka razy - bodaj w 2018]
Czwarty: prowokujemy nastrój rojowy przez zmniejszenie lub brak zwiększenia kubatury - jak pszczołom będzie ciasno, wpadną w nastrój rojowy. Potem wykorzystujemy metodę pierwszą, drugą lub trzecią.

Moje myśli zawsze krążą wokół tych sposobów. Zawsze. Nigdy nie miałem jednak możliwości, aby realnie z nich korzystać - chyba że rój niejako "wydarzył się" poza mną - bo trudno jest przydybać pszczoły we właściwym momencie mając kilka pasieczysk i mało czasu. Uważam jednak, że te metody są zdecydowanie dla pszczół najlepsze z racji tego, że rodzinę dzielimy: a) wtedy kiedy pszczoły tego chcą [jak ograniczamy kubaturę, to także ich decyzją wejdą w nastrój rojowy lub nie]; b) przy wykorzystaniu tych larw, które chcą; c) w czasie dla nich biologicznie najwłaściwszym, bo przecież same chcą się mnożyć (poprzez dzielenie?).
Pszczelarze wielokrotnie rozpisywali się o "pędzie" roju do zabudowy nowego gniazda. Pszczoły rojowe (robotnice) są najlepiej odżywione - bo nastrój rojowy powstaje gdy liczba młodych pszczół dorosłych jest w wyjątkowo dobrym stosunku do liczby larw do wykarmienia. Robotnice nie muszą więc w takim stopniu zużywać się na karmienie larw, same są świetnie odżywione i nie pozbywają się mleczka, są "mniej zużyte", zdrowsze, bardziej długowieczne. To i rój potem zasiedliwszy gniazdo rusza z kopyta jak koń wyścigowy. Ponoć mało który pakiet jest w stanie dogonić w rozwoju naturalną rójkę.
Do tego z matkami jest podobnie. Duża ilość karmicielek ponoć karmi larwy mateczne intensywniej, to i one są większe, lepiej odżywione, a oprócz tego lepiej wygrzane. I tak dalej i tak dalej. Każdy pszczelarz myślących o pszczołach w kategoriach naturalnych, a nie w kategoriach liczenia słoików miodu, powie że nie ma to jak rój. Prawda. To znaczy, tak mi się wydaje.

A tym bajaniem o przekazywaniu genu rojliwości, to nie będę się zajmował. W sensie nie neguję tego, że pszczoły się roją, chcą się roić i potrzebują się roić. To dla nich naturalne i właściwe. To raczej tzw. hodowlę na brak rojliwości traktuję w kategoriach kastrowania pszczół.

Matki hodowlane

Matki hodowlane to tak naprawdę matki ratunkowe. Różnica polega na tym, że:
a) wiemy na jakich larwach pszczoły założą mateczniki;
b) dbamy o dobry stosunek pszczół dorosłych do głodnych larw do wykarmienia;
c) kontrolujemy terminy całego procesu;
d) wiemy gdzie te matki będą (na konkretnych listwach ratunkowych konkretnej ramki hodowlanej);
e) możemy wybrać czas w sezonie;
f) możemy wybrać właściwą dla nas rodzinę wychowującą inną niż rodzina "dawcy" (np. z dużą ilością młodych pszczół będących dobrymi karmicielkami).
Słowem jak dobrze przypilnujemy, to te matki będą wychowane na najmłodszych larwach i w kontrolowanych przez nas - możliwie "optymalnych" - warunkach. To ma zapewnić możliwie dobre matki, a więc duże, dobrze odkarmione, dobrze wygrzane itp itd.

Matki ratunkowe

Wcale nie twierdzę, że matki hodowlane będą / byłyby dla mnie złe. Dlaczego jednak wolę "typowe" matki ratunkowe na plastrze? No więc zmierzam do tego, że niekoniecznie "wolę" te matki. Wolę - z kilku powodów - ten proces wychowu nad proces hodowlany. Wcale przy tym nie twierdzę, że nigdy nie wezmę się za próby wychowu matek hodowlanych. Ba, w zimie stwierdziłem, że podejmę takie próby w 2020, potem zmieniłem zdanie, a teraz znów stwierdziłem, że spróbuję je wychować. Choćby po to, żeby spróbować się przyuczyć [Ostatecznie pisząc te słowa jeszcze nie wiem czy do tego dojdzie].
Dlaczego więc wolę matki ratunkowe z plastra (znów: czy raczej proces takiego wychowu):
a) pszczoły same decydują, na których larwach pociągną mateczniki. Pszczelarze, w myśl tego co napisałem wyżej, uważają to za wadę tegoż procesu, bo są święcie przekonani, że pszczoły rzucą się na najstarsze larwy. Ja to uważam za zaletę. Uważam, że pszczoły wiedzą co robią. Uważam więc, że podejmą mądrą decyzję. Niektórzy uważają wręcz, że one wybierają "lepsze larwy", niejako po ocenie genetyki. Tzn. są określone jajeczka, które w ocenie pszczół będą lepszymi matkami (genetycznie) niż inne. Ponoć nawet były badania, które dowiodły, że pszczoły wybierały jajeczka z konkretnej genetyki ojcowskiej. Ja sam nie wiem czy tak faktycznie jest. To jest, wcale nie twierdzę, że genetyka nie ma znaczenia, ale nie jestem pewny czy pszczoły mogą ocenić po jajku, czy jednodniowej larwie jaka będzie matka. Raczej wydaje mi się (to zupełnie zgadywanka z mojej strony), że pszczoły robotnice mogą ocenić po larwie czy ta jest ich siostrą też po ojcu, czy tylko przyrodnią po mamie i po prostu promować "bardziej swoją" genetykę. Jeżeli więc w danym miejscu zbierze się parę przedstawicielek lokalnego koła gospodyń wiejskich, to te, które będą siostrami mogą niejako "przymusić" inne (albo same się tym zająć), aby na ich kolejnej siostrze założyć matecznik. To najlepiej sprzyjałoby przekazaniu własnej genetyki i przyczyniłoby się do sukcesu reprodukcyjnego i ewolucyjnego tejże właśnie "linii". A przecież wiemy, że organizmy są do takich rzeczy zdolne.
b) uważam ten proces za o wiele prostszy niż proces hodowlany. W sensie... nie musisz robić nic. Ani przekładać larw, a ani "zmuszać" matki do złożenia jaj w specjalnie przygotowanych systemach. Nic. Podchodzisz do ula, sprawdzasz czy są jaja, zabierasz ramkę z jajami zapewniając odpowiednią liczbę pszczół na tą ramkę i już dzieje się wychów w nowej rodzinie. Albo inaczej: zabierasz matkę (tu kłopotem jest jej wyszukanie) z pakietem lub odkładem i macierzak wychowuje matki. Czyli ten proces możesz przeprowadzić nawet jadąc na jakąś pasiekę raz na 2 miesiące. Robisz odkład (z matką lub bez), kładziesz obok (lub zabierasz), koniec procesu.

W metodzie wychowu matek ratunkowych najprostszy jest system tzw. "łokełejów" ("walk away split" - czyli właśnie tak jak nazwa wskazuje - robisz odkład (split) i łokujesz ełej czyli odchodzisz). Jeżeli chcesz jednak rodzinę podzielić na kilka, to już zaczyna się problem. Bo:
a) nie wiesz gdzie mateczniki będą (na których ramkach)
b) nie wiesz ile ich będzie
c) sam nie jesteś pewny na jak wiekowych larwach założyły je pszczoły - i wcale nie chodzi o to, że na najstarszych.
Słowem idealna w tej nieidealnej byłaby ta sytuacja, kiedy w odkładzie/macierzaku na każdej ramce jest jeden (czy dwa) mateczniki. Wtedy możesz podzielić na "jednoramkowce" i zrobić tyle rodzinek ile się da. Ale tak się nie dzieje. Najczęściej mateczniki są na 2 - 5 ramkach i na niektórych jest ich po 6 czy 7. To duże "marnotrawstwo" gdy matka najwcześniejsza zabije 6 innych, potencjalnych nowych matek, z którymi mógłbyś mieć odkład. 7 mateczników na ramce hodowlanej to potencjalnie 7 matek. 7 mateczników na plastrze to potencjalnie 1 matka i 6 trucheł z pozostałych. Chyba że coś wymyślisz...

No właśnie: "coś wymyślisz". Matki hodowlane można izolować w tzw. "lokówkach", a z racji tego, że wiemy w jakim wieku są larwy dokładnie wiadomo kiedy przyjść do ula. Jak się spóźnimy nic się nie stanie, bo będą izolowane. Na plastrze to niemożliwe. Każda matka jest w innym wieku.

Jak więc sobie z tym radzę:

1. Optymalnym (w tej zupełnie nieidealnej sytuacji) rozwiązaniem jest właśnie rozstrzelenie mateczników na jak największą liczbę ramek. To oczywiście zależy od pszczół a nie od nas. Więc podziału dokonujemy na tyle rodzin, na ilu ramkach są mateczniki. Jeżeli jest ich 6 na jednej ramce - trudno: 5 potencjalnych matek zginie.

2. Możemy wyciąć matecznik i podać do odkładu (np. bierzemy ramkę z pszczołami gdzie nie ma matecznika, wycinamy dziurę w plastrze, wsadzamy tam wycięty kawałek plastra z matecznikiem). Papranina. Wielokrotnie tak robiłem i pewnie nie raz jeszcze tak zrobię. Ale to jest papranina. Zarabiamy mnóstwo czasu na początku procesu, ale potem "babrzemy się" w plastrze. Tak czy siak to niesamowicie proste w tym babraniu. Jaka jest skuteczność? Miewałem takie lata, że wygryzał się prawie każdy taki wycięty matecznik. Miewałem takie lata, że prawie żaden z wyciętych mateczników się nie wygryzał. Dlaczego? Nie do końca wiem. Może uszkodziłem matecznik wycinając? Może nie wiedząc w jakim wieku jest larwa trafiałem na histolizę? Cholera wie. Najczęściej jednak te moje niepowodzenia były skorelowane z problematycznymi latami. Zmierzam do tego, że rodziny z dużą ilością warrozy mogą przenosić różne wirusy, które szkodzą larwom matecznym. To byłoby o tyle spójne z termiami, że w latach kiedy warrozy raczej było mniej (np. jak kupowałem leczone rodziny w 2015 i 2017) ta metoda sprawdzała się lepiej. Może więc te mateczniki tak czy siak nie wygryzłyby się, ale zauważyłem to, bo podawałem 1 wycięty do odkładu i zastawałem rodzinę bez matki? Wtedy wiadomo było, że sprawa jest "zerojedynkowa".

3. Wyłapujemy kolejne wygryzające się matki. To zadanie jest oczywiście pierońsko trudne w dużym macierzaku. Znalezienie młodej matki w korpusie pszczół na czarno nie jest łatwe. Dlatego lepiej by było przy podziale utworzyć małe rodziny i tam gdzie jest kilka mateczników na plastrze możemy się pokusić o tą metodę. Przykładowo mamy korpus pszczół na czarno i mateczniki w układzie 7 na jednym plastrze, 5 na drugim i 2 na trzecim. Możemy zrobić tak, że w odpowiednim czasie dzielimy rodzinę na 3. W tym zostawiamy silny macierzak z ramką z 2 matecznikami i robimy 2 małe (1 ramkowe) odkłady z ramkami, na których mateczników jest więcej. W tych maluchach możemy spokojnie łowić matki.

Kiedy?

Zdaniem pszczelarzy matki ratunkowe pochodzą z najstarszych możliwych larw. Rozwój matki pszczelej to 16 dni - w tym 3 dni jajo. O ile pomnę możliwe jest (teoretyczne) wychowanie matki pszczelej zdatnej do unasiennienia na 4ro dniowej larwie, ale najczęściej to "okienko" zamyka się po 3 dniach. Tak pamiętam i mam nadzieję, że czegoś nie pomyliłem. To oznacza, że teoretycznie w 10 dniu po osieroceniu mamy pierwszą matkę, a nawet może się zdarzyć, że pojawi się pierwsza matka w 9 dniu. O ile nie pomyliłem czegoś w moim wyliczeniach to 9ty dzień jest już względnie bezpieczny do ruszania mateczników jeżeli przyjmiemy założenie, że pszczoły zakładają mateczniki na starszych larwach - tj. dwu-, trzydniowych (tzn. z dużym prawdopodobieństwem nie trafimy na histolizę). No i o ile pszczoły nie założyły matecznika na larwie, która z chwilą osierocenia była jeszcze "młodym jajem". Histoliza - według dostępnych danych - przebiega około 11 dnia od złożenia jaja (ale niektórzy piszą, że nie wolno nawet zbliżyć się do ula pomiędzy 10, a 14 dniem). Teoretycznie 9ty dzień być może wypadnie więc potencjalnie na histolizę w mateczniku, który w chwili osierocenia był dwudniowym jajem. O ile jednak literatura przestrzega przed ruszaniem mateczników w okresie histolizy, o tyle pamiętam, że trafiłem gdzieś na badania, w których celowo przewożono po wybojach mateczniki w okresie wypadającym na histolizę i bodaj 90% czy więcej z nich przetrwało. Chyba więc nie jest to aż tak kruchy proces, jak się o nim mówi. Teoretycznie możemy mieć jednak mateczniki ratunkowe z różnicą wieku nawet 6 dni (od 3 dniowej larwy do świeżo złożonego jaja z chwilą osierocenia). Moje doświadczenia z pracą na matkach ratunkowych pokazują, że chyba nigdy (o ile mnie pamięć nie myli) nie wygryzła mi się matka w 9 dniu od osierocenia i bodaj z raz zdarzyło się to w dniu 10. Przez parę lat. Najczęściej pierwsze matki pojawiają się około 12 dnia. Czyli - o dziwo - mateczniki zostały założone na larwie, która miała 1 dzień w chwili osierocenia. Jest to więc sytuacja z punktu widzenia wychowu idealna, bo takież przecież larwy wykorzystuje się przy tym procesie. Tu zastrzec trzeba, że tak naprawdę nie wiemy jednak kiedy pszczoły po podziale odczują bezmateczność i właściwie zaczną troszczyć się o przyszłe matki. Jeżeli potrwa to około 12 godzin (więcej chyba nie?) to teoretycznie możemy już mówić, że matecznik założony był na 2 dniowej larwie, choć osierocenie przypadło X godzin wcześniej. Teoretycznie. Większość matek jest jednak młodsza i gryzie się później. Czyli najczęściej zakładane są na larwach, które w chwili osierocenia były jajami. Jeżeli jednak pozwolimy wygryźć się pierwszej matce, to - znów w teorii - ta nam zabije te młodsze i (dla wielu) "lepsze" matki.

Wcześniej robiłem podziały w dniu 9tym od osierocenia (np. jeżeli osierociłem w poniedziałek, to podziały robiłem w środę kolejnego tygodnia). Dziś uważam, że podziały najlepiej robić najwcześniej w dziesiątym dniu po osieroceniu, albo z lekkim (bardzo niewielkim) ryzykiem w dniu 11. Wtedy już istnieje pewne ryzyko, że pierwsze matki mogły zniszczyć pozostałe mateczniki. Wtedy też można zacząć łowy matek, przeszkadzając pszczołom co parę godzin - tj podchodząc do ula i sprawdzając co 3 - 5 godzin czy wygryzły się nowe matki - jeśli tak, to zabieramy je, zostawiając pozostałe mateczniki. I tak do ostatniego.

W tym roku robiłem tak na moim mikrusku z wczesnymi matkami (czytaj o eksperymencie w poprzednich postach). Jeżeli czegoś nie pomyliłem, to pierwsza matka wygryzła się w 12 dniu, a ostatnia w 15 od osierocenia. Wyłapałem tak 6 matek. Pierwsza była/jest niewiele większa niż pszczoła robotnica. Może faktycznie dla tej larwy było już dość późno? Zwłaszcza, że ona, choć malutka i mocno wigorna, wygryzła się zupełnie rozwinięta i wybarwiona. Co ciekawe późniejsze matki (gryzły się same i proces ten nie był przeze mnie "przyspieszany" cesarskim cięciem) gryzły się większe, ale z nie do końca wybarwionymi odwłokami i chodziły dość niemrawo. Dopiero po dobie lub dwóch były w pełni wybarwione i nabierały wigoru.
W tym roku będę łowił takie matki jeszcze co najmniej w kilku takich mikruskach więc może poobserwuję sobie te terminy.

Czy one są gorszej jakości?

Czy naprawdę mnie to oceniać? Czy mogę powiedzieć, że ta mała matka, która wygryzła się pierwsza i będąca wyraźnie mniejszą niż kolejne, jest "gorsza"? Jeżeli tak to w czym? Jeżeli jest zdolna wylecieć na lot godowy, unasiennić się i podjąć czerwienie, to mi o nic więcej nie chodzi. Dla mnie jest bardzo dobra. Badania naukowe mówią o tym, że matki ratunkowe ze starszych larw mogą mieć mniej rurek jajnikowych i tym samym mieć potencjał do składania mniejszej liczby jaj niż matki hodowlane czy rojowe. Czy to dla mnie ma mieć naprawdę znaczenie? Być może gdybym "żyłował" rodziny jak tylko się da i starał się trzymać je na co najmniej 5 korpusach, miałoby to dla mnie znaczenie. W obecnej chwili ta wartość nie ma go zupełnie, bo moje rodziny nie dochodzą w sile pewnie nawet do granic połowy potencjału maksymalnego takiej matki.
Czy ten stan może mieć wpływ na gorszą jakość "chemiczną" matki? Kto to wie? A bo to ja ją wącham? Jeżeli ma za słaby feromon, to robotnice mogą ją przecież wymienić. Niech czynią swoją powinność. Ja im nie będę przeszkadzał.

Jedyne co mnie zastanawia, to czy takie matki nie będą bardziej krótkowieczne. Na ich długowieczności akurat mi zależy. U mnie w pasiece nie wymieniam matek co do zasady. Więc teoretycznie mają dożywocie. Nie mogę powiedzieć, że okresowo i w poszczególnych ulach nie miewam problemu z matkami. Przykładowo w rodzinie fortowej L1 mam matkę - wielką i piękną - która nie czerwi. O ile czegoś nie pomyliłem to ta matka jest z 2018 roku. Czyli ma za sobą dwie zimy i ta wiosna jest dla niej końcem jej kariery. Mam też w jednej rodzinie matkę z zeszłego roku, która - jak się wydaje czerwi zupełnie normalnie - ale pszczoły chcą ją zmienić. Jest to specyficzna sytuacja, bo rodzina jest mikruskiem (2 mierne uliczki) i tej rodzinie zabrałem jej czerw, dając jej plaster z większą ilością czerwiu zasklepionego z prężniejszej rodziny. Może nie powinienem. Uznałem jednak, że to może jej pomóc "ruszyć" z początku sezonu i potem być samowystarczalną. Teoria: wygryzający się czerw czuł, że matka jest "obca" i te pszczoły, które pojawiły się dość licznie w nielicznej rodzinie, zadecydowały, że czas na zmianę. To tylko teoria, rzecz jasna. W zeszłym roku miałem też kilka przypadków, w których matki unasienniały się, zaczerwiały 2 ramki i ginęły. Czy to była wina ich "ratunkowego" charakteru? Naprawdę nie wiem, ale to świadczyłoby o ich wyjątkowej krótkowieczności.

Naprawdę uważam, że dla mojego projektu wartość liczby "rurek jajnikowych" nie ma żadnego znaczenia. Wydaje mi się, że nawet jeżeli matki te będą gorszej jakości to i tak nie będą gorsze niż matki parzone kwasami, czy okresowo oddychające palonym pestycydem. Pewnie się to jakoś zbilansuje i wyjdzie na to samo.

Wychowanie w mikrusku

To kontrowersyjna sprawa. Ja sam się zastanawiam czy to właściwa forma wychowu. Czy matka ratunkowa wychowana w 2 korpusach pszczół na czarno (w "normalnej strukturze" rodziny) będzie realnie lepsza niż matka wychowana w mikrusku (przy zachowaniu paru zasad, o których za chwilę)?

Matka powinna być dobrze wykarmiona i wychowana w odpowiedniej temperaturze. Larwy przeziębione mogą dać słabsze matki. Pytanie więc czy mikrusek może wychować matkę odpowiedniej jakości? Tego nie wiem, ale to na swój sposób testuję. Na swój sposób, czyli wychowuję takie matki, a potem wrzucam gdzieś i nie wiem które to. Więc całe testowanie idzie na marne z punktu widzenia przyszłej gnozy, bo nic z tego nie wynika. Test nieistniejący. Jeżeli to komuś przeszkadza, to niech pozostanie w tym stanie. Mam nadzieję, że nie zaburzy mu to snu, bo mi zupełnie nie zaburza.

Czerw zasklepiony jest w zasadzie bezobsługowy dla pszczół. Larwy upakowane są blisko siebie, odkarmione. Wymagają niewiele grzania i zero karmienia. To czerw otwarty - te ciepłolubne głodomory - obciąża robotnice. Larwy stale chcą jeść i wymagają utrzymania stałej temperatury.

Aby larwy były dobrze odkarmione potrzebujemy względnie dużo młodej pszczoły. Aby były wygrzane potrzebujemy... no właśnie... ile? Skoro w słabiaku, który ledwie przetrwał zimę, pół ramki pszczół jest w stanie przetrwać nocne przymrozki i wygrzać pojedyncze larwy z ledwie czerwiącej mateczki, to ile trzeba, żeby utrzymać odpowiednią temperaturę wychowu matki? Nie mam pojęcia.
Na pewno nocne mrozy pszczołom nie pomagają. Nie twierdzę, że to optymalna dla nich sytuacja -ani by mi to przez myśl nie przeszło. Ale pszczoły mają jakieś swoje sposoby utrzymywania temperatury. To na pewno je spracowuje i wymaga ich wysiłku. Ale pytanie nie brzmi "czy to je sprawcowuje?", ale "czy dadzą radę?".

Moje mikruski do wychowu matek staram się "konstruować" w następujący sposób:
- ramka z czerwiem, przy czym jak najwięcej czerwiu zasklepionego (to nie/mało obciążające pszczoły zasoby świeżej pszczoły na wygryzieniu) i jak najmniej jajeczek i larw - ledwie tyle aby zapewnić kilka mateczników;
- 2 - 3 ramki pszczół na czarno.
- pokarm (w tym na pewno ramka, na której jest pierzga)
- ramki osłonowe z dwóch stron czerwiu (przy czym mogą to być od razu ramki z pokarmem).
Czyli mamy co najmniej 3 ramki (z czego 1 z czerwiem) i obsiadające je pszczoły. Mamy więc bardzo dobry stosunek pszczoły dorosłej (karmiąco-grzejącej) do larw, które trzeba odchować (w tym matecznych).
Nie zauważyłem (acz specjalnie tego nie obserwuję, bo nie widzę powodów czynienia takich obserwacji dla dobra... no właśnie, dobra czego? skoro i tak mało kto wierzy w ten przekaz), aby matki z takiego mikruska w jakiś sposób odbiegały od matek wychowanych w dużym macierzaku. Tam owszem: temperatura na pewno jest stabilniejsza. Pszczół dorosłych jest więcej - ale też znacząco więcej jest gęb do wykarmienia i wygrzania. W ten sposób większa rodzina to z jednej strony więcej zasobów, ale i więcej potrzeb. Nie wiem czy bilans się równoważy, ale, powtórzę się: osobiście nigdy nie trafiło mnie specjalnie, że te matki z mikrusków są gorsze. Może są. Nie wiem. Może to będzie temat obserwacji na bieżący sezon? Oj, nie wiem czy mi się będzie chciało. Jest tyle fajniejszych aspektów w pszczelarstwie, które bawią mnie o wiele bardziej!

Na pewno zauważyłem, że rodziny z matkami rojowymi idą prężniej w siłę. Mam jednak spore wątpliwości czy to zasługa matek. Wydaje mi się, że raczej to zasługa pewnego stanu biologicznego robotnic tworzących rodziny w szczycie sezonu, które mają dużo "pary" na dalszy rozwój. Wolę więc rodzinki utworzone z "zasobów rojowych", bo mam wrażenie, że są "lepsze". Ale szczerze wątpię czy to zasługa matek.

Podział do wychowu, a podanie do odkładu matki już wychowanej. 

W tym poście chciałbym poruszyć jeszcze jedno zagadnienie. Otóż ostatnio na kanale Youtube jeden z pszczelarzy zamieścił komentarz, że lepiej byłoby wychować matki i kiedy już są wygryzione, dopiero wtedy zrobić dla nich odkład z czerwiem na wygryzieniu. W ten sposób - jak pisał - nie stracę rozwoju rodziny, który zatrzymuje się z chwilą zabrania matki czerwiącej. Nie wiem czy przedstawiłem to jasno. Ale ma rację. Do tej kwestii już się odnosiłem wcześniej na blogu. Bodaj w 2017 próbowałem praktykować tą metodę, o której pisał ten pszczelarz, a w kolejnych latach w niektórych rodzinach zdarzało mi się też ją stosować. O co biega. W silnej rodzinie matka jest w stanie składać 1500 - 2500 jajeczek dziennie. Ponieważ moje silne rodziny to słabiaki, przyjmijmy nawet, że tylko 1000. Co to oznacza. Zabranie matki z takiej rodziny na czas wychowu matek to "strata" dużej liczby młodych pszczół, które pojawiają się każdego dnia. Przyjmując, że od czasu osierocenia, do czasu złożenia przez młodą matkę pierwszego jajeczka mija 25 dni, a w tym czasie matka w "słabo-silnej" rodzinie będzie składać 1000 jajek (a w słabej - przyjmijmy - tylko 200), to mamy "stratę" 800 pszczół na dzień przez kolejnych 25 dni. Daje to "stratę" 20000 młodych pszczół. To powiedzmy 2 odkłady, czy średniak "straty" w całej pasiece. Kiedy więc miałem największe straty w 2016-17, uciekłem się do tej metody: wychowywałem matki (w mikrusach), które podawałem świeżo utworzonym odkładom (oczywiście matki ratunkowe, a nie matki wychowane jak sugerował ten pszczelarz). Dzięki temu, zapewne, w pasiece wielkości mojej, można zrobić co najmniej kilka odkładów więcej w ciągu roku.

Dlaczego tego nie robię? Otóż wierzę w znaczenie przerwy w czerwieniu. Wydaje mi się to ważne dla zdrowia rodziny, aby w ciągu sezonu zasymulować niejako stan "porojowy", w którymwystępuje taka przerwa. Nie wiem czy tak jest, ale wydaje mi się, że rodzina ma wtedy czas na pozbycie się trochę roztoczy, zaczątków jakiejś grzybicy, barciaków, wyczyścić ramkę z zamarłego gdzieś na obrzeżach czerwiu, pozostałej po zimie zapleśniałej komórki z pierzgą, usunąć paproch z dennicy itp. Czy mam rację? Nie wiem. Ale zdarza mi się wyłowić matkę z mikruska i zrobić dla niej odkład, a z drugiej strony silną rodzinę wolę podzielić i pozwolić jej wychować własne matki (wtedy ewentualnie jeszcze podzielić macierzak) i w ten sposób powiększać pasiekę, nawet ze "stratą" tych 20000 pszczół. Nie wiem czy to słuszny wybór i czy mam rację. Ale tak mnie prowadzą moje przemyślenia.
Być może gdybym tego nie robił, to jesienią na całą pasiekę miałbym 3 - 5 odkładów więcej, albo trochę silniejsze rodziny. Może przez okres letniej suszy i dziury pożytkowej te rodziny byłyby bardziej samowystarczalne i radziły sobie lepiej? Kto to wie. Być może jednak te silniejsze rodziny miałyby więcej roztoczy, albo innych problemów? Każdy musi rozstrzygnąć sam.

UZUPEŁNIENIE
Pisząc wczoraj ten post zapomniałem dopisać tutaj o jednej ważnej - moim zdaniem - rzeczy. Otóż uważam za lepsze rozwiązanie to, w którym matka przez cały proces "powstaje" w tej rodzinie, w której następnie będzie czerwić. Może to być istotne (? czy naprawdę?) zwłaszcza wówczas gdy rodzina ma się dobrze. Oznacza to bowiem, że być może pszczoły wypracowały w tej rodzinie jakiś "zrównoważony mechanizm" - jaki by on nie był: komórka plastra, genetyka, obecność właściwych mikroekosystemów bakteryjno-grzybiczych czy jeszcze coś innego. Jeżeli do nowego ula przeniesiemy to środowisko w możliwie pełny sposób (matka-matecznik, robotnice, czerw, wosk w plastrach, pierzga), to być może jesteśmy w stanie przenieść jakąś część tej równowagi do nowej rodziny. Czy tak jest? Naprawdę nie wiem. Ale dla mojego projektu bardziej mnie to przekonuje, niż podanie "obcej" matki w nowe środowisko. Nie znaczy, że tego ostatniego nigdy nie robię, ale po prostu uważam, że może to być rozwiązanie gorsze. Kto to wie?


Uff... to trzeci post w przeciągu 2 dni. Opisałem się przy tym zdecydowanie więcej niż chciałem. Może komuś przydadzą się te rozważania, choćby nie gustował w matkach wychowanych przez 2 ramki pszczół. A może była to tylko strata czasu i pożywka dla mojego stalkera?

czwartek, 23 kwietnia 2020

Międzynarodowy Dzień Ziemi i początek sezonu

Nie pamiętałem o wczorajszym Dniu Ziemi. Tak jak to w wielu przypadkach zapominam o urodzinach czy imieninach bliskich mi osób. Ale przypomniał mi Google. Co więcej Google przygotowało grę w pszczółkę, sterując którą można było zapylać googlowe kwiaty. W tym roku podkreślono więc rolę tych małych, ale jakże ważnych stworzeń. A jak one się mają to wiadomo. Raz lepiej, raz gorzej, ale niestety - czasem mam wrażenie, że podobnie jak i my - są na równi pochyłej. Nie oznacza to oczywiście, że na pewno rozbiją się o dno i znikną. Ale raczej wiadomym jest (albo inaczej: jak się wydaje, a gdzieniegdzie punktowo to stwierdzono niezbicie badaniami naukowymi), że globalnie jest ich coraz mniej i jest im coraz trudniej przetrwać z uwagi na zanikanie siedlisk i ubożenie bazy pokarmowej - nawet jak regionalnie niektóre populacje mają się nomen omen kwitnąco. Wszystkie działania, żeby odwrócić ten proces wydają się na razie zbyt małe, niewielkie, nieznaczące. Ba, wydaje się, że całe to wariactwo z Covid-19 dla globalnego (dobro)stanu środowiska [jakkolwiek to rozumieć] zrobiło więcej niż wszyscy aktywiści razem wzięci przez ostatnie lata. Ale może głupoty gadam. Może środowisko ma się dobrze, tak jak twierdzą niektórzy, bo po prostu jesteśmy w takim a nie innym miejscu naturalnego cyklu. Z tym oczywiście nie zgadza się pewnie z 99% naukowców, ale poglądy są przecież różne: Globalnego ocieplenia nie ma, a jak jest to jest naturalnym procesem, siedliska zwierząt są dla nich wciąż dostępne, bo jak nie tu to przecież tam, a baza pokarmowa jest nieskażona i bogata. Na pewno w wielu miejscach wciąż tak jest.
"Z okazji Dnia Ziemi" ludzie walczą aktualnie z pożarami w Biebrzańskim Parku Narodowym. Ponoć wywołał go człowiek - najprawdopodobniej wypalaniem traw. Ale kto wie, przy takiej suszy, jaka panuje obecnie, być może ten ogień mógł po prostu zacząć się tam sam. Jeśli nie przed Dniem Ziemi, to może kilka dni później. Cóż, ja w mojej pasiece narzekam na letnią suszę już od paru lat, a eksperci mówią, że dopiero w tym roku prawdziwa susza nadejdzie... Za bardzo w to nie wierzę, ale... oby się mylili.

Odkąd ciut ponad rok temu "zmuszono mnie" do bycia na "takzwanym fejsie", niestety odkrywam jego zakamarki. Stał się dla mnie w jakimś sensie tym pożeraczem czasu, którym niegdyś były pszczelarskie fora. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Ja trochę żałuję. Nie rezygnacji z czytania forów, bo miałem tego serdecznie dość, tylko zamiany "siekierki na kijek". W większości to marnowanie czasu (w jednym i drugim przypadku), ale jak wracam "styrany" po całym dniu mój mózg przyswaja już tylko tą "papkę". Może dlatego, że za mało go ćwiczę na rzeczach mądrzejszych...? Pewnie tak jest. Ale nie o tym miało być, a tylko miało to być tło do obrazka, który niestety z okazji Dnia Ziemi pasuje tu (a może nie?) wstawić. Wraz z fejsem odkryłem "andrzejarysuje", który już nie raz ujął mnie swoim cennym rysunkowym komentarzem (to i na moim profilu sporo z jego twórczości się znajduje). Ale chyba trochę na tym właśnie polega gospodarka leśna i nie tylko. Czy nie?

Wróćmy jednak do pszczół. Z nowości, to na mojej działce pojawiły się dziś kokony pszczoły murarki. Trochę późno, ale "wymyśliłem" te murarki może 2 tygodnie temu, albo i mniej. Więc zaadaptowałem kłodę, która się rozeschła i pękła i dla pszczoły miodnej byłaby siedliskiem niedogodnym bez większej naprawy. A na tą nie mam teraz ani czasu, ani sił, ani chęci. Kłoda stoi już parę dni i nawet widziałem ze 2 razy kręcące się tu owady - może więc prędzej czy później zasiedliłaby się sama.

A Jeżeli chodzi o pszczołę miodną, to... cóż. Zastanawiam się jak rozegrać ten sezon. Mam kilka opcji:
1) spokojnie, z myślą, że będzie co będzie, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było;
2) kolejny rok walki o odbudowę pasieki, czyli tworzenie rozlicznych mikrusków i potem chodzenie koło nich i denerwowanie się, że znów znikają "tony" cukru;
3) dokupienie pszczół i do nich podanie mojej genetyki, żeby było spokojniej, ale żeby za to rosły liczby.

Kto wie, czy nie połączę wszystkich tych metod i nie zrobię w części spokojniej, a w części walkę o maluchy (co już trochę zacząłem - o tym później), a jak wpadnie mi jakaś okazja to czy nie dokupię kilku odkładów lub rójek. Zresztą apel o rójki lub pakiety (ale tylko - w miarę możliwości - z linią Dobra) wystosowałem w jednym z poprzednich moich filmów - chcę bowiem zapszczelić co najmniej kilka kłód ustawionych tu na działce.

Biję się z myślami, która z metod (czy 1 czy 2) daje większe szanse na długofalowy sukces. I przyznam, że nie wiem. Wiem, że przy "zwykłej" genetyce nie ma żadnego znaczenia czy tworzymy rodzinki z 2 ramek czy zostawiamy silne "potwory". Jedne i drugie umierają tak samo. A często te silniejsze umierają pierwsze. Wraz z "poprawą genetyki" proporcje być może się zmieniają? Na to wskazują różne uwagi różnych mądrych ludzi. Torben Schiffer mówi przykładowo o tym, że pszczoły zajmują się same sobą (co jest dla mnie wartością oczekiwaną) jak mniej więcej opanują siedlisko. Czyli jeżeli tworzymy maluchy, to one cały wysiłek kierują w budowę, a nie w higienizację, czyszczenie, grooming itp. Ma to sens - zgodnie z piramidą potrzeb najpierw muszę się najeść i wyspać, a dopiero potem będę myślał o praniu ubrań czy sprzątaniu w domu.

Marcin (którego pozdrawiam) stwierdził, że w tym roku na ile mógł to zaobserwować na jego pasiece dominuje przeżywalność w macierzakach z matkami z 2018 roku nad odkładami z 2019. Liczby nie są na tyle wielkie żeby ukuć prawidłowość, ale jest to już jakieś wskazanie potwierdzone innymi obserwacjami. Seeley też zauważa, że rodziny, które przetrwają pierwszą zimę mają o wiele większe szanse na przeżycie niż rodziny młode (przy czym on stwierdził, że te umierają głównie z głodu nie mając możliwości i wybudowania gniazda i jeszcze zebrania pokarmu). Jest to teza stojąca prawie całkowicie w sprzeczności z rzucanymi uwagami przez pszczelarzy leczących, którzy stwierdzają, że na pewno wśród rodzin nieleczonych najczęściej to macierzaki umierają, bo rójki zostawiają cały ten "syf" za sobą i budują sobie nowe i pachnące gniazdo. Otóż wszystko wskazuje na to, że to tak nie działa i jest dokładnie odwrotnie.

Po tym przydługim wstępie spróbuję więc (na ile mi czas i pamięć pozwala) przeanalizować to zjawisko na mojej pasiece. Przy czym stwierdzić muszę (kto chętny niech sobie obejrzy filmy z jesieni na moim kanale i sam oceni), że w większości rodziny były i tak podobnej - i względnie zacnej (biologicznie) siły.

Pasieka K
do zimy szło 6 rodzin:
- MACIERZAK w dadancie - ale uczciwie przyznać trzeba, że była to rodzina słaba jesienią, która długo nie mogła wychować matki - przetrwała zimę, nie przetrwała przedwiośnia;
- piękny ODKŁAD po 16tce (chyba z 7 czy 8 ramek WP w końcu sierpnia) - wypszczelił się jesienią i padł w niewiadomym mi czasie w zimie
- MACIERZAK po K1 - przetrwał (pojechał do Patryka)
- 2 ODKŁADY po K1 - przetrwały w pięknej sile
- ODKŁAD ze starą matką "przedwojenną" - przetrwał (dziś jest nomen omen na teraz największą moją rodziną).

macierzaki 1ż:1u (ż - żywe; u - umarły)
odkłady 3ż:1u

Pasieka R(2)
do zimy szło 5 rodzin
- MACIERZAK R2-3 - przeżył - chyba najsilniejsza moja rodzina w jesieni - obecnie niezła kondycja
- MACIERZAK po Victorii, ale z genetyką R2-2 - przeżył w słabym stanie
- ODKŁAD ze starą matką R2-3 - dobra kondycja, średnia siła w jesieni - umarł
- MACIERZAK - R2-2 - piękna siła w jesieni (czołówka pasieczna) - umarł
- ODKŁAD po Victorii - niezła siła w jesieni - umarła na przedwiośniu

macierzak 2ż-1u
odkłady 0ż-2u

Pasieka T
do zimy 3 rodziny (wszystkie w bardzo ładnym stanie w jesieni i porównywalnej sile)
MACIERZAK po T1
ODKŁAD ze starą matką po T1
ODKŁAD po ŁŁ-Mac

macierzak 0ż-1u
odkłady 0ż-2u

[przy czym macierzak po T1 przetrwał do wiosny i nie mogę wykluczyć, że zabiły go mrówki - podobnie jednak jak z odkładem po ŁŁ-Mac]

Pasieka B
do zimy poszło 7 rodzin. Tu był tylko 1 macierzak (po B2), bo o ile się nie mylę macierzak po B3 trzeba było rozgonić po stracie matki.

macierzak 0ż-1u
odkłady 1ż-5u

zginęła tu stara matka Victoria i stara matka B3 (stara matka B2 "zniknęła"? - mogłem ją uszkodzić podczas przeglądu...)

Las 1
do zimy poszło 7 rodzin

poza fortem:
MACIERZAK "przedwojenna" - przetrwał w słabej kondycji
ODKŁAD "przedwojenna" - umarł
w forcie:
MACIERZAK B5 - względnie ładna siła do zimy - przetrwał jako średniak
MACIERZAK L1 - średnia siła do zimy - przetrwał z kłopotami i bardzo słabo czerwiącą matką (założony matecznik na cichą wymianę)
ODKŁAD GMZ - piękna siła do zimy - przetrwał jako całkiem ładna rodzina
ODKŁAD L1BMZ - umarł - słaby w lecie, niezły do zimy...
MACIERZAK L1a - przy czym ciężko powiedzieć czy to faktycznie macierzak - cały rok miał kłopoty...

macierzaki 3ż-1u
odkłady 1ż-2u

Las 2
do zimy poszło 5 rodzin - wszystkie odkłady

ODKŁAD - (prawdopodobnie 16) - piękny rozwój w sezonie - przeżył
ODKŁAD po Victorii - przeżył
ODKŁAD (nie pamiętam genetyki) - umarł (słaby rozwój w sezonie)
ODKŁAD prawdopodobnie po R2-3 - przeżył
ODKŁAD (nie pamiętam genetyki) - umarł

odkłady 3ż-2u
(umarł jeden, który miał kłopoty latem, a drugi, który całkiem dobrze sobie radził, ale chyba coś mu mieszałem z matką)

Pasieka KM
do zimy 8 rodzin - przeżyło 2 (w tym jedna to 100 pszczół z matką brana do domu na marcowe chłody)
- MACIERZAK (ale przewieziony z R1) po 16 - piękna siła w lecie, wypszczelenie w jesieni - umarł
- 2 ODKŁADY po R2-2 - umarły
- MACIERZAK po L1 (przewieziony z Las 1) - przetrwał jako średniak
- MACIERZAK po "propolisującej" (z R2) - przetrwał (jako 100 pszczół z matką - na pewno nie przetrwałby przedwiośnia bez ochrony przed mrozami po -6/7 stopni w nocy)
- ODKŁAD po ŁŁ-Mac - umarł (bardzo ładna siła w sezonie)
- MACIERZAK po (chyba) R1-1 - umarł - ale była to chyba jedna z rodzin najliczniej "odwiedzana przeze mnie" - więc najmocniej jej mieszałem ze wszystkich.
- MACIERZAK po genetyce, której oznaczenia nie pomnę (z budki w pasiece R1) - umarł - przy czym od lata miał problemy.
[tu jednak wszystkie rodziny były przywiezione późnym latem, a 2 z macierzaków miały zmienione ule]

odkłady 0ż-3u
macierzaki 2ż-3u

Podsumowując mamy:
- 8 żywych macierzaków;
- 8 umarłych macierzaków;
(1 macierzak "sztucznie uratowany", a więc mógłby zmienić proporcje na 7:9)
- 8 żywych odkładów;
- 17 umarłych odkładów.

Jeżeli więc można by uznać, że te liczby są miarodajne i wiarygodne różnica jest zauważalna i jednak macierzak ma większe szanse na przetrwanie niż utworzony odkład. Pytanie na ile operowanie na liczbach rodzin poniżej 100 czy więcej można przełożyć na prawidłowości, a na ile to wciąż sprawa indywidualnych przypadków. Można by się zastanawiać nad przyczyną tego zjawiska - czy odkłady tworzę za słabe? czy za dużo w nie ingeruję? Trudno powiedzieć. Niektóre odkłady były bardzo silne (np. na pasiece B) - i były to odkłady silniejsze niż niejeden macierzak, dobrze rozwijały się w lecie, wymagały mniej karmienia niż rodziny na innych pasieczyskach (po deszczowym maju nie wyszły z głodem), a były też niezbyt często doglądane i wcale im bardzo nie przeszkadzałem. Mimo to umarły. Były też takie odkłady jak na pasiece Las2, które utworzone były jako mikruski (wzbudzając wiele emocji choćby pod filami w komentarzach), a potem były zasilane, łączone z bezmatkami, były "telepane" między pasieczyskami itp - a przetrwały lokalnie w lepszej proporcji niż cała pasieka. Trudno mi więc gdybać jaka jest tego przyczyna. Na pewno nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że odkład utworzony od razu jako silny ma jednoznacznie większe szanse przeżycia. Może innym razem spróbuję zastanowić się jaka była różnica między tymi odkładami, które umarły, a tymi, które przeżyły. Na pewno jednoznacznie żaden powód nie przychodzi mi do głowy. Mogę to łączyć z tym, że odkłady tworzy się do nowego siedliska (ula), a macierzak zostaje w "swoim" gnieździe, gdzie już co najmniej jedną zimę przetrwał we względnie zrównoważonym z sobą środowiskiem mikrobiologicznym. Może to w tym tkwi "sekret"?


Eksperyment
Jeszcze parę słów o eksperymencie, który dzieje się obecnie na mojej pasiece KM. Uratowana matka "propolisująca" z garścią pszczół dostała z początkiem kwietnia "odkładzik". W odkładziku tym nie było względem niej agresji, niemniej jednak pszczoły założyły mateczniki. Po zastanowieniu uznałem, że matkę zabiorę z kilkukrotnie większą garścią pszczół niż miała na początku, a małej rodzince (genetyka K1) pozwolę wychowywać mateczniki. Od poniedziałku, zaglądając kilka razy dziennie, aby pszczoły nie zniszczyły pozostałych mateczników, z odkładu wyłowiłem 5 matek i zostawiłem ... hm.. "macierzak" z ostatnim - szóstym - matecznikiem (do tej pory nie wiem czy ta matka się wygryzie i czy matecznik jest żywy). Jestem ciekawy czy matki unasiennią się i jak "poprowadzą" rodzinę przez cały sezon. Każda z matek dostała bardzo niewielki (nawet jak na moje standardy) odkład(zik). Jak zawsze: w miarę potrzeby będzie on zasilany na bieżąco. Jestem bardzo ciekawy jak kwietniowe matki poradzą sobie z unasiennieniem, z rozpoczęciem czerwienia i innymi "matczynymi powinnościami". O eksperymencie napisałem na fejsbókowej grupie i oczywiście podniosły się głosy wątpliwości co do jakości tych matek - cóż, ja sam je mam! W końcu względnie niewielki odkład wychowywał (również w czasie nocnych mrozów) kilka mateczników. Zobaczymy co będzie z nimi dalej.
Eksperymentalne uliki weselne (odkładowe) rozstawione.

A z okazji minionego już Dnia Ziemi życzymy jej jak najlepiej, a nam życzę aby jeszcze przynajmniej ze dwa pokolenia poznały ten świat, który my znamy zanim się on znacząco zmieni.



ps. ostatnio objechałem też sztuczne barcie - 4 z 6 rodzin żyje!

niedziela, 22 września 2019

"Mój ul jest najlepszy II" czyli... oj, bardzo wiele mu brakuje...

Ponad 5 lat temu napisałem post pt. "Mój ul jest najlepszy". Z wciąż niezrozumiałych mi powodów, post ten jest najbardziej poczytny na moim blogu. Nie wiem czy to dużo czy mało, ale ma około 5000 klików. To chyba nie jest wiele, jak na post najczęściej czytany. Ale z drugiej strony temat mojego bloga jest dość niszowy, a mamy jednak kulturę oglądaczy, a nie czytaczy, a ja wiem, że czytelników "zalewam tekstem", co nierzadko zniechęca do śledzenia mniej zainteresowanych. To, że ludzie wolą oglądać niż czytać udowodniło mi też założenie kanału Youtube (czy raczej jego zaktywizowanie), na którym byle "durny" film ma więcej klików przez dobę niż pisany post przez parę lat. Zdarza się też, że ktoś zadzwoni i zapyta, co tam u moich pszczół, twierdząc że dawno nie wrzuciłem filmu, podczas gdy przykładowo parę dni wcześniej wrzuciłem na blogu podsumowanie jakiegoś tam ostatniego okresu. Tak to działa. I mówimy tu choćby o moich filmach w porównaniu z moimi wpisami - czyli autor ten sam: nie można więc przyjąć, że mówi głupiej czy mądrzej. Mówi to samo. Tylko przez inne medium. Choć moim osobistym zdaniem, gdyby zebrać całą wielką mądrość (sic!) każdego z filmów i przyłożyć go do mądrości (sic!) wpisów na blogu, to zdecydowanie więcej tejże (sic!) jest w słowie pisanym. To moje zdanie. Ale ludzie wolą patrzeć jak zdejmuje się daszek i pokazuje pszczoły, niż czytać cudze przemyślenia. Jeszcze raz: nie porównuję przy tym dzieł (sic!) różnych autorów - ale swoje do swojego. I nie rozumiem. Ale tak już jest. XXI wiek.

A wspomniany już post sprzed 5 lat miał mówić mniej więcej tyle, że uważam temat uli za drugo-, trzecio-, czy może i dziesięcio-rzędny. Pisałem tam, że wcale nie uważam mojego ula za najlepszy wybór, ale uważam go za równie dobry (czy równie zły, zależy jak na to patrzeć) jak każdy inny. Że ma szereg zalet ale i szereg wad i po prostu dobrałem je wszystkie pod siebie. Dziś dalej mam dokładnie, no może nie całkiem dokładnie, ale prawie, to samo podejście do do kształtu ramki czy jej układu. Ale mam też szereg innych przemyśleń na temat samego ula. Ula rozumianego jako siedlisko dla pszczół, a nie jako jednostki produkcyjnej, jak rozumieją go chyba w większości pszczelarze. A że mam inne podejście to chyba widać. Ja: "patrzcie, wciąż żyje ta >miernota<, choć nie dawałem jej szans - super!"; niektórzy inni: "patrzcie, jakim jestem wirtuozem: mam kolejne miodobranie!". Dziś, choć wcale też nie twierdzę, że mój ul odbiega na plus czy na minus od przeciętnego ula zajmowanego przez przeciętną rodzinę na przeciętnym pasieczysku prowadzonym przez przeciętnego pszczelarza, to jednak mam do niego sporo zarzutów (o nich potem).

Post ten chyba będzie bardziej teoretycznym rozważaniem, bo sprzęt w jaki do tej pory zainwestowałem raczej na co najmniej parę lat do przodu zdeterminował moją praktykę (co też wielokrotnie - jak to mam w zwyczaju - powtórzę). Mając to, co mam, raczej po prostu będę z tego korzystał. Ale któż mi zabroni snuć rozważania? Może ktoś z nich skorzysta i dokona właściwszego dla siebie wyboru, nawet jeśli uzna, że lepsze będzie to, na co ja patrzę krytycznie.
Jeden z moich uli. Skrzynka WP z drewnianym daszkiem - wylotek górny.
Skrzynka na 2 ścianach została docieplona (ok, 0,8 cm słomy i 1,1 cm deski boazeryjnej)

Zacznę od pytań: Czy ul jest na tyle istotny, żeby rwać włosy z głowy? Czy może zabić pszczoły, albo przyczynić się do ich przetrwania? Czy to, jak zbijemy deski ma jakieś - jakiekolwiek - znaczenie dla pszczół?
Odpowiedzi: Wciąż nie wiem czy ul ma na tyle istotne znaczenie, żeby rwać włosy z głowy, czy może zabić pszczoły albo przyczynić się do ich przetrwania i nie wiem czy to, jak zbijemy deski ma jakiekolwiek znaczenie dla pszczół.
Pszczoły bowiem wybierają do życia bardzo dziwne miejsca. Ostatnio na przykład ktoś wrzucił na FB filmik o pszczołach, które zadomowiły się w słupku drogowym (takim plastikowym, pomarańczowym, jakie wykorzystuje się choćby na placach manewrowych) i jak twierdzi: "they thrive".
Ale im dłużej rozmyślam o pszczelarstwie naturalnym, o tym jak pszczoły żyć "powinny" i jak ... hm... "chcą" (wiem, puryści przyczepiają się już do tego, że nie mamy pojęcia czego chcą pszczoły i co powinny), to coraz bardziej i bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ul powinien spełniać jak najwięcej potrzeb pszczół, kosztem potrzeb pszczelarzy. A przecież 90 jeżeli nie 99% decyzji pszczelarzy podejmowanych jest zgodnie z ich potrzebami, a nie potrzebami pszczelimi. Często moje również. Znów, puryści przyczepią się, że jeżeli ktoś pszczoły trzyma w barci, to nie dlatego, że na 100% pszczoły będą tak woleć (bo przecież mogłyby woleć słupek drogowy), ale dlatego, że pszczelarz/bartnik ma potrzebę realizowania swojej bartniczej pasji. I pewnie tak na swój sposób jest. Ale za głęboko nie chcę wchodzić w filozofię. Prawdą jest, że prawie każdy pszczelarz ocenia ul z perspektywy tempa rozwoju pszczół i wysokości zbiorów. A ja ani jednego, ani drugiego nie łączę jednoznacznie i bezpośrednio ze zdrowiem pszczół - a przynajmniej "zdrowiem" w moim rozumieniu. Ale w określonych warunkach przecież te wspomniane elementy mogą jednak też o tym świadczyć. Owszem, przy konstruowaniu ula bierze się pod uwagę biologię pszczół, ale w jednym kontekście: żeby można było jak najwięcej wyprodukować. Ja też moje decyzje podejmowałem kierując się własną wygodą - o czym zresztą pisałem w poście pt. "Mój ul jest najlepszy" (I). Uznawałem wówczas, że a) i tak nie wiem co pszczoły "wolą", b) w zasadzie jest im wszystko jedno, bo są na tyle plastyczne, że na pewno i tak sobie poradzą. I w tym kontekście podtrzymuję zarówno moje decyzje jak i motywacje. I kiedy już miałem prawie wszystko ułożone w głowie to... znów coś mi miesza. Od czasu do czasu "coś gdzieś" mi zburzy wewnętrzny ulowy spokój... Kto śledzi mój blog, a chyba nie ma takich bardzo wielu sądząc po "klikach", wie, że cały czas mi coś nie pasuje i szukam, mając okresowe zrywy w tą czy tą stronę... A to eksperymentuję z ulami WP (i nie chodzi o sam system ula WP, ale przede wszystkim o wielkość plastra i jego wysokość), a to tworzę dziwne konstrukcje na wysokość 2 korpusów, co mi potem dotkliwie życie utrudnia, a to daję dennice z materiałem biologicznym, czy też ostatnio takie powałki i słomiane zatwory. Choć kierunek ułożenia ramki  nie ma dla mnie aż takiego znaczenia, to widać jednak, że temat ula nadal po tych kilku latach nie daje mi spokoju. A ostatnio w mojej głowie mieszają mi się wciąż pomysły Torbena Schiffera i wyniki jego badań.

UZUPEŁNIENIE: 
Na stronie Bractwa Pszczelego możesz przeczytać tekst Torbena Schiffera w moim tłumaczeniu, pt. "Pszczelarska (r)ewolucja - program ochrony gatunku":
- część 1
- część 2

Torben twierdzi, że ul zabija pszczoły. Nie bezpośrednio rzecz jasna (tak jak przez zgniecenie korpusem). Chodzi o tworzenie mikroklimatu przyjaznego pszczołom i im symbiontom. A raczej na odwrót. Nowoczesny ul nie spełnia w jego mniemaniu tego warunku. Jego zdaniem w nowoczesnym ulu bardzo chętnie rozwijają się organizmy patogenne dla pszczół (głównie pleśni), które potem przyczyniają się do osłabiania silnych i zabijania słabych. I rodzina umiera. Bezpośrednio przez patogeny, a pośrednio przez ul, który dla organizmów patogennych okazuje się lepszym siedliskiem, niż dla pszczół. Potem zrzuca się wszystko na "złą warrozę", albo na własne błędy - nie rozumiane jednak jako złe przystosowanie siedliska pszczole, ale sposoby wykonania pasiecznych zadań i kuracji. To jego zdanie. Ale zdanie, które coraz mocniej i mocniej rezonuje mi w głowie. Bo ja co do zasady się z tym zgadzam i od dawna zgadzałem, ale nie rozumiałem tego aż tak jednoznacznie jak on. A problemem w ocenie Torbena (czy raczej w mojej interpretacji jego słów) nie jest to, czy ma być to dadant, ostrowska, wielkopolski czy warszawiak, ale czy tworzą się mostki termiczne, czy klimat jest stabilny, czy wilgoć ma gdzie uchodzić, czy też raczej tworzy zabójcze punkty w pszczelim siedlisku. I coraz częściej dochodzę do wniosku, że mój ul (oprócz wielu  dla mnie zalet, a kto wie, może i zalet dla pszczół), ma te wszystkie wady, o których mówi Torben. Czy więc wyrzucę moje ule lub je sprzedam? Na pewno nie, bo zbyt wiele pieniędzy i pracy w nie zainwestowałem. Ale wciąż zastanawiam się co i jak zrobić, żeby zaczęły wypełniać to, o czym mówi i pisze Torben, a przy tym nadawały się do względnie nowoczesnej gospodarki pasiecznej. Czyli jak je zmienić, czy lepiej przystosować dla pszczół, żeby zniwelować ich potencjalne wady. I wcale nie twierdzę dziś jednoznacznie, jak Torben, że ul zabija pszczoły. Bo nie wiem i mam spore wątpliwości. Nie mówię, że w "dobrym" ulu pszczoły przeżyją, a w złym umrą. Bo problem jest złożony i skomplikowany. Chodzi tylko o to, że cały sukces pasieki składa się z małych cegiełek - dziesiątek, czy może setek. "Dobry" ul, nie w rozumieniu pozwalający na lepsze zbiory, ale w rozumieniu tego, o czym pisze Torben, może być po prostu kolejną cegiełką w całej układance. I ktoś może powie, że bredzę, ale sam uznaje np. że woli drewniane niż styropian, albo na odwrót, bo te pierwsze są zdrowsze, a te drugie lepiej izolują. Ja idę więc ciut dalej i dalej i zobaczę gdzie mnie to doprowadzi (kto wie, może donikąd...).
Skrzynki WP. Rodzina po prawej (16tka) zakarmiła się sama - tu z nadstawką wlkp 18tką.

Lećmy po kolei.

Materiał
Na materiał ula wybrałem dechy ze składu. Chyba dominuje tam sosna, ale ponoć zdarza się i świerk. Przyznam, że akurat nie umiem zawsze odróżnić dech sosnowych od świerkowych - decha to decha, czyż nie? Jakiekolwiek styropiany czy styrodury wykluczam na starcie, tak samo jak i jakiekolwiek inne tworzywa sztuczne. Wolę już mój ul ze wszystkimi jego wadami, o których jest poniżej. Gdzieś z tyłu głowy pojawia mi się słoma... Materiał byłby - tak uważam - wyśmienity, ale... jakiekolwiek zabezpieczenie go przed myszami czy innymi stworami pozbawia go w mojej ocenie wielu walorów praktycznych. Zostaje więc drewno, a słoma może (i ostatnio coraz częściej tak się dzieje) mi służyć do dociepleń. Decha 20'tka calówka idealnie nadawała się na korpusy do ramek 18tek. Owszem, ciut droższa niż decha szalunkowa, ale za to praktycznie nie ma odpadów. Co i ułatwia robotę i niweluje pewnie różnicę w cenie. Zawsze ze zdziwieniem słuchałem/czytałem "poszukiwaczy wejmutek", bo decha to decha. Ale dziś już mniej mnie to dziwi. Dalej uważam, że decha to decha, a różnicę wagi w gramach na ścianę ula wciąż uznaję za śmieszną. Co się jednak okazało - bo mam kilka korpusów z wejmutki. Otóż prawie się nie wypaczają, nie skręcają, nie podwijają, nie uchylają... A moje dechy tak. Oczywiście nie wszystkie, ale co parę uli trafiam na korpus, który gdzieś pokazuje sporą szparę. Przy dużej rodzince często macham ręką i idę dalej. Przy maluchu czasem obserwuję osy, albo widzę cichy rabunek (czy raczej jego skutek: czyli pszczoły są, walk nie ma, ale miodu nie przybywa, nawet jak się podaje syrop to w ramkach pusto, a pszczoły nerwowe....). To rzadkość, ale zdarza się (tej jesieni miałem 2 przypadki takiego cichego rabunku - myślę w pewnym zakresie spowodowanego nieszczelnościami - bo oczywiście zawsze głównym powodem jest to, że rodzina sobie na to pozwala). Zawsze z końcem sezonu z 3 - 4 ule muszę uszczelniać na pasieczysku, czy podmieniać im korpus, żeby wziąć stary do naprawy. Czy to oznacza, że od dziś będę szukał wejmutki? Nie, nie będę. Bo to sporadyczne przypadki i z reguły nie noszą ze sobą wiele złego. Po prostu po latach trochę bardziej rozumiem, gdy ktoś inaczej stawia akcenty.

Szpary
Kolejna sprawa (trochę powiązana, bo czasem wynikająca z pracy drewna, a nie niedoskonałości wykonania), to fakt, że pojawiają się szpary między korpusami. I nawet jak nie robi się wystarczająco duża na pszczołę czy osę, to czasem ma 1 czy 0,5 mm. A gdy rodzina nie jest wielka (a moje wielkie nie są), to nie zakituje i robi się przewiew. Do czasów poznania Torbena ten przewiew lekceważyłem całkowicie. Pszczoły mają się grzać w kłębie na plastrach i tyle. Skoro ludzie zimują pszczoły na siatkach, a ja z wylotkiem górnym, to co tym pszczołom przeszkadza szpara na 0,5 mm? Więcej ciepła przez to nie stracą niż przez dennicę osiatkowaną, czyż nie? Przecież rabunku nie będzie... No i właśnie. Im dłużej to wszystko zgłębiam, poznaję, studiuję i "przemyśliwowuję", tym bardziej myślę, że pszczoły mają mieć ciepło. A ja mam i wylotek z góry i jedną ścianę ula i jeszcze szpary... i tak to ma działać. Znów sprowadzę to do pytania czy w związku z tym zamierzam wszystko przerobić, obecny sprzęt oddać, sprzedać czy spalić? Znów odpowiem: nie. Zbyt wiele pracy, wysiłku i kosztów w to poszło. Ale z drugiej strony nęka mnie myśl, że moim pszczołom nie dam optymalnych warunków jakie mógłbym im zapewnić (zgodnie z moją ułomną wiedzą, bo przecież nie mogę być pewny, że tego chcą).

Przekrój poprzeczny
Następna rzecz to przekrój poprzeczny ula. Według Torbena (jak i na tzw. "chłopski rozum") mniejszy to lepszy - oczywiście w granicach rozsądku. Mówimy o takim, co po prostu będzie zajęty przez kłąb w zimie - niekoniecznie od ściany do ściany, raczej chodzi o to, żeby po prostu minimalizować luz. Znów (chyba, bo nie wiem) pod warunkiem, że ściany będą ciepłe (izolowane) i suche. Bo jak ma być zimno i mokro, to jakie miałoby to znaczenie? No, chyba że negatywne - zwłaszcza przy wilgoci. Ale ja jakoś nie mam zarzutów ani do przekroju ula wielkopolskiego, ani warszawskiego (w moich 11to ramkowych skrzynkach). Bardziej chodzi o kąty proste, stanowiące mostki termiczne - to tam wg Torbena kumuluje się całe zło, bo tam skrapla się wilgoć, tam rozwijają się pleśnie, które negatywnie wpływają na zimujące pszczoły (bo też rozważania wszystkie dotyczą raczej zimy niż lata - w lecie pszczoły poradzą sobie i podwieszone pod gałęzią). Nie mam na to zagadnienie żadnego pomysłu. Owszem, mogę zrobić ul okrągły czy prawie okrągły, ale ramek do niego nie wsadzę, a obsługa będzie trudna, jeżeli nie niemożliwa. Chyba nad tym akurat trzeba przejść do porządku dziennego i przestać się zastanawiać. Bo cóż można z tym zrobić (oczywiście poza przejściem na konstrukcje bezramkowe)?
rodzina w lesie. Od góry: daszek, eko-powałka (na siatce), 2 korpusy i
dennica osiatkowana z materiałem "eko". Wylotek górny niewielkich rozmiarów.

Wysokość
Wysokość korpusa/ramki. Moje podejście do tego tematu tłumaczyłem już kilka razy. Plaster powinien być duży (bo taki nie hamuje rozwoju małej rodziny, nie wymagając przy tym interwencji typu przekładanie ramek, dokładanie korpusów, a potem zmiany układu gniazda przed zimą), a że lepszy (tak uważam) mały przekrój poprzeczny, to sprowadza nas do ramki szeroko-niskiej. Znów wyjaśnienie odnośnie tego przekroju poprzecznego: mówimy o zimie i małej ingerencji w gniazdo (czyli nie układamy gniazd przed zimą, tylko pszczoły robią to same jak chcą przez całe lato). Chodzi o to aby pszczoły nie miały innego wyjścia jak tylko iść w górę za miodem, robiły to zgodnie ze swoją naturą i biologią, a jednocześnie wykorzystywały optymalnie konstrukcję ula, a nie łaskawość pszczelarza, który dobrze to ułoży lub nie. Znów się wytłumaczę: dla dużej rodziny żadna konstrukcja nie jest straszna, bo sobie to ułożą jak powinny (a jak nie to trudno), maluchom wszystkie beleczki i niedogodności przeszkadzają. Wiem to, bo obserwuję te maluchy cały czas.
A więc jako wysokość "plastra" dobrze mi się sprawdza zarówno ramka warszawska poszerzana, jak i podwójny korpus z tylko górną ramką mojego ula wielkopolskiego (18tki).

Wilgotność
W swoich ulach konstruuję górny wylotek i on załatwia temat nadmiaru wilgotności. Poza pasieką leśną nie mam nigdzie problemów z nadmierną wilgocią. A kto wie? Może jest za sucho? Ponoć podwyższona wilgoć w ulach szkodzi dręczowi zwalniając jego tempo namnażania. Ale ma to być podwyższona wilgotność powietrza ulowego, a nie krople wody w mostkach termicznych. Jeżeli jest ciepło, to powietrze może zawierać więcej wody, wraz z ochładzaniem woda (para) skrapla się w najzimniejszych miejscach. A więc - o ile dobrze to rozumiem, a wcale się nie upieram, że tak jest - powinno być wilgotno w powietrzu, ale nie mokro na ściankach. To mógłby zapewnić ul w typie dziupli - otwór wysoki, wąski w przekroju poprzecznym, z dużą/dobrą izolacją i wylotkiem położonym nisko (niekoniecznie na samym dnie, chodzi o to, żeby nad wylotkiem tworzyła się "czapa" powietrza ogrzewanego przez pszczoły).
Temu problemowi mógłbym zaradzić wyrzucając moje ule i konstruując wszystko od nowa... (Niestety) chyba tak nie będzie.
Jeden z moich obecnych kierunków to docieplanie, tam gdzie to łatwe i możliwe.
Tu ul WP mojej konstrukcji - docieplona ściana (ok 2 cm słomy i deska boazeryjna).
Docieplenie daszku w toku. Oczywiście będę używał tylko materiałów naturalnych (w 90% słomy).

Wylotek
Jeżeli chodzi o preferencje pszczół w zakresie ułożenia wylotków, to badał je prof. Seeley. Zgodnie z tym co zrozumiałem pszczoły wybierały chętniej wylotek dolny względem górnego w proporcji 8:2, a więc 4 razy częściej. No to mam - mój wylotek jest niezgodny z preferencjami pszczół. Ma on jednak parę zalet, jedną z nich jest właśnie temat odprowadzania nadmiaru wilgoci, a kolejną (już dla mnie, a nie dla owadów) prostota konstrukcji.

Ekodennice/ekopowałki
(więcej o tym tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2015/11/dlaczego-pene-dennice-z-prochnem-nie.html)
Pomimo kilku wad tego rozwiązania, całkowicie z niego na pewno nie zrezygnuję. Wciąż uważam to za dobry pomysł, natomiast z perspektywy chyba chciałbym popracować nad jego wykonaniem. Uważam, że to rozwiązanie nie jest złe z powodu, w przypadku powałki, regulowaniu odpowiedniej wilgotności, a w przypadku obu rozwiązań zaszczepienia życia w ulu i tworzeniu siedlisk dla różnego rodzaju "robactwa". Co ja oczywiście rozumiem pozytywnie, ale chyba większość moich kolegów i koleżanek z branży negatywnie. Uważam, że im więcej życia w ulu tym lepiej, ale z drugiej strony warunkiem jest zdrowa, prężna i mniej więcej zajmująca dostępną kubaturę rodzina. Wtedy pszczoły mogą kontrolować całe siedlisko tak jak chcą (o ile chcą) lub potrzebują (o ile dadzą radę).
W tym roku w lesie miałem inwazję barciaka. Zawsze w duchu śmiałem się jak ktoś pisał/mówił, że barciak wykończył mu rodziny. Barciak jest "padlinożercą" (że się tak wyrażę) - czyści tylko tam gdzie pozwolą mu pszczoły, chyba że pszczoły po prostu nie dają rady w ogóle już same sobą się zajmować. Wtedy barciak robi co chce, ale to nie on jest odpowiedzialny za problem - jest skutkiem, a nie przyczyną. No a w tym roku barciak mniejszy wchodził w rodziny jak w masło. To, że był w ulu, to nie problem. Problem, że był w czerwiu. Masowo. Był w rodzinach lepszych i gorszych, silniejszych i słabszych. Atakował czerw i w mojej ocenie aktywnie przyczynił się do złego stanu pszczół. Ale nie mogę wykluczyć, że przyczynkiem do inwazji był pierwotnie zły (gorszy) stan rodzin, który pozwolił mu zdobyć pierwsze przyczółki. Rodziny (przynajmniej niektóre) były ładne (lub ładnie się rozwijały) i nagle pojawił się on. Potem już poszło i zakładam, że nastąpiło coś na kształt sprzężenia zwrotnego. Barciak osłabiał rodziny, a to przyczyniło się do większej inwazji, co znów skutkowało dalszym osłabieniem. A czemu o tym piszę tutaj? Bo nie mogę wykluczyć, że inwazja wystąpiła z powodu ekodennic/powałek (a zwłaszcza powałek). Owszem, mam ekodennice już przez lata, ale może sprzęgło się to akurat z "dobrym" barciakowym rokiem. W tej konstrukcji, którą zastosowałem, barciak mógł wejść do części "eko" w powałce nie niepokojony (tam są szerokie wywietrzniki otwarte na oścież), a potem chyłkiem przedostać się przez siatkę do ula w niepilnowanych miejscach (barciak mniejszy jest na tyle drobny, nie mówiąc o larwach). Ta siatka powałkowa - jako że dopiero wprowadzana - nie była / nie jest jeszcze w pełni wypropolisowana, co zagrodziłoby motylom czy ich larwom przejście (pszczoły nad tym pracują, ale na tą chwilę w rodzinach propolis pokrywa powiedzmy 30 - 70% siatki). A więc mogło się tak zdarzyć. Nie jestem o tym przekonany - chyba motylki poradziłyby sobie i bez tego, ale kto wie.
"Upolowany" (aparatem) zaleszczotek - w kłodzie (niezamieszkałej przez pszczoły).
Trafiłem tam na całą kolonię tych pożytecznych pajęczaków - widziałem ich bodaj 5 czy 6.

Malowanie korpusów.
Od kilku lat nie wymalowałem żadnego elementu ula. Maluję jedynie stojaki pod ule. Ale przez pierwsze lata zbudowałem trochę korpusów, które zostały wymalowane. Jak się sprawdzają? Mniej chłoną wilgoć, a przez to mniej pracują - mniej się więc wypaczają. Ale też w mojej ocenie mniej odprowadzają wilgoć ze środka. Widać to na niektórych malowanych korpusach - tam tworzą się (w rejonie mostków termicznych czyli w rogach) zacieki - o tym zresztą pisał Torben. Tego zjawiska nie obserwuję w korpusach niemalowanych. Na razie mam też wrażenie, że korpusy malowane wyglądają na "nowsze" czyli być może mniej im szkodzi długoletnie przebywanie pod chmurką. Ale z drugiej strony te bez farby mokną i schną i mają się na razie dobrze. Do tej pory żaden z korpusów (czy to malowanych czy nie) nie zbutwiał i nie zepsuł się. Ale one mają raptem po kilka lat. Za 5 - 6 lat zapewne będę mógł lepiej ocenić czy z uwagi na ich trwałość warto korpusy malować czy też nie. Na pewno warto pozostawić je niemalowane z uwagi na "oddychanie" drewna i lepsze odprowadzanie wilgoci ze środka (a przynajmniej tak to wygląda i tak to oceniam).

I gdzie mnie to wszystko prowadzi...?

Prowadzi mnie to do wniosku, że moim ulom daleko do tego, żeby być "najlepszymi" czy nawet "dobrymi". Drobne nieszczelności i wypaczenia nie skłonią mnie do sięgnięcia ani po pasujące do siebie styrodury, ani do wyszukiwania ofert sprzedaży wejmutki (przynajmniej na razie). Bo to i tak nie załatwi problemu mostków termicznych czy wychłodzenia górnym wylotkiem. Wręcz powiedziałbym, że te nieszczelności przyczyniają się do lepszego wietrzenia tam, gdzie ewentualnie te negatywne zjawiska mogą wystąpić - czyli nie tyle zniesienie mostków termicznych co cyrkulacja powietrza załatwi problem nadmiernej wilgoci. Pozostawi to wciąż problem pszczół, które muszą "nadmiernie" grzać ul. Zawsze byłem zwolennikiem tezy, że pszczoły grzeją siebie, a nie kubaturę ula. W utrzymaniu właściwej temperatury pomaga uwięzione w sąsiednich plastrach powietrze (stojące powietrze, jest dobrym izolatorem), a ciała stłoczonych pszczół stanowią bardzo dobrą barierę dla uciekającego ciepła. Skoro wylotek w ulu i tak jest otwarty całą zimę, a zewnętrzna część kłębu potrafi ponoć być nawet oszroniona w określonych warunkach, to znaczyło dla mnie zawsze, że nie ma większego znaczenia czy ul jest izolowany czy też nie, czy ma siatkę na spodzie, górny wylotek i szpary między korpusami. Bo zimno pszczołom nie szkodzi - potrafią się grzać. Ale z badań Torbena wyłania się obraz nie tyle tego co złego dzieje się z pszczołami bezpośrednio, ale pośrednio - za sprawą rozwijających się w takich warunkach patogenów. Drąży mi to w głowie dziurę i cóż mogę powiedzieć oprócz tego, że jakoś mnie przekonuje.

Torben opracował koncepcję ula naturalnego, który nazwał "Schiffer tree" - "drzewo Schiffera". No cóż, to jest pewnie jakiś jego komercyjny projekt - ale też swoisty wzór. Bo to jest ul, który odpowiada na większość tych problemów, o których tu piszę, czy raczej tych, które wynikają z jego badań. Tyle, że to chyba ul raczej do ogródka i okresowego wycięcia jakiegoś pojedynczego plastra, niż do gospodarki pasiecznej.
Skrzynka WP i jej szpary - wady będą poprawiane,
a ścianka (na zdjęciu z prawej) docieplona słomą.

Problem załatwiłyby być może ule ocieplane słomą z powałkami lub daszkami również docieplonymi tym naturalnym materiałem. Aby były ciepłe i oddychające, a jednocześnie zupełnie naturalne i stanowiące dobrą pożywkę dla mikrożycia. Bo eliminację kątów prostych raczej sobie odpuszczę... Kto wie, może powoli-powoli nowe już konstrukcje będę tworzył właśnie w taki sposób i systematycznie wymieniał niszczejący starszy sprzęt na nowe ule ocieplane. Być może. Nie zarzekam się. Bo i one nie są doskonałe z wielu powodów. A są bardziej pracochłonne w wykonaniu i droższe. Pytanie więc o bilans. W małym "ogródkowym" projekcie to nie problem, przy skali już takiej w jakiej znajduje się moja pasieka, to kwestia kosztów i logistyki. Pytanie więc czy lepsza jest szybsza ekspansja, czy lepiej jest skupić się na pojedynczej rodzinie... Ech, kolejny kompromis. Czy wrócę do koncepcji dolnych wylotków? Być może w części konstrukcji, ale na pewno nie we wszystkich. I tylko i absolutnie pod jednym warunkiem: że uda mi się zapewnić odpowiednią wentylację powałki/daszku i - taką, która odprowadzi wilgoć, ale nie ciepło. Jeżeli nie opracuję dobrego rozwiązania, to poprzestanę przy tym, które już znam i na swój sposób mi się sprawdza. Poza tym, ewentualny nowy ul, to na pewno nie będzie konstrukcja typu szczelny sam w sobie ul styrodurowy, za to na zimę z otwartymi na przestrzał pajączkami, robiącymi przeciąg. Tego nie chcę na pewno. Od takiej konstrukcji po stokroć wolę to co mam. Nie pójdę też w nowoczesny ul, jaki choćby mogłem obsługiwać w tym roku na mojej pasiece (jednościenny ul z wejmutki ze szczelną, plastikową czy foliową powałką i dennicą osiatkowaną). Niektóre elementy konstrukcyjne tego ula rozwiązują problemy, które stwarzane są przez inne elementy. Ogólnie bilans konstrukcji jest taki, że zwraca się ku niemu cały pszczelarski świat (szybciej czy wolniej, ale tendencja postępuje). Już wolę od tego mój ul. I nie, nie twierdzę, że mój ul jest lepszy - ale bardziej mi pasuje, a ma te same problemy (albo podobne w ciut innych miejscach). Nie ma więc sensu zmiana, która sprowadzi mnie z deszczu pod rynnę. Wcale nie mówię, że taki ul jest zły. Mam po prostu wątpliwości czy jest dobry. Ale dla wielu się sprawdza. Nawet w tej gospodarce, którą prowadzę i ja, czy w takiej jaką chciałbym prowadzić. Wielu pszczelarzy nieleczących stosuje najróżniejsze jednościenne konstrukcje. Michael Bush ma taki ul z górnym wylotkiem i się sprawdza. Nie marudzi jak ja. Przyjął tą konstrukcję, dopracował pod siebie. Pszczołom wystarcza i jest ok. Żeby nie szukać za oceanem, Łukasz też ma ul jednościenny z wejmutki, używa dennic osiatkowanych i folii lub plastikowej podkarmiaczki jako powałki (jeden taki ul obsługuję u mnie na pasiece - jest taki sam dobry, czy taki sam zły, jak i inne moje). I sprawdza mu się to, a przynajmniej nie zgłasza jakichś uwag do tej konstrukcji. Do tego przez ostatnie lata ma całkiem zadowalające wyniki (przynajmniej mnie na tym etapie bardzo by zadowoliły) - choć wiadomo, że nie wiemy co będzie dalej. Więc czemu szukam dziury w całym? No cóż, problem jest w tych wspomnianych już cegiełkach, które budują cały obraz i ostatecznie składają się na jakiś tam "sukces" (jakkolwiek by go definiować). Niezależnie od szeregu innych czynników takich jak wiedza, doświadczenie czy po prostu trochę szczęścia Łukasza i wynikające z tego podejmowanie przez niego dobrych wyborów, to myślę że chyba i on nie zaprzeczy, że ma bardzo dobry teren, zapewne o wiele lepszy niż ja. W ostatnich latach, w okresach, gdy u mnie pszczoły są głodne i latam z cukrem jak głupi, u niego bywa, że matki nie mają gdzie czerwić, bo rodzinki się zalewają - nawet mikruski. A więc w takim terenie obraz składa się z innych cegiełek. Może niepotrzebne te rozważania i wątpliwości, bo może Torben się myli i ul nie ma zupełnie znaczenia dla rozwoju flory patogennej i przeżywalności pszczół.  A może jednak po prostu pszczołom trzeba zapewnić lepsze siedliska tam, gdzie przyroda nie zawsze dobrze je odżywia, żeby nadrobić jedne braki w innym miejscu? Nie wiem. Czy ma to znaczenie czy nie, to i tak niewątpliwie "walczymy" tylko o jedną z cegiełek w całym chińskim murze.

Wciąż też kombinuję jak z pasieki pozbyć się osb (wykorzystywane w moich powałkach) i siatek aluminiowych (posiadam je w części dennic i testowanych eko-powałkach, a ostatnio także w zatworach). O dziwo, przy całym moim zastrzeżeniu do materiału, jakim jest osb, chyba wciąż najbardziej odpowiada mi praca z wykorzystaniem tych właśnie powałek. Są one chyba najbardziej uniwersalnym dla mnie elementem, pozwalającym i na podkarmianie i na zajrzenie przez otwór, bez otwierania całości ula i na dobre dobranie rozmiaru wylotka. A obecnie jestem zwolennikiem coraz mniejszych i mniejszych wylotków. Niektóre moje rodziny mają wylotek nie większy niż 1,5 - 2 cm kwadratowe. Pszczołom to chyba nie przeszkadza.
Jeden z moich uli w "standardowym" układzie, czyli (od góry): daszek; powałka osb, 2 korpusy, ekodennica.
W tym miejscu widać kilka punktów, o których pisałem w tekście: bardzo mały wylotek (ok 1,2 x 0,8 cm); pracujący i lekko "odchylony" korpus; szczelina między dennicą, a korpusem (za mała na rabunek, bo nie większa niż ok 1,5mm). 

Czy powoli zacznę sięgać po konstrukcje ocieplone - tego nie wiem, to pokaże przyszłość. I to chyba wcale nie najbliższa. Jeśli to zrobię, to nie bezpośrednio z powodu pszczół, bo one przetrwają i przy -50 stopniach, co pokazują doświadczenia światowe, ale z powodu problemu flory patogennej i chęci tworzenia siedlisk dla organizmów symbiotycznych, takich jak zaleszczotki (choć nie twierdzę, że one pomogą mi z warrozą - po prostu uważam, że są częścią zrównoważonego środowiska ula i świadczą o tym, że siedlisko jest "dobre"). Ale na dziś mam mój sprzęt, który nadal będę użytkował przez najbliższe wiele lat - czy jestem z niego zadowolony czy też nie. W jaką stronę więc pójdę w najbliższym czasie? Co chodzi mi po głowie?

1. wykorzystywanie w większej ilości elementów słomianych, takich jak zatwory.
Coraz częściej chodzi mi po głowie, żeby zainwestować trochę czasu w budowę większej liczby słomianych zatworów - po 1 lub nawet po 2 do każdego korpusu. Wówczas gniazdo składałoby się z 9 lub 10 ramek z woszczyną, a po 1 lub po 2 stronach byłyby słomiane zatwory.

2. budowa swoistych "korpusopodobnych struktur", które byłyby bez wręgów pod ramki (4 dechy skręcone jak korpus, tylko bez możliwości wykorzystania ramek), a które zastąpiłyby mi korpus dolny w gnieździe (a także służyły zamiast korpusu na ewentualnej powałce do podkarmiania słoikowego). To jak mniemam pozwoliłoby na zmniejszenie szpar i nieszczelności na linii styku korpusów, bo obie struktury łączyłyby się większą powierzchnią. To też zresztą pozwoliłoby mi "uwolnić" trochę właściwych korpusów i dzięki temu uruchomić więcej rodzin. Wówczas też mógłbym zrobić wylotki w górnej części takiego "korpusu", czyli mniej więcej w środku gniazda (to rozwiązanie załatwiłoby trochę - ale w sumie mało istotnych - wad wylotka dolnego). Dziś w moich ramkach stosuję boczne beleczki na całej długości szerokie na 32 cm i przylegające do siebie, to pozbawia sensu koncepcji robienia wylotka w ścianie korpusu - ten musi być więc pod ramkami (np. właśnie w dennicy) lub nad nimi (w powałce czy daszku).

3. w przyjętym obecnie rozwiązaniu lub z potencjalnym wykorzystaniem tych wspomnianych "korpusopodobnych struktur" opisanych powyżej, złączyć 2 korpusy w gniazdo na stałe przy pomocy docieplonej słomą konstrukcji (ścianki wewnętrznej) - czyli zrobić podobnie jak przy wykorzystaniu zatworów co opisałem w punkcie 1 powyżej, tylko że na stałe, likwidując i docieplając potencjalną szparę przynajmniej na 2 bocznych ściankach ula.

4. docieplenie skrzynek Warszawskich poszerzanych na 2 ściankach (co już zacząłem wykonywać zresztą - zdjęcie). W tym rozwiązaniu potencjalnie mógłbym przestawić gniazda pszczół na ramkę WP, a jednościenne korpusy 18tki używać tylko przez lato jako nadstawki.

5. opracowanie jeszcze innej konstrukcji gniazda jako przykładowo ula bezramkowego, czy w typie Warre i podobnie jak przy powyższym pomyśle wykorzystanie obecnie posiadanych korpusów jako nadstawek na lato. Po ich zaczerwieniu można by z nich wykonywać odkłady (choć to ponownie wprowadziłoby nam bieżącą konstrukcję do części pasieki).

6. pozostanie przy ulu jednościennym i podobnej pracy jak dziś, ale rozpoczęcie wykonywania nowych korpusów z deski 3,2 lub nawet 4 cm, zamiast calówki (tyle że to sporo dodatkowego dźwigania w i tak już ciężkiej pracy).
Docieplanie ula w toku - tu dennica w ulu mojej konstrukcji (WP).

7. wykonanie "eko-dennico-powałki", a więc elementu, który mógłby być jednocześnie albo dennicą albo powałką, w zależności od sposobu użycia - czyli elementem dwustronnym i bardziej uniwersalnym. Pomysł na to przyszedł z obserwacji "obręczy" pod podkarmiaczki powałkowe i moich ekopowałek w lesie. To "obręcz" wysoka na ok. 9 cm. Można by było ją z jednej i drugiej strony wydeskować, a środek wypełnić słomą zmieszaną z leśną ściółką. Jedna część tej "dennico-powałki" miałaby otwór wlotowy - w zależności od ułożenia można by wykorzystać bądź to wlotek dolny bądź górny. Wydeskowanie i wypełnienie słomą pozwoliłoby na odprowadzenie wilgoci i stanowiłoby przy okazji siedlisko dla poszukiwanego przeze mnie "robactwa" takiego jak zaleszczotki. To rozwiązanie to także pozbycie się siatek aluminiowych, za którymi, przyznam, nie przepadam. Przy takiej eko-powałce, jaką obecnie testuję w lesie, czyli na siatce, niemożliwe jest też strzepnięcie z niej pszczół (bo wyrzuciłbym ze środka cały eko-wkład). W takiej zaś, jak planowana, konstrukcji, cały "eko-wkład" zawierałby się w środku i mógłby pozwolić na "rzucanie nim po pasiece".

8. z powodów wskazanych powyżej w obecnie użytkowanych eko-dennicach zamierzam wydeskować górę, aby cały "eko-wkład" znalazł się w środku. Te obecnie użytkowane dennice są jednak takiej konstrukcji, że bez przeróbek, nie da się wykorzystać ich na powałki (są zbyt wysokie i ciężkie, żeby za każdym razem ściągać je z ula). Pozostaną więc tylko dennicami.

Po raz kolejny zaznaczę, że sporo z tych rozważań, to raczej teoretyczne "psioczenie" na wykorzystywaną konstrukcję, którą i tak zamierzam przez dłuższy czas zostawić w użyciu. Bo nie mam aż takiej motywacji, żeby wszystko zmieniać tylko po to, żeby stwierdzić, że jest ciut lepiej, ale mam i tak inne, nowe problemy. Faktycznie jednak zacząłem wykonywać pewne modyfikacje, żeby poprawić (w moim rozumieniu), to co użytkuję: wykorzystuję zatwory słomiane, dodaję izolację w skrzynkach WP i jak tylko wydobrzeje mi ręka na pewno biorę się za "eko-dennico-powałki". Trochę inną konstrukcję zresztą dla całej pasieki miałem zrobić sobie powoli, powoli w czasie tego sezonu. Oczywiście po kwietniu nie miałem na to chwili czasu i projekt upadł. Teraz czeka na czas zimy i być może się uda tym razem. A co z pozostałymi pomysłami? Zobaczymy z czasem!