Ostatnio podjąłem dyskusję na temat pomysłów na trzymanie pszczół bez leczenia. Przegrałem. Nie dlatego, że zabrakło mi argumentów. Również nie dlatego, że ktoś mnie przekonał lub mi nie udało się przekonać innych. Przegrałem, bo dyskusja nie przybrała form merytorycznych, na jakie liczyłem. Nie było pomysłów na długofalową próbę zmiany sytuacji. Każdy mówił swoje i nie słuchał innych. Trudno. Może to zbyt rewolucyjna idea. Może też jestem zbyt uparty, może jestem zbyt zapalczywy w przekazywaniu swoich myśli. Znam te cechy mojego charakteru - jak wyrobię sobie zdanie trudno mnie przekonać. Może też to ja nie mam racji, a trzymam się niesłusznych wniosków? Wierzę w naturę. Wierzę w moc pszczoły i moc warrozy i wierzę, że obydwa te organizmy są sobie w tej mocy równe, a nie w to, że warroza jest potężniejsza. Obydwa organizmy chcą tylko przeżyć...
Jedno jest pewne - po tej dyskusji cieszę się, że nie miałem dłuższych doświadczeń pszczelarskich, zanim trafiłem na informację o małej komórce i pszczołach Busha. Cieszę się, że tak szybko znalazłem idee pszczelarstwa organicznego. Dlaczego? Dlatego, że prowadzenie pasieki jest jak zażywanie narkotyku. Z każdą rodziną chce się więcej, z każdym dodatkowym litrem miodu jest go za mało, każda chwila przy pszczołach bez rękawic czy kapelusza jest jak dodatkowa dawka.
W poprzednim roku zazimowałem 2 rodziny i pamiętam to fantastyczne uczucie kiedy obydwie rodziny obleciały się wiosną. Kiedy w sezonie nie było miodu w ulach, a w końcu sierpnia rodziny zaczęły umierać poczułem głód. To smutne uczucie. Kiedy, z mojej winy, rodziny nie doszły do siły, zacząłem je wzmacniać czerwiem i nalotami, żeby ten upragniony złoty produkt uzyskać. Kiedy zbierałem pusty ul za ulem to było dla mnie jak wymierzenie policzka.
Parę lat dłużej stanu związanego z przeżywaniem rodzin i dużymi zbiorami i nie zaryzykowałbym utraty rodzin, tak jak nie powinienem oczekiwać, że ktoś zaryzykuje. To po prostu uzależnienie. A może to już nawet nie ryzyko, tylko skazywanie większości na śmierć?... Ja jednak pozostanę przy "ryzyku" - chcę dać pszczołom szansę na równowagę. Czy ta szansa jest duża? Pewnie nie, ale jest.
Czy robię dobrze, czy źle to zupełnie inna sprawa - zależy z jakiej perspektywy patrzymy. Te myśli zawierałem już na tym blogu i nie chcę ich tu powtarzać. Ja wierzę w swoje wybory, ale każdy wierzy w swoje.
Pszczelarze często burzą się na opryski wykonywane przez rolników. Rolnicy pryskają swoje plony przeciw grzybom, bakteriom, wirusom, owadom i chwastom... Czy robią to zgodnie z przepisami, potrzebą i zdrowym rozsądkiem? Większość pszczelarzy zapewne uważa, że nie, a ci, którzy oprysk stosują, w większości stwierdzą, że w swoich działaniach są racjonalni. Oni chcą mieć większy plon. Pszczelarze też chcą mieć większy plon. Pszczelarze twierdzą, że opryski rolników szkodzą ich pszczołom. Rolnikom zapewne "opryski" stosowane przez pszczelarzy nie szkodzą. Ale z punktu widzenia natury i równowagi ekosystemu obie grupy robią to samo. Tak jak rolnicy chcą (świadomie czy nie) na swoim małym poletku stworzyć monokulturę, tak samo, lecząc, pszczelarz w ulu tworzy (świadomie lub nie) monokulturę. W monokulturach życie zamiera - nawet bez "chemii". Przerywane są łańcuchy pokarmowe i ekosystemy stają się niewydolne. Wiem, bez oprysków na polach plon będzie "zaledwie" mniejszy, a według pszczelarzy, bez "oprysków" pszczoły umrą. Ale skoro rolnik nie daje się przekonać zaledwie mniejszym plonem, a do tego "szkodzi" innym, to jak mogłem liczyć, że choć jednego pszczelarza przekonam zbliżającą się niechybnie zagładą rodziny?
Pszczoły są jak narkotyk. Mało kto wychodzi z nałogu. Dlatego każdy pszczelarz będzie bronił życia rodziny do ostatniej kropli... leku.
"Jedno jest pewne - po tej dyskusji cieszę się, że nie miałem dłuższych doświadczeń pszczelarskich, zanim trafiłem na informację o małej komórce i pszczołach Busha. Cieszę się, że tak szybko znalazłem idee pszczelarstwa organicznego. Dlaczego? Dlatego, że prowadzenie pasieki jest jak zażywanie narkotyku. Z każdą rodziną chce się więcej, z każdym dodatkowym litrem miodu jest go za mało, każda chwila przy pszczołach bez rękawic czy kapelusza jest jak dodatkowa dawka."
OdpowiedzUsuńU mnie podobnie. Przed zakupem rodzin pomagałem ok. 2 lat w ramach wolontariatu na kilku pasiekach od kilkudziesięciu do 100 pni aby przekonać się jak różni pszczelarze pracują i przekonałem się jak może wyglądać współczesna gospodarka i "zdrowy" miód. A ponieważ wiedziałem jaki miód chcę spożywać w między czasie trafiłem na zagranicznych organiczników głównie Phila Chandlera z Barefoot Beekeeper a także zainteresowałem się bartnictwem i praktykowałem w pasiecie nastawionej na PN. Także od razu od startu wiedziałem jaką gospodarkę będę mniej więcej chciał prowadzić.