niedziela, 21 lipca 2019

Z wizytą u Sibylle i Erika Osterlunda czyli wakacje w Szwecji

Aleja lipowa w Szwecji
Jak zawsze nie ma czasu na wakacje, kiedy robota w pasiece wre. W tym roku miało być spokojniej, bo wyjazd zaplanowaliśmy od środy, a od soboty było tzw. "wolne". Oczywiście, jak to zawsze bywa, cała robota skupiła się w te właśnie "wolne" dni. A robota akurat pojawiła się wtedy, bo było trochę problemów z maluchami w mojej pasiece. A to bodaj 2 zostały wyrabowane (było to dziwne, bo były matki unasiennione, rodzinki wcale nie należały do najmniejszych, nie były karmione, bo nie potrzebowały, wylotki małe itp - słowem typowałbym z 10 innych na mojej pasiece, które mogłyby zostać wyrabowane, a nie akurat te), a to w chyba w 4 czy 5 nie wygryzły się matki, bądź nie wróciły z lotów i trzeba było je złączyć, a to jedna rodzinka (pech chciał, że akurat z "Fortu") zaczęła być rabowana na moich oczach (tu akurat była moja wina, bo chciałem ją podkarmić przed urlopem - na szczęście ta akurat wyszła z tego cało po interwencji) i trzeba było ją wywieźć, a wreszcie pszczoły z innej wywożonej wraz z tą właśnie zaczęły okłębiać matkę po przewózce i trzeba było ją ratować (też się udało - matka poszła wtedy do klateczki zatkanej ciastem i dziś już ładnie czerwi). W efekcie tych wszystkich, jak i wielu innych, historii, nie tylko wyjazd na wakacje był jak co roku nerwowy, choć miał być spokojny jak nigdy, ale i liczba (mikro)rodzinek na mojej pasiece zmniejszyła się chyba o 6 czy może nawet 7. W tej chwili więc widzę, że zazimuję podobną lub taką samą liczbę rodzinek, jak w zeszłym roku. Będzie to około, a być może trochę poniżej 50. Szkoda, bo miał być rozwój liczbowy jak co roku i liczyłem na 55 - 58 rodzin(ek) do zimy. Ale nie ma się co martwić, bo jak na razie wszystko wskazuje na to, że rodzinki w co najmniej połowie pójdą do zimy zdecydowanie zacniejsze niż rok temu (a przynajmniej na to liczę w chwili obecnej), a druga połowa będzie mniej więcej taka sama jak i w poprzednim sezonie. Chyba. Oby. Jak mówi powiedzenie "nie chwal dnia..." i tak dalej. Bo z pszczołami nigdy nic nie wiadomo, a z nieleczonymi tym bardziej. A już zupełnie nic nie wiadomo z nieleczonymi pszczołami w modelu ekspansji przy niewielkich mikruskach. Jeden dwuramkowiec prze naprzód, a inny dwu, trzykrotnie większy odkład kisi się lub kurczy. W każdym razie nie czas jeszcze na podsumowania, chyba że kończonego właśnie "sezonu" namnażania.



Jedna z miejscówek na nocleg - żeby się tam dostać
trzeba było się mocno przedzierać przez las
Kończąc więc wstęp, bo nie o tym miało być i będzie, powiedzieć muszę, że ten sezon z uwagi na olbrzymią huśtawkę pogodową, zdecydowanie nie sprzyja rodzinkom małym i słabowitym - a mogę to porównać jak mało kto, boć przecież od lat w mojej pasiece takie rodziny występują bardziej niż powszechnie i miewam ich po kilkadziesiąt co roku. Dla tych właśnie słabszych zeszły rok był po stokroć przyjaźniejszy. Obecnie przedwiośnie było suche i chłodne i w kwietniu bodaj spadło łącznie parę kropel deszczu, potem przyszedł tragicznie mokry maj, przez który padało cały czas, następnie krótka chwila pięknej pogody i fajnych przybytków w ulach, a na koniec początku lata najgorętszy czerwiec w historii. Pogodowa huśtawka skutkowała wstrzymaniem czerwienia wielu matek (zwłaszcza w mikruskach - co w części oceniłem już po urlopie czyli można powiedzieć teraz) i, jak zakładam, wszystkimi wspomnianymi na początku wstępu problemami. W efekcie w tym roku raczej rozwoju liczbowego pasieki nie będzie i sezon zakończy się raczej na odbudowie stanu z zeszłego roku. Tak naprawdę to nawet takie złe nie będzie z racji chronicznego braku czasu. O tym co zastałem po urlopie będzie pewnie innym razem, a teraz tylko wyjątkowo krótko. Sytuacja jest raczej stabilna, ale bardzo różna: od głodu w kilku rodzinach (już rozlałem trochę cukru lub podałem ciasto), przez wstrzymanie w czerwieniu w czasie upałów pomimo obecności pokarmu (w kilku rodzinach zastałem jajeczka i czerw zasklepiony), po całkiem normalny rozwój z utrzymaniem zacnego zapasu. W tym roku jednak - zupełnie inaczej niż w latach poprzednich - problemy rodzinek są raczej skorelowane z ich wielkością. O ile w zeszłym roku miałem większe odkłady cierpiące głód z początkiem lipca (od kiedy to zacząłem karmić zresztą) i dobrze radzące sobie maluchy z solidnym, jak na ich rozmiar, zapasem, o tyle w tym roku jest jak podają w książkach i w przekazywanych pszczelarskich opisach rzeczywistości: małe rodziny bywają głodne, większe sobie radzą jakoś, a największe radzą sobie całkiem dobrze. Tak bywa w każdym razie w większości, przy pojedynczych wyjątkach w obie strony.



Ale do rzeczy, bo o wyjeździe miało być...

Inna z miejscówek pod namiot

A tu jeszcze widok z innej noclegowni

Wycięty kawał lasu - pomimo takich częstych widoków
ma się wrażenie, że Szwecja to jeden wielki las...
W tym roku stwierdziliśmy, że zapakujemy rowery do samolotu i polecimy do Szwecji. Szwecję zachwala mi moja żona od dawna (boć bywała tam z racji tego, że szwedzki studiowała i tłumaczy szwedzkie książki na nasz, nie gęsi, język). A bezpośrednią motywację sprowadziła na nas zaprzyjaźniona niemiecka pszczelarka Sibylle, która kupiła stary domek do remontu w południowo-centralnej Szwecji. Postanowiliśmy ją więc odwiedzić i zobaczyć jak zaplanowała sobie przyszłe życie. Przy okazji postanowiliśmy też - o ile się zgodzi - zajrzeć/wprosić się do szwedzkiego hodowcy pszczół Erika Osterlunda (wspominanego przeze mnie na tym blogu bardziej niż wielokrotnie), który został praktycznie jej sąsiadem. Hm. To raczej ona została jego sąsiadką. A dzieli ich chyba raptem kilkanaście kilometrów.


Jak pomyśleli tak i zrobili.

Częsty widok w przepięknej Szwecji

Niezmiernie miło było mi odwiedzić Sibylle oraz jej męża. Po wizycie w Szwecji wcale nie dziwię jej się, że zdecydowali się na zakup domku akurat tam. A domek kupili niewielki z nisko zawieszonym sufitem i nadprożami (uderzyłem się w głowę tylko 3 razy) i w pięknej, nisko zaludnionej okolicy... choć jak na Szwecję chyba w dość ludnym regionie, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Szwecja jest przepiękna. Oczywiście mogę mówić tylko za ten mały fragmencik, który udało nam się zwiedzić. A ledwie drasnęliśmy ten wielki kraj - przejechaliśmy około 900 km robiąc koło. Ma się tam wrażenie, że jest się otoczony przyrodą. Absolutnie wszędzie znajdują się lasy. I choć Szwedzi - mam wrażenie - tną je na potęgę, to jednak jest ich ogromna ilość. I nawet wśród wyciętych połaci i lasów młodych (bo stale i wszędzie ciętych) można się czuć częścią przyrody. Lasy widać praktycznie z każdego punktu - może za wyjątkiem miast (i tam gdzie zasłaniają drzewa), które zresztą w części, w której byliśmy są względnie niewielkie i mające klimat małomiasteczkowy. W ogóle zresztą wsie czy osady Szwedzkie trochę podobne są do naszych najbardziej oddalonych wioseczek w Bieszczadach - ot, takie jak choćby Wołosate liczące 4 domy na krzyż. Choć Wikipedia podaje, że to ma aż 47 mieszkańców, co przy większości Szwedzkich "osiedli" byłoby metropolią. Otóż jedziesz przez las, widzisz drogowskaz kierujący do jakiejś "miejscowości", a tam 2, 3 czy 4 domy nad jeziorem czy leśnej polanie. Oczywiście nie wszędzie tak jest, ale zdarza się i to dość często. Szwecja (a raczej lasy Szwedzkie... hm.. czyli chyba jednak po prostu Szwecja) pocięta jest siecią dróg gruntowych, które umożliwiają rowerzystom rzadkie włączanie się w ruch na głównych "arteriach". Ale na drogach krajowych w większości ruch jest mniejszy niż na naszych gminnych czy powiatowych. O ile więc nie jest to jakaś międzynarodowa przelotówka możesz śmiało pedałować na drogach głównych. Dla podróżników najwspanialsze w Szwecji jest to, że nie tylko można, bo prawo zezwala, ale i można, bo wszędzie znajdziesz takowe miejsca, koczować na dziko. Jeżeli tylko rzucisz okiem na mapę i zaplanujesz przybycie na nocleg w rejon jakiegoś jeziorka, możesz praktycznie z pewnością uznać, że znajdziesz tam kawałek ziemi, na którym możesz rozbić namiot zaraz nad wodą. O ile więc Szwecja jest dla Polaka dość droga, jeżeli chodzi o koszty życia, to podczas wizyty tam możesz śmiało nie płacić za ani jeden nocleg, jeżeli nie straszne ci niewygody namiotu. A nam straszne nie były, więc tylko kilka razy spaliśmy pod dachem (w większości przypadków dzięki uprzejmości Sibylle).


Wermlandia - nic dziwnego, że zakochała się w niej Debby...
Raz jeden, potrzeba naładowania powerbanków "zmusiła" nas do napisania do niejakiej Debby poprzez stronę "warmshowers". Debby to w ogóle odrębna i ciekawa historia, więc pozwolę sobie na małą dygresję. Jest to imigrantka (a Szwecja pełna jest imigrantów) z Anglii z rejonu Oxfordu. Około 10 lat temu, po 8 miesiącach wyprawy rowerowej przez Skandynawię, zakochała się w Szwecji i Warmlandii i tam postanowiła nabyć farmę i zapuścić korzenie. Gdy zobaczyła region, w którym obecnie toczy żywot, pomyślała, że chciałaby tu właśnie kupić nowy (stary?) dom. Wbiła łopatę i zobaczyła, że na farmie ziemia jest wyjątkowo żyzna i nie ma w niej kamieni, co dla Szwecji jest rzadkością. Stwierdziła więc, że musi rozważyć kupno tej posiadłości (choć chata, od ponad dekady niezamieszkała, była w stanie hmm... "średnim", a całą podłogę nawet ponoć zeżarł grzyb). Oglądając dom powiedziała na głos, że jeżeli gdzieś w pobliżu spotyka się klub krawiecki, to kupuje. "Jasne, w każdy wtorek" - usłyszała. Tak więc od tamtego czasu Debby prowadzi skromny żywot, ciężko pracując na swojej farmie, uprawiając organiczne warzywa i będąc z tego tytułu prawie samowystarczalną. W zimie, gdy noce dominują nad całą północą, a roboty na farmie nie ma, Debby, (najwyraźniej) nudząc się okrutnie uznaje, że czas się gdzieś ruszyć. Zeszłej zimy ruszyła rowerem na północ na ponaddwumiesięczną wyprawę wraz ze swoją suką pół-huskym. Jechała tylko za dnia (około 5 godzin, bo tyle tylko było światła dnia), a nocą, przy minus dwudziestu-trzydziestu stopniach grzała się przy piecu wykonanym ze starej skrzynki na amunicję, który co dzień instalowała w uszytym przez siebie namiocie. Ech, widać wariatów na tym świecie nie brakuje, którym nie straszne śniegi i mrozy północy i którzy po prostu chcą przeżyć coś wyjątkowego.


Wizyta u Sibylle i jej męża była bardzo przyjemna. Posiedzieliśmy u nich 2 dni, podczas których rozprawialiśmy o planach życiowych, o Szwecji i rzecz jasna o pszczołach (których wtedy jeszcze tam na działce nie było - dopiero jak wróciliśmy na nocleg po tygodniu, na jej działce były 3 ule z Elgonami od Erika). Nasza wizyta przyczyniła się do tego, że przynajmniej przez ten czas nasi niemieccy przyjaciele nie pracowali od świtu do nocy - ale nie wiem czy było to ku ich uciesze czy wręcz przeciwnie, bo mam wrażenie, że to właśnie chcieli robić. A dodać trzeba, że tam o tej porze roku świta chyba o 4, a zmierzch jest pewnie koło 23 i chyba nigdy nie jest całkiem ciemno. No może trochę przesadzam, bo zdaje się robotę na granicy wytrzymałości odsypiali potem do 8 rano.
Panorama z przedostatniego miejsca noclegowego

Rójka u Erika
Jednego popołudnia pojechaliśmy do Erika Osterlunda, z którym zaprzyjaźniła się Sibylle. Widziałem się z nim drugi raz (pierwszy raz w Austrii na konferencji) i przyznać muszę, że znów zrobił na mnie ogromnie pozytywne wrażenie. Jest to człowiek niezmiernie wesoły, otwarty i tolerancyjny. O Eriku pisałem już wielokrotnie i znów zamierzam się powtórzyć, bo uważam, że to pszczelarze powinni sobie wbić do głowy, a Erik powinien być nich wzorem: Jako prawdopodobnie jedyny pszczelarz na świecie do tematu drecza podszedł aktywnie, a nie reaktywnie. Do inwazji zaczął przygotowywać się na 20 lat wcześniej, zanim pasożyt faktycznie pojawił się w jego okolicy. I nie chodziło wcale o przygotowanie arsenału substancji, którymi dręcza można zwalczyć, a rozpoczęcie selekcji pszczoły, która da radę sprostać zagrożeniu (o szczegółach możesz przeczytać między innymi tutaj na stronie Bractwa Pszczelego w tekście "Hodowla na odporność", a trochę "kuchni" można poznać w przetłumaczonym przeze mnie niedawno tekście Kirka Webstera pt. "Natura zna wszystkie odpowiedzi (...)" - gorąco zachęcam do tej lektury!).


Przegląd jednego z uli na składowisku korpusów u Erika

Pszczelarze
Patrząc na temat dręcza z mojej osobistej perspektywy, wciąż uważam, że Erik podchodzi zbyt zachowawczo i już dawno powinien zdać się zupełnie na selekcję naturalną, a nie na badaniu stopnia porażenia i selekcji pszczół utrzymujących poziom pasożyta poniżej przyjętego progu. Ale po pierwsze wcale nie oznacza to, że mam rację, a po drugie to po prostu jego wybór, a każdy pszczelarz jest przecież królem na własnej pasiece i innym wara! Niemniej jednak gdyby wszyscy pszczelarze robili to co Erik, ba 10 czy 20% z tego co on, to pewnie dawno zapomnielibyśmy o zagrożeniu warrozą i zepchnęli dręcza na poziom mało szkodliwego pasożyta pszczół. Co ciekawe, pomimo zupełnie różnych wyborów dotyczących sposobów prowadzenia pasieki, zgadzamy się z Erikiem w praktycznie większości głównych kwestii, o których dyskutowaliśmy. Zgadzam się z nim, że aby utrzymać dochodowość pasieki zwłaszcza w okresie selekcji, w naszych europejskich warunkach, konieczne może być "wspomaganie" pszczół (on robi to tymolem). Zgadzamy się, że reproduktorki powinny być dobierane spośród najdłużej nieleczonych rodzin i najlepszą metodą jest ich podział, a nie wychowanie z nich matek i podanie do "obcych" robotnic. W czasie dyskusji przyznał mi rację, że rodziny mniejsze mają zdecydowanie większe szanse przetrwania w starciu z dręczem (Uwaga: mówimy tu o przetrwaniu pszczół, a nie o produkcji miodu!) i najlepszą i najszybszą metodą hodowli jest po prostu dzielenie rodzin, które zdołają przetrwać. (to w pewien, hm, sztuczny sposób symuluje naturę, w której - wbrew wyobrażeniom wielu pszczelarzy - pszczoły często się dzielą, a rodziny pozostają daleko mniejsze niż na pasiekach). Zgadzamy się też co do tego, że bardzo istotnymi kwestiami są czynniki epigenetyczne (między innymi presje patogenów i pasożytów powodujące uaktywnienie odpowiedniej odpowiedzi genetycznej rodzin, ale nie tylko) oraz biofilmy i całe mikrożycie ulowe. Erik na przykład przekazując jedną rodzinę z pszczołami Elgon dla Sibylle, uprzednio ją leczył, jednak z rodziny długo nieleczonej umieścił tam czerw, aby "zaszczepić" w niej mikrożycie. Co z tego wyniknie? Zobaczymy.

Będąc u Erika udało się nam otworzyć jeden ul przed kamerą, w efekcie czego (między innymi) powstał poniższy filmik. Zapraszam:



Dom Radima - na leśnej polanie
W tym roku Szwedzi (przynajmniej w tamtej jej części) niezmiernie narzekali na wyjątkowo wysoką rojliwość pszczół. Działo się tak z powodu wyjątkowo kapryśnego sezonu 2019. Lato było (jest) wyjątkowo nieprzyjazne pszczelarzom, a może i pszczołom też i chłodne i taka była też wiosna. Jeden z pszczelarzy współpracujących z Erikiem w hodowli Elgona, Radim z Czech (kilka słów o nim potem), mówił, że w jego pasiece żadna metoda przeciwrójkowa w tym roku po prostu nie działała. Twierdzi, że aby zapobiegać rójkom, najczęściej robi podział, zabierając mocny odkład ze starą matką i to z reguły wystarcza. Oj, nie tym razem. W tym roku ponoć roiły się odkłady i wychodziły rójki z rójek. Taki dziwny rok. Radim twierdzi, że jedna z jego rodzin była na 5 czy 6 korpusach, a jak zaczęły wychodzić roje, roje z odkładów i roje z rojów, to w efekcie z rodziny tej został mu 5-cio ramkowy odkład... Gdy byliśmy z wizytą u niego i na popołudniowym spacerze, minął nas beztroski rowerzysta. Radim powiedział nam, że to kolega pszczelarz, który gospodaruje na kilkudziesięciu rodzinach (60 - 80 o ile pomnę). Nasz gospodarz stwierdził, że w tym roku nie ma co robić, bo wyroiły mu się wszystkie za wyjątkiem 3 czy 4 rodzin! Nie ma więc miodu, rodziny są słabsze i zajmują się same sobą, więc przynajmniej jest czas na rekreację na rowerze... Nie wiem czy o takim sezonie marzą pszczelarze, ale na pewno był czas na rower... (i tak, tak, wiem, nasi polscy koledzy na pewno poradziliby sobie z rojliwością o wieeele lepiej!). U Erika też wyroiło się trochę rodzin. Jedna z nich nawet podczas naszej wizyty, co znalazło odzwierciedlenie na filmie (wyjątkowo późno, bo przecież był to już lipiec). Wyłączyło je to z potencjalnej puli reproduktorek. Erik nie wymienia jednak matek z rodzin, które się wyroiły, tylko wrzuca je do puli obserwowanych na kolejne sezony. Ma w końcu z czego przebierać, a jak twierdzi ogólnie cała populacja robi duży krok naprzód w zakresie odporności. Rodziny, w których nie zmienia matek jak skarpetek, zapewniają mu konieczną różnorodność genetyczną na pasiece (nic tak długofalowo nie szkodzi plastyczności populacji, jak coroczne ograniczanie puli genetycznej) - jeżeli nie mają nadmiaru roztoczy i dobrze się rozwijają, to może je czekać długie życie na jego pasiece. Erik wymienia bowiem tylko te matki, które nie radzą sobie z utrzymaniem porażenia roztoczami (choć chyba też wymienia te, które znacząco odstają od średniej i nie zapewniają mu pewnego "minimum" pszczelarskiego).

Kószka na posesji u Radima

Truteń i dwie robotnice w ogrodzie
Ale wróćmy do Radima. Radim jest imigrantem z Czech, mniej więcej w moim wieku (choć ile ma lat, dokładnie nie wiem). Wraz z żoną, która pracuje jako lekarz, przeniósł się do Szwecji około 10 lat temu, a około 2 lata później kupili "gospodarstwo" w środku lasu. Przepiękna działka i fantastyczne miejsce do życia. Radim kilka lat temu "odkrył" pszczoły. W duszy gra mu pszczelarstwo naturalne i muszę powiedzieć, że podobało mi się jego podejście do pszczół i pszczelarstwa (choć nasze podejścia trochę się różnią, muszę przyznać, że to taka trochę "pszczelarska bratnia dusza" - może dlatego, że łączy nas pasja wciąż początkujących pszczelarzy, pracujących dopiero na swój dorobek i wciąż uczących się tego o co z tymi pszczołami w ogóle chodzi). Choć główną pasiekę prowadzi w ulach drewnianych (LN), to eksperymentuje też z ulami słomianymi, obłożonymi krowim "plackiem". Pasiekę prowadzi we współpracy z Erikiem. Oczywiście każdy prowadzi swoje przedsięwzięcie, ale razem hodują matki i wymieniają się materiałem genetycznym (choć oczywiście główny materiał pochodzi od Erika) - ku obopólnej korzyści. Radim praktykuje jednak pszczelarstwo bardziej tak, jak robił to Erik jeszcze kilka lat temu, czyli w swojej selekcji obserwuje objawy chorobowe i rozwój rodzin i nie mierzy stopnia porażenia w tzw. "płukankach alkoholowych". Nie chce tego robić - i ja mu się wcale nie dziwię. Też bym tego nie robił... hm... no zresztą tego nie robię.


Jedna z dzikich miejscówek noclegowych


Radim wciąż jest na etapie rozwoju pasieki. Podczas naszej wizyty narzekał na brak wosku do węzy i mówił, że wciąż musi kombinować jak zapewnić odpowiednią kubaturę dla pszczół, bo cierpi na wieczny (no, może tymczasowy) niedostatek korpusów, dennic, daszków czy ramek. Zamiast ustawić korpusy na ulach i zapomnieć o pszczołach, kombinuje z której rodziny może coś zabrać, żeby dać bardziej potrzebującej. Któż z rozwijających się pszczelarzy nie zna tego problemu? Ale to zupełnie inne początki niż tutaj u nas, gdzie straty pszczół są ogromne. Radim przez 5 lat dorobił się pasieki ponad 100 pni (z tego co mówił około 130 czy 140), która zaczęła już przynosić dochody (niestety nie w tym roku, z uwagi na zimny i głodny sezon). W 2018 roku leczył znacząco mniej niż 10% pasieki, a strat miał bodaj tylko 7 rodzin - z czego 6 w ulach styropianowych, których nie lubi i kupił ich tylko kilka z uwagi na system popularny w Szwecji (osadza tam pszczoły do sprzedaży, bo swoje, jak pisałem, trzyma w drewnianych LN). Cóż, miał to szczęście zamieszkać w rejonie, gdzie w zakresie odporności pszczół został zrobiony kawał roboty przez Erika. Ktoś powie - w Szwecji ogólnie jest łatwiej. I ja się z tym zgodzę. Więcej dzikich terenów, mniejsze napszczelenie, czystsze środowisko, dłuższe zimy (co też nie jest bez wpływu, bo dręcz chyba mniej lubi zimno i zimową przerwę w rozwoju niż pszczoły). Ale przecież z nadejściem dręcza pasieka Erika rozsypywała się w posadach. Gdyby uderzył w nią chemią i powtarzał to co roku, byłoby u niego pewnie to samo co u nas. No może ciut łatwiej z uwagi na wspomniane czynniki. W zamian rozwinął okręg hodowlany Elgona, który pozwala na zupełnie minimalne użycie chemii. A w zasadzie na odstąpienie od jej używania, dla każdego kto tylko tego chce i godzi się z ciut większymi stratami. Jeżeli chodzi o napszczelenie, to w całej Szwecji jest ono na pewno mniejsze (choć nie chce mi się szukać statystyk), ale jak twierdzi Radim, w rejonie Hallsberg (miasto obok którego żyje Radim i rodzinna miejscowość Erika), to napszczelenie wynosi około 5 rodzin na kilometr kwadratowy. Oznacza to, że jest względnie porównywalne do naszego. Różnica polega na tym, że dominuje tam genetyka hodowana na odporność (jak twierdzi Erik w tym roku w przyjętym ścisłym centrum hodowlanym jest 300 rodzin Elgona, a w szerszym rejonie około 900 - to daje już całkiem dobre tło genetyczne), a patogeny i pasożyty przez długoletnie odpowiednie ich traktowanie nie rozwinęły tej zjadliwości, którą rozwinęłyby, gdyby bić w nie chemią, tak jak stało się to i wciąż dzieje się u nas. Ot, taka drobna różnica. Znów się powtórzę: uważam, że gdybyśmy współpracowali tu w hodowli tak, jak Erik u siebie, to po minionych 40 latach problem warrozy byłby porównywalny do problemu wszolinki pszczelej czy barciaka. W przeciwieństwie do Erika na pewno, jako środowisko pszczelarskie, zmarnowaliśmy ostatnie dekady...


Podoba mi się pszczelarstwo, które uprawia Radim. A z tego co się dowiedziałem, to i Erik, choć jest starym wyjadaczem, czerpie z jego pomysłów i inspiracji. Erik między innymi "podłapał" pomysł Radima na głębokie dennice - chodzi o to, że dennica właściwa ma zamknięty wylotek, a na niej leży korpus z ramkami czy snozami (bez węzy), na górze którego znajduje się wylot. Po pierwsze daje to pewną "poduszkę powietrzną" pszczołom (więcej przestrzeni, lepsza wymiana gazów w zimie itp), po drugie zapobiega ewentualnemu zatkaniu wylotu przez osypane w zimie pszczoły, a po trzecie daje pewien bufor w sezonie rójkowym, bo pszczoły w razie czego mogą zejść pod korpus czy nawet rozpocząć tam budowę dzikich plastrów, gdy zabraknie im miejsca. Erik w tej chwili przerabia (a może już przerobił?) chyba wszystkie swoje dennice na takie właśnie. Ma sporo sprzętu bo cały czas próbuje ograniczyć pasiekę - jak twierdzi do około 100 rodzin (obecnie ma bodaj około 140 - sam nie wie ile, a w maksimum było ich bodaj około 270). Wychodzące rójki, mu na pewno tego nie ułatwiają, bo przecież każda z nich to kolejna rodzina!
Dennica Erika Osterlunda. Na dennicę właściwą nakłada
odpowiednio przygotowany korpus - jedna ze ścianek ma
wykonany wylot


Myślę, że Erik inspiruje się pewnym luzem i bardziej naturalnym podejściem, które próbuje wdrażać Radim, a z drugiej strony ma przecież działające przedsięwzięcie, które musi się kręcić i nie może sobie pozwolić czy to na nadmierne straty, czy spadek produkcyjności.

Karmienie pszczół u Sibylle. Ponieważ następnym razem planują
przyjazd do Szwecji późną jesienią, pszczoły przygotowywane są do zimy
już teraz. Ja obawiałem się Erikowych pszczół
ciut mniej niż moi niemieccy przyjaciele :-)

Podkładanie dennicy
Tegoroczne wakacje uważam za niezmiernie udane, choć z pogodą było różnie. Ostatnie 2 szwedzkie lata odbiegają od wieloletniej średniej. W zeszłym roku lato było gorące i suche. Za kołem podbiegunowym temperatury sięgały ponad 30 stopni, a lasy paliły się na potęgę (Szwedzi pamiętają pomoc polskich strażaków w gaszeniu pożarów). W tym roku lato jest chłodniejsze niż przeciętne. Często mieliśmy temperatury poniżej 20 stopni, a raz zlało nas przy chyba ledwie 14. Oj, było nam wtedy źle, zziębniętym i mokrym. Ponoć statystyczne Szwedzkie lato to 23 - 27 stopni, słoneczne i ciepłe. W pewien sposób zbliżony mieliśmy prawie tydzień w czasie pedałowania po Szwecji, przy może ciut niższej temperaturze. A choć ostatnie dni w Szwecji znów były chłodne i deszczowe, to jednak łezka w oku się kręciła, gdy trzeba było wracać do Polski. Kolejny raz udało mi się połączyć rowerową i pszczelarską pasję i mam nadzieję, że moja żona Ewa bardzo nie cierpiała uczestnicząc w rozlicznych tzw. "bee-talk". Mam też nadzieję, że to nie była nasza ostatnia wizyta w Szwecji i uda się w niedalekiej przyszłości znów odwiedzić Sibylle, Erika i Radima, a kto wie, może gościć ich kiedyś u nas? Powoli czas na powrót do rzeczywistości i pszczelarskiej roboty, póki jeszcze sezon trwa.

ps. mam nadzieję, że nie zdradziłem tu żadnych sekretów...



Najlepsza miejscówka jaką mieliśmy - dziki, ale przygotowany kamping

Śniadanie

środa, 17 lipca 2019

"Pszczelarstwo darwinistyczne" czyli perspektywa ewolucyjna w pszczelarstwie - część 1

W lipcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się pierwsza część mojego kolejnego tekstu. Tym razem o koncepcji "Pszczelarstwa darwinistycznego", propagowanej przez wspominanego przeze mnie dość często Thomasa Seeleya. Zapraszam do zapoznania się z tą, jak i kolejnymi częściami, które będą ukazywać się cyklicznie w kolejnych numerach czasopisma.



"Pszczelarstwo darwinistyczne" czyli perspektywa ewolucyjna w pszczelarstwie - część 1

„Pszczelarstwo darwinistyczne” jest metodą prowadzenia pasieki w zgodzie z biologią pszczół ukształtowaną w toku ewolucji. Koncepcja opracowana została przez profesora Thomasa Dyera Seeleya z Cornell University (Ithaca, stan Nowy Jork, USA). W świecie anglojęzycznym o metodzie tej dużo obecnie się mówi. Najwyższy więc czas, aby przybliżyć ją również polskim czytelnikom.
Profesor Seeley od ponad czterdziestu lat zajmuje się w naukowej pracy zawodowej pszczołą miodną, prywatnie jest pszczelarzem i autorem kilku cieszących się niezwykłą popularnością książek (niestety, nieprzetłumaczonych na język polski), które między innymi opisują niezrównaną organizację pracy pszczół oraz sposoby podejmowania przez nie zbiorowych decyzji. Książka pod tytułem „Following the Wild Bees” („Śladami Dzikich Pszczół”) traktuje między innymi o metodzie wyszukiwania dziko żyjących rodzin, jaką profesor stosował i nadal stosuje w swojej praktyce. Książka przybliża w pewnym zakresie jego obserwacje sposobu życia pszczół miodnych w naturze, w niedoglądanych przez człowieka siedliskach. Seeley stara się zrozumieć nie tylko to, jak funkcjonuje pszczoła miodna w pasiekach jako zwierzę gospodarskie, ale przede wszystkim docieka prawdziwej natury pszczoły miodnej jako zwierzęcia dzikiego, niezależnego i zdolnego do samodzielnego życia.
Profesor Thomas D. Seeley w czasie
wyszukiwania dziko żyjących rodzin
(po angielsku tzw. "bee hunt", czyli
"polowanie na pszczoły")
W tekście tym będę się starał przybliżyć poglądy i wskazówki profesora. Mam nadzieję, że przedstawię je jak najwierniej i zgodnie z założeniami autora koncepcji. Znających angielski odsyłam do tekstu profesora (https://www.naturalbeekeepingtrust.org/darwinian-beekeeping) i do jego wykładów, których można posłuchać w Internecie. Mam pełną świadomość, że niektóre z przytoczonych w artykule rad i wskazówek są, z praktycznego punktu widzenia, trudne do zastosowania w wielu pasiekach, zwłaszcza większych, a na pewno w pasiekach zawodowych. Seeley uważa, że jego metoda jest najlepsza dla amatorów, którzy mają po kilka pni. Wydaje się jednak, że niektóre z jego rad mogą się przydać każdemu pszczelarzowi.

Perspektywa ewolucyjna 

Seeley postuluje, aby o problemach zdrowotnych pszczół zacząć myśleć z perspektywy wizji biologa i twórcy „teorii ewolucji” Charlesa Darwina, a nie Lorenzo Langstrotha, który rozpropagował pszczelarstwo jako nowoczesną gałąź gospodarki i hodowli zwierząt. Sugeruje więc przyjęcie optyki ewolucyjnej. Mamy przecież do czynienia z gatunkiem „z krwi i kości”, który przez miliony lat ewoluował w określonej sytuacji ekologicznej. Organizmy żywe poddawane są różnym bodźcom środowiska naturalnego i kształtują się w określonych warunkach i zależnościach wewnątrz- i międzygatunkowych. Gdy sytuacja ekologiczna się zmienia, część nieprzystosowanych organizmów umiera, a populacja odbudowuje się z tych, które w drodze doboru naturalnego wykształciły „narzędzia” do radzenia sobie w zmieniających się warunkach środowiskowych. Pszczoły, jakie dziś znamy, uformowały się właśnie w toku opisanego procesu. Faktem jest, że gatunek Apis mellifera jest zdecydowanie bardziej plastyczny i silny, niż wiele osób uważa, choć poszczególne rodziny mogą być bardzo czułe na negatywne bodźce środowiskowe. W toku ewolucji wykształciło się wiele ekotypów (ras ekologicznych) pszczoły miodnej różniących się budową, kolorem czy zachowaniem. Każdy z nich był najlepiej dostosowany do miejscowego klimatu, pór roku, roślinności, drapieżników, pasożytów i patogenów.
Pszczoły przez miliony lat żyły w dziuplach drzew znajdujących się z reguły wysoko nad powierzchnią ziemi, w oddaleniu od siebie. Dodatkowo owady nie miały do dyspozycji olbrzymich monokultur, ale musiały penetrować duże obszary, aby znaleźć pożywienie. Wszystko to sprawiało, że poszczególne owady z różnych rodzin stykały się ze sobą znacznie rzadziej i w innych okolicznościach, niż ma to miejsce dzisiaj w pasiekach. W tamtych warunkach pszczoły radziły sobie dość dobrze z zagrożeniami powodowanymi przez patogeny i pasożyty, a jeżeli nawet im uległy, to z racji dużych odległości pomiędzy siedliskami zagrożenie epidemią było znikome. Nowoczesne pszczelarstwo zmieniło wiele z tych zależności, bo owady znalazły się na ziemi i w dużych skupiskach. Rozwój intensywnego rolnictwa i zmiany środowiskowe wpłynęły na dalsze oddalenie pszczół od tych warunków, w których ewoluowały. Z racji olbrzymiej plastyczności funkcjonowały jednak całkiem nieźle do czasu, gdy w ich środowisku pojawił się inwazyjny gatunek pasożyta: dręcz pszczeli (Varroa destructor). Dziś wiemy już, że pszczoły potrafią wytworzyć z nim wystarczająco zrównoważoną relację pasożyt-żywiciel, aby przetrwać.
Pszczoła miodna jest organizmem, który bardzo szybko się adaptuje, a dzieje się tak dlatego, że przez miliony lat ewolucji wytworzyła szeroki arsenał „narzędzi”. Dziś nie muszą kształtować wszystkiego od nowa. Wystarczy, że „sięgną” do tego, co już niegdyś wypracowały i użyją swoich przystosowań do radzenia sobie z nowym zagrożeniem. Tam, gdzie nie podejmowano leczenia przeciwko warrozie lub w regionach, gdzie je podjęto, ale potem zaprzestano, już po kilku latach populacje zaczęły funkcjonować względnie normalnie. Sama obecność roztoczy, mimo że jest istotną zmianą sytuacji ekologicznej pszczół, okazuje się nie na tyle silna, by mogła doprowadzić do ich zagłady.

część 2
część 3
część 4