Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publikacje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą publikacje. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 czerwca 2025

"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2

W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego artykułu omawiającego metodę dr Ralpha Büchlera i grupy Varroaresistenz-2033. 
Zapraszam.




"Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera - część 2. 

Ralph Büchler oraz ruch Varroaresistenz-2033 propagują rozwiązanie problemu warrozy za pomocą metod, które uwzględniają wszystkie aspekty biologii pszczół, roztocza Varroa destructor i powiązanych z nim wirusów. Wypracowano procedury symulujące naturalny cykl życiowy pszczół i letnią przerwę w czerwieniu matek, prowadzące do zmniejszenia populacji dręcza w rodzinach pszczelich i ograniczenia transmisji poziomej patogenów w newralgicznym dla pszczół okresie, co powinno zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej.



Wychów pszczoły zimowej rozpoczyna się pod koniec lipca i trwa do połowy lub końca września. W zależności od regionu i panujących w danym roku warunków atmosferycznych, terminy te mogą się nieco zmieniać. Uważa się, że pszczoły wychowywane wcześniej wyeksploatują się podczas opieki nad czerwiem oraz zbierania i przerabiania pokarmu na zimę, natomiast pszczoły wygryzające się później nie zdąża osiągnąć pełnej dojrzałości, wychowując się w gorszych warunkach będą gorzej odżywione (brak świeżego pyłku), a nawet nie zdążą się oblecieć przed zimą. A zatem uznaje się, że ani jedne, ani drugie nie mają dużych szans na przetrwanie zimy. Wychowywane późno pszczoły mogą wręcz stanowić dla rodzin obciążenie, m.in. na skutek spożywania części zimowych zapasów pokarmu.

Aby pszczoła zimowa była zdrowa powinna wychowywać się w rodzinie wolnej od inwazji dręcza (lub porażennej w niewielkim stopniu) i ryzyka rozwoju infekcji wirusowych, których pasożyt jest wektorem. Jeśli zabieg przeciwwarrozowy zostanie wykonany w sierpniu, ale w rodzinie doszło już do rozwoju infekcji wirusowej, to w strategicznym dla rodziny okresie poziom (ładunek) wirusów w organizmach pszczół będzie wciąż wysoki. Konieczne jest więc wykonanie zabiegu na tyle wcześnie, by nie tylko populacja dręcza była na relatywnie niskim poziomie, ale także, by nie doszło do intensywnego zakażenia pszczół wirusami. Ralph Büchler, stwierdził, że najlepszy czas po temu trwa od końca czerwca do początku lipca. W przypadku rodzin poddawanych zabiegom w tym okresie liczebność populacji pszczół (siła) rodzin kolejnej wiosny była istotnie wyższa niż grupie leczonych później (niezależnie od metody). Z kolei siła rodzin, które leczono w sierpniu, kolejnej wiosny były słabsze niż te, w których kurację przeprowadzono w lipcu. Warto zauważyć, że zabieg biotechniczny wykonany zaraz po szczycie sezonu obniża poziom inwazji dręcza przed okresem letnich rabunków. Dzięki temu wówczas pszczoły nie rozprzestrzeniają patogenów między rodzinami – a jeśli już, to na pewno w ograniczonym stopniu.

Büchler twierdzi że: „Nawet teraz pszczelarze, którzy są zainteresowani tym kierunkiem, mogą robić to niezależnie od postępowania pszczelarzy w sąsiedztwie i nie będą dla nich stanowić ryzyka. A tak naprawdę jest odwrotnie: problem stanowią ci pszczelarze, którzy nie potrafią utrzymać porażenia poniżej pewnego poziomu we właściwym czasie, czyli na początku okresu wychowu pszczoły zimowej w lipcu. To są wszyscy ci pszczelarze, którzy używają kuracji chemicznych, i którzy spóźniają się z zabiegami prowadzonymi nieskutecznymi metodami. W tym jest problem”.

Niektórzy przeciwnicy metody Büchlera przekonują, że nie uzyskali dobrych wyników używając izolatorów, ponieważ w niektórych rodzinach zbyt mała populacja zimujących pszczół była przyczyną ich zagłady. Mogła to być jednak konsekwencja zbyt późnego zastosowania tej metody. Jeżeli usuniemy z rodziny czerw w sierpniu, a nie przykładowo w pierwszych dniach lipca, to pszczoła zimowa będzie porażona wirusami, bez względu na aktualną liczebność populacji dręcza. Po wtóre, w sierpniu rodziny pszczele mają niewątpliwie inną dynamikę rozwoju – przygotowują się już do zimowli – matki nie będą więc tak intensywnie stymulowane do czerwienia, jak w okresie wcześniejszym. Odebranie czerwiu późnym latem (właśnie tego, który powinien stanowić pszczołę zimową) może skutkować nadmiernym osłabieniem rodziny, a w kontekście leczenia – okazać się niewystarczające. Wskazany – optymalny pod względem skuteczności zwalczania inwazji Varroa – termin przełomu czerwca i lipca jest jednak zbyt wczesny dla wykonania kuracji przy użyciu chemioterapeutyków w wielu pasiekach. Po pierwsze, w tym okresie rodziny są zazwyczaj w szczytowej fazie rozwoju – mają więc bardzo dużo czerwiu, w którym „ukrywają się” samice dręcza. Po drugie, w wielu pasiekach trwa jeszcze zbiór miodu, albo przygotowanie do wykorzystania kolejnych pożytków (np. gryki) i zastosowanie leków mogłoby doprowadzić do skażenia produktów. Tym bardziej, że niektóre leki podaje się silnym rodzinom w wyższych dawkach.

Aby przeprowadzić kurację w szczycie sezonu można zastosować kilka rozwiązań (pierwsze dwa to moje propozycje). W przypadku rodziny silnie porażonej dręczem odbieramy jej miodnię i przekładamy ją do innej rodziny, a następnie wykonujemy zabieg przeciwwarrozowy (rodzinę wycofujemy z produkcji). Następnie tworzymy z niej odkłady (na sprzedaż lub do własnej pasieki). Możemy ją także wykorzystać do przygotowania plastrów z pokarmem, które przed zimą podamy innym rodzinom (to jednak grozi wzmacnianiem transmisji poziomej patogenów w pasiece).

Jeśli rodzina jest słabiej porażona, to możemy opóźnić zabieg – za bezpieczny uznaje się próg porażenia poniżej 3 proc. Być może, w przypadku jeszcze mniejszej inwazji (np. ok. 1-2 porc. w początku lata) będziemy mogli w ogóle z niego zrezygnować w danym sezonie. W takich rodzinach, nawet jeśli porażenie dręczem wzrośnie w końcu lata, pszczoła zimowa powinna wychowywać się w bardzo dobrych warunkach. Rodziny takie są też bardzo cennym potencjalnym źródłem reproduktorek, które mogą wykazywać pewien stopień odporności na warrozę. Przy niskim stopniu porażenia dręczem nawet później wykonana kuracja (np. w końcu lipca) może moim zdaniem zapewnić wychów zdrowej pszczoły zimowej. Inną ewentualnością jest przeprowadzenie kuracji substancją, która nie powoduje niebezpiecznego dla zdrowia zanieczyszcza produktów pasiecznych (np. kwas organiczny, olejki eteryczne). Doktor Büchler i ruch Varroaresistanz-2033 propagują użycie metod biotechnicznych, a więc wykonanie zabiegów ograniczających populację dręcza bez użycia tzw. chemii. Jeżeli nawet przygotowujemy się do zbioru miodu z lipcowych pożytków możemy sterować rozwojem rodziny (a jednocześnie kuracją), aby na ten czas jej struktura była optymalna. Zapewnimy jej wówczas dużą populację dorosłych pszczół, a małą ilość czerwiu otwartego. Nawet słabsza rodzina prowadzona w ten sposób może zapewnić większe zbiory miodu, niż bardzo silna z dużą ilością czerwiu „zużywającego ” miód i pierzgę.

Metody biotechniczne


Zabiegi proponowane przez ruch Varroaresistenz-2033 bazują na różnych koncepcjach uzyskania bezczerwiowego stanu w rodzinach. Zostały one opisane szczegółowo w podręczniku autorstwa Aleksandra Uzunova, Martina Gabela i Ralpha Büchlera pt. Letnie przerywanie czerwienia matki w walce z chorobami pszczół (2024). Warto jednak przytoczyć chociażby w skrócie kilka podstawowych zasad zalecanych przez autorów. Wybór metody będzie zależał zarówno od koncepcji prowadzenia pasieki, jak i naszych poglądów. Dla przykładu: inną metodę wybierzemy w przypadku, gdy planujemy powiększać pasiekę, a inną, jeśli nie jesteśmy tym zainteresowani. Nasze działania mogą być także podyktowane poglądami na temat niszczenia czerwiu (różne etyczne i praktyczne punkty widzenia). Autorzy podręcznika wskazują trzy metody biotechniczne: usunięcie czerwiu, zamknięcie matki w klateczce, izolacja matki na plastrze.

Usunięcie czerwiu


Szacuje się, że w komórkach z czerwiem zasklepionym znajduje się do 85 proc. samic dręcza z populacji obecnej w rodzinie pszczelej. Wykonany w takich warunkach zabieg przeciwwarrozowy tzw. chemią niszczy jedynie niewielką część pasożytów, dlatego powinien być powtarzany lub wykonany lekiem działającym długookresowo. Ten etap rozwoju roztocza można jednak wykorzystać przeciwko niemu. Całkowite pozbawienie rodziny czerwiu pozwala bowiem pozbyć się wysokiego odsetka samic Varroa i zapewnia wysoką skuteczność wykonanego wówczas zabiegu przeciwwarrozowego. Usunięcie czerwiu nie oznacza konieczności jego utylizacji – można go wykorzystać do utworzenia nowych rodzin, umieszczając plastry w rodzinie pozbawionej czerwiącej matki, a następnie, po wygryzieniu się pszczół, wykonać w niej jeden zabieg. Starszy niezasklepiony czerw (tuż przed zasklepieniem) można podać do rodziny (najlepiej z zaizolowaną matką) skłaniając kolejne pasożyty do wejścia do komórek i wówczas ponownie go usunąć. Wyleczone pszczoły możemy też połączyć ponownie z rodzinami. Rozwiązań jest bez liku, a ograniczeniem jest tylko brak wyobraźni i pomysłowości pszczelarza lub inne prozaiczne problemy typu brak sprzętu pasiecznego, brak miejsca na pasieczysku na kolejną rodzinę itp.

Izolowanie matki w klateczce


Metoda ta jest dość prosta, wymaga jednak odszukania matki, a sama kuracja wymaga czasu (matkę więzimy w klateczce aż do wygryzienia się ostatniego czerwiu). Matkę można zamknąć w klateczce transportowej lub innego rodzaju – ważne by pszczoły miały do niej dostęp i mogły swobodnie roznosić po ulu substancję mateczną, dlatego co najmniej jedna ściana klateczki powinna być wykonana z kraty odgrodowej. Można również wykorzystać izolator Chmary. Wymuszona przerwa w czerwieniu matki może wpływać na rodzinę równie pozytywnie jak ta naturalna, spowodowana wyjściem roju. Zabieg przeciwwarrozowy wykonany po wygryzieniu się całego czerwiu jest znacznie skuteczniejszy, bowiem żadna z samic dręcza nie ukrywa się pod zasklepem. Zazwyczaj udaje się wówczas zniszczyć większość obecnych w rodzinie pasożytów. Metoda ta nie eliminuje całkowicie kuracji chemicznej, pozwala jednak ograniczyć ilość aplikowanej substancji (jeden zabieg w ciągu całego sezonu).

Izolacja matki na plastrze


Zamykając matkę w izolatorze z plastrem możemy całkowicie zrezygnować ze stosowania substancji chemicznych. Wydaje się, że to rozwiązanie zapewnia najlepszą kontrolę nad sytuacją w ulu i pozwala najpełniej sterować rozwojem rodziny. Metoda jest kombinacją dwóch poprzednich. Samice dręcza wchodzą do komórek z larwami w zaizolowanych plastrach, a te po zasklepieniu są z rodziny usuwane. Zaizolowany plaster stanowi więc pułapkę na roztocze. Najczęściej stosuje się izolatory jedno-, dwu- lub trzy-ramkowe, dlatego w tej metodzie nie ma konieczności usuwania tak dużej ilości czerwiu, jak w rozwiązaniu pierwszym. Jesteśmy natomiast w stanie całkowicie kontrolować czerwienie matek (wiemy, kiedy umieściliśmy plaster w izolatorze, a więc znamy wiek czerwiu). Usunięte z izolatora plastry z czerwiem zasklepionym (z kilku rodzin) możemy wykorzystać do tworzenia nowych rodzin. Po wygryzieniu się pszczół dopuszcza się wykonanie jednego zabiegu przeciwwarrozowego. Oczywiście zawsze do wyboru pozostaje opcja zniszczenia czerwiu wykluczająca konieczność wykonania jakiegokolwiek zabiegu. Przy bardzo wysokim porażeniu rodzin przez roztocza takie postępowanie – z gospodarczego punktu widzenia - wydaje się najkorzystniejsze. Dobrej jakości izolatory ze stali nierdzewnej kosztują niemało – zwłaszcza, gdy musimy kupić ich dużo. Można je jednak zrobić we własnym zakresie z krat odgrodowych, co nie jest zbyt skomplikowane (również instrukcja zamieszczona została we wspomnianej książce). Oczywiście izolatory metalowe są trwalsze i lepszej jakości. Pszczelarze, którzy je stosowali uważają, że to inwestycja warta swej ceny. Pszczoły po takich zabiegach wychodzą z zimy silniejsze, błyskawicznie się rozwijają, mają więcej wigoru i są bardziej produktywne.

Biotechnika - i co dalej?


Pytanie to uważam za najistotniejsze. Metod zwalczania dręcza, jest bez liku – wiele bardzo skutecznych, m.in. metody biotechniczne. Czy jednak dzięki ich wykorzystaniu rozwiążemy problem warrozy? Sądzę, że wdrożenie biotechniki w zwalczaniu dręcza pszczelego ma duże szanse powozenia w wielu pasiekach. Nie wiem natomiast, czy powszechna stanie się także idea konieczności wypracowania „odporności pszczół na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Ralph Büchler podkreśla, że najważniejsze jest stworzenie metod, które nie tylko umożliwią pozbycie się dręcza, ale przede wszystkim pozwolą cieszyć się posiadaniem pszczół odpornych na jego inwazję. Konieczne jest więc powszechne włączenie metod hodowli takich pszczół. W Polsce mamy w tym temacie duże zaległości. Nasi hodowcy nierzadko sami otwarcie twierdzą, że nie posiadają wystarczającej wiedzy o metodach selekcji pszczół odpornych na tego pasożyta, mimo że wiele zachodnich środowisk dyskutuje o nich od dziesięcioleci. Dla przypomnienia: we Francji John Kefuss jeszcze w latach 90. ub.w. selekcjonował pszczoły higieniczne, a w 1998 roku porzucił zabiegi zwalczające dręcza; Paul Jungels z Luksemburga rozpoczął selekcję już w 2000 roku, a Juhani Lunden z Finlandii w 2002 roku (ostatni zabieg przeciwwarrozowy wykonał w 2008 roku); Erik Österlund wybrał się po odporne pszczoły do Afryki jeszcze w 1989 roku i w 2020 roku ostatni raz leczył pszczoły; Terje Reinertsen z Norwegii zaprzestał leczenia ok. 2000 roku. Zaawansowane prace badawcze i hodowlane w Niemczech, Holandii, Wielkiej Brytanii (i w wielu innych krajach Europy) trwają od dawna. W Polsce dopiero dziś – 44 lata po inwazji dręcza – niektórzy deklarują gotowość do zajęcia się tym zagadnieniem. Mamy więc wiele do nadrobienia.

Odstąpienie od leczenia zimowego


Ralph Büchler przekonuje, że konieczne jest zaniechanie tzw. leczenia zimowego (od jesieni do wiosny). Kontrola inwazji w tym terminie uznawana jest natomiast obecnie za kanon. Według niego taki schemat leczenia rodzin podyktowany został stosowaniem chemioterapeutyków, których nie można używać w sezonie (czyli wtedy kiedy według niego kuracje są najbardziej pożądane). Z tego względu leki stosuje się późnym latem i jesienią, a także w okresie bezczerwiowym (zimą). Według naukowca przynoszą one więcej szkody niż pożytku, ponieważ o tej porze nie uda się cofnąć negatywnych efektów pasożytowania roztocza (spadek kondycji pszczół zimowych, niedożywienie, rozwój infekcji wirusowych). Wielokrotne powtarzanie zabiegów prowadzi do chronicznego podtrucia robotnic, kontaminacji i/lub wyjałowienia środowiska ula, powstawania opornych, bardziej zjadliwych szczepów patogenów. Z własnego wyboru tkwimy więc w zaklętym kręgu chemizacji pasiek.
Wpływ terminu kuracji na poziom infestacji Varroa destructor w newralgicznym okresie, czyli podczas wychowu pszczół zimowych.


Büchler uważa, że kuracja zimowa jest potrzebna rzadko. W sytuacji, gdy pszczoły zimowe wychowują się w rodzinie o niskim porażeniu dręczem (i niskim poziomie zakażenia wirusami) – a więc są zdrowe i długowieczne – wzrost poziomu inwazji, jaki może nastąpić w wyniku odbudowy populacji pasożyta lub reinwazji, nie powinien grozić jej zagładą (nawet przy obecności ok. 500 roztoczy). Większość pszczelarzy sądzi, że taka liczba samic Varroa oznacza śmierć rodziny, natomiast ja jestem pewien, że rację ma dr Büchler. Pasożytowanie roztoczy na dorosłych pszczołach zimowych, posiadających ciało tłuszczowe bogate w substancje odżywcze (nawet wtedy, gdy w trakcie żerowania dojdzie do zakażenia pszczół wirusami) jest dla nich znacznie mniej szkodliwe, niż pasożytowanie dręcza na ich formach rozwojowych (podczas wychowu tego pokolenia pszczół).

Biotechnika jako narzędzie selekcji


W pewnym sensie metody biotechniczne można traktować jako narzędzie selekcji – z pewnością bardzo ułatwiają hodowlę. Stosując się do najlepszego wzoru kurację biotechniczną należy wykonać w szczycie sezonu lub bezpośrednio po nim, czyli w czasie kiedy nawet wysokie porażenie dręczem nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla życia rodziny. Ralph Büchler mówi: „Wtedy (wiosną – aut.) rozwój rodziny pszczelej jest szybszy niż poziomu porażenia, a więc nie ma problemu – nikt nie ma problemów z dręczem w kwietniu, maju i czerwcu. Potem znów wykonasz zabiegi, więc nie martw się, pozbądź się stresu”. Wiosną możemy więc w pewnym sensie zlekceważyć populację dręcza (z zastrzeżeniem, że pszczoła zimowa była zdrowa). Nawet jeśli poziom porażenia pasożytem (i ewentualne zakażenie wirusami) będzie wówczas wysoki, to nie powinno zagrażać życiu rodziny, ba, zazwyczaj nie będzie miało wpływu na zmniejszenie zbiorów miodu. Na szczytowym etapie rozwoju rodzina pszczela wykazuje się wyższą tolerancją na patogeny. Oczywiście, przy wyjątkowo wysokim porażeniu, wynikającym np. z intensywnych rabunków, być może trzeba będzie przeprowadzić dodatkową kurację zimową, czy może wiosenną, ale zasadniczo rodziny nie powinny jej wymagać – zwłaszcza z czasem, gdy zminimalizujemy użycie substancji toksycznych i będziemy wybierać odpowiednie reproduktorki, których potomstwo będzie się wykazywało pewnym poziomem tolerancji pasożyta. Zagrożenie nie powinno umknąć uwadze doświadczonego pszczelarza w czasie przeglądu. A o ile zaobserwowanie nieprawidłowości „gołym okiem” (tj. duża ilość bezskrzydłych pszczół na plastrach, czy samic dręcza na pszczołach) późnym latem lub w jesieni może świadczyć o bardzo złym stanie rodzin, który nie pozwoli na ich odratowanie i skuteczne przezimowanie, to podobny stan rodzin w maju nie powinien stwarzać takiego niebezpieczeństwa. Mamy wówczas jeszcze czas na reakcję i możemy bezpiecznie przeprowadzić zabieg w szczycie sezonu, dzięki czemu poziom porażenia zdąży opaść przed okresem wychowu pszczoły zimowej.

W rodzinach leczonych jeden raz w sezonie pozwalamy na rozwój populacji pasożyta przez niemal cały rok. Wytypowanie wśród rodzin tych, które radzą sobie najlepiej (co będzie świadczyło o ich większych możliwościach ograniczenia przyrostu populacji dręcza), nie powinno nastręczać trudności. Takie rodziny powinno się uwzględnić przy wyborze materiału do hodowli matek. Przy standardowym leczeniu rodzin wytypowanie ich nie jest możliwe (bez szczegółowych testów i pomiarów stopnia porażenia przed kuracjami). Ważny jest także fakt, że w rodzinach o silnym porażeniu (czyli w tych, które po kuracji przeprowadzonej poprzedniej wiosny pozwoliły na rozwój dużej populacji pasożyta w ciągu roku) wysoki poziom inwazji negatywnie wpłynie na wychów trutni. Czerw trutowy będzie wiosną najmocniej porażony, co znacznie osłabi zdolność uczestniczenia trutni w lotach godowych i unasienianiu matek. Tak więc rodzina, która nie radzi sobie z ograniczeniem inwazji dręcza, zostanie w naturalny sposób wyeliminowania z powielania swojego materiału genetycznego. Trutnie, które na etapie rozwoju były porażone przez pasożyta, nawet jeśli osiągną dojrzałość nie będą miały szans w konkurencji ze zdrowymi osobnikami. Presja dręcza (ewentualnie wirusów) na trutnie jest bardzo silna, a niektórzy naukowcy twierdzą wręcz, że jest ona jednym z kluczowych czynników selekcji naturalnej dziko żyjących odpornych populacji i dzięki temu następuje ona „błyskawicznie” (maksymalnie w ciągu kilku lat).

Metody bez wad?


Metody biotechniczne są bardziej pracochłonne od standardowych zabiegów leczeniczych i wymagają przestrzegania określonych terminów. W moim przekonaniu ich słabą stroną jest nadmierna kontrola cyklu życiowego rodziny pszczelej. Argument, że służą naśladowaniu tego naturalnego cyklu też mnie nie przekonuje chociaż w pewnym sensie rzeczywiście symulują podobne okresy zmian aktywności rodziny pszczelej w sezonie. Tłumaczenie to przypomina mi argumentację leśników, że gospodarka leśna symuluje naturalny cykl życiowy lasu – bo przecież część drzew ginie i na ich miejscu rosną nowe (w sytuacji gospodarczej to leśnik decyduje, które drzewo wyciąć, wywozi późnej prawie całe drewno, a las nigdy się nie starzeje, a więc nie dochodzi w nim do niektórych procesów, które występowały w naturze).

Z mojej perspektywy metody biotechniczne zbyt mocno ingerują w możliwość decydowania pszczół o swojej rodzinie w porównaniu z tradycyjnymi metodami gospodarki pasiecznej. Rodziny pszczele tym bardziej spychane są do roli swoistych narzędzi w rękach pszczelarzy i jeszcze mocniej tracą przez to swoją podmiotowość jako organizmy żywe. Doceniam jednak potencjał i wagę tych metod w poszukiwaniu rozwiązań naszych pszczelarskich problemów. Jeśli jednak ten aspekt nie byłby tak istotny, a głównym celem byłaby jedynie ingerencja wykorzystywana do „inżynieryjnego” sterowania rozwojem rodziny pszczelej w służbie ekonomii pasiecznej, to byłbym ich zdecydowanym przeciwnikiem. Doktor Ralph Büchler uważa, że największą trudnością do pokonania przy uzyskaniu pszczół odpornych jest zmiana mentalności pszczelarzy – to oni stanowią najważniejsze ogniwo w relacjach panujących w układzie: człowiek-pszczoły-dręcz-patogeny. Uważa też, że dzięki odpowiednim metodom hodowli i właściwemu zorganizowaniu się społeczności pszczelarskiej moglibyśmy bardzo szybko wyhodować odporne pszczoły. W zasadzie się z tym zgadzam, pod warunkiem, że zaczniemy. Czy to, o co nasze środowiska pszczelarzy naturalnych apelowało od dziesięciolecia właśnie ma miejsce? Przekonany się w 2033 roku.


piątek, 9 maja 2025

„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz. 1

W majowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się pierwsza część mojego artykułu omawiającego metodę dr. Ralpha Büchlera, wieloletniego kierownika pszczelarskiego Instytutu w Kirchhein w Niemczech. W artykule zawarłem również niektóre swoje wątpliwości dotyczące stosowania tej metody. W szczególności mam poczucie, że izolowanie matek jest zbyt daleko posuniętą "inżynierią" i uprzedmiotowieniem pszczół. Metoda opiera się jednak, na swoistym kompromisie - każdy musi wyważyć swoje racje.

Ralph jest jednym z europejskich naukowców, który na poważnie zainteresował się pracą nad uzyskaniem pszczół odpornych na warrozę. Jeśli jesteś zainteresowany jego pracą, poglądami i przemyśleniami, możesz posłuchać rozmowy, jaką wraz z Jakubem Jarońskim przeprowadziliśmy z Ralphem w październiku zeszłego roku - https://warroza.pl/ralph-buchler/


„Dziesięć lat to realistyczny termin", czyli o metodach biotechnicznych dr. Ralpha Büchlera – cz.1 


Idea hodowli pszczół odpornych na inwazję roztocza Varroa destructor zyskuje w kraju coraz większą liczbę zwolenników. Zjednoczenie środowisk pszczelarskich jest pierwszym, a jednocześniej najważniejszym krokiem, jaki należy uczynić, aby ten cel mógł się urzeczywistnić.



Varroaresistenz-2033 to ruch pszczelarski, który rozpoczął się w Niemczech wiosną 2023 roku. Różne środowiska pszczelarskie i grupy hodowców z Niemiec – zainspirowane pracą dydaktyczną i naukową dr Ralpha Büchlera (byłego, wieloletniego kierownika Instytutu Pszczelarskiego w Kirchheim,) – zorganizowały wówczas spotkanie, podczas którego wytyczyły wspólny cel i podjęli wyzwanie: pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku („Varroaresistente Bienen bis 2033 in Europa”). Tym samym wyznaczyli okres 10 lat na to, żeby wszyscy pszczelarze wyszli z punktu „A”, czyli obecnej trudnej sytuacji w pszczelarstwie i znaleźli się „w punkcie B” – mogli prowadzić chów pszczół, które nie wymagają kuracji mających na celu niszczenie dręcza pszczelego (roztocza Varroa destructor).

Teoria, praktyka i biznes


Czy cel ten jest możliwy do osiągnięcia? Trudno powiedzieć i to z prostej przyczyny: teoria miesza nam się z praktyką. Ralph Büchler stwierdził: „Dziesięć lat to realistyczny termin, o ile pszczelarze zrozumieją, że jako cała pszczelarska rodzina muszą podążać we wspólnym kierunku, dlatego problem pozostaje otwarty”. W teorii, zakładającej współpracę wszystkich środowisk rozwiązanie problemu warrozy w dekadę jest możliwe. Świadczą, o tym liczne przykłady uzyskania odporności na warrozę przez niektóre lokalne populacje pszczół miodnych na całym świecie (także w Europie). O kierunku ewolucji naszej europejskiej (także polskiej) populacji pszczół decydują jednak głównie partykularne interesy pszczelarzy. Do tej pory postępowaliśmy (świadomie i celowo lub też nieświadomie) w sposób będący w kontrze do ewolucyjnego rozwiązania problemu odporności pszczoły miodnej na najgroźniejszego pasożyta i przenoszone przez niego choroby wirusowe.

Aby rozwiązać problem pszczelarze musieliby poświęcić własne krótkoterminowe interesy (co w praktyce wydaje się całkowicie niemożliwe) lub wypracować metodę, w której odpowiednie kierunki chowu i hodowli nie będą sprzeczne z ich dążeniami. Przemysław Szeliga (prezes Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich) w jednym z wywiadów powiedział: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko” („Pszczelarstwo”, 2022,5). Podobne głosy płyną z wielu źródeł – również od pszczelarzy, którzy uważają się za amatorów, hobbystów. Jest więc jasne, że jeśli nie wypracujemy metody, która połączy interesy pasieczników i owadów (przyjmijmy uproszczenie, że z biologicznego punktu widzenia w interesie pszczół jest wykształcenie odporności na warrozę), to zdrowie populacyjne pszczół będzie musiało ustąpić celom biznesowym – dokładnie tak, jak to się dzieje nieustannie do tej pory od ponad czterech dziesięcioleci.

Metod połączenia interesów pszczół i pszczelarzy jest bardzo wiele. Chociaż we własnej pasiece nie kieruję się motywacją ekonomiczną (nie twierdzę przy tym, że nie posiadam jakiejś egoistycznej motywacji polegającej na realizowaniu swojej pasji), to w artykułach publikowanych w „Pszczelarstwie”, jak i na innych kanałach (np. na stronie www.bractwopszczele.pl), prezentowałem wiele rozwiązań, które ją uwzględniają. Szczególnie promowałem podejście podobne do tego, jakie zastosował w swojej pasiece Erik Österlund, łącząc pszczelarzy przy realizacji wspólnego celu w lokalnej hodowli. Rozwiązania te, poza nielicznymi wyjątkami, nie są wykorzystywane w praktyce. Pszczelarze twierdzą, że chcą pszczół odpornych, ale gdy podejmują indywidualne decyzje bardzo często dokonują wyborów stojących w kontrze do możliwości ich uzyskania. Przykładowo: importują obce genetycznie matki lub prowadzą pasieki metodami przemysłowymi, gdzie zdrowie populacyjne schodzi na dalszy plan.


Pszczelarz „inżynier”


Tym razem nieco dokładniej opiszę metodę, którą w sposób bardziej szczegółowy omówiłem w mojej książce „Pszczelarstwo w zgodzie z naturą (...)”. Mam na myśli metodę prowadzenia selekcji połączonej z wykorzystaniem metod biotechnicznych (przy równoczesnej rezygnacji z chemioterapeutyków), a więc – jak to nazywam – „inżynieryjne” sterowanie rozwojem rodziny pszczelej. Choć znam tę metodę od lat, przyznam, że do tej pory raczej nie poświęciłem wiele czasu na jej propagowanie. I to nie dlatego, żebym uważał, że jest nieskuteczna w kontrolowaniu populacji pasożyta, czy jako narzędzie możliwe do wykorzystania w selekcji. Po prostu nie podoba mi się tak mocna – właśnie „inżynieryjna” – ingerencja w rodzinę pszczelą i sterowanie jej rozwojem. Jestem zwolennikiem w pełni naturalnych rozwiązań, chowu lokalnych pszczół dobrze reagujących na warunki środowiskowe, wstrzymujących czerwienie na zimę itp. Nie podoba mi się przekaz, który zamiast zdać się na naturalne przystosowania lokalnych pszczół przekonuje, że można więzić się matki pszczele i samemu decydować o tym, kiedy i w jaki sposób ma rodzina pszczela ma prawo się rozwijać, twierdząc przy tym rzecz jasna, że to dla dobra pszczół, które zatraciły zdolności adaptacyjne. Owszem, zatraciły, gdyż pszczelarze od co najmniej stu lat robią wszystko, żeby tak się stało. Trochę przypomina to narrację, że trzymając psy na łańcuchach dbamy o ich dobrostan, gdyż w innym wypadku mogłyby wybiec na drogę i zginąć pod kołami samochodu. O swoim podejściu do izolacji matek pszczelich wspominałem w artykule „Izolator Chmary: jestem za, a nawet przeciw” („Pszczelarstwo”, 2022, 8). Tam też doceniłem jednak skuteczność tych metod, pisząc m.in.: „Zdecydowanie podzielam również opinię Igora Pawłyka, który twierdzi, że dzięki technologii Petra Chmary można ograniczyć korzystanie z akarycydów do absolutnego minimum (np. spalenia jednej tabletki w ulu w ciągu roku czy innego zabiegu). Ba, uważam wręcz, że jeśli zdecydowalibyśmy się kilka razy w sezonie zastosować izolator Chmary w połączeniu z prostymi zabiegami biotechnicznymi, moglibyśmy śmiało zrezygnować z używania akarycydów, skutecznie utrzymując porażenie dręczem na poziomie niezagrażającym istnieniu rodzin pszczelich”.

Izolacja i „dobro pszczół”


Izolacja matek pszczelich jest kluczowym narzędziem metod biotechnicznych – wydaje się warta rozważenia przy poszukiwaniu naszych indywidualnych kompromisów. Uważam, że w obecnej sytuacji epizootycznej warrozy (swoistej pandemii) nie ma dobrych rozwiązań. Każde polega na subiektywnym wyborze mniejszego zła. Za nieodpowiednie uważam stosowanie akarycydów (także tych tzw. naturalnych), a już z całą pewnością to bezrefleksyjne, nagminnie praktykowane w pasiekach. Jednak zamykanie matek w izolatorze także nie jest dobre, podobnie jak skazywanie rodzin na śmierć przez zaniechanie leczenia. Niektóre wybory należą do kategorii dylematów moralnych, wskazywanych przez filozofów i etyków. Czy „lepsza” jest akceptacja „mniejszego zła”, które dokonuje się z naszym udziałem, czy też „większego zła”, które następuje samoczynnie. Każdy inaczej rozstrzygnie ten dylemat i nie ma w tym nic specjalnie dziwnego, ani nomen omen złego (oczywiście pomijam te rozwiązania, które moglibyśmy wszyscy zgodnie uznać za jednoznacznie niedobre, niemoralne czy niewłaściwe). W przypadku rozterek pszczelarskich za właściwe (w odróżnieniu od „mniej złego”) uważam wyrwanie się z kręgu etycznych wątpliwości poprzez rozwiązanie problemu warrozy. To pozwoliłoby nam wszystkim chować zdrowe pszczoły, bez potrzeby stosowania środków parzących, toksycznych, czy więzienia matek. Bierna postawa nie stanowiłaby wówczas przyczyny zagłady rodzin. Osoby, które w dalszym ciągu stosowałby takie metody nie mógłby się posiłkować argumentem, że robią to dla „dobra pszczół”. Obecnie wielu pszczelarzy używa go do uzasadnienia wielokrotnych zabiegów za pomocą tzw. twardej chemii. Mało tego, niektórzy dla dobra pszczół sprowadzają do siebie obce genetycznie, nieprzystosowane do lokalnych warunków reproduktorki, twierdząc, że są one bardziej witalne w wyniku wywołującego efekt heterozji kojarzenia obcych podgatunków czy ekotypów. Są i tacy pszczelarze, którzy przekonują, że dzięki działaniom zmierzającym do zwiększenia produktywności pszczół są w stanie utrzymać się z pszczelarstwa i tym samym ratują pszczołę miodną od grożącego jej, z powodu inwazji dręcza pszczelego, wymarcia. Bo przecież, gdyby nie produkcja miodu, nikt nie zajmowałby się pszczołami... Prawdziwość tego typu argumentów pozostawię bez komentarza.

Uważam więc, że musimy jasno zdefiniować nasz wspólny cel – podobnie jak zrobił to ruch skupiony wokół Ralpha Büchlera. Wydaje mi się, że cel w postaci „pszczół odpornych” nie został jeszcze w pełni zinternalizowany przez całe środowisko pszczelarzy w Polsce (a więc nie uznano go za własny). Wciąż nie zakończyliśmy nawet dyskusji, czy uzyskanie odporności jest możliwe i czy ma sens. Mając ustalony priorytet, moglibyśmy zacząć rozmawiać o rozwiązaniach praktycznych – lepszych bądź gorszych. Metody biotechniczne mogą stanowić jedno z narzędzi, za pomocą których spróbujemy osiągnąć cel: „pszczoły odporne na warrozę w Europie do 2033 roku”.

Zrozumienie biologii pszczół


Rozwiązanie problemu warrozy wymaga, poznania i zrozumienia biologii pszczół, pasożyta V. destructor i wirusów, rozwojowi których sprzyja jego inwazja. O ile przyswojenie szczegółowej wiedzy może sprawiać trudność osobom, które nie są specjalistami z zakresu pszczelnictwa, weterynarii, czy biologii ewolucyjnej (daleki jestem od twierdzenia, że ją przyswoiłem), o tyle podstawowe zagadnienia – ujęte w pewnym uproszczeniu nie powinny stanowić bariery nie do pokonania. Stosowanie metod biotechnicznych proponowanych przez Ralpha Büchlera należy poprzedzić poznaniem kilku zagadnień, min. dotyczących transmisji patogenów, znaczenia procesu rojenia się pszczół dla zachowania zdrowia rodzin czy roli, jaką pełnią owady pokolenia zimowego.

Transmisja patogenów


Po pierwsze, musimy zrozumieć, że obecny system nowoczesnego pszczelarstwa sprzyja utrwalaniu, a wręcz nawarstwianiu problemu warrozy, ponieważ sprzyjania poziomej transmisji patogenów (mikroorganizmów i pasożytów). Duża liczba pni ustawionych w niewielkich odległościach ułatwia rozprzestrzenianie się organizmów chorobotwórczych. Ten czynnik nabiera szczególnego znaczenia w regionach przepszczelonych, gdzie nasilona transmisja patogenów ma miejsce nie tylko w obrębie pasiek, ale także między nimi.

Częste stosowanie preparatów przeciwwarrozowych w rodzinach stacjonujących na tych terenach (w mojej ocenie nieracjonalne) wywiera na patogeny presję ukierunkowaną na ich uzjadliwianie się, czego konsekwencją jest przetrwanie i rozprzestrzenienia się szczepów najbardziej agresywnych. W takich warunkach osiągają one większy sukces ewolucyjny niż szczepy łagodne. Konieczne jest więc wprowadzenie w praktyce pszczelarskiej zmian, które zminimalizują transmisję poziomą i będą wspierały transmisję pionową. Ta ostatnia polega na tym, że główna droga „transferu” patogenów biegnie od jednego pokolenia pszczół do kolejnego (od matki do robotnicy, od rodziny pszczelej do rodziny-córki, np. roju czy odkładu). Taki system wspiera ewolucję łagodnych patogenów, a więc tych, które są w stanie przetrwać z gospodarzem. Jeśli bowiem okazałyby się zbyt agresywne, zginą wraz z nim i tym samym wyeliminują się z puli genetycznej.

Całkowite wyeliminowanie transmisji poziomej nie jest możliwe w praktyce. Nawet w systemie naturalnym (gdzie rodziny dziko żyjące bytują w znacznych odległościach od siebie) taka transmisja będzie miała miejsce. Należy zatem dążyć do ograniczenia transmisji patogenów do poziomu, który w dłuższej perspektywie nie będzie wspierał ewolucyjnego sukcesu najbardziej zjadliwych szczepów patogenów.

W ocenie dr. Büchlera zjawisku uzjadliwienia patogenów w obecnych warunkach sprzyja szczególnie okres schyłku lata. Poziom porażenia roztoczem większości rodzin jest wówczas wysoki (są przed leczeniem). Brak pożytku powoduje, że „bezrobotne” pszczoły z silnych rodzin szukają pokarmu u słabszych – zaczyna się okres intensywnych rabunków, które sprzyjają transmisji patogenów.

Rojenie się pszczół


Rójka to nie tylko naturalny sposób rozmnażania się pszczół miodnych, to także letnia przerwa w czerwieniu matek, która ma bardzo pozytywne skutki. Rój stwarza szansę przetrwania rodzinie zaatakowanej przez chorobę czerwiu (np. bakterie zgnilca amerykańskiego). Co prawda pszczoły rojowe „zabiorą” ze sobą część przetrwalników do nowego gniazda, ale poziom jego zanieczyszczenia będzie na tyle niski, że rodzina może uchronić się przed rozwojem choroby. Z dużym prawdopodobieństwem „skażony” pokarm pszczoły zużyją zanim pojawią się podatne na zakażenie lary, w których choroba będzie mogła się rozwinąć na nowo. Ten mechanizm stosuje się przy zwalczaniu zgnilca w pasiekach (przesiedlenie jedynie dorosłych pszczół do nowego ula).

W przypadku inwazji Varroa przerwa w czerwieniu matek powoduje zahamowanie dynamiki przyrostu populacji pasożyta. Według niektórych badaczy (Torbena Schiffera czy Jürgena Tautza) wyjście roju może doprowadzić do zmniejszenia się populacji dręcza o kilkadziesiąt procent (nawet do 70). Skutkuje również skróceniem okresu rozwoju pasożyta w rodzinie pszczelej o ok. miesiąc. Dzięki opóźnieniu rozwoju rodziny pszczelej wiosną, a także wstrzymującym go jesienią, połączonym z umożliwieniem wydania roju, zapewnimy pszczołom niski poziom inwazji, który powinien być dobrze tolerowany nawet przez rodziny nieodporne. Zabiegi te powinny zatem istotnie zwiększyć ich szanse na przetrwanie zimowli (tabela 1, kolumna 1 i 3 – 8295 roztoczy vs. 415).


W wielu różnych eksperymentach (prowadzonych np. przez prof. Thomasa D. Seeley’a), wyjście roju umożliwiło rodzinie rodzinie przetrwanie o co najmniej jeden sezon dłużej, w porównaniu z rodzinami, które nie wydały roju. Oczywiście, z punktu widzenia ekonomii pasiecznej rójka jest niekorzystna, ale narzędziami biotechnicznymi moglibyśmy ją symulować w taki sposób, żeby wręcz służyła osiągnięciu celów założonych przez pszczelarza. Mam na myśli przeprowadzenie zabiegu w czasie skorelowanym z występowaniem lokalnych pożytków, co mogłoby spowodować zwiększenie zbiorów miodu.

Pszczoła zimowa


Dla zapewnienia rodzinie przetrwania (ściślej rzecz ujmując – zwiększenia prawdopodobieństwa) konieczne jest wychowanie zdrowych pszczół zimowych – a więc tych, która muszą przezimować i wychować nowe pokolenie wiosną. Chora pszczoła zimowa (zraniona i osłabiona przez dręcza, zakażona wirusami) jest krótkowieczna. Prawdopodobieństwo, że zginie zimą jest duże, a jeśli nawet ją przeżyje do wiosny, to nie będzie w stanie ogrzać i wykarmić pszczół wiosennych. Zadaniem pszczelarza stosującego metodę Büchlera jest zapewnienie rodzinom podczas wychowu pszczół zimowych niskiego stopnia porażenia dręczem i wirusami. Rodziny, w których pszczoły zimowe były silnie porażone zginą lub będą zbyt słabe do dalszego gospodarczego wykorzystania.

Należy pamiętać, że infekcje wirusowe, w rozwoju których bierze udział dręcz pszczeli, nie nie ustają wraz z chwilą jego eliminacji z rodziny. Zakażone pszczoły są w niej wciąż obecne. Poziom danego wirusa obniży się wraz z pojawieniem się kolejnych pokoleń pszczół. Oznacza to, że jeśli nawet zniszczymy całą populację dręcza bezpośrednio przed okresem wychowu pszczoły zimowej to istnieje ryzyko, że mimo tego część młodych pszczół (zimowych) będzie zakażona.


piątek, 15 listopada 2024

„Sam jestem zaskoczony, jak łatwo jest być dziś pszczelarzem – znowu!” – wywiad z Erikiem Österlundem

W listopadowym "Pszczelarstwie" ukazał się mój wywiad z Erikiem Österlundem, który przeprowadziłem, będąc u niego w czasie naszej (mojej i żony) rowerowej podróży na Nordkapp i dookoła Bałtyku (więcej o niej na naszym facebookowym fanpage Beequest). 

Erik jak zawsze mówił niezmiernie interesująco, a jego przykład jest dla mnie szalenie inspirujący - i, co podkreślam wielokrotnie, niemożliwy dla mnie (z różnych powodów) do skopiowania. Niewątpliwie jednak jest to przykład, o którym warto powtarzać. 

Zapraszam do wersji pisemnej, zredagowanej i lekko skróconej na potrzeby miesięcznika. 


"Sam jestem zaskoczony, jak łatwo jest być dziś pszczelarzem – znowu!” – wywiad z Erikiem Österlundem 


Erik Österlund to emerytowany szwedzki hodowca pszczół. Selekcję pszczół Buckfast, linii Elgon w kierunku odporności na warrozę Österlund rozpoczął w 1989 roku od sprowadzenia materiału genetycznego afrykańskich linii pszczół Apis mellifera monticola oraz Apis mellifera sahariensis. W 2020 roku Österlund przeprowadził ostatnie przeciwwarrozowe zabiegi w swojej pasiece.



Bartłomiej Maleta: Proszę, powiedz coś o swojej pasiece, o tym jak długo nie leczysz pszczół.

Erik Österlund: Można powiedzieć, że średnio to już piąty rok bez leczenia, przy czym ostatnia grupa – 20 proc. rodzin – była leczona w 2020 roku bardzo małą dawką tymolu (5 g substancji). Mam w swojej pasiece rodzinę ostatni raz leczoną w 2015 roku, a więc ona pozostaje bez kuracji przez niemal dziewięć lat. Oczywiście, matka zapewne się tam wymieniła, a z rodziny robiłem odkłady. W następnych latach, tj. w 2016, 2017 itd., odstępowałem od robienia zabiegów w kolejnych rodzinach, więc duża część pasieki nie była leczona dłużej niż pięć lat.

A ile masz teraz rodzin?

Wydaje mi się, że w tym roku będę zimował ok. 65. Każdego roku zmniejszam liczbę rodzin, bo nie chcę już tyle pracować. W przyszłym roku chcę ograniczyć tę liczbę jeszcze bardziej. W zeszłym roku zimowałem 69 rodzin.

Czy zauważyłeś jakieś zmiany w stratach (śmiertelności) i produktywności pszczół, kiedy zaprzestałeś leczenia?

Nie, nie mogę tego powiedzieć. Ostatnia zima była bardzo trudna dla pszczół. Okoliczni pszczelarze stracili średnio dwukrotnie więcej rodzin niż podczas poprzedniej zimowli, niezależnie od tego czy wykonywali zabiegi przeciwko roztoczom, czy nie. Zeszłego roku straciłem około 5 proc. rodzin, a tej zimy 10 proc. Inny pszczelarz stracił w zeszłym roku 15 proc., a w tym 30. Wiele osób w okolicy wciąż leczy pszczoły i niektórzy stracili nawet 50 proc. To była trudna zima i za te straty odpowiedzialne są nie tylko roztocze. W marcu pojawiło się ocieplenie, więc matki zaczęły składać jaja, a w kwietniu wróciły mrozy – pszczoły zostały na czerwiu, próbując go ogrzewać, i zabrakło im pokarmu w pobliżu kłębu.
W tym sezonie zrobiłem wiele odkładów – wydaje mi się, że ok. 30. Wspomogłem nimi pszczelarzy, którzy stracili dużo rodzin. Inni, widząc co się dzieje, zaczęli prowadzić pasieki bez leczenia zgodnie z moimi sugestiami. Udało mi się też wziąć trochę miodu, ale ten sezon nie jest zbyt udany.

Czy możesz powiedzieć, że Twoje pszczelarstwo z pszczołami selekcjonowanymi od lat ze względu na odporność jest mniej więcej takie samo jak pszczelarzy leczących pszczoły, czy widzisz jakąś różnicę?

Mogę porównać je do moich doświadczeń sprzed czasu inwazji dręcza i nie widzę różnicy w produkcji miodu. To najkrótszy i najłatwiejszy sposób, żeby to podsumować. Właściwe nigdy w trakcie całego procesu selekcji nie doświadczyłem żadnej różnicy w produkcji miodu – oczywiście biorąc pod uwagę przebieg danego sezonu. Najgorszy pod tym względem był sezon przed inwazją dręcza... ale ten wydaje się taki sam.

My w zeszłym roku mieliśmy zły sezon w południowej Polsce.

Zbiory miodu w dużej mierze zależą od regionu, od wilgoci w glebie. Trzeba szukać na pasieki wilgotnych miejsc. Dobrze też zwrócić uwagę, jak wyglądają gospodarstwa rolne. Wiesz, jeśli gospodarstwa są bogate, to może oznaczać, że jest tam dobra ziemia, która daje wysoki plon. Wokół takich miejsc można znaleźć dobre miejsca na pasieki.

Rozmawiałem z wieloma pszczelarzami w Polsce i większość z nich twierdzi, że jeśli w pobliżu płynie rzeka, to zbiory miodu w tych rejonach bywają dwa razy większe niż w innych.

Miałem pasiekę, którą odstąpiłem innemu pszczelarzowi. To miejsce było dla mnie za daleko. Było tam kiedyś jezioro, które osuszono, a ziemię zaczęto uprawiać. W tamtym rejonie zbiera się po 50 kg miodu i więcej, a jeszcze 10 kg zostawiasz pszczołom na zimę. W najlepszych rodzinach zbiory bywają dwa, czasem trzy razy większe – oczywiście takich rodzin nie ma zbyt wiele. A w okolicy jak ta, w której jesteśmy, cieszysz się, jeśli zbierzesz połowę tego miodu.

Przejdźmy teraz do kwestii współpracy w rejonie Hallsberg – to jest temat, który mnie najbardziej interesuje. Myślę, że Twoim największym dokonaniem było skłonienie pszczelarzy do współpracy. Dla mnie to nawet większe osiągnięcie niż uzyskanie pszczół odpornych, ponieważ to drugie udało się zrealizować w różnych rejonach świata. Pszczelarze są indywidualistami – nie chcą współpracować. Jak Tobie się udało skłonić ich do współpracy?

Nie sądzę, żebym doświadczał tego, o czym mówisz, w naszym stowarzyszeniu. Jesteśmy przyjaciółmi, dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami, mamy udane spotkania itd. Ale trochę było tak wcześniej. Tak, wiele osób ma trudności z dzieleniem się. Na pewno są różne sytuacje, różne koła i stowarzyszenia lokalne. W czasie mojej selekcji odpornych pszczół na pewnym etapie zdałem sobie sprawę, że wprowadzenie pszczelarstwa całkowicie pozbawionego stosowania leków będzie trudne, jeśli nie włączę w to moich sąsiadów-pszczelarzy. Wszystko przemyślałem i zacząłem od nawiązania kontaktu z najbliższym sąsiadem, który miał 100 rodzin. Ja miałem wtedy 150. Powiedziałem mu: „Dam ci matkę, myślę, że możesz uważać ją za dobrą reproduktorkę. Dostaniesz ją za darmo, jeśli mi obiecasz, że odchowasz od niej kilka matek”. On zaakceptował te warunki. Po sezonie zapytałem go, ile matek wyhodował. Powiedział, że wymienił aż 53 królowe z własnej pasieki na jej córki. Potem zacząłem współpracować z innym sąsiadem – był właścicielem 150 rodzin. Umówiliśmy się tak, że on pomoże mi w hodowli matek w mojej pasiece, ale potem będzie mógł zabrać ich tyle, ile chce, albo jeśli będzie wolał, zabierze mateczniki „na wygryzieniu”. Z tymi dwoma pszczelarzami „opanowaliśmy” dość duży teren, na którym zaczęły się pojawiać nasze dobre trutnie.
Kilka lat później całkowicie porzuciłem leczenie pszczół. Myślę, że bez tej współpracy byłoby to o wiele trudniejsze, choć nie mogę powiedzieć, że byłoby to niemożliwe – po prostu tego nie wiem. Wiesz, najgorsze matki trzeba wymienić z różnych powodów, na przykład mogą źle czerwić. W niektórych rodzinach może być zbyt dużo larw chorych na grzybicę wapienną czy po prostu niemających wystarczająco dobrej odporności na warrozę i pojawia się dużo bezskrzydłych pszczół (porażonych wirusem DWV), co powoduje ich słaby rozwój. Jeśli nie współpracowałbym z pszczelarzami, więcej byłoby tych matek, które nie mogłyby przekazywać potomstwu cech odporności, trzeba by było je zastąpić innymi. Skuteczność przekazywania odporności nowym pokoleniom zależy od tego, jakich masz sąsiadów i ile masz rodzin produkujących trutnie. Współpraca w tym celu jest bardzo korzystna – i wiem, że to działa.

Znam wielu pszczelarzy i większość z nich to są naprawdę mili ludzie, troszczący się o dobrostan swoich pszczół. Nie twierdzę, że oni nie chcą postępu w hodowli. Moje doświadczenia pokazują jednak, że nie chcą współpracować – właśnie dlatego zastanawiam się, jak do nich dotrzeć i przekonać o celowości takiej współpracy.

Zacznij od jednego. Nie od zarządu stowarzyszenia, ale konkretnego pszczelarza. To może być twój sąsiad, może to być pszczelarz w innym miejscu, który akurat ma odizolowaną pasiekę. Celem musi być stworzenie obszaru, który będzie można później poszerzać i odizolować w sposób wystarczający, aby się rozwijać, gdzie będą dominować trutnie pochodzące z waszych rodzin.
Te trutnie nie muszą dominować w 100 proc. Wielu pszczelarzy twierdzi, że zagrożeniem dla takiej hodowli może być sytuacja, kiedy matki będą kopulować z jednym „złym” trutniem. Moim zdaniem to nie jest prawda. Matki mogą kopulować nawet z 40 trutniami, średnio 20 – niektóre z mniejszą liczbą, inne z większą. Jeśli nawet założymy, że będą kopulować z dwudziestoma, a pięć z nich to będą te „złe”, to przecież piętnaście będzie dobrych.

Nie musi być idealnie, musi być wystarczająco dobrze.

Dokładnie tak – i jest duża szansa, że matki-córki będą pochodziły od dobrych trutni. A jeśli matka otrzyma nasienie od większej liczby kiepskich trutni i rodzina nie będzie wystarczająco dobra, to po prostu trzeba będzie ją wymienić. Ale uważam, że takich przypadków nie będzie dużo i nie będzie to wymagało dużego nakładu pracy.

Z badań naukowych wynika, że już sama różnorodność genetyczna wewnątrz rodziny pomaga w walce z chorobami i szkodnikami. Tak więc nie musisz nawet mieć naprawdę dobrych trutni, trzeba po prostu mieć różnorodne pszczoły – i niektóre z nich będą wystarczająco dobre.

Tak. Inną rzeczą, którą zrozumiałem, jest to, że przykładaliśmy zbyt dużą wagę do odizolowanych trutowisk. Jeśli będziemy mieć tam tylko kilka rodzin, w których przykładowo czerwią siostrzane matki, to może tam być zbyt mała zmienność genetyczna. Z każdym pokoleniem mogą się nasilać problemy. Zauważyliśmy, że gdy korzystaliśmy z odizolowanych trutowisk, żywotność pszczół była mniejsza. Kiedy natomiast mieliśmy już wystarczająco dużo dobrych matek, od których zaczęliśmy wychowywać trutnie, powstałe rodziny i nowe matki były o wiele lepsze, żywotniejsze. Wtedy gdy wszystkie stały się takie, mogliśmy do dalszej selekcji wybierać materiał z uwzględnieniem innych cech, na których nam zależało.
Dodam, że gdy wysłaliśmy matki w inne miejsca i tam wychowywano ich córki, które kopulowały z lokalnymi trutniami, to rodziny nadal zachowywały te cechy na wystarczająco dobrym poziomie. Kiedy więc mówią, że do stabilizacji potrzebny jest chów wsobny, myślę, że w pewnym sensie tak, ale taka stabilizacja jest trwała może przez kilka pokoleń, a potem mogą się pojawić problemy. Może kumulować się coraz więcej złych cech. Kiedy prowadzisz selekcję, mając do dyspozycji jako trutowisko odpowiednio duży teren i masz dobre trutnie, a cały czas eliminujesz te złe, to otrzymasz bardziej stabilny, dobry wynik.

No tak, ale by to osiągnąć, trzeba albo nawiązać współpracę, albo samemu mieć co najmniej 1 tys., a może 2 tys. rodzin, co zazwyczaj jest zupełnie niemożliwe.

Nie wiem, jaki jest limit liczby rodzin, ale przy rozszerzaniu współpracy w końcu będzie ona wystarczająca.

No cóż, to też zależy od warunków środowiskowych, prawda? Jestem pewien, że w polskich warunkach, przy tak dużej populacji pszczół, musiałoby być więcej rodzin, aby zdominować jakiś obszar. A jeśli napszczelenie jest mniejsze, to wystąpi też mniej problemów wynikających z transmisji chorób – patogenów i pasożytów. Prawdopodobnie im więcej pszczół w okolicy, tym więcej trzeba włożyć pracy, aby uzyskać pożądany efekt.

Tak, w takich warunkach sytuacja jest mniej idealna, jeśli można tak to ująć. Prawdopodobnie trzeba by wymieniać więcej matek każdego roku.

Czy możemy teraz porozmawiać przez chwilę o liczbach? Powiedziałeś, że masz teraz 65 rodzin, a będzie ich coraz mniej. Ilu pszczelarzy współpracuje i ile łącznie mają rodzin pszczelich? Chodzi mi tylko o oszacowanie, jak szeroka jest ta współpraca.

Nie tylko trzej wspomniani pszczelarze nie leczą pszczół. To są najwięksi w tym rejonie, ale są też tacy, którzy mają nawet po kilka uli i oni „wypełniają” ten obszar. Powiedzmy, że łącznie jest to ok. 15–20 osób. Szacuję, że współpracujemy na obszarze prostokąta wielkości ok. 15 na 20 km, na którym jest łącznie kilkaset rodzin, ok. 700. Przynajmniej tyle było przed poprzednią zimowlą.

I wszystkie to nieleczone rodziny?

Wszystkie.

To jest absolutnie wspaniałe.

Tak, to prawda. Ale są też inni, poza wspomnianym obszarem. Jest przykładowo kobieta niedaleko Åsbro – ona jest tam sama. Ma dwie pasieki po sześć, siedem rodzin. Obok, mniej niż kilometr od niej, jest pszczelarz, który stosuje leczenie. A ona ma trudności z zauważeniem jakichkolwiek roztoczy w swoich rodzinach – pszczoły nie mają żadnych problemów zdrowotnych. W tym roku miała większe straty (prawdopodobnie w związku z tą trudną zimą), ale przez trzy wcześniejsze lata nie zginęła żadna z jej rodzin.

No cóż, muszę powiedzieć, że zazdroszczę Wam, ale wiem też, że ten stan, który jest obecnie, wymagał inwestycji i ogromu pracy przez wiele, wiele lat.

Sam jestem zaskoczony, jak łatwo jest być dziś pszczelarzem – znowu! Podobnie jak przed czasem inwazji dręcza.

O, i bardzo miło to słyszeć. Bo wiesz, dręcz zdominował wszystkie tematy związane z pszczelarstwem.

O tak. Masz to cały czas w głowie. Obecnie jednak zorientowaliśmy się, że już nie musimy badać poziomu porażenia dręczem. To nie jest już priorytet. Układ odpornościowy jest teraz dużo lepszy w naszych rodzinach pszczelich. Przed wylotkami trzymam płyty wielkości 50 na 50 cm. Gdy jestem w pasiece za każdym razem sprawdzam, czy nie ma na nich pszczół bezskrzydłych. Pełzające porażone wirusem pszczoły mogą oznaczać potencjalne problemy. Jeśli jest ich więcej niż dwie, z reguły zalecam sprawdzenie poziomu porażenia – o ile chcesz mieć pewność, czy jest wysokie. Sprawdzam też jak wygląda gniazdo, czy rodzina rozwija się normalnie. Na tej podstawie podejmuję decyzję. Obecnie, jeśli pojawia się problem i widzę zbyt wiele bezskrzydłych pszczół, już nie leczę rodziny. Znajduję i zabijam matkę, a jeśli rodzina jest wystarczająco duża, robię jej podział. Po tygodniu usuwam wszystkie mateczniki i daję im matecznik na wygryzieniu pochodzący z najlepszych rodzin. Młoda matka unasienia się w pasiece i… problem znika!

Oczywiście, problem znika, jeśli masz w pasiece odporny materiał genetyczny i dobre warunki.

Nie trzeba mieć koniecznie „idealnych” trutni. Trzeba wykorzystać matecznik pochodzący od dobrej reproduktorki.

W odporność trzeba zainwestować, wymaga to pracy. A widzę, że ludzie szukają prostych, krótkoterminowych rozwiązań. Jeśli w zbożu rosną chwasty, po prostu opryskujesz je pestycydem. Tak samo jest w przypadku pszczół: jeśli jest szkodnik, po prostu go zabijają. To rozwiązanie jest proste, a wygrywa krótkoterminowe podejście do ekonomii. Ludzie nie chcą inwestować, bo nie wiedzą, czy efekty przyjdą, jak długo trzeba będzie na nie czekać, jakie zasoby będą musieli zainwestować... Zawsze staram się przekonać, że na rozwiązaniu długoterminowym wszyscy skorzystamy. Czy mógłbyś to skomentować? Czy uważasz, że Twoja wieloletnia praktyka doprowadziła Cię tam, gdzie chciałeś być?

Cóż, tak naprawdę, na dłuższą metę nie mamy wyboru. Kontynuowanie obecnej praktyki leczenia to ślepa uliczka. Problemy będą się nasilać. Liczba zabiegów co roku będzie musiała być zwiększana. W końcu nie można już więcej leczyć w sezonie. Obecnie, już we wrześniu i październiku, właściwie leczone rodziny zaczynają ginąć – i nie będzie lepiej, będzie gorzej. Trzeba więc wystarczająco wcześnie zacząć podążać inną ścieżką, aby uzyskać pożądane rezultaty. W moim przypadku wreszcie uzyskałem takie wyniki, jakich chciałem, ale stało się to, kiedy przeszedłem na emeryturę i zmniejszyłem liczbę rodzin. Zajęło to wiele lat. W pewnym sensie można powiedzieć, że możesz być rozczarowany, ponieważ zajęło to tyle czasu, a nie zostało mi już tak wiele lat bycia pszczelarzem. Ale ja tak tego nie odczuwam. Czuję się usatysfakcjonowany. To ta chwila jest ważnym doświadczeniem, wiąże się z ważnymi uczuciami. Teraz żyję dobrym życiem. Nawet jeśli to miałoby być tylko na ten rok, to i tak było warto.

Rozpocząłeś swoją drogę – jeśli się nie mylę – 20 lat przed przybyciem dręcza. A większość ludzi „budzi się” po 40 latach obcowania z nim.

Wszystko zaczęło się od brata Adama i jego prac hodowlanych. Po raz pierwszy odwiedziłem go w 1983 roku, dowiedziałem się, jak on prowadził selekcję, i złapałem bakcyla hodowli. Zrozumiałem, jakie to jest ważne. On miał trochę inny cel niż my dzisiaj...

Brat Adam zaczął przecież prace po inwazji świdraczka pszczelego Acarapis woodi. Miał więc podobne doświadczenia jak my teraz z dręczem.

Tak, tak. Zrozumiał znaczenie selekcji przy poprawianiu pszczół. Interesowało go, jak różnorodność genetyczna wpływa na ich zdrowie. Podróżował po regionie śródziemnomorskim i tam znalazł najciekawsze pszczoły.

Czy nadal widujesz roztocze? Ja jestem pewien, że są, że nie znikną i będą z nami do końca pszczelarskiego świata. Pszczoły muszą po prostu trzymać je pod kontrolą.

Czasami tak. Okazjonalnie. Jeśli nie masz w ulu wystarczająco dobrej matki, albo masz sąsiadów, którzy takich nie mają, to niektóre z rodzin będą „zbierać” mnóstwo roztoczy z okolicy.
Naukowiec Tibor Szabo, Kanadyjczyk węgierskiego pochodzenia, stwierdził, że wystarczy selekcjonować tylko jedną cechę: produkcję miodu. Dobrze jest też selekcjonować temperament. Jednakże produkcja miodu łączy się z wieloma różnymi cechami.

No tak, ale pszczoły muszą same rozwiązywać swoje problemy. Jeśli pszczelarze będą rozwiązywali te problemy za nie – bo wtedy zbiory miodu będą większe – to będziemy mieli dokładnie to, co mamy w Europie Środkowej.

Tak, ale dziś rozmawiamy przecież o pszczołach bez leczenia – to ich dotyczy to, o czym mówię. Stephen Martin, emerytowany profesor z Anglii, badał co najmniej trzy duże populacje pszczół podgatunków europejskich, które nie są leczone. Pierwsza znajduje się na jednej z wysp Hawajów, druga na Kubie, a trzecia to duży obszar w Walii. Można długo dyskutować o tym, jak rozwinęła się odporność na warrozę w tych miejscach i pewnie będą różne zdania na ten temat, ale pewne jest, że istnieją duże populacje, które nie wymagają leczenia. A na Kubie nie ma afrykańskich podgatunków pszczół, tylko europejskie.

On badał też pszczoły na brazylijskiej wyspie Fernando de Noronha, na której jest niewielka populacja ok. 50 rodzin.

Tak. Dręcz został stwierdzony na Gotlandii w 1987 r. u pszczelarza Gustava Boberga, hodowcy włoskich pszczół Apis mellifera ligustica. W czerwcu, w czasie przeglądu bardzo dobrej rodziny reprodukcyjnej, zobaczył jakieś tajemnicze stworzenie chodzące mu po ręce. Nie wiedział, co to było. Zadzwonił na uniwersytet i do jego pasieki przyjechał jeden z profesorów. On potwierdził, że to dręcz pszczeli – Varroa. Oszacowali, że w ulach znajdowało się od 10 do 20 tys. roztoczy. Ale nie było tego widać po wydajności rodzin. One nie miały żadnych problemów zdrowotnych. Zadzwonili jednak na jeden z niemieckich uniwersytetów i zapytali: „Czy to jest niebezpieczne?”. „Tak” – odpowiedzieli. „Czy musimy leczyć?”. „Tak” – usłyszeli. Więc przeprowadzili leczenie. A potem... rodziny zaczęły ginąć. Dlaczego to zrobili? Cóż, o tym też można dyskutować. Ale interesujące jest to, co by się mogło wydarzyć, gdyby nie podjęli leczenia. To była wyspa – jak Kuba czy Hawaje. Moim zdaniem dziś, a nawet znacznie wcześniej, mielibyśmy populację wolną od leczenia na Gotlandii. Według mnie rezygnacja z kuracji to jedyne rozwiązanie długoterminowe. Dziś prawdopodobnie trzeba zaczynać w odosobnionych miejscach z dwiema, trzema rodzinami – zawozić tam najbardziej oporne pszczoły i po prostu przestać leczyć. Nie chodzi o to, żeby od razu rodziny były stuprocentowo odporne, ale żeby wyszukać te o najwyższych cechach odporności. Byłoby dobrze, gdyby w każdym takim miejscu znaleźć choć jedną rodzinę, rozmnażać te najlepsze, a najgorsze eliminować i zastępować tymi dobrymi. Na początek można zdobyć bardziej odporne matki od hodowców, którzy już zaczęli taką praktykę.

Ja patrzę na to dokładnie w taki sam sposób. Widzę jednak problem w przekonaniu ludzi, żeby też tak na to spojrzeli. Dla mnie to takie proste.

Tak, to jest proste.

Może dlatego wciąż jestem zaskoczony, zdumiony czy jakkolwiek to nazwać, że pszczelarze tego nie robią.

Cóż, oni nie chcą być tymi, którzy ponoszą koszty. Zarówno wyrażone w pieniądzu, jak i w ich pracy.

Ale już ponosimy te koszty – my wszyscy.

Cóż, oni tak nie uważają.

Jasne, okej (śmiech). Dziękuję za tę interesującą rozmowę.

Dziękuję. Może uda ci się zrobić z tego użytek i wzbudzić większe zainteresowanie pszczelarzy.



Cały wywiad oglądniesz na moim kanale YT. Zapraszam.


niedziela, 22 września 2024

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 3

We wrześniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się trzecia (ostatnia już) część mojego tekstu - część traktująca o współpracy, a raczej o jej - w sumie - słabych wynikach, małym rozwoju i niewielkich nadziejach na przyszłość... Niewielkich, bo... cóż, skoro do tej pory tak mało się działo, czy można mieć nadzieję na zmianę? Czy wreszcie środowisko pszczelarskie (zwłaszcza hodowcy i naukowcy) zaczną się budzić ze swoistego letargu? Na razie zaczynają mówić o tym, o czym od dekady apelujemy z naszego środowiska, aby mówili. O tym, o czym niektórzy naukowcy i hodowcy dyskutują od 2-3 dekad. Czy to wystarczy? Trudno powiedzieć. 

Choć nasze środowisko hodowców uważa się za "elitę pszczelarską" (sic!), to - według mnie (i to moje subiektywne zdanie - zupełnie brakuje tam ludzi z wizją, chcących coś zmienić na lepsze. Realnie. Tak jak choćby wspomniani w tym artykule Erik Österlund czy Ralph Büchler. Nie widzę ludzi tego pokroju w naszym polskim światku "elity" (sic) pszczelarskiej. Widzę ludzi, którzy nawet nie są reaktywni, bo jeśli byliby reaktywni, to co najmniej od 2, 3 dekad powinni... nomen omen... reagować. Tak choćby, jak reagowali hodowcy czy naukowcy niemieccy, czy skandynawscy. I znów (zastrzeżenie z części 1 tekstu) daleki jestem od twierdzenia, że tam problem rozwiązano. Są tam natomiast wzory do naśladowania, których w Polsce wciąż nie widać... Oby się to zmieniło, powtórzę się, moje nadzieje na to raczej są małe...

Zapraszam do lektury.


O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 3.

Część 1
Część 2


Moje dotychczasowe doświadczenia w kontaktach z pszczelarzami prowadzą do jednego wniosku: wyjątkowo nie są oni zainteresowani współpracą w zakresie selekcji pszczół odpornych na warrozę.

Szerszenie azjatyckie a sprawa polska

W niektórych rejonach Europy Zachodniej inwazja szerszenia azjatyckiego (Vespa velutina) przysparza ogromnych problemów lokalnym pszczelarzom. W przeciwieństwie do rodzimych gatunków, szerszeń ten nie zadowoli się pojedynczymi pszczołami, złowionymi przed wylotkiem. Przed dokonaniem inwazji przedstawiciele Vespa velutina najpierw wysyłają zwiadowców w poszukiwaniu pszczelich gniazd, a po ich znalezieniu organizują swoisty rajd: grupa szerszeni wlatuje do ula i całkowicie niszczy rodzinę. W niektórych lokalizacjach drapieżniki dziesiątkują całe pasieki. Ten agresywny gatunek uznawany jest za groźny również dla człowieka. W związku z tym niektórzy pszczelarze, a także przedstawiciele lokalnych władz, wspólnie podejmują działania mające na celu wyszukanie i zniszczenie gniazd szerszenia. Kto wie, być może wkrótce i my będziemy mierzyć się z tym zagrożeniem. Tematem moich rozważań nie jest jednak sam azjatycki owad, a współpraca między właścicielami pasiek. Większość środowiska pszczelarskiego wychodzi z założenia, które można podsumować słowami: „jak się wszyscy weźmiemy do pracy, …to zrobicie”. Bob Hogge, pszczelarz z wyspy Jersey (UK) podczas wykładu poświęconego inwazyjnemu gatunkowi szerszenia powiedział: „Jesteście pszczelarzami, a więc ostatnią rzeczą, jaką chcecie robić, to współpracować”. I chociaż jego uwaga nie dotyczyła wspólnego działania mającego służyć zwalczaniu inwazji dręcza pszczelego, stanowi trafne podsumowanie podejścia środowiska pszczelarskiego do tego zagadnienia.

Nieskuteczne próby, czyli Bartłomiej „Nic nie mogę” Maleta

Przez blisko dekadę, wspólnie z nieliczną grupą przyjaciół i znajomych, próbuję przekonać pszczelarzy do słuszności koncepcji długofalowego rozwiązania problemu warrozy. Można to zrobić na dwa, sposoby – albo przez systemowy dobór hodowlany (selekcję pszczół prowadzoną przez większość pszczelarzy przy stopniowej, systematycznej rezygnacji ze stosowania tzw. chemii), albo przez dobór naturalny (naturalnej selekcji pszczół), czyli pozostawienie rozwiązania problemu naturze.

Obie z wymienionych metod mają wady i zalety. Pierwsza wymaga edukacji pszczelarzy i jest pracochłonna (chociaż w ciągu dekady lub dwóch z pewnością zmniejszyłaby nakłady pracy, jakich wymaga zwalczanie inwazji dręcza). Druga natomiast – zdecydowanie łatwiejsza, szybsza i skuteczniejsza – jest z kolei nieatrakcyjna i kosztowna. Na pewno jednak obie metody dałoby się wdrożyć w sposób, który pozwoliłby zachować dochód z pasiek. Żadne z rozwiązań nie zadziała jednak, jeśli będzie praktykowane wyłącznie przez pięć czy dziesięć osób, na blisko sto tysięcy pasieczników, w stu czy dwustu rodzinach pszczelich, na ponad dwa miliony żyjących na terenie kraju.

Moje dotychczasowe próby przekonania pszczelarzy do przeprowadzenia selekcji zakończyły się fiaskiem. Grupie, która robiła to wraz ze mną, udało się nakłonić do współpracy jedynie kilka osób. Jest to o tyle frustrujące, że założenia proponowanego rozwiązania są może pracochłonne, ale proste. Niestety, z przyczyn społecznych i ekonomicznych jego wdrożenie wydaje się niemożliwe. A wystarczyłoby, gdyby każdy pszczelarz przeznaczył kilka wieczorów na zdobycie wiedzy na temat selekcji pszczół, a dodatkowo poświęcił piętnaście do trzydziestu minut w ciągu roku (na każdą rodzinę) na ocenę stopnia porażenia owadów przez dręcza. Następnie, by każdy z nich dostosował sposób leczenia rodzin do uzyskanych w trakcie oceny wyników i przez kilka kolejnych lat wybierał właściwy materiał do dalszej hodowli. Okazuje się jednak, że moje oczekiwania są chyba nazbyt wygórowane.

Jeden na dwie dekady

W tym miejscu przytoczę anegdotę, którą usłyszałem w jednym z podcastów poświęconych katastrofie klimatycznej i ochronie środowiska. Odcinek dotyczył tzw. rolnictwa węglowego, polegającego – w dużym uproszczeniu – na bezorkowej uprawie ziemi. Jeden z gospodarzy uprawiających rolnictwo węglowe przez kilkadziesiąt lat próbował dzielić się doświadczeniami z lokalną społecznością. Przekonywał innych, że w tzw. „dobrych latach” ma mniejsze zbiory niż sąsiedzi, z kolei jego działalność jest odporniejsza na ekstremalną pogodę (np. susze). Dzięki temu w „latach średnich”, a na pewno w „najgorszych”, osiąga znacznie lepsze wyniki. Rolnik podkreślał również, że jego praktyka ma mniej szkodliwy wpływ na środowisko i ekosystem, jest bardziej przyjazna dla zwierząt hodowanych, pochłania węgiel (CO2) z powietrza i pomaga zachować wilgoć w glebie. Dodatkowo wymaga mniejszych nakładów pracy i generuje niższe koszty, co powoduje, że jest bardziej dochodowa. Po dwudziestu latach jeden z jego sąsiadów oznajmił, że przekonany argumentami, zaczął uprawiać rolnictwo węglowe, dzięki czemu osiągnął lepsze efekty. W podsumowaniu bohater podcastu stwierdził: „Jeśli chcemy, aby zmiana była realna, potrzebujemy zdecydowanie lepszej skuteczności w nakłanianiu do słusznych rozwiązań niż przekonanie jednej osoby na dwie dekady...”.

Fort-Knox

Aby przekonać środowisko pszczelarskie do prowadzenia selekcji oraz do współpracy, podejmuję zróżnicowane działania. Współtworzę grupy pszczelarskie, w których dzielimy się wiedzą i organizujemy pracę. Efektem wymiany naszych spostrzeżeń jest nieformalny projekt „Fort Knox” (www.bees-fortknox.pl), którego nazwa pochodzi od bazy wojskowej w USA, gdzie władze federalne przechowują rezerwy złota. Sam projekt polega na nieodpłatnym dzieleniu się odkładami z rodzin pszczelich, niepoddawanych przeciwwarrozowym kuracjom. „Fort Knox” realizowany jest od 2015 roku. Od tego czasu nigdy nie utraciliśmy wszystkich rodzin. Mimo że co roku straty są duże, zawsze udaje się nam odbudować niemal cały stan wyjściowy rodzin przeznaczonych przez nas na potrzeby projektu. Jak każda koncepcja, również i ta nie jest pozbawiona wad, chociażby związanych z logistyką (tworzenie odkładów i ich transport). Nadal jednak głównym problemem w jej realizacji pozostaje niechęć pszczelarzy do współpracy „na cudzych” warunkach. Każdy pszczelarz to indywidualista. Chętnie podzieli się pszczołami czy wiedzą, ale nie pozwoli, by ktoś inny decydował, jak ma prowadzić własną pasiekę. Realizacja projektu opiera się na zaufaniu i dobrej woli. Nie obowiązują tu sztywne zasady, wszystkie reguły ustalamy wspólnie, i nikt nikogo nie kontroluje.

Współpraca lokalnej społeczności pszczelarskiej, np. w ramach koła pszczelarskiego, z pewnością zapewniłaby lepszą realizację projektu. Nie stanie się to jednak, gdy w projekcie uczestniczy w kraju wyłącznie kilkanaście osób. Nie dość, że powoduje to problemy logistyczne, to w rezultacie zniechęca do niej pasieczników. Im mniej osób jest zainteresowanych udziałem w projekcie i im bardziej pasieki są oddalone od siebie, tym słabsze będą efekty selekcji pszczół, ponieważ wówczas odkłady muszą być przewożone na duże odległości, do nowych środowisk. Pszczelarze natomiast rezygnują z uczestnictwa w projekcie, gdy nie dołączają do niego kolejni właściciele okolicznych pasiek. Bez zaangażowania liczniejszej grupy osób, nie uda się zrobić kroku naprzód.

Warunki współpracy


Lokalne projekty selekcji można realizować w każdej pasiece, i zawodowej, i amatorskiej, bez względu na cel, jaki prześwieca jej właścicielowi – czy jest nim wysoka produkcja miodu i innych produktów pasiecznych, czy sprzedaż matek, odkładów, czy zapylanie własnych upraw, czy też chęć obserwowania pszczół. Oczywiście, trudniej będzie znaleźć płaszczyznę porozumienia w przypadku, gdy pszczelarz dąży do zgromadzenia wszystkich dostępnych podgatunków pszczół w swojej pasiece, sprowadzając co roku ich nowe linie z najdalszych zakątków świata.

Na początku współpracy przy selekcji pszczół odpornych powinno zdefiniować się cel i określić czynniki sprzyjające jej oraz te, które ją utrudniają. Z kolei dwie podstawowe zasady skutecznej selekcji, tj. leczenie tylko rodzin, które tego potrzebują oraz dobór materiału do rozmnażania spośród pszczół, które najdłużej nie wymagały zabiegów przeciwwarrozowych, mogą z powodzeniem realizować wszyscy pszczelarze, zarówno ci, którzy utrzymują trzy pnie, jak i ci mający ich trzydzieści, czy nawet trzy tysiące.

Współpraca w kole

Próbę zorganizowania wspólnej selekcji pszczół w celu ich większego uodpornienia się na roztocza V. destructor podjąłem również w kole, do którego należę. Nigdy nie ukrywałem, że nie leczę własnych pszczół, co skutkuje utratą dużej liczby rodzin i zbiorem małej ilości miodu. Nie próbowałem też przekonywać innych, że po to by nastąpił postęp w hodowli pszczół odpornych, wszyscy powinni zaprzestać leczenia. Dzieliłem się natomiast swoim lokalnie selekcjonowanym materiałem, prosząc przy tym, żeby nie wycinano plastrów z czerwiem trutowym w rodzinach, w których poddane zostały podarowane przeze mnie matki. Nigdy nie twierdziłem również, że posiadam pszczoły odporne, bo nie posiadam. Zawsze natomiast podkreślam fakt, że pszczoły pochodzące z pasieki, w której od lat nie są wykonywane żadne zabiegi przeciwwarrozowe, mogą cechować się (choć wcale nie muszą) wyższym poziomem odporności na dręcza i/lub inne patogeny niż przeciętna populacja. Proponowałem również wspólne wypracowanie procedury pomocnej podczas wyszukiwania rodzin o podwyższonej odporności, co pozwoliłoby ograniczyć zabiegi lecznicze. Moje propozycje nie spotkały się jednak z aprobatą.

Pszczelarze nie są zainteresowani


Od czasu, gdy wszystkie moje próby okazały się bezskuteczne, uznałem, że pszczelarze nie są zainteresowani rozwiązaniem problemu warrozy. Sporą odpowiedzialność za to ponosi środowisko naukowe, które przywiązuje zbyt małą wagę do selekcji pszczół. Niedawno w jednym z artykułów popularnonaukowych przeczytałem, że: „Pszczoły nie walczą z pasożytem (a przynajmniej nie walczą skutecznie), ponieważ nie są do tego przystosowane ewolucyjnie”. Wobec takiej opinii wygłoszonej przez naukowców, trudno przekonywać pszczelarzy, że powinni selekcjonować pszczoły. W wielu regionach świata owady te dobrze radzą sobie z pasożytami (ponieważ są do tego doskonale przystosowane ewolucyjnie). Nie robią tego w naszym regionie, ponieważ warunki, w jakich przebywają, prowadzą do uzjadliwienia się patogenów. Pszczelarze natomiast robią wszystko, by nie ujawnić ewolucyjnych przystosowań pszczół w rodzimych populacjach. Może ktoś w końcu zdoła przekonać ich do działania, gdy zrozumieją, że zależy to wyłącznie od nich samych.

Najlepiej przygotowany na świecie, czyli Erik „Wszystko Mogę” Österlund

Na koniec przytoczę kilka bardziej optymistycznych faktów. Zacznę od przykładu, w którym długoletnia selekcja i współpraca pszczelarska przyniosły pozytywne efekty. Mam na myśli grupę pszczelarzy skupionych wokół Erika Österlunda, zamieszkujących okolice szwedzkiego miasta Hallsberg.

Erika Österlunda nazywano dawniej pszczelarzem „najlepiej na świecie przygotowanym na nadejście Varroa”. Nie czekał on bezczynnie na pojawienie się roztoczy w jego pasiece. Działania przygotowawcze podjął kilka dekad wcześniej! Wiedział bowiem, że gdy dręcz pszczeli pojawił się na kontynencie europejskim, jego dotarcie do Szwecji będzie tylko kwestią czasu. Już w latach 80., a może i wcześniej, wiedziano, że zafrykanizowane pszczoły są odporne na warrozę. Hodowca udał się więc wraz z innymi pszczelarzami (ze Szwecji i Holandii) w 1987 roku do Kenii, w rejon góry Elgon, gdzie pozyskał materiał genetyczny lokalnego podgatunku A.m. monticola, a od pszczelarza z Niderlandów również A.m. sahariensis. Skrzyżował geny obydwu podgatunków z pszczołami Buckfast, uzyskując w ten sposób pszczołę linii „Elgon”, której krzyżówki można kupić również w Polsce. Przez ostatnie blisko cztery dziesięciolecia pszczoły te przystosowały się do lokalnych warunków.

Roztocz dotarł do Hallsberg blisko dwie dekady później. Österlund tym czasie nie próżnował – m.in. osadzał własne rodziny pszczele na węzie z tzw. małą komórką, sprzyjającą ujawnieniu się niektórych cech pszczół, zwiększających ich odporność. Dodatkowo wysyłał matki różnych linii w miejsca, do których inwazja dręcza już dotarła (do południowej Szwecji, na Gotlandię, do Niemiec) i na podstawie informacji o stanie rodzin, do których zostały poddane, prowadził selekcję we własnej pasiece. Sądził, że w ten sposób wyhodował pszczoły odporne na warrozę, a inwazja dręcza nie będzie już dla nich zagrożeniem. Przyznał jednak, że się pomylił. Z chwilą pojawienia się pasożyta, rodziny pszczele zaczęły słabnąć. Udało mu się uratować połowę z nich tylko dlatego, że odpowiednio wcześnie przeprowadził kurację.

Współpraca w Hallsberg


Metody selekcji pszczół stosowane przez Erika Österlunda opisałem w jednym z poprzednich artykułów („Pszczelarstwo”, 2020, 8 - https://pantruten.blogspot.com/2020/08/ogolnopolski-plan-selekcji-pszczo.html). Polegają one w dużej mierze na leczeniu rodzin wyłącznie wtedy, gdy tego wymagają oraz na konsekwentnym rozmnażaniu tych, które najdłużej pozostają bez leczenia.

Erik Österlund próbował współpracować z pszczelarzami od momentu, gdy podjął prace hodowlane. Dzielił się materiałem genetycznym, zbierał informacje, które wykorzystywał później podczas planowania hodowli. Następnie zaczął namawiać lokalnych pszczelarzy do wspólnej selekcji. Początki były trudne – udało mu się przekonać tylko kilku z nich. W miarę upływu czasu, gdy efekty wspólnej pracy zaczęły być widoczne, przybywało również zainteresowanych.

Szwedzki sukces


Szwecja jest pod pewnymi względami bardziej przyjazna dla pszczół niż Polska – napszczelenie jest tam mniejsze, a zmiany klimatyczne mniej dotkliwe. Zimy bywają dłuższe, z kolei sezon pasieczny krótszy, przez co uprawianie pszczelarstwa może być trudniejsze. Niemniej w Szwecji selekcja i utrzymanie pszczół odpornych przyniosły lepsze efekty niż w naszym kraju (kilka ośrodków w Skandynawii osiągnęło na tym polu naprawdę duże sukcesy). Nie jest to jednak region, w którym pszczoły utrzymywane w reżimie nowoczesnej gospodarki pasiecznej radzą sobie z zachowaniem odporności.

Współpraca pszczelarzy przyniosła w Hallsberg znakomite rezultaty. O ile w pierwszym okresie po inwazji dręcza sytuacja była analogiczna do panującej w Polsce, o tyle z czasem, dzięki wdrożeniu selekcji Erik Österlund mógł zmniejszać liczbę kuracji. Przez cały okres prowadzenia selekcji u pszczelarzy, którzy utrzymywali pszczoły Elgon i leczyli je interwencyjnie, straty rodzin nie przekraczały 5–10 proc. Pszczelarze, którzy wcześniej zaniechali leczenia rodzin, tracili ich znacznie więcej, a bywało, że ci którzy prowadzili chów nieselekcjonowanych pszczół innych podgatunków – niemal wszystkie.

Erik Österlund ostatnie kuracje w swojej pasiece wykonał w 2020 roku. Leczył wówczas około 20 proc. utrzymywanych rodzin bardzo niską dawką leku (jeszcze dwa, trzy lata wcześniej było to około 50 proc. stanu pasieki). Od 2021 roku, po dwunastu lub trzynastu latach od momentu pojawienia się inwazji dręcza, zaprzestał leczenia pszczół. Od tego czasu każdego roku niepokojące objawy obserwuje jedynie w kilku rodzinach, a obecnie nie poddaje ich kuracji, tylko wywozi na najbardziej odizolowane pasieczyska. [Erik posiada, a przynajmniej posiadał takie pasieczysko – dziś jednak, jak sam twierdzi – raczej wymienia matkę, dzieli rodzinę na odkłady, podając im matecznik na wygryzieniu. Po pojawieniu się nowej matki najczęściej problem „znika” - przypis aut.] Czasem rodziny przeżywają, czasem giną. Poziom strat w jego pasiece – pomimo całkowitego zaprzestania kuracji – utrzymał się na wcześniejszym poziomie. Nadal nie przekracza 10, a często nawet 5 proc. posiadanych rodzin. W 2023 roku stracił ich tylko sześć (na ok. 90), przy czym trzy musiał zlikwidować z powodu straty matek w czasie zimowli. Najdłuższy okres, który rodziny przetrwały bez leczenia wynosi dziewięć lat (nie wykonywano w nich zabiegów od 2015 roku). Österlund wiruje średnio po kilkadziesiąt kilogramów miodu z ula (30–40), rekordzistki produkują nawet powyżej 100 kg. Kilku współpracujących z nim pszczelarzy utrzymuje po 100–200 rodzin pszczelich, nie stosując leków. Obecnie w rejonie Hallsberg stacjonuje około tysiąca wyselekcjonowanych rodzin, utrzymywanych przez kilkudziesięciu współpracujących ze sobą pszczelarzy, z których kilkunastu całkowicie zaprzestało wykonywania zabiegów kilka lat temu.

Od kilku lat Erik Österlund organizuje coroczne konferencje pszczelarskie w rejonie Hallsberg i wciąż zachęca innych do rozpoczęcia selekcji. Prelegentami podczas spotkań są praktycy, którzy nie stosują kuracji, a także naukowcy prowadzący badania w tym zakresie.
[Tekst o ostatniej konferencji przetłumaczyłem na stronę „Bractwa Pszczelego – patrz tu: https://bractwopszczele.pl/tlm/o3.html – przypis aut.]

Varroaresistenz 2033 – Polska

Jakiś czas temu dowiedziałem się o niemieckim projekcie pn. „Varroaresistenz 2033”, którego koordynatorem jest dr Ralph Büchler. Jego przywództwo napawa mnie optymizmem i nadzieją. Celem programu jest rozwój w Europie pszczelarstwa opartego na populacji pszczół odpornej na warrozę, co według założeń ma zostać osiągnięte do 2033 roku. Prace badawcze i hodowlane nad pszczołami odpornymi w Niemczech trwają nie od dziś. Doktor Büchler już kilka lat temu deklarował, że w pasiece instytutu badawczego w Kirchhein, uzyskał odporne i produktywne rodziny, a selekcja całej populacji wygląda bardzo obiecująco. Także kilku innych hodowców w tym kraju prowadzi od co najmniej 10 lat intensywne prace hodowlane, współpracując z ośrodkami badawczymi. Dysponują oni odpornymi (lokalnie) populacjami, składającymi się nawet z kilkuset rodzin. Niestety odporności pszczół tych populacji nie da się w prosty sposób przekazać innym poprzez wykorzystanie matek pszczelich. Miejsca, w których udało się odnieść sukces powinny stanowić dla innych pszczelarzy nie tylko bazę do zdobywania pszczół do rozpoczęcia własnej selekcji (bo chociaż trudno mówić o przeniesieniu odporności, to posiadają one cenne cechy), ale również źródło inspiracji i wiedzy. Wspomniany projekt zainteresował również Polaków. Kilka osób, w tym troje polskich naukowców, rozpoczęło współpracę w ramach „Varroaresistenz 2033 – Polska” mającą bazować m.in. na doświadczeniach koleżanek i kolegów z Niemiec. Projekt jest obecnie na etapie tworzenia struktur i założeń.

Krajowe publikacje, dotyczące Varroaresistenz 2033 – Polska (aktywny profil w mediach społecznościowych), koncentrują się przede wszystkim na odejściu od stosowania tzw. chemii, dla której alternatywą mają być biotechniczne metody ograniczania populacji dręcza. To może być krok naprzód, który przyczyni się do poprawy jakości produktów pszczelich i zmniejszenia zanieczyszczenia substancjami toksycznymi środowiska życia pszczół. Nie da się wykluczyć, że taka praktyka może spowodować ewolucję patogenów w kierunku spadku ich zjadliwości, z powodu zmniejszenia presji substancji toksycznych.

Co dalej?


Dalej oczekuję rozwoju sytuacji, czyli informacji o: stosowanych metodach selekcji; kanałach przekazywania wiedzy na temat praktyki oraz dystrybucji selekcjonowanego materiału genetycznego; warunkach organizacji pasiek i całej gospodarki. Najbardziej interesuje mnie jednak, jak koordynatorzy projektu chcą zachęcić pszczelarzy do współpracy i jakie metody zastosują w edukacji. Patrząc na własne, niezbyt imponujące efekty zachęcania pszczelarzy do takich działań, mógłbym się z pewnością wiele nauczyć. Jak na razie – niestety – nie dotarłem do informacji na ten temat.

Czasu jest niewiele. Wszystkie prace prowadzone dotychczas na świecie wskazują, że ukształtowanie odpornej lokalnej populacji trwa co najmniej 10 lat (przy pełnym zaangażowaniu w prowadzenie selekcji lub w warunkach środowiskowych korzystniejszych niż panujące w Polsce). O ile osiągnięcie celu projektu w Niemczech uznaję za możliwe, uzyskanie tych samych celów w kraju do 2033 roku wydaje się mało prawdopodobne. W Polsce brakuje bowiem odpornych lokalnie populacji, które już dziś mogłyby stanowić źródło dobrego materiału do dalszej selekcji. Mimo wszystko chciałbym wierzyć w to, że projekt będzie przełomowy, chociażby ze względu na zaangażowanie się w jego realizację środowiska naukowego. Mam nadzieję, że pogląd na inwazję dręcza zupełnie się zmieni – wykładowcy za najważniejsze działanie uznają selekcjonowanie pszczół, którym dręcz nie będzie wreszcie straszny, a nie te, które mają sprawić, aby wiosną w rodzinach nie było ani jednej samicy Varroa.

Zapytany o największe wyzwania w hodowli pszczół odpornych na warrozę dr Büchler odpowiedział: „Prawdziwym wyzwaniem jest przekonanie pszczelarzy do wprowadzenia zmian. (…) Wszystko, czego teraz naprawdę potrzebujemy, to zmiana świadomości, nowy sposób myślenia, aby pszczelarstwo miało przyszłość (...)”.

niedziela, 15 września 2024

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 2

W sierpniowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się druga część mojego tekstu omawiającego problemy pszczelarstwa. Tym razem o propagandzie i bee-washingu, które - moim zdaniem - odpowiadają za przynajmniej pewną część problemów z jakimi mierzy się nasze środowisko. 


Część 1

O zdrowiu pszczół, problemach pszczelarstwa i współpracy przy hodowli pszczół odpornych – cz. 2

Za brak działań, które pozwoliłyby na lepsze przystosowanie się pszczół do bieżących zagrożeń (warrozy, ubożenia pożytków, zmian klimatycznych) odpowiada niewłaściwie prowadzona edukacja oraz swoista propaganda, którą podtrzymuje, a może wręcz kreuje, środowisko pszczelarskie. Dotyczy ona m.in. pszczelich produktów, przede wszystkim miodu. Jest on niewątpliwie smaczny, ale w jego skład wchodzą przecież głównie cukry (które wcale nie są zdrowe!) i woda. Wartościowe substancje stanowią nie więcej niż kilka procent. Należy mieć na uwadze także to, że nierzadko produkty oferowane jako „miód” są pozbawione tych dobroczynnych związków (np. w wyniku niewłaściwej obróbki czy zwykłego oszustwa – miód od dawna znajduje się na czele listy najbardziej fałszowanych produktów spożywczych). Według mnie bardziej wartościowe są pierzga i mleczko pszczele – produkty te nie są jednak zbyt popularne (w każdym razie o wiele mniej niż na to zasługują). Podkreślając cenne właściwości miodu, przedstawia się dane sugerujące, że spożywamy go za mało (zarówno w Polsce, jak i całej UE). Stanowi to uzasadnienie dla sprowadzania – niestety często niskiej jakości – miodów z zagranicy. Takie działania powodują nawarstwienie problemów pszczelarskich. Po pierwsze, rośnie popularność pasiecznictwa, co w wielu regionach prowadzi wręcz do przepszczelenia. Z jakiegoś powodu uznaje się, że remedium na zbyt małe spożycie miodu jest dalsze zwiększanie liczby rodzin pszczelich. Natomiast znane mi dane wskazują, że chociaż przez ostatnie kilkanaście lat liczba rodzin wzrosła dwukrotnie, daleko jest do podwojenia produkcji miodu. Po drugie, intensyfikowane są metody chowu pszczół (np. podgrzewanie wiosną, zasilanie i łączenie rodzin, nadużywanie zabiegów ograniczających ilość pasożytów), pod presją których owady mają być bardziej produktywne. Po trzecie, modyfikacja kierunku hodowli pszczół zmienia materiał genetyczny całej populacji. Pszczelarze wymuszają bowiem na hodowcach, aby ci dostarczali im coraz bardziej wydajne krzyżówki pszczół. W związku z tym w dużych ilościach sprowadza się obce podgatunki i prowadzi eksperymenty hodowlane – pszczelarze rywalizują ze sobą w tworzeniu, jak to często określają, swoistego „zoo”.

Taka propaganda trwa w najlepsze w kraju, gdzie liczba rodzin pszczelich przypadających na 1 km2 jest jedną z większych w Europie (sądzę, że również na świecie), a zapewnienie pszczołom ciągłości naturalnych pożytków jest bardzo dużym problemem. I choć nawet w takich warunkach nierzadko możliwe jest pozyskanie względnie dużych ilości miodu, moim zdaniem dzieje się to kosztem (zbyt wysokim) zdrowia populacyjnego pszczół. Dlatego też w „latach tłustych” (lub w regionach z wyjątkowo dobrymi pożytkami) faktycznie produkujemy dużo miodu. Natomiast w „latach chudych” pszczoły cierpią głód, a olbrzymia użytkowa populacja pszczoły miodnej jest konkurencją nie tylko sama dla siebie, ale również dla dzikich zapylaczy. Należy podkreślić, że ostatnie lata nie są szczególnie miodne (przynajmniej w Polsce południowej, która jest jednocześnie najbardziej przepszczelona).

Przepszczelenie

W kraju tzw. przepszczelenie wciąż się nasila [Obecnie coraz częściej jednak podnoszone są głosy informujące o tzw. „kryzysie w pszczelarstwie”, skutkującym między innymi ograniczaniem liczby pasiek i pni w pasiekach. Z gospodarczego punktu widzenia to oczywiście złe wieści, ale z punktu widzenia długofalowej gospodarki zrównoważonej i zdrowia pszczół, to dobre nowiny – przypis aut.]. Trudno jednoznacznie określić, kiedy możemy mówić o tym zjawisku – w przypadku aspektu dotyczącego rywalizowania o pokarm wszystko zależy od bazy pożytkowej danego regionu. Są rejony, w których pojedyncze rodziny miałyby trudności ze zdobyciem pokarmu. Z kolei w innych miejscach nawet 10 i więcej rodzin nie stanowi dla siebie nawzajem konkurencji.

Odrębnym zagadnieniem jest sytuacja epizootyczna, od której zależy zdrowie owadów. Duże zagęszczenie rodzin sprzyja transmisji patogenów oraz zwiększaniu ich zjadliwości. Na podstawie analizy różnych przypadków uważam, że dla pszczół najkorzystniejsze są tereny, w których na 1 km2 przypada nie więcej niż dwie rodziny (według statystyk żaden region w Polsce nie spełnia tego kryterium). Takie warunki sprzyjają naturalnej ewolucji patogenów w kierunku łagodności za sprawą rzadszych wzajemnych kontaktów pszczół, a tym samym mniejszej tzw. poziomej transmisji patogenów, zgodnie z zasadą: im mniej rodzin w okolicy i większe odległości między nimi, tym większa szansa, że patogen, który zabije gospodarza, zginie wraz z nim, zanim zdoła przenieść się na innego żywiciela.

Na Kubie, gdzie populację pszczół tworzy ok. 200 tys. rodzin (średnio dwie rodziny na km2), kilka lat temu zaprzestano stosowania akarycydów. Uważa się ją za największą na świecie populację pszczół wywodzącą się z podgatunków europejskich odporną na warrozę . Większą bazę genetyczną odpornych populacji stanowią podgatunki afrykańskie – występują one zarówno na kontynencie afrykańskim, jak i w Ameryce Południowej. Obecnie podobny proces kształtowania się odporności pszczół na patogeny ma miejsce na Wyspach Brytyjskich (szacuje się, że populacja pszczół nie przekracza tam dwóch rodzin na km2) i w niektórych rejonach Skandynawii, zwłaszcza północnych. Gęstość populacji pszczół jest tam niższa i, choć warunki środowiskowe wydają się mniej sprzyjające, owady są jednak zasadniczo dużo zdrowsze. W Szwecji i Norwegii jest co najmniej kilka populacji, w których nie stosuje się żadnych kuracji.

Wobec powyższego populacja pszczół w Polsce powinna wynosić ok. 500 tys., a nie ponad 2 mln. Innymi słowy, średnia gęstość napszczelenia jest obecnie ok. czterokrotnie większa od tej, która wspierałaby samoistnie zachodzące naturalne procesy ekologiczne, sprzyjające wykształceniu koadaptacji pszczół, patogenów i dręcza pozwalającej na zaniechanie stosowania kuracji. Doktor Anna Gajda (SGGW) uważa, że dopuszczalne napszczelenie wynosi pięć pni na km2, a optymalnie – trzy. Obecnie na 1 km2 przypada średnio siedem i pół rodziny. W rzeczywistości napszczelenie jest nierównomierne – w północnych województwach utrzymywanych jest najczęściej średnio od trzech do pięciu rodzin na km2, a w południowo-wschodnich ponad 10 rodzin. Takie zagęszczenie wywołuje poważne problemy zdrowotne pszczół. Dochodzi do tego bezrefleksyjna walka z warrozą, która kształtuje zwiększoną zjadliwość patogenów przenoszonych także na dzikie zapylacze.

W USA jest ok. 3 mln rodzin pszczelich na obszarze ok. 30 razy większym od powierzchni naszego kraju. Nie znam aktualnych danych dla Rosji, jednak te sprzed ok. 10 lat wskazywały, że na tym obszarze jest niespełna 3 mln rodzin. Nawet przy założeniu, że duża część powierzchni obu tych ogromnych państw nie jest odpowiednia do rozwijania pszczelarstwa, różnice w gęstości populacji pszczół między tymi krajami a Polską i tak są oczywiste.

Utopia czy dystopia

Trudno wyobrazić sobie sytuację, w której „nagle” (np. w ciągu kilku lat) populacja pszczół w Polsce zmniejszyłaby się w wyniku świadomej decyzji pszczelarzy. Prawdopodobny jest natomiast scenariusz, w którym pszczelarstwo staje się nieopłacalne i o wiele trudniejsze (złe pożytki, trudności w utrzymaniu pszczół przy życiu, duża śmiertelność), co w konsekwencji prowadzi do zmniejszenia liczby pasiek zawodowych i ograniczenia chowu pszczół przez tzw. hobbystów. Zdecydowanie trzymam kciuki za to, aby populacja pszczół miodnych w naszym kraju nie tylko przestała rosnąć, ale wręcz aby znacząco się zmniejszyła (i to kilkukrotnie!). Nie chciałbym jednak, aby stało się to z powodu opisanego scenariusza [Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy – przypis aut. do wersji na bloga]. Oznaczałoby to bowiem, że stan środowiska w Polsce oraz sama kondycja pszczół ulegają dalszemu pogorszeniu.

[Nie znam obecnych danych statystycznych, ale z głosów, które pojawiają się w internecie, wydaje się, że ten proces już się zaczął – patrz powyżej. Dodam, że od napisania tego tekstu do jego publikacji upłynęło kilka miesięcy. Za zjawisko to pszczelarze w jakiejś części winią sprowadzanie miodów z Ukrainy. Moim zdaniem – jakkolwiek kryzys wydaje się całkowicie realny, a nawet spójny z przewidywaniami niektórych pszczelarzy – to przyczyny są zupełnie inne. Według oficjalnych statystyk nie sprowadzamy wcale więcej miodu z Ukrainy niż dawniej – a w niektórych latach jest go nawet mniej. Podawanie tej przyczyny jest – wg mnie – tylko i wyłącznie wynikiem bądź to narodowej/nacjonalistycznej, bądź antyukraińskiej, czy wręcz prorosyjskiej propagandy. Oczywiście, sprowadzanie tańszych miodów (czy innych produktów rolnych) może wpływać na ceny skupowe, ale jak już wspomniałem zjawisko nie nasila się, a w niektórych latach wręcz maleje. Moim zdaniem kryzys pszczelarski wywołany jest po prostu tym, że pszczelarstwo w Polsce w zmieniających się warunkach środowiskowych staje się zbyt mało opłacalne z uwagi na zbyt duże i rosnące koszty, które ponoszą pszczelarze przy utrzymaniu mniej więcej tej samej produkcji (tj. konieczność zwiększenia nakładów pracy w związku z nasilaniem problemu warrozy i/lub zwiększenie strat pszczół, pogarszanie pożytków lub konieczność wywożenia pszczół na pożytki, żeby zebrać racjonalne ilości miodu, zwiększenie kosztów cukru itp.). Dodatkowo na zjawisko może nakładać się presja klientów nie tylko na nie podnoszenie, ale i na obniżenie cen, co związane jest z wysoką inflacją w Polsce - przypis aut. do wersji na bloga]

Zastanawiam się, dlaczego liczba rodzin pszczelich na terenie Wysp Brytyjskich jest tak mała, w dodatku niższa niż w znacznej części regionów Europy kontynentalnej. Nie znam odpowiedzi na to pytanie – mam jednak swoją hipotezę. W latach 20. ub.w. na obszarze Wielkiej Brytanii pojawił się roztocz Acarapis woodi (świdraczek pszczeli), który wywoływał tzw. chorobę roztoczową. Populacja pszczół brytyjskich nie była na niego odporna, dlatego roztocz ją zdziesiątkował – twierdzono nawet, że cała populacja pszczół miodnych na Wyspach wyginęła. Nie było to prawdą – krzyżówki podgatunków z Europy kontynentalnej (np. pszczoły włoskie) były względnie odporne na roztocza. Nawet pszczoła środkowoeuropejska (brytyjski ekotyp Apis mellifera mellifera) przetrwała w niektórych enklawach. Być może tak gwałtowne załamanie populacji pszczół, której nie udało się szybko odbudować, a następnie II wojna światowa, która ukierunkowała aktywność społeczną i gospodarczą w zupełnie inną stronę, spowodowały, że zaniknęły tam tradycje pszczelarskie. Natomiast na terenie Europy kontynentalnej, pomimo znacznie większych zniszczeń wojennych, nie zostały one tak drastycznie zahamowane. Możliwe, że brak co najmniej jednego pokolenia pszczelarzy spowodował, że nie ma tam tradycji pszczelarstwa zawodowego, a zamiast tego rozkwita pszczelarstwo amatorskie skutkujące niewielkim napszczeleniem. Możliwe więc, że inwazja świdraczka przyczyniła się do tego, że dziś populacja pszczół miodnych na Wyspach Brytyjskich jest zdecydowanie zdrowsza niż ta na terenie naszego kraju, a być może wkrótce będzie ją można nazwać „odporną na warrozę”. Czy jednak – w świetle tej finalnie bardzo optymistycznej hipotezy – nie powinniśmy obawiać się, że przedstawiony czarny scenariusz może doprowadzić do podobnego załamania tradycji pszczelarskich w naszym regionie?

Te skrajne (choć wcale nie jedyne) przyczyny zmniejszenia populacji pszczół miodnych można byłoby zatem podzielić na utopijne (związane ze świadomą decyzją pszczelarzy o ograniczeniu liczby utrzymywanych pni dla zdrowia populacyjnego pszczół miodnych i dzikich zapylaczy) i dystopijne (zakładające, że smutna rzeczywistość wymusi na nas ograniczenie działalności pszczelarskiej lub wręcz całkowitą z niej rezygnację). Jednak być może wszystko pozostanie w stanie niemalże niezmienionym, być może sytuacja pogorszy się tylko nieznacznie lub wręcz sama się poprawi (np. w wyniku uzyskania przez pszczoły jakiegoś naturalnego mechanizmu odporności albo przystosowania się roślin miododajnych do zmian klimatycznych i tym samym poprawy bazy pożytkowej). Jedno jest pewne: przyszłość stanowi zagadkę.

Bee-washing

Przepszczelenie jest również rezultatem zjawiska określanego mianem bee-washing. Nazwa ta pochodzi od terminu green-washing (tłumaczonego jako ‘ekościema’ czy ‘zielone kłamstwo’ - a w pierwszej kolejności od brainwashing czyli 'prania mózgu') oznaczającego propagowanie działań pozornie proekologicznych, lecz w rzeczywistości niesprzyjających ochronie środowiska, a czasem wręcz dla niego szkodliwych. Działania te najczęściej podejmuje tzw. „biznes”, czyli wielkie międzynarodowe korporacje, ale również i mniejsze przedsiębiorstwa, które chcą uchodzić za dbające o środowisko. Terminu green-washing używa się także w odniesieniu do produktów, które pozornie miały być wytworzone zgodnie z zasadami zrównoważonego rozwoju i ochrony środowiska.

Bee-washing (co można przetłumaczyć jako „pszczela ściema”) łączony jest przede wszystkim z wprowadzeniem rodzin pszczoły miodnej do miast, czyli tworzeniem tzw. pasiek miejskich. Dawniej mi również wydawało się to wspaniałym pomysłem. Jednak obecnie stanowczo podpisuję się zarówno pod wszystkimi krytycznymi uwagami dotyczącymi tego zjawiska, jak i postulatami jego ograniczenia, wypowiadanymi przez naukowców i aktywistów chroniących dzikie pszczoły. Miasta nierzadko bywają dla zapylaczy środowiskiem bardziej przyjaznym niż krajobraz rolniczy – warto zatem, aby takie pozostały. Dzięki temu mogłyby stać się ostoją dla niektórych zagrożonych gatunków. Choć w miastach występują różne zanieczyszczenia związane z urbanizacją, nie używa się tam pestycydów (a przynajmniej nie w takiej ilości jak przy uprawach), w parkach i na osiedlach sadzi się drzewa, krzewy miododajne itp. Aktualnie gęstość użytkowanej populacji pszczół miodnych (które mogą być źródłem patogenów) w miastach jest nadal mniejsza niż na terenach wiejskich. Czy w celu ochrony środowiska i zagrożonych gatunków zapylaczy te tereny należy pozostawić niewykorzystane? Moglibyśmy podjąć dyskusję, która z tych kwestii jest ważniejsza społecznie: wspieranie przemysłu pszczelarskiego i tworzenie kolejnych pasiek towarowych na nowych obszarach czy też ochrona środowiska i dzikich zapylaczy na coraz mniej licznych terenach im przyjaznych. Niestety obecnie pasieki miejskie tworzy się właśnie pod hasłem ochrony pszczół i ekosystemów. Korporacje kreują wizerunek przyjaznych środowisku, wykupując u pszczelarzy usługę utrzymywania pszczół na dachach biurowców. Mniej świadomi mieszkańcy, „kupują” tę propagandę. 
[Gorąco zachęcam do zapoznania się z dyskusją praktyków i naukowców na ten temat – znajdziesz ją na kanale Radio Warroza: Pszczoły w mieście a pasieki - przypis aut. do wersji na bloga]

Zjawisko „pszczelej ściemy” nie opiera się tylko na wprowadzaniu pszczół do miast. Niektórzy pszczelarze zawodowi, hodowcy i duże przedsiębiorstwa produkujące akcesoria pszczelarskie mocno przekonują do zajęcia się pasiecznictwem (być może dlatego, że wspiera to ich działalność związaną ze sprzedażą rodzin pszczelich, matek i sprzętu pszczelarskiego). Byłoby to dla mnie zrozumiałe, gdyby polegało na reklamie własnego biznesu. Niestety często opiera się właśnie na wspomnianym bee-washingu – przekonywaniu, że pszczelarze ratują pszczoły (co jest przynajmniej wątpliwe), pszczoły miodne są zagrożone wyginięciem (co jest nieprawdą), a tworzenie nowych pasiek to najlepsze, co można zrobić dla pszczół (moim zdaniem jest dokładnie odwrotnie). Organizacje ochrony środowiska z jakiegoś powodu przyjęły ten przekaz i uznały, że warto wspierać pszczelarstwo intensywne. Zakładane są różnego rodzaju zbiórki w celu „ratowania” lub „adoptowania” pszczół. Środki te przekazywane są m.in. na odtwarzanie zniszczonych pasiek czy tworzenie nowych. Nie twierdzę, że cel takich działań jest zły, uważam jedynie, że nie ma on nic wspólnego z pomaganiem pszczołom. Działalność pszczelarska ich nie ratuje. A świat nie zginie, gdy umrze ostatnia pszczoła miodna. Zapylanie jest bardzo istotne dla różnorodności naszej diety, jednak prawdopodobnie bylibyśmy w stanie przetrwać dzięki uprawie roślin wiatropylnych i hodowli zwierząt. Postulaty mówiące o tym, że w celu ratowania pszczół należy zakładać nowe pasieki, są równie prawdziwe jak te zakładające, że dla ratowania ptaków powinniśmy utrzymywać fermy kurze, a w celu ochrony zagrożonych gatunków ssaków chować trzodę i bydło w betonowych halach.

Uczymy tylko pszczelarstwa przemysłowego

Przedstawione problemy w pewnym sensie są również efektem jednostronnie ukształtowanej edukacji pszczelarskiej. Kiedy już przekonamy młodych adeptów, że pszczelarstwo jest pięknym i dochodowym zawodem (gdyż nasz kraj jest miodem płynący, a pszczoły są zdrowe i produktywne – lub odwrotnie: są chore i wymagają ratunku), zasadniczo wskazujemy im tylko jedną drogę: prowadzenie pasieki w sposób intensywny. Edukacja pszczelarska polega na wpajaniu przekonania, że najlepsze, co możemy robić dla pszczół – dla ich zdrowia i tzw. dobrostanu – to prowadzenie pasieki towarowej. Nie wyjaśniamy pszczelarzom, jak pszczoły budują naturalny plaster i dlaczego robią to właśnie w taki sposób. W zamian pokazujemy, jak wprawić węzę do ramki. Nie uczymy ich o znaczeniu zróżnicowanego ekosystemu ulowego (np. tego, który funkcjonował przez tysiące lat w naturalnych dziuplach), lecz przekonujemy o potrzebie sterylizacji gniazd i wygodzie hodowli pszczół w gładkościennych ulach, które łatwo oskrobać i opalić. Nie uczymy o potrzebie zachowania lokalnie przystosowanej, ale zróżnicowanej genetycznie populacji. Przekonujemy ich natomiast, że „dobrą praktyką pszczelarską” jest coroczna wymiana matek na te, które pochodzą z wąskiej puli hodowlanych reproduktorek, nierzadko selekcjonowanych przy wykorzystaniu chowu wsobnego. Powszechne jest przecież stwierdzenie, że matki wymieniamy dla dobra pszczół! Przekonujemy również, że rodziny będą bardziej produktywne, gdy sprowadzimy matki z obcych podgatunków i skupimy się na efekcie heterozji. Co prawda podnoszona jest czasami kwestia potrzeby ograniczenia stosowania chemioterapeutyków i podjęcia selekcji odporności u pszczół. Jednak głosy te gubią się wśród tych przekonujących o konieczności zabicia wszystkich pasożytów i wprowadzania metod chowu intensyfikujących produkcję. Ta lista – można powiedzieć: grzechów nowoczesnego pszczelarstwa – jest bardzo długa. Biorąc pod lupę „zasady dobrej praktyki pszczelarskiej”, mógłbym zapewne – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego oraz adaptacji pszczół miodnych – zakwestionować przynajmniej co drugą z tych zasad (a już z pewnością ich interpretacje i wynikającą z nich praktykę). Zasadniczo są one spójne i korzystne – jednak nie dla zdrowia pszczół, a dla produkcji pasiecznej.

Pszczelarze zawodowi, którzy stanowią mniejszość (utrzymują natomiast znaczący procent wszystkich rodzin pszczelich), stosują metody chowu intensywnego. Pszczelarze, którzy posiadają kilka lub kilkanaście pni, mają wygórowane oczekiwania i w żadnym wypadku nie chcą uzyskiwać produkcji jednostkowej (tj. na ul) mniejszej niż zawodowcy. Postępują zatem dokładnie tak samo jak wielcy producenci. Etos pszczelarza-hobbysty właściwie nie istnieje – presja wyniku produkcyjnego jest zbyt duża.

Wszyscy jesteśmy producentami

Osobiście staram się przekazywać informacje o różnych sposobach prowadzenia pszczelarstwa – przede wszystkim o różnych formach uprawiania pszczelarstwa mocno ekstensywnego, prawdziwie hobbystycznego. Opowiadając o selekcji pszczół odpornych, usiłuję jednak nawiązywać także do tych modeli, które sprawdziły się w pasiekach produkcyjnych, zawodowych. Na jednym ze spotkań w moim kole pszczelarskim opisałem odkrycia prof. Thomasa D. Seeleya z Uniwersytetu Conrella (USA) i koncepcję „pszczelarstwa darwinistycznego” („Pszczelarstwo” 2019, 7-10). Podczas przedstawiania jego założeń stwierdziłem, że w sposób oczywisty pierwszy etap takiej hodowli pszczół jest właściwy raczej dla amatorów, a nie pszczelarzy zawodowych (chyba że w modelu wydzielonej części pasieki np. hodowlanej, gdzie pszczoły można selekcjonować przy wykorzystaniu innego rodzaju presji niż w pasiece towarowej). Usłyszałem wówczas, że przecież tu na sali „wszyscy są producentami miodu”, zatem ta koncepcja nie jest dla słuchaczy odpowiednia. Przyznam, że wówczas trochę mnie to zaskoczyło – przede wszystkim dlatego, że pszczelarze z mojego koła posiadali średnio po ok. 15 pni. Jeśli zatem nie są amatorami, to kto nim jest? Od tego czasu powtarzam – z przekąsem – że w Polsce jestem jedynym amatorem trzymającym pszczoły. Oczywiście to nieprawda – jest nas więcej. Aczkolwiek ci, którzy faktycznie uważają się za amatorów, a nie za producentów, są w zdecydowanej mniejszości. Okazuje się, że liczba utrzymywanych pni nie ma tu żadnego znaczenia. Często pszczelarze posiadający nie więcej niż 10 pni uważają się już za producentów miodu (stosują także metody pszczelarstwa intensywnego). Mam wrażenie, że sądzi tak również zdecydowana większość tych, którzy mają po 15 i więcej rodzin. W takich pasiekach kupuje się matki reprodukcyjne, ponieważ ich potomstwo „jest bardziej produktywne”, używa się nowoczesnych uli, gdyż łatwiej w nich sterować rozwojem rodziny pszczelej, oraz nie oszczędza się na tzw. chemii (często używa się jej więcej niż w pasiekach zawodowych). Z końcem sezonu zamiast przechwalać się, kto powiesił więcej barci lub widział w swoim ogrodzie więcej gatunków dzikich zapylaczy, pszczelarze licytują się, który wyprodukował więcej miodu w przeliczeniu na ul. Trudno zatem przekonać ich, że warto poświęcić trochę miodu w celu poprawy dobrostanu rodziny, np. zimując pszczoły na przynajmniej częściowych zapasach naturalnego pokarmu lub pozwalając im budować więcej swoich plastrów (w tym trutowych – dla dobra lokalnie przystosowanej różnorodności genetycznej i zdrowia populacji). Nie jest łatwo nakłonić pszczelarzy, aby do rozmnażania wybierali pszczoły z własnej pasieki, a nie z pseudohodowli, które opierają się na efekcie heterozji (słowa „pseudo” nie używam w kontekście niskiej oceny jakości procesu wychowu matek, ale z tego względu, że rzadko odbywa się tam hodowla w ścisłym tego słowa znaczeniu; jest to raczej proces powielania sprowadzonych reproduktorek).

Protesty hobbystów

Ostatnio, w związku ze strajkami dotyczącymi importu produktów rolnych z Ukrainy, trafiłem na wypowiedzi protestujących pszczelarzy. Z jednej strony uważają siebie za rolników, a pszczelarstwo za gałąź rolnictwa związaną z produkcją żywności, a z drugiej nazywają się hobbystami. Jeden z pszczelarzy stwierdził, że 70 proc. pszczelarzy (a więc niemal 65 tys. spośród ok. 90 tys.,) to hobbyści, czyli „osoby utrzymujące od kilku do pięćdziesięciu pni” (nie wiem, czy to prawdziwe dane – na potrzeby argumentacji przyjmijmy, że tak i uznajmy tę definicję). Jednocześnie oznajmił, że niedługo – w związku z importem miodu z zagranicy –„to hobby przestanie się opłacać”. Nie zamierzam podejmować w tym miejscu dyskusji odnośnie zasadności protestów. Nie wchodząc w szczegóły, zaznaczę jedynie, że część postulatów strajkujących uważam za racjonalne, jednak inne wynikają moim zdaniem z fałszywie stawianych wniosków i zarzutów oraz swoistej propagandy. Ponadto pewne postulaty są konsekwencją tego, że zmiana rzeczywistości gospodarczej po raz kolejny może zmusić rolników do przeorganizowania swojego gospodarstwa, co jest trudne zarówno w aspekcie osobistym, jak i finansowym. Rozumiem niechęć do tego oraz związane z tym problemy. W ciągu ostatnich czterech dekad miało miejsce już kilka rewolucji gospodarczych. Zdaję sobie sprawę, że trudno pozytywnie myśleć o kolejnej. Aczkolwiek obawiam się, że dalsze zmiany środowiskowe i geopolityczne mogą w pewien sposób wymusić konieczność następnych. Zagadnienie jest skomplikowane i nie jest to ani dobre miejsce, ani odpowiednia pora, aby się nim zajmować. Pragnę jednak poruszyć kwestię tego, czym jest pszczelarstwo hobbystyczne/amatorskie. Osobiście zaskoczyło mnie tak jednoznaczne łączenie go z opłacalnością. Nie chcę również wdawać się w dyskusję dotyczącą ścisłej definicji hobby czy pasji. Hobby może mieć przecież charakter zarobkowy (choć niektórzy uważają, że jeśli nie wydajesz na coś wszystkich swoich pieniędzy, to nie jest to twoje hobby), można być także pasjonatem swojej pracy wykonywanej na pełny etat. Moim zdaniem postawienie cezury na pewnej liczbie pni czy posiadaniu innego (niż pszczelarstwo) zajęcia zarobkowego jest błędne. Bycie pasjonatem swojej pracy przynoszącej dochód nie zawsze oznacza, że jest ona naszym hobby – a już z pewnością miałbym wątpliwości, czy sposób wykonywania tej pracy można nazwać hobbystycznym. Przykładowo jeśli pasjonuje mnie pszczoła miodna i pszczelarstwo, a dla zaspokojenia tej pasji wystarczyłoby mi powieszenie kłody bartnej i ustawienie w sadzie trzech starych warszawiaków, jednak posiadam 20 lub 50 pni i uprawiam intensywną gospodarkę towarową („ponieważ tak się opłaca”), czy wówczas na pewno mogę nazwać moją działalność hobbystyczną? Swoją definicję sformułowałbym zatem inaczej. Moim zdaniem zdecydowana większość tych 70 proc. pszczelarzy, którzy nie uważają się za profesjonalistów, to również zawodowcy, z tą tylko różnicą, że niezarejestrowani. Są oni jednocześnie pasjonatami swojego zajęcia i wykonują tę pracę na niepełny etat. Na podstawie własnych obserwacji uważam, że pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne/amatorskie jest zjawiskiem wyjątkowo rzadkim, wręcz marginalnym. A szkoda, ponieważ posiada ono wyjątkowe walory rekreacyjne i przynosi korzyści pszczołom oraz środowisku.

Ochrona dzikich zapylaczy i pseudoochrona pszczół miodnych


Chciałbym, aby dobrze mnie zrozumiano – sam jestem pasjonatem pszczelarstwa, fascynuje mnie pszczoła miodna i naturalna gospodarka pasieczna. Nie chcę zniechęcać nikogo do tego zajęcia.. Staram się jedynie uporać ze zjawiskiem pszczelarskiej propagandy i bee-washingu, które powodują więcej szkody niż pożytku. Niewątpliwie uświadamiają one społeczeństwu pewne problemy i zależności środowiskowe, ale w rzeczywistości przekazywana wiedza jest płytka i nierzadko oparta na nieprawdziwych założeniach. Uważam, że nie powinno się wykorzystywać fałszywych danych i błędnych wniosków w celu propagowania zakładania nowych pasiek w przepszczelonym regionie. Młodzi adepci powinni być informowani o gęstości populacji pszczół w naszym kraju oraz o tym, jakie są tego skutki, jaki jest wpływ intensywnego pszczelarstwa nie tylko na pszczołę miodną, ale i na dzikie zapylacze oraz w jaki sposób faktycznie wspierać dzikie pszczoły (gdyż część ludzi, będąc pod wpływem bee-washingu, zakłada pasieki właśnie w tym celu; późniejszy przebieg ich pszczelarskiej drogi to już inna historia). Przemysłowa produkcja miodu z pewnością nie prowadzi do wspierania pszczół w ich trudnej sytuacji. Nawet budowanie tzw. hotelików dla pszczół samotnic – z których niektóre rzeczywiście są zagrożone wyginięciem – nie tylko nie wnosi wiele, ale może być wręcz zagrożeniem. W tworzonych hotelikach bytują bowiem najczęściej pszczoły murarki, które również nie są zagrożone (podobnie jak pszczoły miodne, są hodowane masowo, choć rzadziej niż te ostatnie). Mogą one natomiast stanowić konkurencję dla innych, rzadszych zapylaczy i przenosić na nie patogeny; duże skupisko gniazd murarek może również przyciągać niektóre pasożyty.

Z punktu widzenia ochrony pszczół powinniśmy raczej słuchać naukowców zajmujących się dzikimi zapylaczami oraz pasjonatów interesujących się pszczołami innymi niż Apis mellifera. Bowiem interesują się oni bardziej stanem środowiska niż produkcją, pszczelarską ekonomią i opłacalnością zajęcia czy też wygodą gospodarowania. Poza nimi mało kto informuje nas, że większość pszczół zakłada swoje gniazda w ziemi i nie potrzebuje pasiek towarowych czy hotelików, lecz sterty opadłych liści lub gałązek, powalonych traw czy gęstych zakrzewień. Tam same mogą drążyć swoje tunele lub wykorzystywać te pozostawione przez inne organizmy. Co więcej, jeśli faktycznie zależy nam na poprawie zdrowia pszczół miodnych, powinniśmy tworzyć im takie warunki, które będą służyły także dzikim zapylaczom (zatem różnorodne i bogate w pożytki otoczenie, z dość niskim napszczeleniem i czystym środowiskiem – takie, które niestety nie kojarzy się już z otaczającym nas krajobrazem rolniczym). Środowisko służące dzikim zapylaczom jest na pewno przyjazne dla pszczół miodnych. Przepszczelone rejony z uprawami monokulturowymi nie są natomiast dobrym środowiskiem życia dzikich pszczół.

W celu ochrony wszystkich pszczół powinniśmy zatem wysiewać i sadzić rośliny miododajne, a także pozostawiać tereny bez naszej ingerencji (nieużytki). Z kolei jeśli zależy nam na pszczołach miodnych, powinniśmy wspierać bartnictwo i pszczelarstwo prawdziwie hobbystyczne: prowadzone w małych pasiekach (po dwa-pięć pni), chociażby zgodnie z zasadami pszczelarstwa darwinistycznego, z wykorzystaniem lokalnych pszczół, gniazdami opartymi o naturalny plaster (a przynajmniej pozwalając na wychów trutni) i przyzwoleniem na wyjście rojów (ewentualnie w czasie nastroju rojowego z wykorzystaniem podziału rodziny). Takie działania powinny być wspomagane przez środki przeznaczone na ochronę środowiska, zapylaczy i pszczół miodnych. Jeszcze raz podkreślam: nie mam żadnego problemu z tym, aby środki finansowe na zakup 30 lub 40 uli styropianowych do kolejnej pasieki towarowej pochodziły z jednej z agencji wspierających rolnictwo czy małe przedsiębiorstwa. Jednak kiedy widzę, że na takie działania przekazywane są środki z fundacji lub funduszów wspierających ochronę środowiska, dochodzę do wniosku, że to, co się dzieje, jest dalekie od tego, jak być powinno...