wtorek, 14 lutego 2017

Jak dużo zawdzięczam Varroa

Dziś na stronie "Wolnych Pszczół" ukazał się drugi tekst Pszczelarza (przez duże "P") Charlesa Martina Simona. Zapraszam do lektury.



Pszczelarstwo od tyłu – ciąg dalszy, czyli jak dużo zawdzięczam Varroa

„Bee Culture”, listopad 2003
http://beesource.com/point-of-view/charles-martin-simon/more-beekeeping-backwards-i-owe-a-huge-debt-to-varroa/

Charles Martin Simon


Mój artykuł pt. „Zasadypszczelarstwa od tyłu”, który ukazał się w „Bee Culture” w lipcu 2001 roku, spotkał się z tak dużym odzewem, że poczułem się jak celebryta. To bardzo źle. Artykuł ten ostatecznie trafił na stronę BeeSource.com. Na szczęście nie wszyscy, którzy zareagowali na mój tekst, byli o mnie dobrego zdania. Niektórzy zasugerowali nawet, że jestem szalony. To ciekawe, bo zakończyłem ten artykuł słowami: „Oczywiście, że jestem szalony, ale jestem z tego dumny”. Cóż, mam nadzieję, że poniższy artykuł rozwieje resztę wątpliwości i tym, którym nie podobał się ten wcześniejszy, da więcej powodów, żeby lubić mnie jeszcze mniej. I dobrze.

Nigdy nie chciałem być celebrytą. Prawdę mówiąc, nie podoba mi się już sama idea „celebrytów” w społeczeństwie. Kiedy mój znajomy został konsultantem pszczelarskim pewnej hollywoodzkiej produkcji, która może nie była tak głupia jak niektóre, ale trochę głupsza niż inne, a potem zebrała entuzjastyczne recenzje, i tak naprawdę wcale nie była o pszczołach, choć zagrało w niej parę pszczół, w pierwszej chwili pomyślałem sobie: no nie… A potem, mimo że wciąż pełen wątpliwości: cóż…, no dobrze, może dzięki temu ktoś zwróci uwagę na pszczoły. Ale jeszcze później zadałem sobie pytanie, czy nam, którym zależy na pszczołach, ta uwaga jest do czegoś potrzebna i czy naprawdę jej chcemy. Obawiałem się, że mój znajomy zostanie w jakiś sposób skażony kontaktem z Hollywood. Dlatego bardzo się ucieszyłem, widząc, że wyszedł z całej tej historii bez żadnego widocznego uszczerbku.

Celebryci pawią się i puszą, prawią o polityce i stosunkach międzynarodowych, jakby rzeczywiście wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi. Domyślam się, że rekompensują tym sobie własną znikomość, bo któż lepiej niż oni wie o tym, jak żałośnie mało znaczą pieniądze i sława? Tworzą więc enklawy wzajemnego wsparcia w tych swoich Malibu i Beverly Hills, urządzają sobie wystawne imprezy i rozdania Nagród Akademii. Muszą, bo inaczej przeminą bez echa. Ale to wszystko jest puste, puste i bezużyteczne jak wyschnięty pancerzyk martwej królowej pszczół.

Niedawno natrafiłem na taki pancerzyk podczas wezwania do usunięcia roju. Pszczoły były na ziemi, obsiadły bluszcz i stertę desek w wąskim przejściu za garażem, w głębi tego przejścia na blisko półtora metra. Nie dało się tam wejść ze skrzynką, w dodatku tak się powciskały między liście i deski, że nie było sposobu, żeby je strząsnąć. Co więcej, bałem się cokolwiek ruszyć, żeby nie zgnieść pszczół, a tym bardziej królowej. Zatem, choć wiedziałem, że to raczej nie zadziała, ale mając też świadomość, że muszę coś zrobić, postawiłem skrzynkę u wylotu tego wąskiego przejścia i skupiłem się na wymyślaniu usprawiedliwień, dlaczego nie byłem w stanie wykonać tej roboty.

Pomyśleć, że zareagowałem na to zlecenie z zapałem prawdziwego profesjonalisty: „Rójka? Na ziemi za garażem? Pewnie, że tak. Żaden problem! Wciąż robimy takie rzeczy!”. Przez telefon brzmiało to tak, jakby to była bułka z masłem, a teraz zapowiadała się kompromitacja.

A potem nagle stało się coś niespodziewanego. Pszczoły, które były najbliżej skrzynki – przypominam, że odległość wynosiła prawie półtora metra – ożywiły się na widok ula i zaczęły maszerować w jego stronę. Weszły do środka, a reszta rójki podążyła za nimi. Nasanov na wylotku załatwił całą resztę i po paru chwilach rój siedział w skrzynce, a raczej jakieś 99% z niego, jak to zwykle bywa. Już miałem zamknąć skrzynkę i ogłosić zwycięstwo, kiedy nagle pszczoły zaczęły wyłazić z rozbieganym wzrokiem. Rozpaliłem podkurzacz i zacząłem je zaganiać z powrotem, ale nie chciały siedzieć w środku. Gdy tylko przerywałem podkurzanie, znów wyłaziły. Domyśliłem się, że zgubiły królową.

Wcisnąłem się w przejście za garażem, najostrożniej, jak potrafiłem, rozejrzałem się tam i zobaczyłem mały kłąb pszczół schowany pod liśćmi. Podkurzyłem je trochę, ale nie chciały się ruszyć, więc rozgoniłem je palcem i tak, jak przypuszczałem, była tam ich królowa. Nie dołączyła do roju, bo była martwa.

Tymczasem w skrzynce rosło poruszenie i coraz więcej pszczół pchało się do wyjścia. Wziąłem ciałko królowej i wetknąłem je przez wylotek do skrzynki. Wówczas pszczoły zaczęły znów ochoczo rozpylać feromony, wbiegały z powrotem do skrzynki i już tam zostawały. Te latające wokół skrzynki nagle zmieniły kurs i ruszyły prosto do wylotka. Zamknąłem skrzynkę, zabrałem ją do jednej z moich pasiek i połączyłem rój z inną pszczelą rodziną. Wniosek z tego taki, że wyschnięty pancerzyk martwej królowej może się czasem okazać pożyteczny, w odróżnieniu od celebrytów. Są dla mnie jedynie głupawą rozrywką po ciężkim dniu pracy. Odpoczywam, patrząc na nich podrygujących jak stado małp, poza tym są dla mnie dobrym obiektem wyładowywania wrodzonej złości na świat.

Celebryci są nie lepsi niż menele. Fakt, że nieświadomie stałem się jednym z nich, w dodatku w branży o wiele ważniejszej niż rozrywka czy polityka, jest dla mnie powodem do wstydu. Nie mogę już zachowywać się jak zwyczajny pszczelarz i doglądać swoich pszczół, ciesząc się błogosławioną anonimowością. Teraz muszę oglądać się przez ramię i wyglądać innych pszczelarzy, chcących wykraść moje sekrety.

Bo mam swoje sekrety. I strasznie mi ciążą. Zatem, żeby uciec od potrzeby strzeżenia ich, zamierzam je wszystkie wyjawić. Przyznam się do wszystkiego. No, może nie całkiem do wszystkiego, mam parę sekretów, które zatrzymam dla siebie, bo zależy od nich mój byt. Zabiorę je ze sobą do grobu, chyba że znajdę ucznia, któremu zdecyduję się je przekazać, zgodnie z tradycją i wszelkimi procedurami. Musicie mi to wybaczyć.

Wielkie błogosławieństwo Varroa

Tak, naprawdę tak myślę, chociaż musiało minąć wiele lat i musiałem odnieść ogromne straty, nim wreszcie to zrozumiałem. To właśnie z powodu Varroa pewnego dnia wynalazłem najlepszą ramkę na świecie. Jak wielu z was pewnie wie, żyłem kiedyś z produkcji ramek. Opracowałem, budowałem i sprzedawałem na całym świecie „Super ramkę bezwęzową”, tak więc traktuję ramki z wielką powagą. Kiedy zatem mówię, że wynalazłem „najlepszą ramkę na świecie”, oznacza to naprawdę wielką rzecz. Ramka ta przewyższa wszystkie inne ramki zarówno pod względem technicznym, jak i estetycznym. Dlaczego? Z jednej prostej przyczyny. Nic nie kosztuje. Znalazłem ją na stercie zbutwiałych uli.

Marnowanie darmowych ramek to ogromna strata. Ale jeszcze ważniejsze niż fakt, że jest to ramka z odzysku, jest sposób, w jaki powstała – wyewoluowała w naturalnym procesie rozkładu, który uwolnił ją od reguł i nakazów obowiązujących inne, nie darmowe ramki, nawet te, które ja sam wcześniej wytwarzałem. O tak. Odkrywając tę ramkę, przeszedłem samego siebie.

Odkrycie owej ramki i wszystko, co po tym nastąpiło, zawdzięczam właśnie roztoczu Varroa. Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, kiedy ten siejący przerażenie pasożyt zapukał do bram mojej pasieki – ostatecznie, po latach lękliwego wypatrywania go – i zaczął niszczyć moje pszczoły, oczywiście wpadłem w czarną rozpacz. Każdą wiosną zdobywałem nowe rójki, które rozwijały się pięknie przez cały sezon, tylko po to, żeby nie przetrwać zimy. Wracałem do martwej pasieki, sprzątałem ją i porządkowałem ule, które powinny tętnić bzyczącym życiem, ale wypełniała je cisza. Było to nie tylko demobilizujące, ale przede wszystkim bolesne. Zastanawiałem się, po co w ogóle to robię, skoro dało sobie spokój wielu niestrudzonych kamratów, a nawet wielki Ormand Aebi (utrzymujący się przez ponad dziesięć lat rekordzista Guinessa za największą ilość miodu z jednego ula, z jedną matką, w jednym sezonie, który to rekord został pobity tylko dzięki użyciu kilku matek, bo oryginalny rekord Ormanda chyba nigdy nie doczeka się nawet poważnego wyzwania), który był najbardziej niestrudzony z nich wszystkich.

Z każdym rokiem czułem się coraz głupszy i coraz bardziej przybity. A ule oczywiście butwiały w zawrotnym tempie, pozbawione pszczół, które utrzymują je w dobrym stanie przez wszystkie zimy.

Nie mogłem się zdobyć na to, żeby je wymieniać na nowe. Wykalkulowałem, że jeśli będę je wymieniał w tempie, jakie narzucały warunki, prędko pójdę z torbami – i to przez pszczelarstwo, miłość mojego życia. Z czasem było coraz gorzej. Teraz już wiem, że gdybym wtedy inwestował w przyzwoity stan mojej pasieki, nie doszedłbym do punktu, w którym obecnie się znajduję.

Jak wszyscy pszczelarze, przeklinałem roztocze Varroa. Stawałem na głowie, próbowałem konwencjonalnych i niekonwencjonalnych metod, ale nic nie działało. Nawet kiedy nie miałem nic do roboty, spędzałem czas w pasiece, czyszcząc i porządkując ule, które coraz bardziej butwiały i stawały się coraz mniej użyteczne.

Najsmutniejszą rzeczą, jakiej może doświadczyć człowiek kochający pszczoły, jest widok martwej pasieki. Zawodzenie wiatru w pustych ulach jest dźwiękiem rozdzierającym serce każdego pszczelarza. W pewnej chwili pszczelarstwo zmieniło się dla mnie w przeciwieństwo tego, czego w nim wcześniej szukałem. Musiałem zrezygnować. Chciałem zrezygnować, ale nie wiedziałem jak, bo jakaś część mojego życia została zajęta przez pszczoły. Nie mogłem nic więcej uczynić, bo życie w mojej pasiece toczyło się tylko w stale rosnącej stercie niszczejących korpusów. W ciągu paru lat spaliłem ich całe mnóstwo, a mimo to wciąż miałem ich strasznie dużo.

A potem nagle kilka rodzin zaczęło dożywać wiosny. Potem następne. Przez cały czas rozwijał się również mój interes likwidowania dzikich rojów, więc co wiosnę miałem nowe rodziny. W dodatku w jeszcze inny interes przerodziło się moje zainteresowanie problematyką zdrowia, którą zajmowałem się od lat. Zmieniłem punkt ciężkości w moim pszczelarstwie – postawiłem na zbiory pyłku zamiast miodu i zacząłem świetnie prosperować, chociaż każdej zimy i tak traciłem większość pszczół.

Zrozumiałem, że muszę zrobić następny krok w sensie filozoficznym. Zmieniłem sposób myślenia o pszczołach. Najpierw przestałem je nazywać „moimi pszczołami”, ale po prostu „pszczołami”, a potem pozwoliłem sobie na myśl, że „pszczoły” te mogą stać się „moimi pszczołami”. Właściwie myśl ta zrodziła się w mojej głowie naturalnie, nie była efektem jakiegoś skomplikowanego intelektualnego procesu, bo przecież większość pszczół, z którymi miałem do czynienia i tak była dzika. W ten sposób wprowadziłem do mojego pszczelarstwa nowy koncept – pozwoliłem, by w mojej pasiece zapanowały zasady, jakie rządzą dziką przyrodą.

Moja nowa ramka (Super ramka bezwęzowa) okazała się krokiem w dobrym kierunku, ale wciąż daleko jej było do celu. Gdyby wtedy była idealna, ja sam dużo wcześniej bym „tam” dotarł. Z biegiem czasu zmierzałem więc „tam”, które jest „tu” i „teraz”. Nie musicie tego rozumieć, to filozofia.

Teraz pszczoły, które nie są moimi pszczołami, są moimi pszczołami. Rozszerzyłem swoje horyzonty, żeby je wszystkie przygarnąć. I skoro wszystkie i tak są moje, żadna strata nie jest zbyt wielka, a zysk zbyt mały. W końcu wszystko działa jak trzeba.

Jak już wspomniałem, bardzo dużo zawdzięczam roztoczom Varroa, dzięki którym to wszystko stało się możliwe.

Mówiąc „to wszystko”, mam na myśli idealne pszczelarstwo. Bo takie właśnie się stało – idealne.

Jedną z największych zasług tego małego wrednego pasożyta jest wyeliminowanie z gry tych graczy, którzy i tak powinni z niej wypaść oraz zniechęcenie do pszczelarstwa tych, w innych okolicznościach by się nim zajęli – mam tu na myśli tych, którzy nie rozumieją jak postępować w zgodzie z naturą, którzy rozwiązują problemy poprzez atak na nie, którzy mają ambicje, by pokonać naturę i wyciągnąć z niej jak największy zysk. Ale nie miejcie wyrzutów sumienia, przecież nie tak dawno ja sam też myślałem, że w tym wszystkim chodzi o miód, i że miód to pieniądz. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby chodziło o miód, bylibyśmy „miodobraczami”, a nie „pszczelarzami”. A jesteśmy pszczelarzami, zatem chodzi o pszczoły.

Z punktu widzenia człowieka, który łudzi się, że ma władzę nad przyrodą (złudzenie to na dłuższą metę nie ma szans się obronić), umieranie pszczół z powodu Varroa lub jakiejkolwiek innej przyczyny, jest czymś złym. Ale umysł owadów nie pracuje w taki sposób, nie podziela systemu wartości człowieka. Gdy pszczoły umierają, tym bardziej ich gatunek jest żywy. Nie oczekuję, że wy – ludzie, to zrozumiecie, bo budujecie całą swoją naukę i filozofię na własnych pragnieniach. A kiedy umieracie, po prostu już was nie ma. Szkoda mi was.

Ostatnimi cechami najlepszej ramki na świecie są: łatwość w użyciu, efektywność, trwałość. Ta ramka łączy w sobie te wszystkie zalety. Właściwie to tylko część ramki, bo cała dolna beleczka i cześć bocznych całkowicie zbutwiały i odpadły. Na dobrą sprawę to w ogóle nie jest ramka, ale to, co z niej zostało, jest naprawdę doskonałe.

Piękno Zdezelowanych Uli

Zacząłem studiować rolnictwo, ale przerwałem, bo rolnictwo, którego mnie uczono nie było tym, którego ja chciałem się uczyć. Zamiast chodzić do college’u, w połowie lat sześćdziesiątych zostałem współwłaścicielem farmy organicznej. Było tam dwadzieścia pięć starannie wymuskanych uli, ustawionych w idealnie prostych rzędach i dwa rozsypujące się, stojące trochę z boku. Nie minęło wiele czasu, nim nocą zjawili się złodzieje z ciężarówką i ukradli dwadzieścia pięć „lepszych” uli.

Moi wspólnicy zwołali naradę kryzysową, podczas której zadecydowaliśmy, że ja mam się zająć ostatnimi dwoma ulami, bo żaden z nich nie interesował się pszczołami. I tak to się zaczęło – od dwóch uli, których nie zabrali złodzieje. Z pomocą jednego ze wspólników, przetrwawszy ździebko więcej niż umiarkowaną liczbę użądleń, zdołałem przenieść je do mojej części farmy i zacząłem się z nimi oswajać.

Dziś, trzydzieści pięć lat później, zatoczyłem pełne koło od zerowej wiedzy o pszczelarstwie do bardzo rozległej, a potem znów do zerowej, od rozsypujących się uli do najlepszych i z powrotem do zdezelowanych.

Najoczywistszą zaletą rozsypujących się uli jest fakt, że nie ukradną ich żadni złodzieje. Jeśli wyglądają źle, nikt ich nie zechce. A jeżeli zdezelowany ul zacznie się rozpadać, kiedy złodziej będzie go podnosił, tym lepiej. Uwaga: z tego powodu lepiej jest nie przybijać dennic do korpusów.

Złodzieje są niewolnikami iluzji, dlatego właśnie są złodziejami. Mają wypaczony system wartości. Na przykład: miód to pieniądz. Ale czym jest pieniądz? Wciąż czasem słyszy się stare pszczelarskie wygi, które mówią o „rabowaniu pszczół”. I myślę sobie, że w ich przypadku to się zgadza – oni dokładnie to robią.

Jednak „odporność na kradzież” nie jest bynajmniej jedyną zaletą zdezelowanego ula. Z jakiejś dziwnej przyczyny pszczoły wolą żyć właśnie w nim. Pociąga je zbutwiałe drewno. Wiele już napisano o tym jak zapobiegać ucieczce rójki wkrótce po osadzeniu jej w nowym ulu. Wskazówek jest wiele, na przykład takie, żeby postawić ul w cieniu, zamknąć w nim rójkę aż do zmroku albo nawet na całą noc, aż do rana.

Pszczelarze, których dotyczy ten problem, mają zapewne nową węzę i nowe, świeżo wymalowane ule. Z moich starych uli nigdy nie uciekła nowo osadzona rójka, chyba że była bez matki. Uwierzcie mi, że kiedy już osadzę rój i usłyszę charakterystyczne bzyczenie rodziny z matką, żadna siła nie jest w stanie skłonić jej do ucieczki.

Pszczoły lubią otwory w niepożądanych miejscach

Pszczoły lubią niespodzianki. Kiedyś obserwowałem ich kilka, kręcących się i tańczących na gwoździu wystającym ze starego ula, blisko wylotka. Jedna łapała gwóźdź przednimi odnóżami i kręciła się wokół niego przez chwilę, podczas gdy pozostałe stały dookoła i się przyglądały. Potem kręcąca się pszczoła puszczała gwóźdź i jej miejsce zajmowała inna. Trwało to prawie godzinę ludzkiego czasu. Ktoś mógłby pomyśleć, że próbowały wyciągnąć ten gwóźdź. Ale po co miałyby to robić? Bo jego obecność kłóciła się z ich poczuciem porządku? A jeśli tak, dlaczego zabrały się za niego akurat wtedy, skoro tkwił tam przez lata? Nie sądzę, żeby chciały go usunąć. Myślę, że się nim bawiły.

Nie jesteś w stanie ponieść niższych nakładów, niż używając zdezelowanych uli. Zdezelowane ule uratowały mnie od bankructwa.

Pozostaje jeszcze kwestia estetyki. Kiedy rok po roku przebierałem w stercie butwiejących śmieci, coraz trudniej było mi przeznaczyć coś do spalenia. Martwy sprzęt okazał się jedynym żywym. Patrząc na jakieś wypaczone, zbutwiałe elementy, przeżarte przez myszy i larwy motylicy, myślałem sobie, że wciąż jest w nich sporo życia. A nawet więcej – że te elementy nigdy aż tak nie tętniły życiem. I na pewno się przydadzą. Przerzucałem je więc na drugą stertę, której pozwalałem rosnąć jako zapas części do ewentualnego użycia.

Mimo to mój umysł wciąż kurczowo trzymał się nieprzezwyciężonej wizji czystych, odmalowanych uli oraz idealnie równych plastrów, chociaż od dawna wiedziałem, że nie ma czegoś takiego jak obiektywne piękno. Umówiłem się kiedyś na randkę z króliczkiem Playboya i – uwierzcie mi – wcale nie była piękna.

Ale istota prania mózgu polega na odrzuceniu rozsądku i logiki. Chociaż wiedziałem, że nie tędy droga, wciąż chciałem mieć nowiutkie ule w równiutkich rządkach, a w nich nieskazitelne ramki i plastry.

Wiem, że źle jest trzymać pszczoły w starannie ustawionych rządach. Kiedyś miałem pasiekę na urodzajnej farmie. Pewnego dnia przyszedł do mnie zarządca i nakazał mi ustawić ule równo, jak od sznurka. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem „nie”. Nie wierzył własnym uszom. Powiedział, że właściciel życzy sobie, żeby wszystko na jego ziemi było równe i schludne. Ja mu na to: „Nie pracuję ani dla ciebie, ani dla właściciela. Ule zostają, gdzie są”. Odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Później, po tym jak poskarżył się właścicielowi, ten powiedział mi, żebym go nie słuchał. Nigdy więcej nie widziałem zarządcy, chociaż trzymałem ule na tej farmie jeszcze przez wiele lat. To ciekawe, jakie sprawy niektórzy uznają za ważne.

Wiedzieliście, że niektórzy pszczelarze wpadają w złość na widok propolisu w swoich ulach? Czy to nie szczyt wszystkiego?

Tak czy inaczej, mój umysł kazał mi postrzegać zbutwiałe ule jako szpetne, jako coś, czego należy się wstydzić, jakby stawiało mnie to poniżej poziomu pszczelarzy z porządnymi ulami, chociaż większość z nich tymczasowo zwinęła interes, a mój rozrastał się w zawrotnym tempie, doświadczając tylko chwilowych porażek.

Piękno to niebezpieczna sprawa, bo jest rzeczą całkowicie subiektywną, a cały świat zachowuje się tak, jakby dało się na nie spojrzeć obiektywnie. Pszczelarstwo słono płaci za ten błąd, podobnie jak wiele innych dziedzin.

Kto zna manifest przeciwko racjonalizmowi w architekturze Friedricha Hundertwassera, będzie wiedział, dokąd to wszystko zmierza. Dla nielicznego grona tych, którzy o nim nie słyszeli – wyjaśniam. Kiedy wytwór architektury stworzony przez człowieka (jak dowodzi historia, zawsze dążący do najwyższego poziomu doskonałości) jest nowy, nieważne, czy to mieszkanie dla ludzi czy ul dla pszczół, jest sterylny. Hundertwasser uważał, że dopóki dom się trochę nie wypaczy, dopóki w kątach nie pojawią się pajęczyny, a ściany nie pokryją się patyną brudu, jest zwyczajnie niezdrowy. Jego zdaniem najdoskonalsze były projekty budynków z zaokrąglonymi futrynami. Gdyby był pszczelarzem, zapewne wolałby kószki od uli Langstrotha.

Bóg nie stworzył świata sterylnym. W przyrodzie nie ma prostych linii. Ludzkość łudzi się ideą prostych linii i to człowiek tworzy sterylność. Jest ona końcowym efektem procesu oczyszczania się ludzkiego umysłu, wynikiem nieświadomego dążenia do wiecznie niedoścignionej doskonałości. Człowiek zawsze będzie próbował prześcignąć samego siebie. Wiecznie podnosi sobie poprzeczkę. I postrzega Przyrodę jako powielenie tego samego procesu, zupełnie jak w Teorii Ewolucji.

Mówi się, że Bóg stworzył Człowieka na swoje podobieństwo. Mówi się również, że Człowiek stworzył Boga na podobieństwo siebie. Sądzę więc, że to wszystko sprowadza się do subiektywnej oceny, uzależnionej od tego kim jesteś i skąd pochodzisz. Moim zdaniem to wina Człowieka. W naszych wysiłkach, by czynić wszystko coraz lepszym, nieustannie wszystko pogarszamy. I nie ma na to lepszego przykładu niż pszczelarstwo.

Nie chcę tym samym bronić lenistwa i zaniedbania – staram się pokazać nieuchronność. Z wyjątkiem tych z nas, którzy są dziewicami, albo prawiczkami, wszyscy wiemy, co to znaczy „stracić dziewictwo”. Dziewictwo jest najdoskonalszym symbolem czystości, ale mimo to wszyscy rozumiemy, że proces udoskonalania dziewictwa jest jednoznaczny ze splamieniem go. Takie paradoksy towarzyszą nam w życiu na co dzień. Ale w którym momencie udoskonalanie staje się upadkiem? Być może wówczas, gdy jakiś przedmiot nadaje się już tylko do skompostowania.

W końcu, w filozoficznym i praktycznym sensie, moje pszczelarstwo osiągnęło etap, w którym przestałem odczuwać strach przed Varroa i wszelkimi innymi pasożytami, nie bałem się już chorób, śmierci czy ośmieszenia, a czułem się przez nie wzmocniony. Nareszcie odpowiadają mi moje zdezelowane ule. Postrzegam je jako piękne.

Nie twierdzę jednak, że moje idealne pszczelarstwo jest idealne. Mój ideał jest niedoskonały. Moje pszczelarstwo nie jest pozbawione problemów. Dlaczego? Na przykład niedawno, kiedy podważyłem daszek ula, on zwyczajnie rozleciał mi się w rękach. Widzicie? Ja też czasem cierpię.

sobota, 4 lutego 2017

Przed upadkiem kroczy pycha

Nie patrzę nigdy z góry na kogoś kto chce eksperymentować. Natomiast niektóre eksperymenty są "zabawą" w szukanie pszczoły doskonałej i testowanie często zupełnie absurdalnej i pozbawionej sensu tezy. Na przykład takiej, że jeżeli przez 35 lat całe środowisko coś robiło, to trzeba to samo zrobić, tylko jeszcze lepiej. Bo skoro selekcjonowane pszczoły umierają, to z tych miodnych, które z warrozą radzą sobie słabo, trzeba dobierać te najmiodniejsze, które będą żyły... Brzmi logicznie? Może dla niektórych, ale dla mnie nie. Zawsze cenię wysoko ludzi, którzy chcą eksperymentować. Ale tylko tych, którzy chcą wyniki tych eksperymentów przełożyć na docelową praktykę. Tych, którzy chcą znaleźć sposób na to jak przenieść własne działania na inne tory i zmienić postępowanie, które jest fundamentalnie szkodliwe. A takie właśnie dla mnie jest prowadzenie pasieki zgodnie z tzw. "dobrą praktyką pszczelarską".

Popatrzmy na jakiś tam plan ... Wybieramy z pasieki 5 czy nawet 10 rodzin do nieleczenia, które oceniamy według naszej światłej wiedzy i najlepszego doświadczenia, że dają najlepsze szanse na przeżycie. Jeżeli przeżyją, to z nich należy wybrać najmiodniejszą pszczołę, rozmnożyć ją, ale tylko jeżeli zbiory miodu będą satysfakcjonujące. Tych niemiodnych nie ma przecież po co rozmnażać, czyż nie? ... Takie pomysły to dla mnie ... absurd, abstrakcja, bezsens, niedorzeczność i groteska.

Dokładnie to działo się przez ostatnie 35 lat. Ba przez 100 i więcej - od czasów kiedy pszczoły trafiły z trudnodostępnych barci pod domy i można było sterować ich rozrodem. Do czego to doprowadziło, to wszyscy wiemy. Choćby do takich obrazów jakie doświadczyłem na swojej pasiece w 2014 i 2016 roku. Wnioski sporej części są takie: pszczoły umarły przez moje metody, przez brak wiedzy, przez brak doświadczenia, przez to, że nie "nauczyłem" ich jak powrócić do natury przez lata parzenia kwasami i sterowanego rozrodu. Przez moją pychę. Przez to, że dałem cukier na pasiece stacjonarnej, a nie telepałem ramkami zmieniając środowisko pszczół i nie wywoziłem na monokulturowe pożytki. Ci, którzy mi to zarzucali, a pozostawili paręnaście czy więcej rodzin do nieleczenia, często już w pierwszym roku stracili większość z tych pszczół, którym nie zaaplikowali chemii.
O tym pisałem cały czas. Krytykowałem pomysły na rozwiązanie problemu warrozy przez wybór "ręczny", jak go nazywam, kilku czy kilkunastu pszczół do nieleczenia. Twierdziłem, że nawet kilkadziesiąt rodzin nie gwarantuje niczego i stąd wybór 5 jest groteską i absurdem. Mój przykład udowodnił, że miałem rację. Że nawet 40 rodzin (a w szczycie sezonu było nawet około 60 rodzin i odkładów) nie gwarantuje niczego, a co dopiero 5. Ale dla tych, którzy wierzą w wystawienie 5 dobranych "ręcznie" pszczół na przeciw warrozie, to dowód nie na to, że miałem rację, a na to, że gadam głupoty, bo stosuję jakąś tam metodę, która ewidentnie nie działa, skoro moje pszczoły umierają. To, że twierdzę, że jedyny sens ma powielanie (oczywiście z zachowaniem wielu zasad, o których piszę) genetyki nieleczonej, maksymalnie w miarę naszych możliwości, w zetknięciu z rzeczywistością mojej pasieki, jest w ich oczach dowodem na to, że się mylę, a w moich oczach... jest dowodem na to, że mam rację. Każdy może ocenić to sam. Ja wiem jak potężna jest warroza, bo stykam się z jej efektami każdego sezonu w wielu rodzinach. Wiem, że groteską jest wymyślanie, że 5 rodzin da warrozie skuteczny opór. Po prostu. Pszczoły umierają milionami.

Ktoś powie: no tak, ale pięciu nie dajesz szans, a została jedna (czy zostanie to jeszcze inne zagadnienie). I na swój sposób będzie miał rację. Dlatego uważam, że ważne jest to co robimy w Stowarzyszeniu, czyli wystawiamy nie 40 rodzin w jednym regionie, ale 150 - 180 (a mam nadzieję, że co roku więcej) na obszarze całej Polski i ściśle współpracujemy. Wtedy nawet ta 1 rodzina, która przeżyje nabiera na znaczeniu i jej utrzymanie ma głęboki sens. Ta jedna, to jedna z kilkudziesięciu rodzin, które przetrwają, choć od jesieni 2014 roku nie dostają "piguły". To nie jest jedna ostatnia - to jedna z wielu.

Ktoś powie: ale musisz kupić rodziny leczone, albo liczyć na innych, a mając swoją bazę mógłbyś się odbudować i brać miód. I znów na swój sposób to racja, ale po pierwsze właśnie liczę na innych, a kiedyś być może inni będą liczyć na mnie (czego oczywiście im nie życzę, bo sprzątanie uli to straszne zajęcie). A na dziś dla mnie nawet kupno uli leczonych i pomniejszone zbiory miodu, to tylko argument ekonomiczny. Bo czy będę miał swoje leczone czy obce leczone nie ma aż takiego znaczenia. Za to dla mnie ma znaczenie rzucenie maksymalnych sił i środków, bo półśrodki można stosować na grzybicę wapienną, a nie na warrozę... Rodziny kupione trafią od razu do moich uli. Bez swojego wosku, na mój wosk. Czyli środowisko dostaną czyste od chemii, za to "brudne" od rozwijających się ekosystemów mikroorganizmów. A genetyka leczona czy moja czy obca - to praktycznie zupełnie to samo. Może nie do końca to samo, ale też to kwestia założeń i możliwości. Poza tym, jeżeli leczenie byłoby "racjonalne" to i tak nie gwarantuje przetrwania. Dziś przetrwanie w jakimś zakresie gwarantują nieustanne zabiegi (czy to "techniczne" czy "chemią"). A na to nie pozwala mi choćby mój światopogląd i założenia. Czy to nieracjonalne?

"Eksperymenty" są cenną inicjatywą, o ile nie są tylko zabawą kosztem pszczół. Pytanie co ma być efektem tej pracy. Czy ma być to wypracowanie pszczoły nieleczonej, która byłaby tolerowana niezależnie od jej cech (ewentualnie dalej doskonalona w toku łagodnej selekcji)? Czy też twór w postaci pszczoły doskonałej, który byłby praktycznie wierny pszczole hodowlanej z punktu widzenia cech gospodarczych? Jeżeli to pierwsze, to trzymam kciuki. Jeżeli to drugie, to ... cóż, to kolejny projekt "pszczoły doskonałej", spośród wielu, które zniszczyły samodzielną zdolność pszczoły do przeżycia w naturze, a nawet w pasiece. Kto mnie zna, to wie, że ja takich rzeczy nie mogę czytać bez komentarza. I dlatego nie patrzę nigdy z góry na "eksperymentowanie". Patrzę z niedowierzaniem na kolejne groteskowe próby utworzenia pszczoły doskonałej. I nie pozostałem przy tym milczący, bo nie daję rady znaleźć sensu w tej grotesce. Organizm zdolny do samodzielności musi mieć cechy "psychiczne" i "fizyczne narzędzia", które mu to umożliwią. Więc moja krytyka nigdy nie tyczy się tego, że ktoś chce eksperymentować, czy podzielić pasiekę na części leczoną i nieleczoną i w nich pracować. Wręcz przeciwnie - takie działania zawsze popieram, choć sam uważam, że leczenie jakiejkolwiek części pszczół jest długofalowo szkodliwe. Moja krytyka tyczy się zupełnie innych zagadnień. Również motywacji w postaci zaprzedania za słoik miodu "fizycznych i psychicznych" zdolności pszczoły do samodzielności. Tyczy się wybierania metod, które są groteskowe, absurdalne czy irracjonalne. I szukanie takich też efektów. Taki sam efekt byłby przy krowie rasy mlecznej, dającej po 25 litrów mleka, wymagającej dojenia 2 razy dziennie i hasającej w zimie po polach i lasach. Ten sam efekt byłby przy gęsiach z przerośniętymi wątrobami, które jednak nie siedziałby w klatkach z rurą w gardzieli, tylko zimowały na zamarzniętych jeziorach. To po prostu tak nie działa. Ciekawe kiedy do niektórych to dotrze. A w przypadku pszczół nie chodzi o samą miodność. Miodność akurat nie jest wbrew naturze pszczół - wysoka miodność jest jednym z warunków przetrwania. A też wielu pszczelarzy twierdzi na przykład, że pszczoły agresywne bywają miodniejsze. I wcale też nie chodzi o agresję. Chodzi o zbiór zrównoważonych cech. Nie ma pszczoły doskonałej. Projekty szukania pszczoły doskonałej są zgubą dla dzikiego gatunku Apis mellifera. Warroza unaoczniła to zagadnienie, bo zlikwidowała (wraz ze zniszczeniem siedlisk przez człowieka) znaczącą część dzikiej populacji, a reszta zniknęła przez wyparcie ich przez pszczoły hodowlane, które są przecież w większości, oraz przez rozwodnienie dzikich cech w papce tworzonej przez hodowców. W interesie krótkowzrocznych hodowców jest warroza. Bo ona zlikwidowała mnóstwo dziko żyjących pszczół, które mogły "niszczyć" pracę hodowlaną. To prawda, że niektórzy szukają domieszki dzikości i ją "dolewają" do swoich pasiek hodowlanych. Ale dzięki warrozie mogą to kontrolować - bo wydaje im się, że to lepiej dla nich. Jeżeli uważają, że to lepiej dla pszczół, to świadczy to o ich cynizmie lub ignorancji. I nie wiem co gorsze. 

"Uczenie pszczół powrotu do natury" jest dla mnie dalszym elementem tej groteski. Już o tych koncepcjach pisałem. Pszczoły niby czegoś dziś nie potrafią i trzeba je nauczyć. Natura reguluje to tak, że jeżeli organizm nie umie czegoś ważnego dla jego przetrwania, to go eliminuje. A przez krzyżówki tych, którym się udaje, tworzą się nowe kombinacje - wraz z biegiem czasu coraz lepiej przystosowane środowiskowo. Tak miliony lat temu ukształtowała się pszczoła miodna, a ponieważ zestaw jej cech był wystarczająco dobry, żeby radzić sobie z praktycznie wszystkimi zagrożeniami, to organizm praktycznie zachował się w stopniu niezmienionym. To jeden ze starszych niezmienionych gatunków na świecie (Trochę więcej o tym można przeczytać na blogu Łukasza - TU). Wchodząc dalej w tą narrację: jeżeli pszczoły nie potrafią dziś walczyć z Varroa - to pszczelarz musi je "nauczyć" - najlepiej w oparach kwasu, bo wtedy pszczoły uczą się tej sztuki najszybciej - przecież Varroa leci dziesiątkami, sektami, tysiącami. Czyż to nie znaczy, że pszczoła uczy się walczyć z Varroa? Kwas zapewne tylko stymuluje zachowania higieniczne pszczół, które walczą z roztoczami bijąc je na prawo i lewo. No dobra, pożeglowałem za daleko w tym irracjonalizmie.

Jak człowiek ma uczyć pszczoły powrotu do natury? Na przykład jak ma je uczyć budować dziki plaster?... Bo według niektórych nie potrafią... Dając pustą ramkę? No nie, przecież pszczoła budowałaby wtedy sama, a nie umie. Więc może dając węzę? O tak. to brzmi bardzo racjonalnie. Na węzie pszczoły błyskawicznie nauczą się budować dziki plaster. Trzeba to jednak robić powoli - przez jakieś 100 lat, bo skoro tyle lat trwało zatracanie tej umiejętności to tyle samo potrwa nauka tej umiejętności na nowo. Dobra. dość tych absurdów...

Przed upadkiem kroczy pycha.

Od początku pisania tego bloga i mojego udzielania się w internecie na temat pszczół piszę i pisałem: nie ma żadnej gwarancji, że to moje pszczoły osiągną "sukces". Że to ja osiągnę "sukces". Założyłem sobie nawet już na samym początku, że będę zaczynał od zera trzy razy (może i będę zaczynał więcej, ale tyle wynikało z moich początkowych założeń), a potem przemyślę co dalej jeżeli nie wyjdzie. Założyłem, że 3 razy spróbuję, a to znaczy, że nie zakładałem, że się uda. To na swój sposób loteria. Dziś wiem, że od zera już nie zacznę, bo tworzymy społeczność. Pszczoły na świecie umierają tysiącami, milionami - nieważne czy leczone czy nieleczone. Owszem, krótkoterminowo tych leczonych umiera mniej. Potem wszyscy się zastanawiają czemu regionalnie czy globalnie pada ich nagle 30, 40 czy 50%. To wcale nie znaczy, że w naturze padało mniej. To znaczy, że pszczelarze przyzwyczaili się do tego, że to wszystko kontrolują, a nagle jak przyroda upomina się o swoje jest to szokiem i wzbudza niedowierzanie. I padają te "najlepsze", "najmiodniejsze", "najsilniejsze". A żyją czasem te średniaki, te agresory, te rojliwe. Te, których nie chcą pszczelarze. Takie pszczelarstwo nie ma przecież sensu, bo nie da się go kontrolować, a produktywność jest zmniejszona względem hodowli przemysłowej. A leczenie (czytaj: "uczenie pszczół powrotu do natury") jest tylko przedłużaniem agonii, truciem, działaniem szkodliwym populacyjnie i środowiskowo. I wkurza mnie, że "jeden z drugim" (tak generalnie "jeden z drugim", nie piszę o nikim konkretnym) "dla słoika miodu" przez trzydzieści parę lat doprowadzają do upadku pszczoły jaka przez miliony lat żyła na tej planecie, i która wychodziła zwycięsko z każdego starcia. Populacyjnie, nie indywidualnie. Dziś jest truta przez miłośników pszczół. Dla słoika miodu. Dziś jest parzona kwasami. Dziś niszczy się jej środowisko. W imię "miłości do pszczół" zabija się matki starsze, zezłośliwione, skundlone, mające mniejszy potencjał produkcyjny. 

Moja pycha polega na tym, że wprost o tym piszę i twierdzę, że my ludzie nie znajdziemy rozwiązania problemu, tylko musimy zdać się na przyrodę. Moja pycha polega na tym, że uznaję w swojej praktyce, że moja rola jako pszczelarza polega tylko na namnażaniu pszczół i ich maksymalnym rozprzestrzenianiu. Przynajmniej dopóki natura nie wypracuje swoich rozwiązań. Bez względu na starość matki, na jej "złośliwość" czy małą produktywność. Inne rzeczy muszą czekać dopóki przyroda nie wyrówna dziesięcioleci pozbawiania pszczół zdolności do samoradzenia sobie z tym wszystkim z czym muszą sobie poradzić. To jest moja pycha, że zrozumiałem... nie: przeczytałem ze zrozumieniem u tych, którzy to robią, jakie dobierają metody, jakie są tego efekty (np. takie jak u mnie w sezonie 2016) i jaka jest tego cena. Ale też jaka jest potencjalna korzyść długofalowa. Gdy umiera rodzina pszczela, to w oczach pszczelarzy zawsze jest wina pszczelarza. Dlaczego? bo mógł zacząć truć wcześniej, mógł "lepiej" ułożyć gniazdo do zimy, mógł truć "lepszą" chemią, mógł uwięzić matkę na parę miesięcy, mógł zacieśnić wylotek itp itd. To nie jest pycha. Pychą nie jest twierdzenie, że my pszczelarze mamy rozwiązania wszystkich problemów. A to jest pszczelarska skromność. Pychą jest twierdzenie, że przyroda musi sobie poradzić sama. Pychą nie jest praca hodowlana, inbredowanie, dobieranie cech, sztuczna inseminacja i twierdzenie, że to odpowiedź na bolączki pszczelarstwa. Co ciekawe te pszczoły też umierają, nierzadko osypują się całe pasieki, ale nikt nie mówi wtedy: "przed upadkiem kroczy pycha". Choć to pycha wiedzących lepiej hodowców, co jest pszczole potrzebne doprowadza do tych corocznych olbrzymich spadków. Nieprawdopodobne odwrócenie znaczenia słów jakie ja znam.

W moim przypadku to tylko kilkadziesiąt rodzin. Owszem, już samo lepsze ich traktowanie, to zwiększenie szans na przeżycie. Ale też mam świadomość, że moje ingerencje były czasem zbyt daleko idące - wynikają z pewnego bilansu, który może być właściwy, a może być błędny. I spadki tegoroczne wcale nie dowodzą, że był błędny, bo padają również pasieki prowadzone w sposób "wzorcowy" (sic), a przeżywają często te, które prowadzone są w sposób zbliżony do tego jak ja to robię. Tysiące czynników ma na to wpływ. A te moje rodziny, to tylko kilkadziesiąt prób na przeciw milionom rocznych spadków na świecie. Pychą byłoby twierdzić, że na pewno mi się uda. Ale ja nigdy tego nie twierdziłem. Twierdziłem natomiast, że jedyną metodą, która działa, to metoda oddania pszczół selekcji naturalnej i pozwolenie na śmierć tych, które człowiek zepsuł selekcjonując je na bezbronne, na "fizycznie i psychicznie" niezdolne do samodzielnego życia. I to podtrzymuję. I podtrzymuję to, że wciąż trzeba szukać pszczół, krzyżując to, co przeżywa lokalnie. Nie znam innej metody i nigdzie nie trafiłem na opis takiej, która by zadziałała. I co ciekawe wiele osób, które mnie krytykują korzysta dokładnie z tych samych metod na części pasieki. Tyle, że drugą część ma leczoną, bo ich "racjonalizm" podpowiada im, że pszczoła ma nosić miód. "Wymagają" od pszczoły noszenia miodu. To "wymaganie" najwidoczniej nie jest pychą. Czy część pasieki zostawione "na miód" jest racjonalne? Zależy. Z punku widzenia projektu "pasieka" być może tak. Z punktu widzenia naturalnej selekcji pszczoły nie znajduję w tym ani krzty racjonalizmu. Bo selekcja naturalna musi odbywać się na osobnikach, które nie są wspomagane czy "uczone powrotu do natury".

Oczywiście ten drugi sezon nieleczenia niestety był jaki był. Nie mam na to wpływu. Mogłem nie dzielić, mogłem karmić cukrem. Mogłem to wszystko robić. Moja wiedza i tegoroczne doświadczenia wskazują, że efekt wcale nie musiał być lepszy. Wiele rodzin nie dzielonych do połowy czerwca, czy nawet początku lipca i tak były głodne i osypywały się w sezonie. Z kolei niektóre z rodzin dzielonych (zwłaszcza majowe dorodne pakiety ze starą matką) miały się wyśmienicie, nie były głodne cały sezon, choć większych zapasów też nie odkładały, odbudowały bardzo racjonalne gniazda (np. jedna rodzina 11 ramek WP)... a potem i tak umarły. Można powtarzać to wszystko dziesiątki razy, żeby ... i tak nie dotarło. Genetyka pszczoły musi powrócić do równowagi wraz ze środowiskiem życia pszczoły. Gdy rodzina pszczela umiera, to jeżeli ul nie był dezynfekowany lub skażony, można wykorzystać go dla nowej próby dając nowej rodzinie znacząco lepsze środowisko życia. A więc śmierć rodziny nie idzie na marne. Nowa pszczoła osadzona w takim ulu ma zupełnie inny start niż w ulu dezynfekowanym czy wypełnionym toksyną. Nawet jeżeli to "zwykła" genetyka, czy nawet genetyka "komercyjna". Tak wynika z twierdzeń pszczelarzy, którym ufam i których zdanie niezmiernie szaunję - na przykład Michaela Busha. Szanuję ich zdanie, bo oni nie prowadzą eksperymentów dla zabawy, tylko po to, żeby wprowadzić w życie rozwiązania u pszczół nieleczonych, wywodzących się nierzadko z dzikich rodzin i selekcjonowanych tylko w ograniczonym zakresie - ale w równowadze ze zdolnością do samodzielnego życia.

Niezależnie od wszystkiego dziś już wiem, że nie będę zaczynał od zera - czy ta jedna rodzina przeżyje, czy nie przeżyje. Więc raczej nie ma upadku. Jeżeli tak zły rok przeżyje ostatnia rodzina, to wszystkie te działania miały sens. Ale jeżeli nie przeżyje, to również miały, dlatego, że po pierwsze zostały mi ule, które nigdy nie widziały chemii i środków dezynfekcyjnych, a po drugie dziś walczymy z tym problemem razem w kilka osób. Straty są duże, ale nie tak duże, żeby ich nie odrobić. Więc do upadku daleko.

Nie zacznę też po tych spadkach inaczej patrzeć na leczenie - nieważne czy całej pasieki czy tylko jej "komercyjnej części". Tak jak nie zacząłem inaczej patrzeć po 2014 roku. Wręcz te lata utwierdzają mnie w wyborze drogi i sposobie spojrzenia na problem. Bo świadczą o tym, co zostało pszczołom zrobione i co wciąż im się robi. Bo leczenie jest fundamentalnie szkodliwe dla zdrowia populacyjnego pszczół. Utrzymuje nieprzystosowanie. To przez takie właśnie pszczelarstwo dziś są tak wielkie spadki. Przez chciwość, krótkowzroczność, ignorancję lub cynizm. A może przez wszystko po trochę. Owszem dziś może taka część leczona dla niektórych osób staje się racjonalna - właśnie z uwagi na możliwe ogromne straty (choć jak pisałem i jak wynika ze słów Busha: nawet 100% strat nie jest całkowitą porażką, bo zaczynamy z innego pułapu każdego roku). Nie dam rady spokojnie czytać, że parzenie pszczół kwasem jest dla nich korzystne. Takie zdanie jest dla mnie jak uszczypnięcie absurdu (bo też inne słowa jakie przychodzą mi do głowy są "powszechnie uznane za obelżywe"). Popieram każde działanie, które ma w sobie drobiny długofalowego racjonalizmu. Jeżeli ktoś ma potrzebę - z jakichkolwiek powodów leczyć część pasieki, ale pracuje nad przeżywalnością i wykorzystuje ten dorobek - to jego działania wspieram.

Tego co stało się u mnie zimą 2016/17 nie da się nazwać sukcesem. Ale na tą chwilę ja tego nie nazywam porażką. Bo bilans moich wieloletnich działań jest na plus. Gdyby przeżyło mi 10 rodzin leczonych, to ten bilans byłby bardzo zbliżony. Bo kluczem jest to, co przeżywa wystawione na działania selekcji naturalnej, a nie co przeżywa w obrębie naszej pasieki. Sam Comfort, według swojej opowieści ratował pasiekę z 2500 pni, po to, żeby ostatecznie uratować 6. Nie 600 czy 60, a 6. Sześć. To trudne początki bardzo trudnej drogi pszczelarskiej. Efekt tegorocznej selekcji (oby już taki pozostał) jest dokładnie tym obrazem jaki przedstawia się po trzydziestu paru latach walki z warrozą. Takie pszczoły pozostawiają pszczelarze w swojej sukcesji. Zaiste powód do dumy.

Wbrew pozorom plany na przyszłość nie rysują się w czarnych barwach. Olbrzymia ilość odbudowanych ramek z czystego wosku, to świetny start zarówno dla genetyki leczonej jak i nieleczonej. To możliwość błyskawicznej ekspansji i brak wizji głodu w tym roku - nawet gdyby był ciężki. Owszem, pokarm zgromadzony w plastrach pochodzi w dużej części z cukru i inwertu, ale też został już przerobiony (więc dodane są cenne enzymy pszczele) i na pewno posiada sporą domieszkę nawłoci. Trzymam kciuki za ostatnią rodzinę. Metody nie zmieniam, bo jak na razie nie znalazłem lepszej. Wciąż czekam na propozycje lepsze, ale takich wciąż nie znalazłem. Wstępnie zarezerwowanych mam kilka rodzin przedwojennych, a może uda się jeszcze zdobyć coś innego na lepszy start. Wszystkim, którzy wspierają mnie dobrym słowem - dziękuję. Innym proponuję robić swoje, mierząc siły na zamiary. Jeżeli ich wyborem jest zbieranie miodu trując lub parząc pszczoły - to niech zbierają. Ich wybór. Ja pozostanę przy swoim zdaniu, że szkodzą. Taka to już pycha przeze mnie przemawia.