środa, 1 listopada 2017

Gdzie się podziała dzika populacja?

Weźmij naczynie i wlej w nie soku. Najlepiej aroniowego. Bo zdrowy, smaczny i intensywnie kolorowy. Weź i kolejne naczynie - puste. Potem co rusz z pierwszego ulewaj małą lub większą część do naczynia pustego (lub wypijaj, bo smaczne), a do pierwszego uzupełniaj płyn dolewając, a to wody, a to płynu z drugiego naczynia, a to drobiny stężonego soku. W różnych proporcjach. Powtarzaj to setki, a nawet i dziesiątki razy. Co rusz uzupełniaj w naczyniu głównym płyn do pełna. 

Nie trudno zauważyć, że jeżeli Twoim priorytetem będzie dolewanie raczej wody niż soku (bo sok za słodki, a woda dobrze gasi pragnienie), czy jego roztworu, to płyn będzie systematycznie tracił intensywność barw i smak soku. Jeżeli w jednym cyklu odlejesz 90% płynu z naczynia, a uzupełnisz go wodą, to roztwór już po jednym takim cyklu będzie dość przejrzysty. 

Trudne do pojęcia? Wydaje się oczywiste. A jednak. 

Jeżeli dziką populację pszczół podstawimy jako sok (bo przez jej historycznie opisywany wigor i obronność zdałoby się ją nazwać "juicy" tj. soczystą), a pszczołę hodowlaną jako wodę, to z czasem zobaczymy, że intensywnie namnażana pszczoła hodowlana rozwodni nam dzikość prawie zupełnie. A może nawet nie tyle chodzi o "dzikość" co po prostu "przystosowanie lokalne". Bo też chyba nikomu nie przychodzi do głowy odbudować prawdziwie dzikiej populacji z jej potomków, a bardziej po prostu prozaicznie o to, żeby radziły sobie w tym środowisku w jakim żyją. Tak samo jak nikomu nie przychodzi do głowy odbudowywanie genetycznej populacji tura z populacji krów hodowlanych, ale mimo to utrzymuje się stada zachowawcze ras krów lokalnie przystosowanych (nie wypowiadam się odnośnie jakości tych programów), czy walczy się o utrzymanie przywróconych naturze populacji żubrów czy koników polskich. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć, ale o pewne możemy wciąż zadbać. 

Jedno z internetowych forów. Pszczelarz pyta: "Gdzie jest dzika populacja?", a dalej pisze, wykazując z jednej strony drobne przebłyski inteligencji, a z drugiej całkowity brak zrozumienia tego, co się do człowieka pisze od lat: "Sekta [tak, tak, "sekta to my - Wolne Pszczoły!] uważa, że poprzez "samooczyszczenie" da się wyeliminować nieprzystosowane kolonie. Problem drobny w tym, że nie ma kolonii genetycznie odpornych. A tego nie chcecie przyjąć do wiadomości". A na to dalej kolejny Tytan: "To pytanie zadałem jakiś czas temu (...). I sensownej odpowiedzi nie otrzymałem. Gdzie są wszystkie te roje które wyszły i nie zostały złapane? 40 lat z warrozą, chyba wystarczająco czasu minęło? Przecież powinno być już masa odpornych dzikich pszczół. Więc gdzie są?". No i cóż. Trzeba powiedzieć prawdę. Nie ma. Bo szklanka jest tylko lekko zabarwiona sokiem, a generalnie w środku jest głównie woda. Przez ostatnie dziesiątki lat, ba, i z dwieście zapewne, pszczelarze robią wszystko co w ich mocy, żeby zmienić soczysty skład dzikiej populacji. Z różnych powodów. Bo mało produktywna, bo żądliwa, bo rojliwa, bo za bardzo propolisująca. Ba! nawet źle sklepi, bo na mokro, a przecież lepiej jest na sucho! I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Mam wrażenie, że pszczelarze w większości jakby nie zdawali sobie sprawy, że to co robią ma realny skutek w ich otoczeniu. Że akcja budzi reakcję. Że kto jak kto, ale pszczelarz ma wpływ na środowisko życia pszczół, a i środowisko pszczelarskie. Że jak rozmnoży swoją matkę, to ma swoje matki, a jak kupi obcą, to wprowadza obcą genetykę w swoje otoczenie. To ostatnie jest dla pszczelarzy jakoś wyjątkowo trudne do ogarnięcia. Wprowadza i wprowadza te wytwory hodowli do swojej pasieki chyba tylko po to, żeby potem opowiadać, że już nie ma dzikiej populacji. A pszczoły przecież umierają. Co roku. Jednego roku więcej, innego roku mniej. Dochodzą różne głosy, że śmiertelność populacji pszczół oscyluje rocznie wokół 30% (co jest systematycznie uzupełniane przez tworzone nowe rodziny). Niech to będzie 20 czy 10, ale nie zmienia to faktu, że co parę lat lokalnie czy regionalnie jest to i 70 czy nawet 90 procent. Nawet i w przypadku pszczół leczonych. Tak jak to było wiosną 2015 roku u nas, czy tej wiosny w Karkonoszach. Jak i w pasiekach, tak i tyle samo (czasem mniej czy więcej) umiera ich w naturze. Na moim przykładzie zobaczmy co się w takiej sytuacji dzieje. Pszczelarze mnożą ile mogą z tego co przeżyło, a do tego w sposób zorgniazowany czy prywatnie sprowadzają odkłady lub przezimowane rodziny z dalekich odległości. Rzecz jasna do tych rodzin kupują matki hodowlane, lub ciągną je po reproduktorkach. Gdy ostatniej zimy padło mi 40 rodzin, sprowadziłem wiosną 6 rodzin, z których znów do zimy doszło 40. A więc pszczelarze są w stanie nawet straty przekraczające 90% odbudować praktycznie w ciągu jednego sezonu. Gdybym chciał odbudować straty w tempie dzikiej populacji, to z mojego przetrwalnika zrobiłbym do zimy kolejną rodzinę, a zakładając, że udałoby się wypuścić "dwójniaka" czy "trójniaka", to do zimy poszłoby maksymalnie 4 dzikie rodziny. Popatrzmy na wynik. Pszczelarz: 40, Przyroda (hipotetycznie i nad wyraz optymistycznie): 4. A teraz przyjmijmy teoretyczne wyliczenia. Jeżeli na określonym obszarze koła pszczelarskiego chowa się około 1000 rodzin pszczelich i żyje w naturze (znów bardzo optymistycznie i na wyrost) nawet i 100 rodzin i z każdej z tych populacji padnie równo po 70 % to powstaje olbrzymia nisza do zapełnienia. Ale z tych 300 rodzin pszczelarze bez problemu odbudują populację do końca roku. Bo zrobią o jeden odkład więcej z rodziny czy sprowadzą pszczoły z sąsiedniego województwa. W naturze z dużą dozą prawdopodobieństwa do zimy dojdzie maksymalnie 60 rodzin, z 30, które przetrwały. A więc w kolejnych latach proporcja obu populacji będzie inna. Coraz więcej wody. Coraz więcej "hodowlanych rójek" zajmie też naturalne siedliska dzikich pszczół i "blokując dziuplę" padnie w bieżącym roku nie doczekawszy nawet zimy. A przecież spadki pszczół w naturze nie będą zawsze równe spadkom w pasiekach. Choć w pojedynczych latach mogą być zbliżone, to zakładam, że długofalowo jednak "naturalne" straty są wyższe. Bo tak naprawdę nie są naturalnymi! Są stratami rozwodnionej populacji, wymagającej troski, a troski tej nie otrzymują. Część z naturalnych rójek nie znajdzie miejsca w dziuplach, bo drzew dziuplastych coraz mniej, a część tych dziupli zajmie najlepszy hodowlany obcy Buckfast. Choć nie taki znów najlepszy skoro uciekł z rojem. I wciąż i wciąż z racji sprowadzania coraz większej ilości wybitnych matek hodowlanych i rozmnażania ich ponad miarę w pasiekach, zachodzi proces rozwadniania niegdyś soczystej dzikiej populacji... Przyznam, że dla mnie jest to tak oczywiste, że sam zastanawiam się czy nie będzie wstyd publikować tego posta, jako odkrywcze opisanie oczywistej oczywistości. A jednak czytając te powyżej przytoczone przeze mnie cytaty nie wiem, czy te oczywiste oczywistości nie są tak oczywiście oczywiste jak mi się wydaje, czy też ktoś po prostu prowokuje. Ale chyba raczej nie jest to prowokacja. Otóż z jednym z autorów przytoczonych postów miałem już wcześniej osobiście do czynienia. Opowiadał mi historię drzew sadzonych w górach, które sprowadzone były z terenów nizinnych i po osiągnięciu wieku dojrzałego (dla drzew to 50 - 70 lat od nasadzeń) zaczęły chorować i usychać. Dziś stanowią problem, bo trzeba je ratować. Tenże sam człowiek, pszczelarz, opowiada też o tym, że w wysoce napszczelonym regionie, co roku najmniej 5 - 10 % rodzin się roi, a z tychże rójek spora część uchodzi w las (wcale bym się im nie dziwił, wiedząc co je czeka). Są to ponoć liczby idące w kilkadziesiąt rojów idących rok w rok w dziki i mało dostępny las. A pomimo tego w lesie pszczół nie ma. To ponoć też dowodzi, że pszczoły nie są w stanie przeżyć bez leczenia. I przez 40 lat nie udało się wytworzyć populacji, co musi świadczyć o tym, że tego po prostu nie da się zrobić w świecie na którym istnieje varroa. I nawet bym przyznał rację, że mogłoby tak być, gdyby powiedział, że jednego roku obserwuje nowo zasiedlone dziuple, a kolejnego zawsze widzi je puste - i tak w kółko od lat 40. Wówczas przyznałbym rację: ten czy inny rój nie dał rady przetrwać. Albo żaden z nich nie dał rady. Ale ponoć pszczół w ogóle nie ma. Więc, skoro w ogóle nie widzimy pszczół, nawet tych tegorocznych choć dziesiątki rojów idą w las, które leczenia jeszcze nie powinny wymagać, może trzeba się zastanowić czy one na pewno w las uchodzą? A może tych rojów jest znacząco mniej - na tyle mniej, że "gubią się" w czeluściach lasu i populacja nie ma z czego się zbudować?
Ten sam pszczelarz nie widział też żadnej analogii zamierających obcych środowiskowo drzew do sprowadzanych przez siebie umiłowanych buckfastów, które co prawda umarły, ale według niego wcale nie radziły sobie gorzej bez leczenia niż "lokalne dzikie pszczoły". Bo jak niby dzikie miałyby sobie radzić lepiej skoro przecież ich nie ma i od dawna nie było, bo umarły? No nie było, bo z pierwszym uderzeniem warrozy, obcego inwazyjnego gatunku, z którym żadna pszczoła nie umiała sobie radzić, "ulało się" 90 - 95% "soku" z naczynia, a kolejne 5 - 10% przez lata tak się genetycznie rozwodniły, że praktycznie w niczym nie różnią się od pszczół trzymanych w pasiekach (one też przecież mają w sobie resztki "soku"). Tak, tak, te wspomniane powyżej 40 lat z warrozą nie tylko nie uczyniły nic dobrego dla lokalnie przystosowanej populacji, ale wręcz jeszcze bardziej ją rozwodniły, bo odbudowa populacji (wypełnienie naczynia) opierała się na pszczole hodowlanej (czysta kranówa), a nie na lokalnej półdzikiej pszczole (sok). A żyjącej dziś wolno rójki na pewno nie można porównywać do dzikich populacji z lat siedemdziesiątych, czy początku lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku - nie wspominając już nawet czasów zanim zaczęto sprowadzać obce rasy. Dziś nie ma dzikich populacji, bo w pasiekach mamy już praktycznie samą wodę, którą żeśmy sobie sami wlali do wielkiego naczynia jakim jest krajowa populacja pszczoły miodnej. 

Popatrzmy znów na mój przykład czy innych kolegów od pszczół wolnych. Czy możemy z całą pewnością powiedzieć, że trzymamy lokalne półdzikie kundle (sok)? Na tą chwilę na pewno nie. Ale tu chodzi o proces. Ten "sok" gdzieś drzemie w populacji, bo ta choć jest rozwodniona to raczej nigdy nie dotrze do homeopatycznych stężeń, jako że przecież pszczoły, zawężane w cechach ekonomicznie słusznych, wywodzą się z dzikich populacji. Owszem, nie dzikich podkrakowskich, kieleckich, mazowieckich czy rzeszowskich. Często dzikich z Włoch, Turcji czy Słowenii. I właśnie da się to zrobić przez "samoczyszczenie", które wyruguje nieprzystosowanie lokalne. I nie musi to być wówczas pszczoła historycznie lokalna. To ma być pszczoła przystosowana lokalnie, choćby wywodziła się z lasów równikowych Grenlandii czy arktycznej sawanny. Da się to zrobić, bo przyroda jest na tyle plastyczna. Jeżeli więc przetrwały u nas pojedyncze rodziny, które mogą się wykazać większym stężeniem soku, to należy po prostu je pomnożyć, a więc w naszej początkowej analogii do naczynia dolać roztworu soku, zamiast wody. Tu po prostu chodzi bardziej o przyjęcie pewnego modelu. Procesu. Ot cała filozofia działania. Trudne do pojęcia. 

Gdybyśmy nagle jako ludzie stracili całkowicie zainteresowanie pszczołami i nie przejawiali już tej ogromnej troski o los owadów, przyroda zapewne byłaby w stanie odbudować dziką populację pszczół na przestrzeni 5, 10, maksymalnie 15 lat. Na pewno ta dzikość byłaby inna niż ta sprzed 200 lat, ale udałoby się to zrobić, gdyż wówczas nie byłoby tak rażących dysproporcji rozmiarów obu populacji i ciągłego "dolewania wody" po ubytku "soku". Dziś, w czasach zjadliwej warrozy, nierzadko wykazującej odporność na pestycydy (nie zawsze poprzez odporność na truciznę - ot, na przykład poprzez siedzenie w spokoju pod zasklepem) coraz częściej w czasie konferencji, szkoleń czy wykładów mówi się o tym, że zdrowe pszczoły w pasiece może z dużą dozą prawdopodobieństwa zapewnić trzymanie się własnej populacji i rozmnażanie swoich pszczół. Nawet i tych leczonych. Co więcej moje osobiste rozmowy na temat pszczół, które przeżyły "hatakumby" wskazują, że śmiertelność jest niższa w tych pasiekach, gdzie trzyma się własną populację, a nie sprowadza co rok nowych matek. Są też miszczowie pszczelarstwa, którzy chełpią się, że ze swoich własnych - mocno selekcjonowanych - pszczół mają rekordowe zbiory miodu (ile w tym prawdy to nie wiem) i wcale nie potrzebują heterozygotycznych matek od najlepszych hodowców ze wszystkich stron świata. Niestety w czasach gdy aktywnie dolewa się wody do roztworu, aby utrzymać wyższe stężenie soku trzeba by równie aktywnie dolewać soku. Przyroda działa konsekwentnie i skutecznie, ale nie oszukujmy się - wolniej. Stąd w mojej osobistej ocenie potrzebnych jest jak najwięcej aktywnych działań w kierunku odbudowy dzikiej (albo raczej przystosowanej) populacji, bo bierność w tym zakresie nie wystarczy. Bierna obserwacja jednej czy dwóch rójek wychodzących z uli, to nie jest wystarczająca kontrreakcja na niszczenie przystosowania do życia w przyrodzie (bo oczywiście pszczoły użytkowane przez cech pszczelarski w pasiekach cechują się innymi cechami - są więc przystosowane do życia w pasiece, a ich przystosowanie polega na tym, że są świetnymi producentami miodu i prawdopodobnie dlatego tylko żyją). Opowiadanie więc, że to wszystko bajki, bo "u mnie" są lasy i dziuple, a i tak nie ma dzikiej populacji jest po prostu... pitoleniem. Ot co.