niedziela, 31 maja 2020

Jak pech to pech czyli głupi ma zawsze szczęście

No właśnie... bo jest i pechowo i szczęśliwie zarazem.
Zimowla była poniżej moich oczekiwań i tym samym zasoby pszczół w bieżącym sezonie są zdecydowanie za małe względem moich oczekiwań i życzeń. Za to sezon zaczął się dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo część pszczół ostro ruszyła do rozwoju. Źle, bo inne stały (stoją) w miejscu i wróżono suszę stulecia. Maj pokazał, że suszy stulecia raczej nie będzie (chyba że od czerwca w przód), a co więcej wcale nie był taki zły, poza jego samą końcówką, która jest zbyt zimna i zbyt mokra. O ile jeszcze dwa tygodnie temu zacierałem ręce na korpus miodu z trzech rodzin (a dokładnie "po korpusie"), to teraz zakładam, że większość z tego miodu jest już skonsumowane, a i boję się, że dwie rodziny (a raczej część z nich) z utrzymywanych starych pasieczysk już dawno poszły na drzewa. W związku z powyższym jutro - choćby gradem waliło i śnieg padał - jadę na objazd. Liczę przy tym, że o ile rójki nawet wyszły, to przynajmniej zastanę dorodne tłuste mateczniki. Rzecz jasna w takiej sytuacji o miodzie mogę zapomnieć, ale nadzieję moją budują dobre warunki do podziału rodzinek z tak przygotowanymi przez pszczoły matecznikami. Nie byłoby więc tego złego co by na dobre nie wyszło. Być może więc przyroda sama zadba o to, żebym dzielił rodziny w nastroju rojowym, a nie przez sztuczne podziały w wyobrażonym przeze mnie momencie. W końcu sam pisałem w poprzednim poście, że to sytuacja daleko lepsza niż ta, najczęściej przeze mnie praktykowana.

Jak wspomniałem zasoby pszczół w tym roku są takie jakie są. Liczbowo szału nie było, a siła większości pozostawiała też trochę (lub więcej) do życzenia. Biłem się więc z myślami czy rozwój praktykować na spokojnie, czy "zaatakować" i pójść w duże podziały i tworzenie majowych mikrusków. Jak już wielokrotnie zaznaczałem [swoim zwyczajem powtarzając się] tworzenie mikrusków z wielu powodów jest stanem daleko odbiegającym od idealnego. Jest to raczej swoista konieczność tak przyjętego projektu i jego założeń. Mikrusy wymagają całosezonowej troski i karmienia (a mój dalekosiężny plan w zasadzie zmierza do tego, żeby jedno i drugie ograniczyć do absolutnego minimum, a najlepiej do zera). Z drugiej strony, jak już też zaznaczałem więcej niż stu-krotnie: nigdy nie zauważyłem specjalnej korelacji pomiędzy śmiertelnością pszczół, a siłą zarówno przy utworzeniu rodziny, jak i jej wielkością przed zimowlą. Oczywiście tyczy się to rodzin wielkości racjonalnej biologicznie, czyli obejmujących ok. 20 litrów kubatury "na czarno" - tj. powiedzmy około pół korpusa wielkopolskiego. Mniejszych staram się nie zimować i raczej mi się to udaje. Takiej wielkości rodziny są biologicznie zdolne do zimowli, a jeżeli są w miarę zdrowe, to kolejnego sezonu raźnie ruszają z rozwojem.

Chciałbym to też podkreślić, że mój projekt nie ma na celu wyhodowanie pszczół "zero-jedynkowo" odpornych na roztocze. Takie pszczoły może kiedyś będą, a może i gdzieś są (wątpię, a cała moja wiedza wskazuje, że ich nie ma). Interesuje mnie natomiast wyhodowanie populacji odpornej na poziomie nomen omen populacyjnym. A więc populacji zdolnej do "samopodtrzymania" i odpornej/tolerancyjnej w stopniu wystarczającym, aby przetrwać, rozmnażać się, w dobrych latach dać nadmiar produkcji, a w złych po prostu przetrwać. Uważam, że do tego celu metoda tzw. naturalnej selekcji (choćby w "nienaturalnych" warunkach pasieki) jest po prostu najlepsza. Po tej dygresji chciałbym wrócić do maluchów. Mikrus utworzony ze szklanki pszczół z matką lub matecznikiem statystycznie rzecz biorąc będzie miał tyle roztoczy co matka pszczela może napłakać. Może stąd też ta "niemniejsza stopa przeżyciowości" w maluchach? Mają trudniej, są karmione sztucznym pokarmem, a z drugiej strony do zimy idą z mniejszym porażeniem dręczem - może stąd duża "lepsza" rodzina umiera w tym samym procencie, co maluch? Kto to wie?
W związku z tym zaznaczonym powyżej faktem niektórzy zarzucają, że rodziny są "odmładzane", a w związku z tym kręcę się w kółko i nigdzie nie zmierzam. Cóż, chciałbym zaznaczyć, że począwszy od 2014 roku w całej mojej pasiece zabiłem intencjonalnie może 4 roztocza. Były to przypadki kiedy zgniotłem je dłutem gdy spacerowały po ramkach czy korpusie. "Globalnie" więc cała populacja dręcza w mojej pasiece trwa, a nawet jeśli nowej rodzinie nie przekażę żadnego roztocza przy podziale, to inna dostanie ich więcej. Zeszłoroczne macierzaki na pewno były silniejsze niż tworzone odkłady, a więc i roztoczy miały więcej - a przetrwały w lepszym procencie niż tworzone odkłady [tu mała korekta: nie tyle "słabiutkie" jak było, co w ogóle odkłady niezależnie od ich siły]. Słowem przy braku ukierunkowanej selekcji, ta jednak się odbywa - choćby "mimochodem".
Być może z "selekcyjnego" punktu widzenia racjonalniej byłoby tworzyć silne odkłady i minimalizować podziały. Juhani Lunden założył, aby nie tworzyć więcej niż jednego odkładu z jednej rodziny. Tak też Juhani praktykował i na przestrzeni kilku lat (nie pomnę ilu, ale chyba 7 czy 8) z projektu, w którym na starcie było 150 rodzin zostało bodaj 12 - dopiero potem liczba jego rodzin zaczęła rosnąć. Teoretycznie, poza zupełnie pojedynczymi rodzinami cała moja obecna pasieka zbudowana została z 8 rodzin w początku 2017 roku (wcześniejszy etap w tym miejscu pominę, ale wszystko można znaleźć w skrócie tutaj: http://pantruten.blogspot.com/p/zestawienia-podsumowania.html). Od tego też czasu więcej rodzin corocznie wychodziło z mojej pasieki niż do niej trafiało. Różnica skali z jaką rozpoczynał Juhani i ja jest więc znacząca. Z selekcyjnego punktu widzenia należy jednak zauważyć, że duża rodzina z dużym porażeniem dręczem przetrwa jeżeli będzie miała po temu jakieś zdolności. W przypadku małej, możemy "oszukać" przyrodę przez jakiś czas traktując podziały jako swoiste "leczenie" pszczół. Być może więc... nie... na pewno (!) hodowcy skrzywiliby się na metodę "pszczelarskiego modelu ekspansji" jako metody selekcji tych pszczół, które mają przekazywać "gen niskiego porażenia". Uważam jednak, że liczne podziały są sposobem natury na poradzenie sobie z problemem - to i ja właśnie staram się ją naśladować. Z badań Seeley'a wynika, że w lesie Arnot z rodziny statystycznej wielkości korpusa wielkopolskiego z sześćdziesięcio-procentowym (60%) prawdopodobieństwem wyjdzie średnio 3 rójki, czyli rodzina podzieli się na 4. Daje to średnio 2,5 ramki wielkopolskiej na rodzinę. Wiem, że pszczoły same wybierają moment podziału kiedy są do tego chętne i przygotowane, a więc nie da się tego wprost przyrównać do "modelu ekspansji". Zauważam tylko sam fakt. Dzięki temu populacja wykształciła zdolność "samopodtrzymania", w tym również poprzez korzystne cechy, które można poddać selekcji. Niczego innego - na swój ułomny sposób - nie szukam. Ale znów wdałem się w nikomu niepotrzebne dywagacje zamiast opisywać co się u mnie dzieje - co też zresztą pewnie nikomu potrzebne nie jest.

O ile dawniej raczej wycinałem mateczniki do odkładów, to w tym roku skupiłem się na "łowieniu" matek. Robię to tak jak opisywałem poprzednio: od mniej więcej 11 dnia od osierocenia zaglądam do mikrusa z matecznikami 3 - 4 razy dziennie. Chyba mają mnie dość.... I właśnie tu jest ten pech z tytułu (przynajmniej jeden z nich). Otóż sinusoidalna pogoda w tym roku powoduje, że mikrusa osieracam przy 20 - 24 stopniach w pięknym słońcu, a łowienie matek przypada w czas chłodów i/lub deszczu... Weźmy za przykład niedzielę ostatniego maja (czyli dziś). Mam co najmniej z 8 mateczników w kilku rodzinach B5 i R2-3 [które są dla mnie wyjątkowo cennym materiałem] i tylko czekają w blokach startowych, żeby się wygryźć. I jak tu iść do nich przy 10 stopniach i padającym od soboty wieczór deszczu? Ano jakoś szybko... Po to właśnie niektórzy zawodowi pszczelarze wychowują matki w ulach pod wiatami. Na szczęście czerwiu w tych rodzinach jest już niewiele, a wygryzionej pszczoły w większości mikrusów jest sporo, więc negatywny skutek "zajrzenia" będzie - oby! - niewielki. Tak czy siak nie wiem kto jest bardziej nieszczęśliwy z tego powodu - ja czy pszczoły. Tyle, że one niczemu winne, a to ja im świadomie i celowo przeszkadzam w taką pogodę i jeszcze uzasadniam to ... hm... dobrem projektu.
Pech chce też, że w taką pogodę w maluchach trochę ubywa pokarmu. Większość ma go zapas wystarczający, a praktycznie głodomorów larw w nich nie ma. Są tam mateczniki, trochę czerwiu zasklepionego i pszczoła dorosła. Więc wianki na razie wystarczą. A przy podjęciu czerwienia przez młode matki liczę na poprawę pogody, a jak nie to będę - znów, jak były wicepremier "nie ciesząc się"- mieszał cukier... Pewnie i tak mnie to czeka od lipca. Oj.

Tak czy owak sytuacja pokarmowa w rodzinach jest daleko-daleko lepsza niż zeszłoroczna. Wtedy praktycznie wszystkie pszczoły były głodne (niektóre dosłownie miały tyle co im dodawałem + kilka błyszczących komórek z nakropem), a większość (poza pasieką B w zasadzie wszystkie) miały mocno wstrzymany rozwój. Tego roku w pojedynczych rodzinach zapasy są mniejsze niż bym sobie tego życzył, ale jednak są. Dodatkowo parę ramek z pokarmem z zimy jeszcze mam w zapasie, a znacząca większość rodzin ma tyle pokarmu, że jeszcze na jakiś dłuższy czas im wystarczy. Słowem, choć zimę 2018/19 przetrwało więcej pszczół i chyba też ogólnie w lepszym stanie, niż ostatnią, to jednak teraz na koniec maja sytuacja już jest chyba lepsza niż była w tym samym czasie rok temu.

W kilku przypadkach okazało się, że mam więcej szczęścia niż rozumu. Po pierwsze udało mi się przydybać jedną z rodzin K1 zaraz przed wyrojeniem, a co więcej, względnie bezboleśnie udało mi się w niej znaleźć matkę (dość mocno już wychudzoną do lotu). Żal by było stracić tego materiału, choć potomstwa po niej już trochę mam.
Po drugie w całej pasiece co do zasady nie ma problemów przy wygryzaniu matek, ale i udaje mi się je łowić. Ponieważ ten proces jest w swoim szczycie, to ciężko na razie określić mi jak idzie im unasiennianie i podejmowanie czerwienia. Kilku na pewno się to już udało. W tym co najmniej dwóm malutkim matkom niewiele większym od pszczoły. Owszem, zdarza się, że gdzieś pojedyncze matki się stracą, albo matecznik nie wygryzie się, ale co parę dni pojawiają się jakieś nowe łowione matki na uzupełnienie braków. W tej chwili 2 mateczki z genetyki B5 (mój tzw. "przetrwalnik") czekają w klateczkach, żeby ewentualnie w czasie jutrzejszych przeglądów podać je tam gdzie coś mogło pójść nie tak. W kilku rodzinach młode matki już czerwią, a w kilku czekam tylko na rozpoczęcie składania jajek. Niestety względnie niewielkie zasoby pszczół przełożyły się na podjęcie przeze mnie decyzji, aby jednak pójść w stronę tworzenia maluchów, a nie dzielić tylko zacniejsze rodziny na zacniejsze odkłady. Więc tworzę mikrusy. Jak co roku. Jak to robię? Otóż tworzę niewielkie rodziny dla łowionych matek. W tym roku zdecydowanie powielę najwięcej genetyki z 4 (5?) rodzin. Będzie to tzw. "przedwojenna" (matka bodaj z 2018 roku), dwie zeszłoroczne rojowe siostry K1 (wywodząca się z linii bądź to "16", bądź fortowej L1) oraz rodzina R2-3 (która jest albo pociotkiem "16"-tki albo B5'tki). Mam nadzieję, że do "mojej prywatnej" pasieki uda mi się wprowadzić co najmniej 3 - 4 łowione córki po pszczole B5 czyli mojego "przetrwalnika". Wszystko zależy od tego jak pójdzie pozostały wychów matek w utworzonych rodzinach do "Fortu". Projekt ma priorytet, a tylko co wyłowię dodatkowo będzie dla mnie.
Wygląda na to, że najwięcej córek będzie po jednej z rodzin K1. Ale też z linii "przedwojennej" będzie chyba co najmniej 6 - 7 matek, podobnie zresztą z R2-3. Inne rodziny zostaną powielone w mniejszym stopniu. Niektóre doczekają się może jednej córki, inne względnie niewielkie podzielę na jeszcze mniejsze podając jednak łowione matki z wymienionych powyżej linii. Zobaczymy czy się w tym zgubię czy nie... a raczej kiedy się zgubię.

Liczbowo pasieka się więc odbudowuje. W liczbie pszczół w ulach jest natomiast pewnie znacznie słabiej niż bym sobie życzył.
"Moja" salamandra chyba dochowała się potomstwa...
Jeżeli dobrze liczę, to w tej chwili na wszystkich moich pasiekach znajduje się około 40 "jednostek" pszczół. Piszę "jednostek", bo niektóre z nich ciężko nazwać nawet odkładami, a co dopiero rodzinami. Ich siła jest niewielka lub bardzo mała. Rozstrzał jest od szklanki pszczół w 2 uliczkach do 4 korusów "18"tek (o ile nie wyszły rójki). Kto to wie ile by łącznie powstało, gdyby je wszystkie złączyć do rodzin produkcyjnych - pewnie nie więcej niż 10, a może i mniej.
Część z tych "jednostek" pojedzie do innych osób w ramach projektu "Fort Knox" (3 już pojechały), ale z drugiej strony mam jeszcze 2 rodziny do podziału i być może uda mi się rozdzielić jeszcze ze 2 lub 3 na mniejsze podając do nich łowione matki. Słowem liczę, że uda mi się zakończyć czerwiec liczbą "jednostek" większą niż 45 (a kto wie, może i około 50), z czego do zimy chciałbym przygotować około 40 rodzin. To są oczywiście tylko i wyłącznie moje życzenia. Sam nie mam pojęcia co z tego wyjdzie. Do końca czerwca będę się starał tworzyć nowe rodziny i wychowywać matki, natomiast od początku lipca każda, w której straci się matka, raczej zostanie połączona z innymi. Ten system mniej więcej sprawdził się w przygotowaniu rodzin do zimy w latach poprzednich.

Naukowcy wróżą z wnętrzności zwierząt, że od czerwca pogoda trochę się ustabilizuje. Owszem będzie wciąż padać, ale jednak trochę mniej, za to będzie więcej słońca i wyższa temperatura. Oby się to sprawdziło. W Krakowie akacja już kwitnie w najlepsze i zaraz ruszy lipa. Jeżeli z 2 ostatnich niepodzielonych rodzin (K1 i R2-3) wyszły rójki, to na lipę nie będzie już siły w żadnym z moich uli... Cóż, po tylu latach chyba powinienem się przyzwyczaić do braku miodu?

środa, 6 maja 2020

Matki ratunkowe, czy jakieś inne?

Pogoda paskudna, że psa nie wygonisz. A ja mam tyle roboty, że nie powinienem marnować czasu na pisanie postów. Mam robotę nie tylko "pod chmurką", bo i pod dachem. Ale jest tak zimno i wilgotno, że nie mam żadnej ochoty wychodzić poza dom, w którym panuje mniej więcej około 20 stopni, czyli jest co najmniej dwa razy cieplej niż za oknem. Owszem, miałbym też sporo roboty, którą mógłbym wykonać w domu... Ale przy takiej aurze mój organizm się buntuje i każe mi siedzieć przed laptopem.

Przez kilka lat mojej działalności pszczelarsko-publicystycznej bywałem bardzo często krytykowany. Przede wszystkim przez pszczelarzy wierzących w prawdy opisane w podręcznikach do gospodarki pasiecznej - i one rzeczywiście (bardzo często) pozostają prawdą w zakresie produkcji miodu. A przynajmniej na ile mogę to stwierdzić, robiąc z reguły coś zupełnie innego. Byli też jednak i tacy, którzy próbują mniej więcej podobnego pszczelarstwa (czyli takiego bez leków), ale też mnie krytykowali. Wśród tych ostatnich byli koledzy, z którymi prowadziłem najróżniejsze dyskusje na poziomie koleżeńskim, ale ... dorobiłem się także i stalkera! O tak. Zadziwiające. Myślałem, że stalking dotyczy raczej pięknych kobiet, albo jest domeną bohaterów filmów. Ale okazało się, że można mieć stalkera pisząc o pszczołach... Ale nie o tym miało być, bo to pewnie raczej nadawałoby się na jakiś blog psychologiczny. Miało być o matkach pszczelich.

Sposób wychowywania przeze mnie matek pszczelich jest poddawany krytyce tak samo często, jak i wszystkie inne działania. Bo to najczęściej matki tzw. ratunkowe - czyli te "najpośledniejszej jakości". Dlaczego? Bo - jak głosi wieść gminna - pszczoły mając do dyspozycji jajka i larwy w każdym wieku, poczuwszy pierwsze oznaki bezmateczności, od razu rzucają się karmić mleczkiem takie larwy, które dadzą im czerwiącą matkę tak szybko jak to tylko możliwe. Rzucą się więc na larwy 3-dniowe, aby matkę mieć po 10 dniach, a nie będą kalkulować z rozsądkiem, że jak poczekają 2 dni dłużej, to miałyby matkę o wiele lepszą. No cóż, najwyraźniej ludzie mierzą pszczoły swoją niecierpliwą miarą. Wiadomo, że opłaca się to, co jest dostępne szybciej - wtedy zysk jest podwójny. Więc jak można się dorobić, to lepiej dorobić się w 3 lata, niż 3 pokolenia. Potem można leżeć na plaży odcinając od tego kupony. Tak samo pszczoły - najstarsza możliwa larwa daje pszczołom szansę na najwcześniej wygryzioną mateczkę, jak to tylko możliwe.

Ostatnią matkę kupiłem do swojej pasieki chyba koło 2015 lub 2016 roku. O ile mnie pamięć nie myli. Była to (chyba) AMM linii "Norris" sprowadzona ze Szwecji czy Norwegii. Ponoć ich AMM jest "czystsze" niż nasze. Ja nigdy nie przejmowałem się tą "czystością rasową". Nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Niektórzy pszczelarze w dyskusjach twierdzili, że na początek procesu selekcyjnego warto kupować matki rasowe i próbować różne "czyste" rasy i utrwalone linie. Dlaczego? Otóż ich argumentem jest/było to, że jeśli któraś linia/rasa wykaże przydatne cechy, to wystarczy kupić mnóstwo mateczek tej właśnie linii i z racji jejże "stabilności genetycznej" możemy wierzyć, że problem warrozy mamy rozwiązany. Ponoć więc właśnie to, że linie hodowlane są "stabilniejsze genetycznie", to tym samym łatwiej osiągnąć progres w naszej bezlekowej hodowli. Cóż, ja kategorycznie się z tym nie zgadzam. Gdyby tak było, to przecież już dawno, któraś z tych stabilnych linii byłaby sprzedawana jako Apis mellifera varroaresistancis-sancis (czy jak to tam odmienić). Jakoś tak się nie dzieje, a co więcej chyba prawie żaden hodowca, u których te czyste i "stabilne genetycznie linie" się znajdują, nie wierzy w ogóle w możliwą odporność pszczół. Gdyby wierzył, to przecież chyba podjąłby w tym kierunku prace hodowlane, czyż nie? No chyba że głupi albo cynik i uznałby, że celowo przemilczy przed światem fakt, że osiągnął stabilną genetycznie linię pszczół odpornych na roztocza.

W mojej ocenie na dzień dzisiejszy (częściowa) odporność jest raczej osobnicza niż populacyjna. Być może gdzieniegdzie panują zaczątki populacyjnej odporności [ja cały czas próbuję zmierzać do tego, żeby takie pojawiły się u  mnie], ale te wciąż nie dają żadnych gwarancji. Pojedyncze rodziny trwają dłużej, liczniejsze trwają krócej, najliczniejsze umierają szybko. Dlatego właśnie uznałem, że nie ma sensu szukać żadnych czystych linii czy ras. Każdy ma swój rozum i wykorzystuje go do szukania swoich prawd. Ja wcale nie twierdzę, że mam rację, ale mówię tylko tyle, że nie zetknąłem się z żadnym przypadkiem (w Polsce) wypracowania jakiejś odporniejszej niż inne linii czy rasy. Co z tego, że narozdaję okolicznym pszczelarzom swoich matek czystej linii jakiejśtam rasy, dlatego, że wierzę w ich przyszły sukces, skoro te matki nie przeszły żadnej weryfikacji w toku kolejnych załamań populacji? W moim mniemaniu w mojej pasiece i mojej populacji pszczół dopiero znalazłem się okrakiem pomiędzy fazą pierwszą selekcji, a fazą drugą. Ta pierwsza to odsianie tego co zupełnie nie ma odporności. Ta druga to próba ustabilizowania tego, co przetrwało pierwsze kryzysy, namnożenia materiału genetycznego i rozpoczęcie prób gospodarowania. Wstępnie pierwszą i drugą fazę oceniam na około pięciolatki. Chcę liczyć (oszukuję sam siebie?), że mniej więcej w 3ciej fazie będzie można prowadzić względnie normalną gospodarkę pasieczną - "Względnie" bo raczej w modelu ekstensywnym, niż intensywnym, wciąż mając większe straty niż w pasiekach leczonych i wciąż uzyskując mniejsze zbiory z ula. Ale za to z możliwością dodatniego bilansu ekonomicznego równoważąc większe straty i mniejszą produkcję możliwością zmniejszenia nakładów pracy i zmniejszenia kosztów (w tym zdrowotnych). To oczywiście założenia - czy prawdziwe? Czas mnie zweryfikuje.

Znów się rozpisałem, a chodziło mi tylko o to (i mogłem to napisać w jednym zdaniu), że to wszystko sprowadza mnie do tejże myśli, że muszę oprzeć się na własnym wychowie matek...

Skoro już wiemy, że własny wychów, to trzeba się zastanowić jak go przeprowadzić. Mamy kilka możliwości. Możemy oprzeć się na matkach rojowych, hodowlanych, ratunkowych, czy wreszcie matkach z cichej wymiany. Tą ostatnią możliwość odrzucam, gdyż wiązałoby się to z kaleczeniem matek. Wiem, że niektórzy to robią i uzyskują ponoć "najlepsze możliwe matki", ale mnie ta metoda zupełnie nie leży z powodów etycznych. Oczywiście nie mówię tu o sytuacji kiedy pszczoły po prostu same chcą matkę wymienić po cichu, bo to przecież ich sprawa, ale o takiej, w której pszczelarz planuje cichą wymianę i do niej dąży.

Matki rojowe

Idealną sytuacją, w takim projekcie jak moim, byłoby się oparcie się na matkach rojowych. Można by to było przeprowadzić na kilka sposobów.
Pierwszy: czekamy aż naturalny rój (roje) wyjdzie (wyjdą) z ula, w miarę możliwości łapiemy go (je) i w ten sposób pozostajemy z dwoma (lub więcej) rodzinami. Tu uzyskamy tylko tyle rodzin ile pszczoły same będą chcieli.
Drugi: podobnież, ale jak rój wyjdzie z ula, to wykorzystując pozostałe mateczniki dzielimy macierzak na tyle odkładów ile potrzebujemy. [tą metodę - niejako siłą rzeczy - wykorzystałem przy pozyskiwaniu genetyki K1 na pasiece K w poprzednim roku]
Trzeci: jeśli przydybiemy rodzinę w nastroju rojowym, ale stara matka jest jeszcze w ulu, to robimy dla niej sztuczny rój (zsypańca), zabieramy go z ula, a resztę zostawiamy jako całość (sposób pierwszy) lub dzielimy (sposób drugi). [to udało mi się kilka razy - bodaj w 2018]
Czwarty: prowokujemy nastrój rojowy przez zmniejszenie lub brak zwiększenia kubatury - jak pszczołom będzie ciasno, wpadną w nastrój rojowy. Potem wykorzystujemy metodę pierwszą, drugą lub trzecią.

Moje myśli zawsze krążą wokół tych sposobów. Zawsze. Nigdy nie miałem jednak możliwości, aby realnie z nich korzystać - chyba że rój niejako "wydarzył się" poza mną - bo trudno jest przydybać pszczoły we właściwym momencie mając kilka pasieczysk i mało czasu. Uważam jednak, że te metody są zdecydowanie dla pszczół najlepsze z racji tego, że rodzinę dzielimy: a) wtedy kiedy pszczoły tego chcą [jak ograniczamy kubaturę, to także ich decyzją wejdą w nastrój rojowy lub nie]; b) przy wykorzystaniu tych larw, które chcą; c) w czasie dla nich biologicznie najwłaściwszym, bo przecież same chcą się mnożyć (poprzez dzielenie?).
Pszczelarze wielokrotnie rozpisywali się o "pędzie" roju do zabudowy nowego gniazda. Pszczoły rojowe (robotnice) są najlepiej odżywione - bo nastrój rojowy powstaje gdy liczba młodych pszczół dorosłych jest w wyjątkowo dobrym stosunku do liczby larw do wykarmienia. Robotnice nie muszą więc w takim stopniu zużywać się na karmienie larw, same są świetnie odżywione i nie pozbywają się mleczka, są "mniej zużyte", zdrowsze, bardziej długowieczne. To i rój potem zasiedliwszy gniazdo rusza z kopyta jak koń wyścigowy. Ponoć mało który pakiet jest w stanie dogonić w rozwoju naturalną rójkę.
Do tego z matkami jest podobnie. Duża ilość karmicielek ponoć karmi larwy mateczne intensywniej, to i one są większe, lepiej odżywione, a oprócz tego lepiej wygrzane. I tak dalej i tak dalej. Każdy pszczelarz myślących o pszczołach w kategoriach naturalnych, a nie w kategoriach liczenia słoików miodu, powie że nie ma to jak rój. Prawda. To znaczy, tak mi się wydaje.

A tym bajaniem o przekazywaniu genu rojliwości, to nie będę się zajmował. W sensie nie neguję tego, że pszczoły się roją, chcą się roić i potrzebują się roić. To dla nich naturalne i właściwe. To raczej tzw. hodowlę na brak rojliwości traktuję w kategoriach kastrowania pszczół.

Matki hodowlane

Matki hodowlane to tak naprawdę matki ratunkowe. Różnica polega na tym, że:
a) wiemy na jakich larwach pszczoły założą mateczniki;
b) dbamy o dobry stosunek pszczół dorosłych do głodnych larw do wykarmienia;
c) kontrolujemy terminy całego procesu;
d) wiemy gdzie te matki będą (na konkretnych listwach ratunkowych konkretnej ramki hodowlanej);
e) możemy wybrać czas w sezonie;
f) możemy wybrać właściwą dla nas rodzinę wychowującą inną niż rodzina "dawcy" (np. z dużą ilością młodych pszczół będących dobrymi karmicielkami).
Słowem jak dobrze przypilnujemy, to te matki będą wychowane na najmłodszych larwach i w kontrolowanych przez nas - możliwie "optymalnych" - warunkach. To ma zapewnić możliwie dobre matki, a więc duże, dobrze odkarmione, dobrze wygrzane itp itd.

Matki ratunkowe

Wcale nie twierdzę, że matki hodowlane będą / byłyby dla mnie złe. Dlaczego jednak wolę "typowe" matki ratunkowe na plastrze? No więc zmierzam do tego, że niekoniecznie "wolę" te matki. Wolę - z kilku powodów - ten proces wychowu nad proces hodowlany. Wcale przy tym nie twierdzę, że nigdy nie wezmę się za próby wychowu matek hodowlanych. Ba, w zimie stwierdziłem, że podejmę takie próby w 2020, potem zmieniłem zdanie, a teraz znów stwierdziłem, że spróbuję je wychować. Choćby po to, żeby spróbować się przyuczyć [Ostatecznie pisząc te słowa jeszcze nie wiem czy do tego dojdzie].
Dlaczego więc wolę matki ratunkowe z plastra (znów: czy raczej proces takiego wychowu):
a) pszczoły same decydują, na których larwach pociągną mateczniki. Pszczelarze, w myśl tego co napisałem wyżej, uważają to za wadę tegoż procesu, bo są święcie przekonani, że pszczoły rzucą się na najstarsze larwy. Ja to uważam za zaletę. Uważam, że pszczoły wiedzą co robią. Uważam więc, że podejmą mądrą decyzję. Niektórzy uważają wręcz, że one wybierają "lepsze larwy", niejako po ocenie genetyki. Tzn. są określone jajeczka, które w ocenie pszczół będą lepszymi matkami (genetycznie) niż inne. Ponoć nawet były badania, które dowiodły, że pszczoły wybierały jajeczka z konkretnej genetyki ojcowskiej. Ja sam nie wiem czy tak faktycznie jest. To jest, wcale nie twierdzę, że genetyka nie ma znaczenia, ale nie jestem pewny czy pszczoły mogą ocenić po jajku, czy jednodniowej larwie jaka będzie matka. Raczej wydaje mi się (to zupełnie zgadywanka z mojej strony), że pszczoły robotnice mogą ocenić po larwie czy ta jest ich siostrą też po ojcu, czy tylko przyrodnią po mamie i po prostu promować "bardziej swoją" genetykę. Jeżeli więc w danym miejscu zbierze się parę przedstawicielek lokalnego koła gospodyń wiejskich, to te, które będą siostrami mogą niejako "przymusić" inne (albo same się tym zająć), aby na ich kolejnej siostrze założyć matecznik. To najlepiej sprzyjałoby przekazaniu własnej genetyki i przyczyniłoby się do sukcesu reprodukcyjnego i ewolucyjnego tejże właśnie "linii". A przecież wiemy, że organizmy są do takich rzeczy zdolne.
b) uważam ten proces za o wiele prostszy niż proces hodowlany. W sensie... nie musisz robić nic. Ani przekładać larw, a ani "zmuszać" matki do złożenia jaj w specjalnie przygotowanych systemach. Nic. Podchodzisz do ula, sprawdzasz czy są jaja, zabierasz ramkę z jajami zapewniając odpowiednią liczbę pszczół na tą ramkę i już dzieje się wychów w nowej rodzinie. Albo inaczej: zabierasz matkę (tu kłopotem jest jej wyszukanie) z pakietem lub odkładem i macierzak wychowuje matki. Czyli ten proces możesz przeprowadzić nawet jadąc na jakąś pasiekę raz na 2 miesiące. Robisz odkład (z matką lub bez), kładziesz obok (lub zabierasz), koniec procesu.

W metodzie wychowu matek ratunkowych najprostszy jest system tzw. "łokełejów" ("walk away split" - czyli właśnie tak jak nazwa wskazuje - robisz odkład (split) i łokujesz ełej czyli odchodzisz). Jeżeli chcesz jednak rodzinę podzielić na kilka, to już zaczyna się problem. Bo:
a) nie wiesz gdzie mateczniki będą (na których ramkach)
b) nie wiesz ile ich będzie
c) sam nie jesteś pewny na jak wiekowych larwach założyły je pszczoły - i wcale nie chodzi o to, że na najstarszych.
Słowem idealna w tej nieidealnej byłaby ta sytuacja, kiedy w odkładzie/macierzaku na każdej ramce jest jeden (czy dwa) mateczniki. Wtedy możesz podzielić na "jednoramkowce" i zrobić tyle rodzinek ile się da. Ale tak się nie dzieje. Najczęściej mateczniki są na 2 - 5 ramkach i na niektórych jest ich po 6 czy 7. To duże "marnotrawstwo" gdy matka najwcześniejsza zabije 6 innych, potencjalnych nowych matek, z którymi mógłbyś mieć odkład. 7 mateczników na ramce hodowlanej to potencjalnie 7 matek. 7 mateczników na plastrze to potencjalnie 1 matka i 6 trucheł z pozostałych. Chyba że coś wymyślisz...

No właśnie: "coś wymyślisz". Matki hodowlane można izolować w tzw. "lokówkach", a z racji tego, że wiemy w jakim wieku są larwy dokładnie wiadomo kiedy przyjść do ula. Jak się spóźnimy nic się nie stanie, bo będą izolowane. Na plastrze to niemożliwe. Każda matka jest w innym wieku.

Jak więc sobie z tym radzę:

1. Optymalnym (w tej zupełnie nieidealnej sytuacji) rozwiązaniem jest właśnie rozstrzelenie mateczników na jak największą liczbę ramek. To oczywiście zależy od pszczół a nie od nas. Więc podziału dokonujemy na tyle rodzin, na ilu ramkach są mateczniki. Jeżeli jest ich 6 na jednej ramce - trudno: 5 potencjalnych matek zginie.

2. Możemy wyciąć matecznik i podać do odkładu (np. bierzemy ramkę z pszczołami gdzie nie ma matecznika, wycinamy dziurę w plastrze, wsadzamy tam wycięty kawałek plastra z matecznikiem). Papranina. Wielokrotnie tak robiłem i pewnie nie raz jeszcze tak zrobię. Ale to jest papranina. Zarabiamy mnóstwo czasu na początku procesu, ale potem "babrzemy się" w plastrze. Tak czy siak to niesamowicie proste w tym babraniu. Jaka jest skuteczność? Miewałem takie lata, że wygryzał się prawie każdy taki wycięty matecznik. Miewałem takie lata, że prawie żaden z wyciętych mateczników się nie wygryzał. Dlaczego? Nie do końca wiem. Może uszkodziłem matecznik wycinając? Może nie wiedząc w jakim wieku jest larwa trafiałem na histolizę? Cholera wie. Najczęściej jednak te moje niepowodzenia były skorelowane z problematycznymi latami. Zmierzam do tego, że rodziny z dużą ilością warrozy mogą przenosić różne wirusy, które szkodzą larwom matecznym. To byłoby o tyle spójne z termiami, że w latach kiedy warrozy raczej było mniej (np. jak kupowałem leczone rodziny w 2015 i 2017) ta metoda sprawdzała się lepiej. Może więc te mateczniki tak czy siak nie wygryzłyby się, ale zauważyłem to, bo podawałem 1 wycięty do odkładu i zastawałem rodzinę bez matki? Wtedy wiadomo było, że sprawa jest "zerojedynkowa".

3. Wyłapujemy kolejne wygryzające się matki. To zadanie jest oczywiście pierońsko trudne w dużym macierzaku. Znalezienie młodej matki w korpusie pszczół na czarno nie jest łatwe. Dlatego lepiej by było przy podziale utworzyć małe rodziny i tam gdzie jest kilka mateczników na plastrze możemy się pokusić o tą metodę. Przykładowo mamy korpus pszczół na czarno i mateczniki w układzie 7 na jednym plastrze, 5 na drugim i 2 na trzecim. Możemy zrobić tak, że w odpowiednim czasie dzielimy rodzinę na 3. W tym zostawiamy silny macierzak z ramką z 2 matecznikami i robimy 2 małe (1 ramkowe) odkłady z ramkami, na których mateczników jest więcej. W tych maluchach możemy spokojnie łowić matki.

Kiedy?

Zdaniem pszczelarzy matki ratunkowe pochodzą z najstarszych możliwych larw. Rozwój matki pszczelej to 16 dni - w tym 3 dni jajo. O ile pomnę możliwe jest (teoretyczne) wychowanie matki pszczelej zdatnej do unasiennienia na 4ro dniowej larwie, ale najczęściej to "okienko" zamyka się po 3 dniach. Tak pamiętam i mam nadzieję, że czegoś nie pomyliłem. To oznacza, że teoretycznie w 10 dniu po osieroceniu mamy pierwszą matkę, a nawet może się zdarzyć, że pojawi się pierwsza matka w 9 dniu. O ile nie pomyliłem czegoś w moim wyliczeniach to 9ty dzień jest już względnie bezpieczny do ruszania mateczników jeżeli przyjmiemy założenie, że pszczoły zakładają mateczniki na starszych larwach - tj. dwu-, trzydniowych (tzn. z dużym prawdopodobieństwem nie trafimy na histolizę). No i o ile pszczoły nie założyły matecznika na larwie, która z chwilą osierocenia była jeszcze "młodym jajem". Histoliza - według dostępnych danych - przebiega około 11 dnia od złożenia jaja (ale niektórzy piszą, że nie wolno nawet zbliżyć się do ula pomiędzy 10, a 14 dniem). Teoretycznie 9ty dzień być może wypadnie więc potencjalnie na histolizę w mateczniku, który w chwili osierocenia był dwudniowym jajem. O ile jednak literatura przestrzega przed ruszaniem mateczników w okresie histolizy, o tyle pamiętam, że trafiłem gdzieś na badania, w których celowo przewożono po wybojach mateczniki w okresie wypadającym na histolizę i bodaj 90% czy więcej z nich przetrwało. Chyba więc nie jest to aż tak kruchy proces, jak się o nim mówi. Teoretycznie możemy mieć jednak mateczniki ratunkowe z różnicą wieku nawet 6 dni (od 3 dniowej larwy do świeżo złożonego jaja z chwilą osierocenia). Moje doświadczenia z pracą na matkach ratunkowych pokazują, że chyba nigdy (o ile mnie pamięć nie myli) nie wygryzła mi się matka w 9 dniu od osierocenia i bodaj z raz zdarzyło się to w dniu 10. Przez parę lat. Najczęściej pierwsze matki pojawiają się około 12 dnia. Czyli - o dziwo - mateczniki zostały założone na larwie, która miała 1 dzień w chwili osierocenia. Jest to więc sytuacja z punktu widzenia wychowu idealna, bo takież przecież larwy wykorzystuje się przy tym procesie. Tu zastrzec trzeba, że tak naprawdę nie wiemy jednak kiedy pszczoły po podziale odczują bezmateczność i właściwie zaczną troszczyć się o przyszłe matki. Jeżeli potrwa to około 12 godzin (więcej chyba nie?) to teoretycznie możemy już mówić, że matecznik założony był na 2 dniowej larwie, choć osierocenie przypadło X godzin wcześniej. Teoretycznie. Większość matek jest jednak młodsza i gryzie się później. Czyli najczęściej zakładane są na larwach, które w chwili osierocenia były jajami. Jeżeli jednak pozwolimy wygryźć się pierwszej matce, to - znów w teorii - ta nam zabije te młodsze i (dla wielu) "lepsze" matki.

Wcześniej robiłem podziały w dniu 9tym od osierocenia (np. jeżeli osierociłem w poniedziałek, to podziały robiłem w środę kolejnego tygodnia). Dziś uważam, że podziały najlepiej robić najwcześniej w dziesiątym dniu po osieroceniu, albo z lekkim (bardzo niewielkim) ryzykiem w dniu 11. Wtedy już istnieje pewne ryzyko, że pierwsze matki mogły zniszczyć pozostałe mateczniki. Wtedy też można zacząć łowy matek, przeszkadzając pszczołom co parę godzin - tj podchodząc do ula i sprawdzając co 3 - 5 godzin czy wygryzły się nowe matki - jeśli tak, to zabieramy je, zostawiając pozostałe mateczniki. I tak do ostatniego.

W tym roku robiłem tak na moim mikrusku z wczesnymi matkami (czytaj o eksperymencie w poprzednich postach). Jeżeli czegoś nie pomyliłem, to pierwsza matka wygryzła się w 12 dniu, a ostatnia w 15 od osierocenia. Wyłapałem tak 6 matek. Pierwsza była/jest niewiele większa niż pszczoła robotnica. Może faktycznie dla tej larwy było już dość późno? Zwłaszcza, że ona, choć malutka i mocno wigorna, wygryzła się zupełnie rozwinięta i wybarwiona. Co ciekawe późniejsze matki (gryzły się same i proces ten nie był przeze mnie "przyspieszany" cesarskim cięciem) gryzły się większe, ale z nie do końca wybarwionymi odwłokami i chodziły dość niemrawo. Dopiero po dobie lub dwóch były w pełni wybarwione i nabierały wigoru.
W tym roku będę łowił takie matki jeszcze co najmniej w kilku takich mikruskach więc może poobserwuję sobie te terminy.

Czy one są gorszej jakości?

Czy naprawdę mnie to oceniać? Czy mogę powiedzieć, że ta mała matka, która wygryzła się pierwsza i będąca wyraźnie mniejszą niż kolejne, jest "gorsza"? Jeżeli tak to w czym? Jeżeli jest zdolna wylecieć na lot godowy, unasiennić się i podjąć czerwienie, to mi o nic więcej nie chodzi. Dla mnie jest bardzo dobra. Badania naukowe mówią o tym, że matki ratunkowe ze starszych larw mogą mieć mniej rurek jajnikowych i tym samym mieć potencjał do składania mniejszej liczby jaj niż matki hodowlane czy rojowe. Czy to dla mnie ma mieć naprawdę znaczenie? Być może gdybym "żyłował" rodziny jak tylko się da i starał się trzymać je na co najmniej 5 korpusach, miałoby to dla mnie znaczenie. W obecnej chwili ta wartość nie ma go zupełnie, bo moje rodziny nie dochodzą w sile pewnie nawet do granic połowy potencjału maksymalnego takiej matki.
Czy ten stan może mieć wpływ na gorszą jakość "chemiczną" matki? Kto to wie? A bo to ja ją wącham? Jeżeli ma za słaby feromon, to robotnice mogą ją przecież wymienić. Niech czynią swoją powinność. Ja im nie będę przeszkadzał.

Jedyne co mnie zastanawia, to czy takie matki nie będą bardziej krótkowieczne. Na ich długowieczności akurat mi zależy. U mnie w pasiece nie wymieniam matek co do zasady. Więc teoretycznie mają dożywocie. Nie mogę powiedzieć, że okresowo i w poszczególnych ulach nie miewam problemu z matkami. Przykładowo w rodzinie fortowej L1 mam matkę - wielką i piękną - która nie czerwi. O ile czegoś nie pomyliłem to ta matka jest z 2018 roku. Czyli ma za sobą dwie zimy i ta wiosna jest dla niej końcem jej kariery. Mam też w jednej rodzinie matkę z zeszłego roku, która - jak się wydaje czerwi zupełnie normalnie - ale pszczoły chcą ją zmienić. Jest to specyficzna sytuacja, bo rodzina jest mikruskiem (2 mierne uliczki) i tej rodzinie zabrałem jej czerw, dając jej plaster z większą ilością czerwiu zasklepionego z prężniejszej rodziny. Może nie powinienem. Uznałem jednak, że to może jej pomóc "ruszyć" z początku sezonu i potem być samowystarczalną. Teoria: wygryzający się czerw czuł, że matka jest "obca" i te pszczoły, które pojawiły się dość licznie w nielicznej rodzinie, zadecydowały, że czas na zmianę. To tylko teoria, rzecz jasna. W zeszłym roku miałem też kilka przypadków, w których matki unasienniały się, zaczerwiały 2 ramki i ginęły. Czy to była wina ich "ratunkowego" charakteru? Naprawdę nie wiem, ale to świadczyłoby o ich wyjątkowej krótkowieczności.

Naprawdę uważam, że dla mojego projektu wartość liczby "rurek jajnikowych" nie ma żadnego znaczenia. Wydaje mi się, że nawet jeżeli matki te będą gorszej jakości to i tak nie będą gorsze niż matki parzone kwasami, czy okresowo oddychające palonym pestycydem. Pewnie się to jakoś zbilansuje i wyjdzie na to samo.

Wychowanie w mikrusku

To kontrowersyjna sprawa. Ja sam się zastanawiam czy to właściwa forma wychowu. Czy matka ratunkowa wychowana w 2 korpusach pszczół na czarno (w "normalnej strukturze" rodziny) będzie realnie lepsza niż matka wychowana w mikrusku (przy zachowaniu paru zasad, o których za chwilę)?

Matka powinna być dobrze wykarmiona i wychowana w odpowiedniej temperaturze. Larwy przeziębione mogą dać słabsze matki. Pytanie więc czy mikrusek może wychować matkę odpowiedniej jakości? Tego nie wiem, ale to na swój sposób testuję. Na swój sposób, czyli wychowuję takie matki, a potem wrzucam gdzieś i nie wiem które to. Więc całe testowanie idzie na marne z punktu widzenia przyszłej gnozy, bo nic z tego nie wynika. Test nieistniejący. Jeżeli to komuś przeszkadza, to niech pozostanie w tym stanie. Mam nadzieję, że nie zaburzy mu to snu, bo mi zupełnie nie zaburza.

Czerw zasklepiony jest w zasadzie bezobsługowy dla pszczół. Larwy upakowane są blisko siebie, odkarmione. Wymagają niewiele grzania i zero karmienia. To czerw otwarty - te ciepłolubne głodomory - obciąża robotnice. Larwy stale chcą jeść i wymagają utrzymania stałej temperatury.

Aby larwy były dobrze odkarmione potrzebujemy względnie dużo młodej pszczoły. Aby były wygrzane potrzebujemy... no właśnie... ile? Skoro w słabiaku, który ledwie przetrwał zimę, pół ramki pszczół jest w stanie przetrwać nocne przymrozki i wygrzać pojedyncze larwy z ledwie czerwiącej mateczki, to ile trzeba, żeby utrzymać odpowiednią temperaturę wychowu matki? Nie mam pojęcia.
Na pewno nocne mrozy pszczołom nie pomagają. Nie twierdzę, że to optymalna dla nich sytuacja -ani by mi to przez myśl nie przeszło. Ale pszczoły mają jakieś swoje sposoby utrzymywania temperatury. To na pewno je spracowuje i wymaga ich wysiłku. Ale pytanie nie brzmi "czy to je sprawcowuje?", ale "czy dadzą radę?".

Moje mikruski do wychowu matek staram się "konstruować" w następujący sposób:
- ramka z czerwiem, przy czym jak najwięcej czerwiu zasklepionego (to nie/mało obciążające pszczoły zasoby świeżej pszczoły na wygryzieniu) i jak najmniej jajeczek i larw - ledwie tyle aby zapewnić kilka mateczników;
- 2 - 3 ramki pszczół na czarno.
- pokarm (w tym na pewno ramka, na której jest pierzga)
- ramki osłonowe z dwóch stron czerwiu (przy czym mogą to być od razu ramki z pokarmem).
Czyli mamy co najmniej 3 ramki (z czego 1 z czerwiem) i obsiadające je pszczoły. Mamy więc bardzo dobry stosunek pszczoły dorosłej (karmiąco-grzejącej) do larw, które trzeba odchować (w tym matecznych).
Nie zauważyłem (acz specjalnie tego nie obserwuję, bo nie widzę powodów czynienia takich obserwacji dla dobra... no właśnie, dobra czego? skoro i tak mało kto wierzy w ten przekaz), aby matki z takiego mikruska w jakiś sposób odbiegały od matek wychowanych w dużym macierzaku. Tam owszem: temperatura na pewno jest stabilniejsza. Pszczół dorosłych jest więcej - ale też znacząco więcej jest gęb do wykarmienia i wygrzania. W ten sposób większa rodzina to z jednej strony więcej zasobów, ale i więcej potrzeb. Nie wiem czy bilans się równoważy, ale, powtórzę się: osobiście nigdy nie trafiło mnie specjalnie, że te matki z mikrusków są gorsze. Może są. Nie wiem. Może to będzie temat obserwacji na bieżący sezon? Oj, nie wiem czy mi się będzie chciało. Jest tyle fajniejszych aspektów w pszczelarstwie, które bawią mnie o wiele bardziej!

Na pewno zauważyłem, że rodziny z matkami rojowymi idą prężniej w siłę. Mam jednak spore wątpliwości czy to zasługa matek. Wydaje mi się, że raczej to zasługa pewnego stanu biologicznego robotnic tworzących rodziny w szczycie sezonu, które mają dużo "pary" na dalszy rozwój. Wolę więc rodzinki utworzone z "zasobów rojowych", bo mam wrażenie, że są "lepsze". Ale szczerze wątpię czy to zasługa matek.

Podział do wychowu, a podanie do odkładu matki już wychowanej. 

W tym poście chciałbym poruszyć jeszcze jedno zagadnienie. Otóż ostatnio na kanale Youtube jeden z pszczelarzy zamieścił komentarz, że lepiej byłoby wychować matki i kiedy już są wygryzione, dopiero wtedy zrobić dla nich odkład z czerwiem na wygryzieniu. W ten sposób - jak pisał - nie stracę rozwoju rodziny, który zatrzymuje się z chwilą zabrania matki czerwiącej. Nie wiem czy przedstawiłem to jasno. Ale ma rację. Do tej kwestii już się odnosiłem wcześniej na blogu. Bodaj w 2017 próbowałem praktykować tą metodę, o której pisał ten pszczelarz, a w kolejnych latach w niektórych rodzinach zdarzało mi się też ją stosować. O co biega. W silnej rodzinie matka jest w stanie składać 1500 - 2500 jajeczek dziennie. Ponieważ moje silne rodziny to słabiaki, przyjmijmy nawet, że tylko 1000. Co to oznacza. Zabranie matki z takiej rodziny na czas wychowu matek to "strata" dużej liczby młodych pszczół, które pojawiają się każdego dnia. Przyjmując, że od czasu osierocenia, do czasu złożenia przez młodą matkę pierwszego jajeczka mija 25 dni, a w tym czasie matka w "słabo-silnej" rodzinie będzie składać 1000 jajek (a w słabej - przyjmijmy - tylko 200), to mamy "stratę" 800 pszczół na dzień przez kolejnych 25 dni. Daje to "stratę" 20000 młodych pszczół. To powiedzmy 2 odkłady, czy średniak "straty" w całej pasiece. Kiedy więc miałem największe straty w 2016-17, uciekłem się do tej metody: wychowywałem matki (w mikrusach), które podawałem świeżo utworzonym odkładom (oczywiście matki ratunkowe, a nie matki wychowane jak sugerował ten pszczelarz). Dzięki temu, zapewne, w pasiece wielkości mojej, można zrobić co najmniej kilka odkładów więcej w ciągu roku.

Dlaczego tego nie robię? Otóż wierzę w znaczenie przerwy w czerwieniu. Wydaje mi się to ważne dla zdrowia rodziny, aby w ciągu sezonu zasymulować niejako stan "porojowy", w którymwystępuje taka przerwa. Nie wiem czy tak jest, ale wydaje mi się, że rodzina ma wtedy czas na pozbycie się trochę roztoczy, zaczątków jakiejś grzybicy, barciaków, wyczyścić ramkę z zamarłego gdzieś na obrzeżach czerwiu, pozostałej po zimie zapleśniałej komórki z pierzgą, usunąć paproch z dennicy itp. Czy mam rację? Nie wiem. Ale zdarza mi się wyłowić matkę z mikruska i zrobić dla niej odkład, a z drugiej strony silną rodzinę wolę podzielić i pozwolić jej wychować własne matki (wtedy ewentualnie jeszcze podzielić macierzak) i w ten sposób powiększać pasiekę, nawet ze "stratą" tych 20000 pszczół. Nie wiem czy to słuszny wybór i czy mam rację. Ale tak mnie prowadzą moje przemyślenia.
Być może gdybym tego nie robił, to jesienią na całą pasiekę miałbym 3 - 5 odkładów więcej, albo trochę silniejsze rodziny. Może przez okres letniej suszy i dziury pożytkowej te rodziny byłyby bardziej samowystarczalne i radziły sobie lepiej? Kto to wie. Być może jednak te silniejsze rodziny miałyby więcej roztoczy, albo innych problemów? Każdy musi rozstrzygnąć sam.

UZUPEŁNIENIE
Pisząc wczoraj ten post zapomniałem dopisać tutaj o jednej ważnej - moim zdaniem - rzeczy. Otóż uważam za lepsze rozwiązanie to, w którym matka przez cały proces "powstaje" w tej rodzinie, w której następnie będzie czerwić. Może to być istotne (? czy naprawdę?) zwłaszcza wówczas gdy rodzina ma się dobrze. Oznacza to bowiem, że być może pszczoły wypracowały w tej rodzinie jakiś "zrównoważony mechanizm" - jaki by on nie był: komórka plastra, genetyka, obecność właściwych mikroekosystemów bakteryjno-grzybiczych czy jeszcze coś innego. Jeżeli do nowego ula przeniesiemy to środowisko w możliwie pełny sposób (matka-matecznik, robotnice, czerw, wosk w plastrach, pierzga), to być może jesteśmy w stanie przenieść jakąś część tej równowagi do nowej rodziny. Czy tak jest? Naprawdę nie wiem. Ale dla mojego projektu bardziej mnie to przekonuje, niż podanie "obcej" matki w nowe środowisko. Nie znaczy, że tego ostatniego nigdy nie robię, ale po prostu uważam, że może to być rozwiązanie gorsze. Kto to wie?


Uff... to trzeci post w przeciągu 2 dni. Opisałem się przy tym zdecydowanie więcej niż chciałem. Może komuś przydadzą się te rozważania, choćby nie gustował w matkach wychowanych przez 2 ramki pszczół. A może była to tylko strata czasu i pożywka dla mojego stalkera?

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 2

W majowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego tekstu, w którym przybliżam prace selekcyjne w kierunku odporności na dręcza pszczelego, które podejmowane są na świecie. Zapraszam do lektury!




Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 2

część 1

Jednym z proponowanych rozwiązań jest ewentualne jednorazowe poniesienie olbrzymich strat związanych z selekcją naturalną pszczół. Większość środowiska pszczelarskiego odrzuca to rozwiązanie. Ale rozważmy zupełnie teoretycznie, czy wszystkim nam nie mogłoby się opłacić, również w ekonomicznym sensie, stanąć z boku na kilka sezonów, ponieść straty, a po kilku latach zacząć budować naszą pszczelarską ekonomię od nowa. Oczywiście należałoby się do tego odpowiednio przygotować. Wydaje się, że po blisko 40 latach każdy powinien mieć co najmniej kilka pomysłów, jak to zrobić. Było przecież dość czasu na przemyślenia. Nie wiem, jak w tym względzie postępują inni pszczelarze, ale ja, podejmując decyzje na mojej pasiece, staram się brać pod uwagę jej stan w roku 2025 lub 2030, a nie w czasie najbliższego pożytku wiosennego.

Uważam, że wypracowanie podstawowej odporności pszczół, przy presji selekcji naturalnej, zajęłoby kilka sezonów. Mówią o tym niektórzy naukowcy, a liczne przykłady dowodzą, że już po kilku latach od odstąpienia od leczenia możliwe jest prowadzenie pszczelarstwa z dodatnim bilansem ekonomicznym, a w niecałą dekadę udaje się prowadzić już praktycznie normalne dochodowe pszczelarskie interesy. Po drodze ponieślibyśmy olbrzymie straty i zapewne wielu pszczelarzy okresowo straciłoby źródła utrzymania. Ale spójrzmy na ten problem z drugiej strony. Niektórzy pszczelarze zawodowi znaleźli na to swoje sposoby i udało im się przebrnąć przez okres selekcji. Mówię tu o takich przykładach jak Dee Lusby (Arizona, Stany Zjednoczone), która gospodaruje na kilkuset pniach, a po nadejściu roztoczy straciła w ciągu sezonu około 85% populacji. Dziś prowadzi podobne przedsięwzięcie jak przed nadejściem roztoczy – co prawda ma z roku na rok mniejszą pasiekę, ale wynika to z jej wieku i pogarszającego się stanu zdrowia, a nie problemów z roztoczem. W Europie oparty na selekcji naturalnej projekt prowadzi Juhani Lunden z Finlandii. I choć jego przedsięwzięcie nie przynosi zadowalającej produkcji miodu, to jednak uzyskuje on wystarczające dochody z hodowli matek pszczelich, które sprzedaje po wysokiej cenie [przypis: Juhani Lunden twierdzi, że w ostatnich latach zbiory miodu z uli zaczynają rosnąć i zbliżać się do satysfakcjonującego poziomu. Na początku projektu selekcyjnego przyjął też założenie, że z jednej rodziny nie będzie tworzył więcej niż jednego odkładu. Choć w dobrych latach mógł dzięki temu lekko zwiększyć liczbę uli, to jednak okresowo występujące złe lata, ze śmiertelnością nawet do 70% pasieki, powodowały, że liczba rodzin w projekcie selekcyjnym utrzymywała się na niskim poziomie. Od kilku lat zauważa jednak poprawę i wzrost liczby rodzin (https://naturebees.wordpress.com/)]. Zmierzam więc do tego, że każdy z pszczelarzy mógłby opracować własny plan przejścia przez trudny okres. Alternatywą są stale ponoszone koszty na leki, zwiększone nakłady pracy i stałe ryzyko utraty całości przedsięwzięcia w przypadku nawet „drobnych zaniedbań”. Z własnego wyboru jesteśmy więc częścią błędnego koła, w którym cały czas musimy się obawiać, że nasze pszczoły dotknie jakiś lokalny kryzys. Bo przecież pszczelarze i tak okresowo tracą olbrzymie liczby pni pszczelich, z praktyczną likwidacją lokalnej czy regionalnej populacji włącznie (jak było w zimie 2014/15 w Małopolsce czy 2016/17 na Dolnym Śląsku). Nie należy zapominać też o szkodach na zdrowiu, które powodowane są przez kontakt pszczelarzy z toksycznymi substancjami. Te jednak są trudne do oszacowania i nie da się ich bezpośrednio przeliczyć na pieniądze. Jestem też świadomy tego, że gdyby pozwolić na taką jednorazową selekcję, to pszczoły i tak mogłyby okresowo umierać. Całość populacji byłaby jednak zdecydowanie lepiej zrównoważona z lokalnym środowiskiem. Dowodzą tego przykłady z Republiki Południowej Afryki, Ameryki Południowej, niektórych rejonów Stanów Zjednoczonych czy Walii. Jestem więc głęboko przekonany, że gdybyśmy zliczyli wszystkie koszty w jednym i drugim przypadku, to bilans wyszedłby niekorzystnie dla tej drogi, jaką obrało środowisko pszczelarskie. Koszty te jednak zostały rozłożone na lata, a raczej dziesięciolecia i ponoszone są niejako na kredyt. Ten kredyt pozostawiamy do spłaty przyszłym pokoleniom pszczelarzy.

Aby zaszły pozytywne zmiany, trzeba je aktywnie wspierać. Rys.
Mariusz Uchman

Selekcja pozytywna, negatywna oraz jej ogólne kierunki

Zanim przejdę do przedstawienia kilku modeli funkcjonujących i sprawdzających się również w zawodowym pszczelarstwie, pozwolę sobie opisać parę podstawowych i absolutnie ogólnych zasad selekcji. Nie zamierzam jednak wdawać się w szczegóły „warsztatu” czy „narzędzi”, którymi posługują się zawodowi hodowcy czy doświadczeni amatorzy. Te bowiem pszczelarze mają w większości opanowane w zdecydowanie lepszym stopniu niż ja. Nie jest moim celem uczenie nikogo metod selekcji, gdyż naraziłoby mnie to co najwyżej na śmieszność w oczach zawodowych hodowców. Chciałbym jedynie zaznaczyć ogólne kierunki i priorytety selekcji i pokazać jakie efekty można dzięki nim osiągnąć.

Pierwszą i tak naprawdę najistotniejszą kwestią jest oparcie się na własnych, lokalnie przystosowanych pszczołach. Niezależnie od tego, czy naszą pasiekę leczymy, czy też nie, najzdrowszą populację uzyskamy, selekcjonując te pszczoły, które z roku na rok namnażane są w naszej pasiece. One bowiem radzą sobie z lokalnymi problemami i są też przystosowane do naszych metod gospodarowania. One też najlepiej „współpracują” z lokalnymi ekosystemami bakteryjnymi w ulu i są z nimi zrównoważone – a przynajmniej mają do tego największy potencjał. Wielu hodowców i pszczelarzy zawodowych zachęca do kupowania materiału z hodowli, twierdząc, że te pszczoły są nie tylko bardziej produktywne, ale i zdrowsze. Nie wątpię, że część z nich faktycznie taka może być u tych właśnie pszczelarzy: tam są one bowiem lokalnie przystosowane. Hodowcy opierają się przecież na materiale pochodzącym z własnej populacji, muszą przecież kontrolować ją na przestrzeni pokoleń, żeby wypracować progres. Pszczelarze zawodowi natomiast, bądź to mają „swoje pszczoły”, bądź współpracują stale z jakimś hodowcą, od którego materiał sprawdzał się przez wiele lat w ich pasiekach. Jedna i druga grupa nie wymienia wszystkich matek w pasiece na całkowicie odmienne genetycznie, a co najwyżej wprowadza je w niewielkim procencie, w ramach tzw. „dolewania krwi” czy „testowania nowego materiału”. Dlatego te pszczoły dobrze reagują na miejscowe warunki i nierzadko charakteryzują się wysokim wigorem, o ile nie są to populacje zbyt mocno ujednolicone genetycznie. Statystyki śmiertelności pszczół pokazują, że jest ona najniższa w pasiekach hodowlanych i zawodowych, a wysoka w amatorskich. Zjawisko to tłumaczy się tym, że pszczelarze zawodowi stosują „właściwsze” czy „lepsze” metody chowu, które sprzyjają zdrowiu pszczół. Dane statystyczne to jedno (zakładając, że są prawdziwe), a sposób ich interpretacji to coś zupełnie innego. Stawiam tezę, że wiele przyczyn tej niższej śmiertelności tkwi właśnie w oparciu się na swoich własnych i lokalnie rozwijanych populacjach pszczół. Dodam, że w tej chwili na świecie działa mnóstwo pasiek, w których nie stosuje się jakiegokolwiek leczenia przeciwko warrozie. Wszystkie, co do jednej i bez żadnego wyjątku (!) oparte są na pszczołach, które przetrwały w tamtych konkretnych pasiekach, a populacje były rozwijane lokalnie. Trzeba zrozumieć, że nie ma metod, które zapewnią przetrwanie bez leczenia przypadkowych i sprowadzonych z obcych lokalizacji pszczół, zwłaszcza niepoddanych wcześniej procesowi selekcji. Hodowane na „odporność” matki też nie pokażą nic specjalnego, gdy umieścimy je w skażonych toksynami środowiskach i ekosystemach bakteryjnych, z którymi nie były zrównoważone w toku długotrwałego procesu.
Wykorzystanie naturalnego plastra może także pomóc
pszczołom w radzeniu sobie z problemami – fot. Michał Adamczak

Często podnoszone są głosy, że tzw. „pszczoły odporne” to jedno wielkie „oszustwo”, bo doświadczenie dowodzi, że sprowadzenie matki z pasieki hodowcy nie rozwiązuje problemów, a rodziny pszczele bez leczenia po prostu umierają. Kiedyś wydawało się, że tzw. „mała komórka” może być remedium na problemy związane z warrozą. Niezależnie od tego, że (jak się wydaje) komórka 4.9 mm służy pszczołom (np. zwiększa ich instynkty higieniczne), to czas pokazał, że nie wpływa ona bardzo znacząco na przeżywalność owadów w starciu z dręczem pszczelim - a przynajmniej wyniki różnych badań nie są jednoznaczne (choć niektórym można zarzucić pewne błędy metodologiczne). Każdy pszczelarz, zarówno amator z kilkoma pniami w ogrodzie, jak i zawodowiec, powinien więc skupić się na tych pszczołach, które posiada. Owszem, w przypadku sprowadzenia obcych, różnych genetycznie linii może wystąpić tzw. zjawisko heterozji. Nie powinno ono jednak być mylone ze zdrowiem populacyjnym i przystosowaniem środowiskowym. Zjawisko to może czasowo zwiększyć wigor pszczół, a zatem i produktywność. Nie słyszałem jednak o żadnym przypadku na świecie, żeby takie postępowanie przyczyniło się długofalowo do rozwiązania problemu chorób czy zwiększenia przystosowania do lokalnych problemów.

Michael Bush (Nebraska, USA) czasie wykładów stara się
przekonywać do selekcji pszczół w oparciu o lokalną populację i dobór
naturalny – fot. Michael Bush
Każdego rodzaju selekcja odbywa się w dwóch podstawowych kierunkach: „negatywnym” oraz „pozytywnym”. Selekcja „negatywna” polega na eliminacji osobników, które nie spełniają określonego kryterium. „Pozytywna” natomiast, to taka, która sprzyja pewnego rodzaju promocji tych cech, które albo hodowca, albo natura uznają za najbardziej korzystne lub atrakcyjne (np. w ramach doboru płciowego). Przyroda opiera się na selekcji „negatywnej”, która występuje w różnym natężeniu w każdym sezonie – można więc upraszczająco przyjąć, że selekcja naturalna jest negatywna. Okresowo bowiem mniejsza lub większa część populacji umiera. Występuje jednak dość szeroka selekcja pozytywna, gdyż najczęściej większość organizmów, które przeżywają, przekazuje swoje geny nowemu pokoleniu. W hodowli zaś najczęściej występuje bardzo szeroka selekcja negatywna i bardzo wąska selekcja pozytywna. W celu zobrazowania tej tezy posłużę się przykładem uproszczonego hipotetycznego modelu.

Przyjmijmy, że na określonym obszarze żyje 100 rodzin pszczelich. 40 z nich nie przeżyło – z jakichkolwiek powodów: głodu, drapieżników, warrozy, a także zwykłego przypadku losowego. Z pozostałych sześćdziesięciu, dwadzieścia przetrwało zimę osłabionych i w szczycie sezonu nie tylko nie doszło do odpowiedniej siły, aby wydać roje, ale też nie miało wystarczająco zasobów, aby wychować trutnie (lub wychowało jedynie bardzo niewielką ich liczbę). Te rodziny zostały niejako „oszczędzone” przez selekcję negatywną, ale ich geny nie zostały przekazane dalej, a więc w danym sezonie nie zaszła w ich przypadku selekcja pozytywna. Nie oznacza to jednak, że te kombinacje genetyczne są dla populacji niekorzystne długofalowo. W kolejnych latach warunki mogą się przecież zmienić i właśnie te pszczoły mogą wówczas „uzyskać przewagę”. Doświadczenia moje i innych (w tym np. Łukasza Łapki) dowodzą, że takie rodziny pszczele, jeżeli nie są niepokojone, często przeżywają dany sezon w niewielkiej sile, ale w kolejnych rozwijają się błyskawicznie, wykazują się wigorem i dużą produktywnością. Zakładam więc, że takie zjawisko jest w przyrodzie zupełnie normalne i względnie częste, a jednocześnie takie pszczoły nie są tolerowane przez pszczelarzy w pasiekach. One po prostu potrzebują czasu, żeby uporać się z pewnymi problemami.
Wróćmy jednak do przedstawianego modelu. Z pozostałych 40 rodzin 10 rozwijało się błyskawicznie i dzięki temu wydało po 2 roje w sezonie, natomiast pozostałe 30 po 1 roju. W efekcie uzyskaliśmy 30 rodzin z „najlepszych” pszczół, 60 rodzin z „dobrych”, które radziły sobie wystarczająco, żeby wydać roje, oraz 20, które przetrwały, ale się nie rozmnożyły. Dodatkowo te rodziny, które mogły sobie pozwolić na wychowanie dużej liczby trutni, najszerzej przekazały swoje geny, unasienniając młode matki. Proces ten jest ciągły, powtarza się każdego sezonu, choć przy różnych proporcjach każdej z grup rodzin i dzięki temu w populacji długofalowo utrwalane są kombinacje genetyczne najkorzystniejsze dla przetrwania (czasem przypadkowe), przy bardzo szerokiej różnorodności osobników.

Erik Österlund jest zwolennikiem utrzymywania szerokiej
różnorodności genetycznej dzięki utrzymywaniu szerokiej puli rodzin
ojcowskich – fot. E. Österlund.
Ważne jest też, by zrozumieć, że warunki środowiskowe cały czas podlegają zmianom. Wystarczy zauważyć, jak zmieniło się nasze otoczenie na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. Nie jest naszą rolą utrwalenie jakiegoś konkretnego stanu pszczół (czy „powrót” do pszczół sprzed lat, co często zarzuca się propagatorom selekcji naturalnej), ale pozwalanie im na płynną i stałą adaptację do zmieniającego się środowiska. Niezmienny jest więc proces, ale nie efekt. Przyroda sprzyja adaptacji o wiele lepiej niż jakikolwiek hodowca i w tym zakresie powinniśmy jej zaufać. Istotne jest jednak, aby zachować szeroką różnorodność genetyczną (szeroką selekcję pozytywną), gdyż ta zapewnia plastyczność populacji, co warunkuje przetrwanie w różnych warunkach, różnych latach i w starciu z różnymi presjami środowiska.

W pasiekach hodowlanych zdarza się natomiast, że selekcja pozytywna ograniczona jest tylko do kilku osobników „wybitnych” (czy raczej tych, które przekazują wybitne cechy następnym pokoleniom). Natomiast selekcja negatywna często stosowana jest na reszcie rodzin, w których wymienia się matki. Oczywiście dzięki unasiennieniu matek pszczelich dużą liczbą trutni, w takiej populacji będzie wciąż duża różnorodność. Jeżeli jednak hodowca powtórzy ten proces każdego roku, dodatkowo zastosuje unasiennienie sztuczne (włącznie z inbredem), aby utrwalić pożądane cechy, to po kilku latach populacja całkowicie straci plastyczność i będzie ujednolicona. Z punktu widzenia hodowli jest to zresztą proces pożądany, ale z biologicznego punktu widzenia prowadzi on do braku plastyczności, a to sprzyja zwiększonej podatności na choroby i nieumiejętności radzenia sobie z nowymi zagrożeniami środowiskowymi.

Wielu hodowców zdaje sobie sprawę ze znaczenia różnorodności. Przykładowo Brat Adam, twórca pszczoły Buckfast, czy raczej pewnej koncepcji hodowli, zwracał uwagę na to, że celem nie może być stuprocentowa stabilność populacji. Twierdził, że bez zróżnicowania nie ma możliwości osiągnięcia dalszych postępów w przyszłości. Brat Adam zdawał sobie sprawę z istniejących zagrożeń. Z drugiej strony znane są też projekty selekcyjne oparte na jednej „doskonałej” pszczole, w których selekcję prowadzi się przy wykorzystaniu inbredu, dążąc nieustannie do wymarzonego ideału. Te w mojej ocenie dalekie są od zasad przyrody.

W przypadku pszczół cały proces zrównoważenia selekcji „pozytywnej” i „negatywnej” jest tak naprawdę zdecydowanie łatwiejszy, niż nam się wydaje. Przyroda bowiem sama zadbała o zachowanie tej równowagi. Jak wszyscy doskonale wiedzą, matki pszczele wylatują na loty godowe, podczas których unasienniane są nawet przez kilkadziesiąt trutni. Jest to ogromna różnorodność genetyczna i to właśnie ona doprowadziła do nieprawdopodobnego sukcesu ewolucyjnego pszczół. Pszczoła miodna żyje praktycznie na całym świecie, zarówno w warunkach pustynnych, jak i na dalekiej północy. Przez miliony lat radziła sobie z licznymi i bardzo różnorodnymi zagrożeniami i radzi sobie też z warrozą. Większa różnorodność genetyczna wewnątrz samego ula przyczynia się do lepszego kontrolowania zagrożeń zewnętrznych czy chorób, dzięki lepszej specjalizacji niektórych pszczół. Nie powinniśmy tego pszczołom odbierać. Wydaje mi się więc, że zrównoważony proces selekcji powinien odbywać się dzięki doborowi linii matecznych, przy możliwie szeroko zachowanych liniach ojcowskich (kilkadziesiąt procent pni w pasiece). Proces selekcji „negatywnej” eliminowałby więc te pszczoły, które mają duże porażenie lub dają objawy chorób, a „pozytywnej” promowałby rodziny z małym i znikomym porażeniem oraz innymi cennymi cechami.

Rodziny powyżej średniej natomiast powinny pozostać w naszych projektach selekcyjnych jako te, które zapewniają różnorodność i plastyczność. Dzięki temu nasz proces selekcyjny byłby bardziej zbliżony do naturalnego i o wiele bardziej zrównoważony niż w niektórych hodowlach opartych na wykorzystywaniu inbredu. Wiem, że nowoczesne podejście do selekcji nakazuje możliwie dużą kontrolę strony ojcowskiej. Właśnie takie podejście wskazywane jest jako to, które przyczyniło się do olbrzymiego postępu w hodowli pszczół w ostatnich dziesięcioleciach. Zastanowiłbym się jednak, czy aby na pewno jest to postęp. Uważam, że to błąd, który popełniamy jako pszczelarze, a który prowadzi nas do zbytniego ograniczenia plastyczności populacji i w efekcie wielu z tych problemów, z którymi się dziś borykamy.


część 3
część 4
część 5
część 6

wtorek, 5 maja 2020

Szczyt sezonu 2020 tuż tuż czyli siła rodzin, a przeżywalność w pasiece

Kolejny rok zaczął się suszą i pożarami. Pożary to, jak i się wydaje, znak naszych czasów i sposób przyrody na swoiste "pozbycie się" tej roślinności, która nie daje sobie rady w zmieniającym się klimacie. Pytanie czy roślinom uda się dostosować na tyle szybko, żeby dla pszczół było "względnie normalnie", choć inaczej. Przecież pszczoły doskonale radzą sobie w półpustynnych terenach, gdzie zieleni nie uświadczysz. A u nas - wydaje się - zielono i roślinność chwilami aż "bucha", a w ulu bywa głodno. Są ekosystemy, które potrzebują stałej ingerencji, aby trwać w swojej wypracowanej równowadze. Nasze ekosystemy obecnie dostają presję suszy, co będzie prowadzić nieuchronnie do ich zmiany. Stąd obumiera świerk w Białowieży (a kornikom w to graj i korzystają póki mogą, bo one na tym akurat chwilowo korzystają - chwilowo czyli do zaniku świerka) i stąd najwidoczniej pożary bagiennych i rozlewiskowych (?) terenów biebrzańskich. Kiedy płoną rozlewiska rzeczne to chyba już jest źle, czyż nie?

W mojej pasiece powoli zaczyna się sezonowy kocioł. Ogólnie mam napływ motywacji, bo cały czas czuję, że najgorsze za mną, a to co przetrwało do tej pory robi się na prawdę "zacne". Owszem straty są duże (większe niż liczyłem) i rodziny rozkładają się w pełnym wachlarzu - od 1 uliczki do baardzo fajnej siły. Ale też nigdy w początku maja nie miałem rodzin, z których realnie mogłem liczyć na miód (o ile oczywiście nie podzielę ich wcześniej...). W zeszłym roku kilka też cieszyło oko, ale nastały deszcze i ich potencjał wraz z nimi zniknął.
To prawda, że chwilami mam myśli: a na co mi było rozpoczynać tą "przygodę" bez leczenia? Żeby znów miodu nie wziąć? Żeby znów urobić się po pachy, wydać trochę pieniędzy (i na paliwo, i na cukier, i na jakiś dodatkowy sprzęt), a miodu kupić w lecie od innych? Oj. Ale myśli te odchodzą tak szybko, jak szybko przyszły.

W majowym numerze "Pszczelarstwa" - na który czekam z ciekawością - napisano (wg "zajawki" na stronie miesięcznika), że tegoroczne straty pszczół w Polsce są bardzo niewielkie ["Prof. dr hab. Grażyna Topolska, dr n. wet. Anna Gajda, lek. wet. Ewa Mazur - <Zima 2018/2019 – kolejny sezon niewysokich zimowych strat rodzin pszczelich w Polsce> „Zimą 2018/19 roku zginęło w USA niemal 37% rodzin pszczelich, czyli najwięcej od 13 lat, od kiedy ginięcie pszczół jest tam badane systematycznie. W Polsce tej zimy było wręcz odwrotnie (…)” fragment artykułu (red.)]. A może autorki mają na myśli to, że u nas nie umarło, a przetrwało 37%? Zawsze jestem ciekawy skąd takie dane - niezależnie od tego, czy są optymistyczne czy pesymistyczne. Wątpliwość moją budzi po prostu sposób ich pozyskiwania. Od 2 lat mój prezes (to brzmi dumnie!... choć się źle kojarzy) pyta nas jakie mamy straty i ja uczciwie je podaję zgodnie ze stanem faktycznym. Ale wcześniej tego nie pamiętam. Cóż, może mnie pamięć zawodzi...? A może akurat nie było mnie na zebraniu? Pytanie także pozostaje, czy każdy podaje te dane zgodnie z prawdą? (Mam pewne podstawy sądzić, że jest inaczej). A poza tym jest mnóstwo osób niezrzeszonych. Ja wiem, że osobiście obracam się w środowisku specyficznym, ale przecież mam kontakt z wieloma pszczelarzami, którzy uprawiają gospodarkę pasieczną w sposób "całkowicie normalny", czyli leczą, likwidują słabiaki, łączą średniaki, zimują tzw. "silne" rodziny, opierają się na najlepszych matkach z hodowli, a nie ratunkowych "miernotach" itp. I od nich to dowiaduję się, że w tym roku ponoć jest wiele osób, które cierpiały na duże pasieczne straty, a lokalnie nawet jeśli takich nie było strat to pszczoły powychodziły z zimy w 2 czy 3 uliczkach (Dla mnie to norma przecież!). U mnie w kole są i tacy, którzy mają gorszą przeżywalność niż ja (przypominam u  mnie jest ona na poziomie 40%), choć są i tacy, którzy "obronili" pasieki przed dręczem w 100%. Zgodnie z tym co zasłyszałem, ten rok był w wielu lokalizacjach raczej trudny. Czekam więc na wnioski "Pszczelarstwa" dotyczące tej wysokiej - jak podają - przeżywalności.

Jeżeli chodzi o pszczoły nieleczone to moim zdaniem od pszczelarza zależy bardzo niewiele. A może raczej bardzo dużo? Już sam nie wiem... - moim zdaniem pszczelarz powinien ograniczyć swoje działania do jak najmniejszego przeszkadzania pszczołom (ja przeszkadzam kilka razy bardziej niż uważam to za właściwe....). Ale jeżeli chodzi o tzw. "pomoc" to ona jest (powinna być) względnie niewielka i powinna ograniczyć się do zapewnienia rozsądnej siły (nie dużej siły, a "rozsądnej") do zimowli i zapasu pokarmu. A potem, to przecież, w myśl zasady językowej "czy szczuru wolno batata", to nie pszczelarz przeżywa pszczoły. To pszczoły same umierają, albo pozostają nieumarłe. W zależności od własnego widzimisię.

No i właśnie. Czy jest to widzimisię? Bo o tym miał być ten post. W ostatnim próbowałem - zgodnie z dziurawą pamięcią - analizować czy macierzak czy odkład ma większe szanse przeżycia. Dziś spróbuję zastanowić się czy zależało to od siły. Oczywiście nie będzie tu żadnych ostrych kryteriów (co od razu skreśla całe to rozważanie i wnioski...). Bo takich przyjąć nie mogę, a choćbym nawet i je znalazł, to pewnie nie pamiętam stanu sprzed roku. Ale spróbuję. Spróbuję nie dlatego, że potrzebuję tego dla siebie (choć może coś z tego wyniknie?), ale dlatego, że wciąż i wciąż... i wciąż... i tak od 6 lat - zmagam się z argumentami, że pszczoły mają być silne, żeby przetrwać. Szczerze mówiąc chciałbym, żeby ten argument przestał mnie już męczyć natrętnie w co rusz nadchodzących komentarzach, czy to na blogu czy na kanale Youtube. Robię odkład: "o robisz za słaby, musisz zrobić silniejszy bo nie przetrwa", "za mało czerwiu"... mówili, "za mało pszczoły"... mówili... i tak w kółko już 6 lat... Te argumenty w 95% podają ci pszczelarze, którzy pewnie nigdy nie spróbowali uprawiać gospodarki na pszczołach nieleczonych, a najczęściej łączą siłę gospodarczą/produkcyjną rodzin z biologiczną samowystarczalnością pszczół. Pewnie większość nigdy nie widziała silnej rodziny, która "gaśnie" w ciągu 2 tygodni - a jak widzieli, to podali jakiś argument związany ze swoim zaniedbaniem (ot, nie karmili cukrem rozwojowo w lipcu i spóźnili się o dwa i pół dnia z leczeniem...). Najczęściej kto spróbował nie leczyć pszczół choć 2 - 4 lata ten wiele rzeczy sam widział. Przykład: Marcin w zeszłym roku otrzymał w ramach Fortu "odkład" czyli korpus pszczół na czarno (u mnie to silna rodzina, nie odkład...) - według tego co mówił, już po miesiącu ich nie było...

Do rozważań przyjmę kryteria takie jak:
I. siła na starcie - będzie to siła utworzonej rodziny, przy czym będę starał się ocenić ją względnie w zależności od czasu w sezonie. Czym innym jest ramka pszczół na początku maja, a czym innym na początku lipca. Więc o ile ja co do zasady tworzę rodziny dla większości pszczelarzy słabe, bardzo słabe lub nie mające szansy przetrwać, o tyle będę oceniał te słabe jako silne, te bardzo słabe, jako średnie, a te nie mające szansy przetrwać jako słabe. Będzie logicznie, czyż nie? Do tego przyjmę kategorię "bardzo silne" jako te, które tworzone są zgodnie z tzw. "sztuką pszczelarską" - czyli będą to dla większości pszczelarzy rodziny względnie normalne (np. odkład to 5 - 6 ramek, a nie pół ramki pszczół, a macierzak to co najmniej korpus wielkopolski na czarno, a nie 5 ramek słabo obsiadanych przez pszczoły).

II. rozwój w czasie sezonu - rodziny, które rozwijały się zaskakująco pięknie dostaną kategorię "bardzo ładny rozwój", te, które rozwijają się normalnie to "ładny rozwój", te, które wymagały pomocy to "rozwój z problemami" i te, które kisły i ich życie wisiało na włosku ocenię jako "brak rozwoju - problemy". Rozwój ten ocenię mniej więcej do końca lipca/połowy sierpnia. Te rodziny, które pięknie rozwijały się wiosną i latem dostaną więc maksymalną ocenę, nawet jeżeli do zimy poszły osłabione przez wypszczelenie - to znów odda ocena z kategorii poniższej. Może być więc sytuacja, że rodzina dostanie najwyższe noty z dwóch pierwszych (chronologicznie) kategorii, a najniższą z ostatniej. Będzie to obrazowało problemy z końcem sezonu, które wpłynęły na obniżenie siły rodziny jeszcze w czasie kiedy mogę to ocenić zanim "zamykam na głucho" ule na zimę (czyli od połowy sierpnia do końca września).

III. siła do zimy - tu ocenimy mniej więcej stan rodzin w taki sposób: w połowie września siła poniżej 4 ramki lub mniej to będzie "słaba", 5 ramek "średnia", 6 "silna" i 7 lub więcej - "bardzo silna". Jest to mniej więcej ocena ile ramek zajmowały pszczoły, ale niekoniecznie "na czarno". I wiem, że dla wielu takie określenia tylu pszczół mogą nie zadowalać. Niech więc pozostaną w niezadowoleniu.

Przy tych kryteriach - niejako jak w skali Apgar, choć w innych wartościach - ocenimy najlepszą wartość na 4, średnią na 3, niską na 2 i bardzo niską na 1. Zobaczymy co nam wyjdzie z systemu punktowania. Kto wie (a na tym etapie pisania sam tego nie wiem) - może będzie z tego jakaś prawidłowość??
I oczywiście zastrzegam, że będę się bronił niepamięcią!

No więc posiedziałem, zmęczyłem trochę czasu... i cóż takiego mi wyszło?
Otóż wyszło mi następująco.
Rodziny umarłe:
Rodziny nieumarłe:
Cóż. Choć siadając do wyliczeń nie miałem pojęcia jak wypadną noty, to muszę powiedzieć, że jest mniej więcej tak jak oczekiwałem.

Nie mogę z całą stanowczością powiedzieć, że analizując obie grupy odrębnie w jednej "celowo" (czyli podświadomie) nie zaniżałem wartości, a w drugiej nie zawyżałem. Oceniałem jednak rodziny po kolei, starając się być mniej więcej w tych ocenach uczciwy. Czy wyszła mi uczciwość? Nie wiem. Ale wyszło mi jednak, że w obu grupach siła tworzonych rodzin była mniej więcej taka sama (ocena subiektywa, bo rodziny były tworzone między kwietniem, a końcem czerwca, to i trudno to porównać) i takaż sama była siła do zimowli. Na pewno są tu takie ciekawe zjawiska jak umierające masowo rodziny na pasiece B, które były na prawdę piękne, a przeżywające (w cudowny sposób?) rodziny na pasiece Las1, które wzbudzały we mnie poczucie porażki.

Wartość średnia w obu grupach jest bardzo delikatnie rozbieżna w kategorii rozwoju rodzin w sezonie (wartość środkowa). W grupie rodzin umarłych średnia wyniosła 3,04, a w grupie rodzin nieumarłych 3,25. To też zawsze jest dla mnie zauważalne: niezależnie od tego czy rodzinę utworzysz z ramki pszczół czy jako tradycyjny odkład z 4 - 6 ramek pszczół, jej szanse przetrwania (subiektywnie i teoretycznie) rosną o ile rodzina "chwyci" i jej rozwój będzie przebiegał względnie samodzielnie i w sposób niezakłócony. Od tej "reguły" jest jednak tak wiele wyjątków, że i tu trudno mi generalizować. Mieliśmy np. piękny macierzak i odkład ze sprawdzonej już w końcu genetyki "16". Macierzak (jako jedna z nielicznych rodzin) praktycznie zakarmił się sam i w sierpniu miał co najmniej z 8 - 9 ramek pszczół na czarno (dodam: warszawskich poszerzanych). Odkład (na pasiece K) rósł "jak głupi" i choć intensywnie karmiony (tj. tak jak inne obok) to na pewno niczego mu nie brakło i doszedł do siły około 7 ramek warszawskich poszerzanych (na czarno). Obie rodziny wypszczeliły się w jesieni pozostawiając po sobie jedynie po około 5 ramek (Warszawskich poszerzanych) zalanych miodem (syropem) i parę "walających się" robotnic po dennicy. Podobnie na pasiece B - tam praktycznie wszystkie rodziny były z minimalną obsługą, bo nie potrzebowały interwencji. Owszem, tamtejsze macierzaki wyszły dość słabe z wiosny, ale jako jedyne w maju nie były głodne i to dało im świetny start. Na tą pasiekę przyjeżdżałem zawsze z przyjemnością. W przeciwieństwie do pasieki Las1, skąd zawsze wyjeżdżałem przyłamany. Tam co do zasady była sinusoida, ale moje subiektywne poczucie kazało mieć przekonanie, że w lesie nie przetrwa nic. Na tamtą pasiekę przewiozłem najwięcej ramek z czerwiem czy miodem (syropem) z innych pasiek, żeby zasilić słabnące i głodne rodziny. I co? I przeżywalność tam była/jest daleko lepsza niż na pasiece B, choć stan rodzin z pasieki Las1 także hm "nadmiernie oka nie cieszy" (że posłużę się takim mocnym niedopowiedzeniem).

Choć z niechęcią, zrobiłem tą analizę zmęczony stałymi argumentami, że "tworzę za słabe rodziny". Od dziś zamiast odpowiadać na tego typu komentarze będę miał przynajmniej link do tego posta, który po prostu wklejał w komentarzu. Tyle dobrego z tego wyszło.

Kto chce bawić się w wyszukiwanie jakichś innych prawidłowości, niech analizuje podane w plikach powyżej wartości i oceny (jakże subiektywne) - może znajdzie tam coś ciekawego, czego ja nie dostrzegłem? Dostrzegłem natomiast to, co powtarzam od pewnie 6 lat: nie ma reguł. Przyroda rządzi się swoimi prawami. Czasem piękne rodziny wychodzą piękne wiosną, a czasem umierają. Czasem rodziny, którym wielkich szans nie dajemy, jednak wychodzą z zimy cało (choć to zjawisko jest chyba rzadsze).

Dodać też muszę, że zestawienie to obejmuje tylko rodziny, które dotrwały do czasu przygotowania ich do ostatniej zimowli. W sezonie wykruszyło się ich trochę (być może zmieniłyby te statystyki?) z różnych powodów. W zeszłym roku - jeśli mnie pamięć nie myli - najczęściej było to z powodów problemów z matkami (zarówno starszymi jak i młodymi)

Pomimo większych strat niż - a) spodziewane, b) w poprzednim roku - do tego sezonu tak naprawdę podchodzę z większym optymizmem. Po pierwsze już zacząłem tworzenie nowych (mikro)odkładów, bo do czasu tych większych (czyli podziału większych rodzin) jeszcze chwila czasu... choć przecież największą rodzinę już podzieliłem (a raczej osierociłem):
Po drugie nie spodziewam się aż takiej powtórki majowego głodu jak ostatniego sezonu. W zeszłym roku bowiem po wyjątkowo suchym kwietniu (podobnym do tegorocznego) nastały majowe ulewy. Pszczoły siedziały w ulach i jadły. Obecny rok raczej tego nie zapowiada. Maj powinien być względnie wilgotny, ale z przejaśnieniami. Może trochę zbyt zimny. Ale może po prostu normalny maj. Liczę więc, że każda rodzina w czerwcu będzie mieć solidny zapas pokarmu na dalszą część sezonu, a zostanie mi jeszcze trochę ramek po padłych rodzinach dla maluchów (chyba że rozdam je maluchom majowym). To powinien być dla nich nieporównywalnie lepszy start niż w 2019. W zeszłym roku czerwiec rozpocząłem bez zapasów pokarmu po osypanych rodzinach, a pszczoły z pustymi plastrami i na głodzie. To naprawdę duża różnica. Ale to pozostaje wciąż kwestią przyszłości.

Mój eksperyment z wczesnymi kwietniowymi matkami przechodzi do fazy drugiej. 2 matki już podjęły czerwienie. Czekamy więc na kolejne. Oby okazało się, że matki są dobrze unasiennione i larwy rozwijają się prawidłowo, a nie w czerw trutowy.
A na pasiece pojawiły się już kolejne "mikruski" do wychowu matek. Wiem, wiem. Znów nie dobrze, bo matki powinny wychowywać silne rodziny na listwach, a nie mikrusy na plastrach... Tak to przecież jest urządzone.