Pogoda paskudna, że psa nie wygonisz. A ja mam tyle roboty, że nie powinienem marnować czasu na pisanie postów. Mam robotę nie tylko "pod chmurką", bo i pod dachem. Ale jest tak zimno i wilgotno, że nie mam żadnej ochoty wychodzić poza dom, w którym panuje mniej więcej około 20 stopni, czyli jest co najmniej dwa razy cieplej niż za oknem. Owszem, miałbym też sporo roboty, którą mógłbym wykonać w domu... Ale przy takiej aurze mój organizm się buntuje i każe mi siedzieć przed laptopem.
Przez kilka lat mojej działalności pszczelarsko-publicystycznej bywałem bardzo często krytykowany. Przede wszystkim przez pszczelarzy wierzących w prawdy opisane w podręcznikach do gospodarki pasiecznej - i one rzeczywiście (bardzo często) pozostają prawdą w zakresie produkcji miodu. A przynajmniej na ile mogę to stwierdzić, robiąc z reguły coś zupełnie innego. Byli też jednak i tacy, którzy próbują mniej więcej podobnego pszczelarstwa (czyli takiego bez leków), ale też mnie krytykowali. Wśród tych ostatnich byli koledzy, z którymi prowadziłem najróżniejsze dyskusje na poziomie koleżeńskim, ale ... dorobiłem się także i stalkera! O tak. Zadziwiające. Myślałem, że stalking dotyczy raczej pięknych kobiet, albo jest domeną bohaterów filmów. Ale okazało się, że można mieć stalkera pisząc o pszczołach... Ale nie o tym miało być, bo to pewnie raczej nadawałoby się na jakiś blog psychologiczny. Miało być o matkach pszczelich.
Sposób wychowywania przeze mnie matek pszczelich jest poddawany krytyce tak samo często, jak i wszystkie inne działania. Bo to najczęściej matki tzw. ratunkowe - czyli te "najpośledniejszej jakości". Dlaczego? Bo - jak głosi wieść gminna - pszczoły mając do dyspozycji jajka i larwy w każdym wieku, poczuwszy pierwsze oznaki bezmateczności, od razu rzucają się karmić mleczkiem takie larwy, które dadzą im czerwiącą matkę tak szybko jak to tylko możliwe. Rzucą się więc na larwy 3-dniowe, aby matkę mieć po 10 dniach, a nie będą kalkulować z rozsądkiem, że jak poczekają 2 dni dłużej, to miałyby matkę o wiele lepszą. No cóż, najwyraźniej ludzie mierzą pszczoły swoją niecierpliwą miarą. Wiadomo, że opłaca się to, co jest dostępne szybciej - wtedy zysk jest podwójny. Więc jak można się dorobić, to lepiej dorobić się w 3 lata, niż 3 pokolenia. Potem można leżeć na plaży odcinając od tego kupony. Tak samo pszczoły - najstarsza możliwa larwa daje pszczołom szansę na najwcześniej wygryzioną mateczkę, jak to tylko możliwe.
Ostatnią matkę kupiłem do swojej pasieki chyba koło 2015 lub 2016 roku. O ile mnie pamięć nie myli. Była to (chyba) AMM linii "Norris" sprowadzona ze Szwecji czy Norwegii. Ponoć ich AMM jest "czystsze" niż nasze. Ja nigdy nie przejmowałem się tą "czystością rasową". Nie ma to dla mnie absolutnie żadnego znaczenia. Niektórzy pszczelarze w dyskusjach twierdzili, że na początek procesu selekcyjnego warto kupować matki rasowe i próbować różne "czyste" rasy i utrwalone linie. Dlaczego? Otóż ich argumentem jest/było to, że jeśli któraś linia/rasa wykaże przydatne cechy, to wystarczy kupić mnóstwo mateczek tej właśnie linii i z racji jejże "stabilności genetycznej" możemy wierzyć, że problem warrozy mamy rozwiązany. Ponoć więc właśnie to, że linie hodowlane są "stabilniejsze genetycznie", to tym samym łatwiej osiągnąć progres w naszej bezlekowej hodowli. Cóż, ja kategorycznie się z tym nie zgadzam. Gdyby tak było, to przecież już dawno, któraś z tych stabilnych linii byłaby sprzedawana jako
Apis mellifera varroaresistancis-sancis (czy jak to tam odmienić). Jakoś tak się nie dzieje, a co więcej chyba prawie żaden hodowca, u których te czyste i "stabilne genetycznie linie" się znajdują, nie wierzy w ogóle w możliwą odporność pszczół. Gdyby wierzył, to przecież chyba podjąłby w tym kierunku prace hodowlane, czyż nie? No chyba że głupi albo cynik i uznałby, że celowo przemilczy przed światem fakt, że osiągnął stabilną genetycznie linię pszczół odpornych na roztocza.
W mojej ocenie na dzień dzisiejszy (częściowa) odporność jest raczej osobnicza niż populacyjna. Być może gdzieniegdzie panują zaczątki populacyjnej odporności [ja cały czas próbuję zmierzać do tego, żeby takie pojawiły się u mnie], ale te wciąż nie dają żadnych gwarancji. Pojedyncze rodziny trwają dłużej, liczniejsze trwają krócej, najliczniejsze umierają szybko. Dlatego właśnie uznałem, że nie ma sensu szukać żadnych czystych linii czy ras. Każdy ma swój rozum i wykorzystuje go do szukania swoich prawd. Ja wcale nie twierdzę, że mam rację, ale mówię tylko tyle, że nie zetknąłem się z żadnym przypadkiem (w Polsce) wypracowania jakiejś odporniejszej niż inne linii czy rasy. Co z tego, że narozdaję okolicznym pszczelarzom swoich matek czystej linii jakiejśtam rasy, dlatego, że wierzę w ich przyszły sukces, skoro te matki nie przeszły żadnej weryfikacji w toku kolejnych załamań populacji? W moim mniemaniu w mojej pasiece i mojej populacji pszczół dopiero znalazłem się okrakiem pomiędzy fazą pierwszą selekcji, a fazą drugą. Ta pierwsza to odsianie tego co zupełnie nie ma odporności. Ta druga to próba ustabilizowania tego, co przetrwało pierwsze kryzysy, namnożenia materiału genetycznego i rozpoczęcie prób gospodarowania. Wstępnie pierwszą i drugą fazę oceniam na około pięciolatki. Chcę liczyć (oszukuję sam siebie?), że mniej więcej w 3ciej fazie będzie można prowadzić względnie normalną gospodarkę pasieczną - "Względnie" bo raczej w modelu ekstensywnym, niż intensywnym, wciąż mając większe straty niż w pasiekach leczonych i wciąż uzyskując mniejsze zbiory z ula. Ale za to z możliwością dodatniego bilansu ekonomicznego równoważąc większe straty i mniejszą produkcję możliwością zmniejszenia nakładów pracy i zmniejszenia kosztów (w tym zdrowotnych). To oczywiście założenia - czy prawdziwe? Czas mnie zweryfikuje.
Znów się rozpisałem, a chodziło mi tylko o to (i mogłem to napisać w jednym zdaniu), że to wszystko sprowadza mnie do tejże myśli, że muszę oprzeć się na własnym wychowie matek...
Skoro już wiemy, że własny wychów, to trzeba się zastanowić jak go przeprowadzić. Mamy kilka możliwości. Możemy oprzeć się na matkach rojowych, hodowlanych, ratunkowych, czy wreszcie matkach z cichej wymiany. Tą ostatnią możliwość odrzucam, gdyż wiązałoby się to z kaleczeniem matek. Wiem, że niektórzy to robią i uzyskują ponoć "najlepsze możliwe matki", ale mnie ta metoda zupełnie nie leży z powodów etycznych. Oczywiście nie mówię tu o sytuacji kiedy pszczoły po prostu same chcą matkę wymienić po cichu, bo to przecież ich sprawa, ale o takiej, w której pszczelarz planuje cichą wymianę i do niej dąży.
Matki rojowe
Idealną sytuacją, w takim projekcie jak moim, byłoby się oparcie się na matkach rojowych. Można by to było przeprowadzić na kilka sposobów.
Pierwszy: czekamy aż naturalny rój (roje) wyjdzie (wyjdą) z ula, w miarę możliwości łapiemy go (je) i w ten sposób pozostajemy z dwoma (lub więcej) rodzinami. Tu uzyskamy tylko tyle rodzin ile pszczoły same będą chcieli.
Drugi: podobnież, ale jak rój wyjdzie z ula, to wykorzystując pozostałe mateczniki dzielimy macierzak na tyle odkładów ile potrzebujemy. [tą metodę - niejako siłą rzeczy - wykorzystałem przy pozyskiwaniu genetyki K1 na pasiece K w poprzednim roku]
Trzeci: jeśli przydybiemy rodzinę w nastroju rojowym, ale stara matka jest jeszcze w ulu, to robimy dla niej sztuczny rój (zsypańca), zabieramy go z ula, a resztę zostawiamy jako całość (sposób pierwszy) lub dzielimy (sposób drugi). [to udało mi się kilka razy - bodaj w 2018]
Czwarty: prowokujemy nastrój rojowy przez zmniejszenie lub brak zwiększenia kubatury - jak pszczołom będzie ciasno, wpadną w nastrój rojowy. Potem wykorzystujemy metodę pierwszą, drugą lub trzecią.
Moje myśli zawsze krążą wokół tych sposobów. Zawsze. Nigdy nie miałem jednak możliwości, aby realnie z nich korzystać - chyba że rój niejako "wydarzył się" poza mną - bo trudno jest przydybać pszczoły we właściwym momencie mając kilka pasieczysk i mało czasu. Uważam jednak, że te metody są zdecydowanie dla pszczół najlepsze z racji tego, że rodzinę dzielimy: a) wtedy kiedy pszczoły tego chcą [jak ograniczamy kubaturę, to także ich decyzją wejdą w nastrój rojowy lub nie]; b) przy wykorzystaniu tych larw, które chcą; c) w czasie dla nich biologicznie najwłaściwszym, bo przecież same chcą się mnożyć (poprzez dzielenie?).
Pszczelarze wielokrotnie rozpisywali się o "pędzie" roju do zabudowy nowego gniazda. Pszczoły rojowe (robotnice) są najlepiej odżywione - bo nastrój rojowy powstaje gdy liczba młodych pszczół dorosłych jest w wyjątkowo dobrym stosunku do liczby larw do wykarmienia. Robotnice nie muszą więc w takim stopniu zużywać się na karmienie larw, same są świetnie odżywione i nie pozbywają się mleczka, są "mniej zużyte", zdrowsze, bardziej długowieczne. To i rój potem zasiedliwszy gniazdo rusza z kopyta jak koń wyścigowy. Ponoć mało który pakiet jest w stanie dogonić w rozwoju naturalną rójkę.
Do tego z matkami jest podobnie. Duża ilość karmicielek ponoć karmi larwy mateczne intensywniej, to i one są większe, lepiej odżywione, a oprócz tego lepiej wygrzane. I tak dalej i tak dalej. Każdy pszczelarz myślących o pszczołach w kategoriach naturalnych, a nie w kategoriach liczenia słoików miodu, powie że nie ma to jak rój. Prawda. To znaczy, tak mi się wydaje.
A tym bajaniem o przekazywaniu genu rojliwości, to nie będę się zajmował. W sensie nie neguję tego, że pszczoły się roją, chcą się roić i potrzebują się roić. To dla nich naturalne i właściwe. To raczej tzw. hodowlę na brak rojliwości traktuję w kategoriach kastrowania pszczół.
Matki hodowlane
Matki hodowlane to tak naprawdę matki ratunkowe. Różnica polega na tym, że:
a) wiemy na jakich larwach pszczoły założą mateczniki;
b) dbamy o dobry stosunek pszczół dorosłych do głodnych larw do wykarmienia;
c) kontrolujemy terminy całego procesu;
d) wiemy gdzie te matki będą (na konkretnych listwach ratunkowych konkretnej ramki hodowlanej);
e) możemy wybrać czas w sezonie;
f) możemy wybrać właściwą dla nas rodzinę wychowującą inną niż rodzina "dawcy" (np. z dużą ilością młodych pszczół będących dobrymi karmicielkami).
Słowem jak dobrze przypilnujemy, to te matki będą wychowane na najmłodszych larwach i w kontrolowanych przez nas - możliwie "optymalnych" - warunkach. To ma zapewnić możliwie dobre matki, a więc duże, dobrze odkarmione, dobrze wygrzane itp itd.
Matki ratunkowe
Wcale nie twierdzę, że matki hodowlane będą / byłyby dla mnie złe. Dlaczego jednak wolę "typowe" matki ratunkowe na plastrze? No więc zmierzam do tego, że niekoniecznie "wolę" te matki. Wolę - z kilku powodów - ten proces wychowu nad proces hodowlany. Wcale przy tym nie twierdzę, że nigdy nie wezmę się za próby wychowu matek hodowlanych. Ba, w zimie stwierdziłem, że podejmę takie próby w 2020, potem zmieniłem zdanie, a teraz znów stwierdziłem, że spróbuję je wychować. Choćby po to, żeby spróbować się przyuczyć [Ostatecznie pisząc te słowa jeszcze nie wiem czy do tego dojdzie].
Dlaczego więc wolę matki ratunkowe z plastra (znów: czy raczej proces takiego wychowu):
a) pszczoły same decydują, na których larwach pociągną mateczniki. Pszczelarze, w myśl tego co napisałem wyżej, uważają to za wadę tegoż procesu, bo są święcie przekonani, że pszczoły rzucą się na najstarsze larwy. Ja to uważam za zaletę. Uważam, że pszczoły wiedzą co robią. Uważam więc, że podejmą mądrą decyzję. Niektórzy uważają wręcz, że one wybierają "lepsze larwy", niejako po ocenie genetyki. Tzn. są określone jajeczka, które w ocenie pszczół będą lepszymi matkami (genetycznie) niż inne. Ponoć nawet były badania, które dowiodły, że pszczoły wybierały jajeczka z konkretnej genetyki ojcowskiej. Ja sam nie wiem czy tak faktycznie jest. To jest, wcale nie twierdzę, że genetyka nie ma znaczenia, ale nie jestem pewny czy pszczoły mogą ocenić po jajku, czy jednodniowej larwie jaka będzie matka. Raczej wydaje mi się (to zupełnie zgadywanka z mojej strony), że pszczoły robotnice mogą ocenić po larwie czy ta jest ich siostrą też po ojcu, czy tylko przyrodnią po mamie i po prostu promować "bardziej swoją" genetykę. Jeżeli więc w danym miejscu zbierze się parę przedstawicielek lokalnego koła gospodyń wiejskich, to te, które będą siostrami mogą niejako "przymusić" inne (albo same się tym zająć), aby na ich kolejnej siostrze założyć matecznik. To najlepiej sprzyjałoby przekazaniu własnej genetyki i przyczyniłoby się do sukcesu reprodukcyjnego i ewolucyjnego tejże właśnie "linii". A przecież wiemy, że organizmy są do takich rzeczy zdolne.
b) uważam ten proces za o wiele prostszy niż proces hodowlany. W sensie... nie musisz robić nic. Ani przekładać larw, a ani "zmuszać" matki do złożenia jaj w specjalnie przygotowanych systemach. Nic. Podchodzisz do ula, sprawdzasz czy są jaja, zabierasz ramkę z jajami zapewniając odpowiednią liczbę pszczół na tą ramkę i już dzieje się wychów w nowej rodzinie. Albo inaczej: zabierasz matkę (tu kłopotem jest jej wyszukanie) z pakietem lub odkładem i macierzak wychowuje matki. Czyli ten proces możesz przeprowadzić nawet jadąc na jakąś pasiekę raz na 2 miesiące. Robisz odkład (z matką lub bez), kładziesz obok (lub zabierasz), koniec procesu.
W metodzie wychowu matek ratunkowych najprostszy jest system tzw. "łokełejów" ("walk away split" - czyli właśnie tak jak nazwa wskazuje - robisz odkład (split) i łokujesz ełej czyli odchodzisz). Jeżeli chcesz jednak rodzinę podzielić na kilka, to już zaczyna się problem. Bo:
a) nie wiesz gdzie mateczniki będą (na których ramkach)
b) nie wiesz ile ich będzie
c) sam nie jesteś pewny na jak wiekowych larwach założyły je pszczoły - i wcale nie chodzi o to, że na najstarszych.
Słowem idealna w tej nieidealnej byłaby ta sytuacja, kiedy w odkładzie/macierzaku na każdej ramce jest jeden (czy dwa) mateczniki. Wtedy możesz podzielić na "jednoramkowce" i zrobić tyle rodzinek ile się da. Ale tak się nie dzieje. Najczęściej mateczniki są na 2 - 5 ramkach i na niektórych jest ich po 6 czy 7. To duże "marnotrawstwo" gdy matka najwcześniejsza zabije 6 innych, potencjalnych nowych matek, z którymi mógłbyś mieć odkład. 7 mateczników na ramce hodowlanej to potencjalnie 7 matek. 7 mateczników na plastrze to potencjalnie 1 matka i 6 trucheł z pozostałych. Chyba że coś wymyślisz...
No właśnie: "coś wymyślisz". Matki hodowlane można izolować w tzw. "lokówkach", a z racji tego, że wiemy w jakim wieku są larwy dokładnie wiadomo kiedy przyjść do ula. Jak się spóźnimy nic się nie stanie, bo będą izolowane. Na plastrze to niemożliwe. Każda matka jest w innym wieku.
Jak więc sobie z tym radzę:
1. Optymalnym (w tej zupełnie nieidealnej sytuacji) rozwiązaniem jest właśnie rozstrzelenie mateczników na jak największą liczbę ramek. To oczywiście zależy od pszczół a nie od nas. Więc podziału dokonujemy na tyle rodzin, na ilu ramkach są mateczniki. Jeżeli jest ich 6 na jednej ramce - trudno: 5 potencjalnych matek zginie.
2. Możemy wyciąć matecznik i podać do odkładu (np. bierzemy ramkę z pszczołami gdzie nie ma matecznika, wycinamy dziurę w plastrze, wsadzamy tam wycięty kawałek plastra z matecznikiem). Papranina. Wielokrotnie tak robiłem i pewnie nie raz jeszcze tak zrobię. Ale to jest papranina. Zarabiamy mnóstwo czasu na początku procesu, ale potem "babrzemy się" w plastrze. Tak czy siak to niesamowicie proste w tym babraniu. Jaka jest skuteczność? Miewałem takie lata, że wygryzał się prawie każdy taki wycięty matecznik. Miewałem takie lata, że prawie żaden z wyciętych mateczników się nie wygryzał. Dlaczego? Nie do końca wiem. Może uszkodziłem matecznik wycinając? Może nie wiedząc w jakim wieku jest larwa trafiałem na histolizę? Cholera wie. Najczęściej jednak te moje niepowodzenia były skorelowane z problematycznymi latami. Zmierzam do tego, że rodziny z dużą ilością warrozy mogą przenosić różne wirusy, które szkodzą larwom matecznym. To byłoby o tyle spójne z termiami, że w latach kiedy warrozy raczej było mniej (np. jak kupowałem leczone rodziny w 2015 i 2017) ta metoda sprawdzała się lepiej. Może więc te mateczniki tak czy siak nie wygryzłyby się, ale zauważyłem to, bo podawałem 1 wycięty do odkładu i zastawałem rodzinę bez matki? Wtedy wiadomo było, że sprawa jest "zerojedynkowa".
3. Wyłapujemy kolejne wygryzające się matki. To zadanie jest oczywiście pierońsko trudne w dużym macierzaku. Znalezienie młodej matki w korpusie pszczół na czarno nie jest łatwe. Dlatego lepiej by było przy podziale utworzyć małe rodziny i tam gdzie jest kilka mateczników na plastrze możemy się pokusić o tą metodę. Przykładowo mamy korpus pszczół na czarno i mateczniki w układzie 7 na jednym plastrze, 5 na drugim i 2 na trzecim. Możemy zrobić tak, że w odpowiednim czasie dzielimy rodzinę na 3. W tym zostawiamy silny macierzak z ramką z 2 matecznikami i robimy 2 małe (1 ramkowe) odkłady z ramkami, na których mateczników jest więcej. W tych maluchach możemy spokojnie łowić matki.
Kiedy?
Zdaniem pszczelarzy matki ratunkowe pochodzą z najstarszych możliwych larw. Rozwój matki pszczelej to 16 dni - w tym 3 dni jajo. O ile pomnę możliwe jest (teoretyczne) wychowanie matki pszczelej zdatnej do unasiennienia na 4ro dniowej larwie, ale najczęściej to "okienko" zamyka się po 3 dniach. Tak pamiętam i mam nadzieję, że czegoś nie pomyliłem. To oznacza, że teoretycznie w 10 dniu po osieroceniu mamy pierwszą matkę, a nawet może się zdarzyć, że pojawi się pierwsza matka w 9 dniu. O ile nie pomyliłem czegoś w moim wyliczeniach to 9ty dzień jest już względnie bezpieczny do ruszania mateczników jeżeli przyjmiemy założenie, że pszczoły zakładają mateczniki na starszych larwach - tj. dwu-, trzydniowych (tzn. z dużym prawdopodobieństwem nie trafimy na histolizę). No i o ile pszczoły nie założyły matecznika na larwie, która z chwilą osierocenia była jeszcze "młodym jajem". Histoliza - według dostępnych danych - przebiega około 11 dnia od złożenia jaja (ale niektórzy piszą, że nie wolno nawet zbliżyć się do ula pomiędzy 10, a 14 dniem). Teoretycznie 9ty dzień być może wypadnie więc potencjalnie na histolizę w mateczniku, który w chwili osierocenia był dwudniowym jajem. O ile jednak literatura przestrzega przed ruszaniem mateczników w okresie histolizy, o tyle pamiętam, że trafiłem gdzieś na badania, w których celowo przewożono po wybojach mateczniki w okresie wypadającym na histolizę i bodaj 90% czy więcej z nich przetrwało. Chyba więc nie jest to aż tak kruchy proces, jak się o nim mówi. Teoretycznie możemy mieć jednak mateczniki ratunkowe z różnicą wieku nawet 6 dni (od 3 dniowej larwy do świeżo złożonego jaja z chwilą osierocenia). Moje doświadczenia z pracą na matkach ratunkowych pokazują, że chyba nigdy (o ile mnie pamięć nie myli) nie wygryzła mi się matka w 9 dniu od osierocenia i bodaj z raz zdarzyło się to w dniu 10. Przez parę lat. Najczęściej pierwsze matki pojawiają się około 12 dnia. Czyli - o dziwo - mateczniki zostały założone na larwie, która miała 1 dzień w chwili osierocenia. Jest to więc sytuacja z punktu widzenia wychowu idealna, bo takież przecież larwy wykorzystuje się przy tym procesie. Tu zastrzec trzeba, że tak naprawdę nie wiemy jednak kiedy pszczoły po podziale odczują bezmateczność i właściwie zaczną troszczyć się o przyszłe matki. Jeżeli potrwa to około 12 godzin (więcej chyba nie?) to teoretycznie możemy już mówić, że matecznik założony był na 2 dniowej larwie, choć osierocenie przypadło X godzin wcześniej. Teoretycznie. Większość matek jest jednak młodsza i gryzie się później. Czyli najczęściej zakładane są na larwach, które w chwili osierocenia były jajami. Jeżeli jednak pozwolimy wygryźć się pierwszej matce, to - znów w teorii - ta nam zabije te młodsze i (dla wielu) "lepsze" matki.
Wcześniej robiłem podziały w dniu 9tym od osierocenia (np. jeżeli osierociłem w poniedziałek, to podziały robiłem w środę kolejnego tygodnia). Dziś uważam, że podziały najlepiej robić najwcześniej w dziesiątym dniu po osieroceniu, albo z lekkim (bardzo niewielkim) ryzykiem w dniu 11. Wtedy już istnieje pewne ryzyko, że pierwsze matki mogły zniszczyć pozostałe mateczniki. Wtedy też można zacząć łowy matek, przeszkadzając pszczołom co parę godzin - tj podchodząc do ula i sprawdzając co 3 - 5 godzin czy wygryzły się nowe matki - jeśli tak, to zabieramy je, zostawiając pozostałe mateczniki. I tak do ostatniego.
W tym roku robiłem tak na moim mikrusku z wczesnymi matkami (czytaj o eksperymencie w poprzednich postach). Jeżeli czegoś nie pomyliłem, to pierwsza matka wygryzła się w 12 dniu, a ostatnia w 15 od osierocenia. Wyłapałem tak 6 matek. Pierwsza była/jest niewiele większa niż pszczoła robotnica. Może faktycznie dla tej larwy było już dość późno? Zwłaszcza, że ona, choć malutka i mocno wigorna, wygryzła się zupełnie rozwinięta i wybarwiona. Co ciekawe późniejsze matki (gryzły się same i proces ten nie był przeze mnie "przyspieszany" cesarskim cięciem) gryzły się większe, ale z nie do końca wybarwionymi odwłokami i chodziły dość niemrawo. Dopiero po dobie lub dwóch były w pełni wybarwione i nabierały wigoru.
W tym roku będę łowił takie matki jeszcze co najmniej w kilku takich mikruskach więc może poobserwuję sobie te terminy.
Czy one są gorszej jakości?
Czy naprawdę mnie to oceniać? Czy mogę powiedzieć, że ta mała matka, która wygryzła się pierwsza i będąca wyraźnie mniejszą niż kolejne, jest "gorsza"? Jeżeli tak to w czym? Jeżeli jest zdolna wylecieć na lot godowy, unasiennić się i podjąć czerwienie, to mi o nic więcej nie chodzi. Dla mnie jest bardzo dobra. Badania naukowe mówią o tym, że matki ratunkowe ze starszych larw mogą mieć mniej rurek jajnikowych i tym samym mieć potencjał do składania mniejszej liczby jaj niż matki hodowlane czy rojowe. Czy to dla mnie ma mieć naprawdę znaczenie? Być może gdybym "żyłował" rodziny jak tylko się da i starał się trzymać je na co najmniej 5 korpusach, miałoby to dla mnie znaczenie. W obecnej chwili ta wartość nie ma go zupełnie, bo moje rodziny nie dochodzą w sile pewnie nawet do granic połowy potencjału maksymalnego takiej matki.
Czy ten stan może mieć wpływ na gorszą jakość "chemiczną" matki? Kto to wie? A bo to ja ją wącham? Jeżeli ma za słaby feromon, to robotnice mogą ją przecież wymienić. Niech czynią swoją powinność. Ja im nie będę przeszkadzał.
Jedyne co mnie zastanawia, to czy takie matki nie będą bardziej krótkowieczne. Na ich długowieczności akurat mi zależy. U mnie w pasiece nie wymieniam matek co do zasady. Więc teoretycznie mają dożywocie. Nie mogę powiedzieć, że okresowo i w poszczególnych ulach nie miewam problemu z matkami. Przykładowo w rodzinie fortowej L1 mam matkę - wielką i piękną - która nie czerwi. O ile czegoś nie pomyliłem to ta matka jest z 2018 roku. Czyli ma za sobą dwie zimy i ta wiosna jest dla niej końcem jej kariery. Mam też w jednej rodzinie matkę z zeszłego roku, która - jak się wydaje czerwi zupełnie normalnie - ale pszczoły chcą ją zmienić. Jest to specyficzna sytuacja, bo rodzina jest mikruskiem (2 mierne uliczki) i tej rodzinie zabrałem jej czerw, dając jej plaster z większą ilością czerwiu zasklepionego z prężniejszej rodziny. Może nie powinienem. Uznałem jednak, że to może jej pomóc "ruszyć" z początku sezonu i potem być samowystarczalną. Teoria: wygryzający się czerw czuł, że matka jest "obca" i te pszczoły, które pojawiły się dość licznie w nielicznej rodzinie, zadecydowały, że czas na zmianę. To tylko teoria, rzecz jasna. W zeszłym roku miałem też kilka przypadków, w których matki unasienniały się, zaczerwiały 2 ramki i ginęły. Czy to była wina ich "ratunkowego" charakteru? Naprawdę nie wiem, ale to świadczyłoby o ich wyjątkowej krótkowieczności.
Naprawdę uważam, że dla mojego projektu wartość liczby "rurek jajnikowych" nie ma żadnego znaczenia. Wydaje mi się, że nawet jeżeli matki te będą gorszej jakości to i tak nie będą gorsze niż matki parzone kwasami, czy okresowo oddychające palonym pestycydem. Pewnie się to jakoś zbilansuje i wyjdzie na to samo.
Wychowanie w mikrusku
To kontrowersyjna sprawa. Ja sam się zastanawiam czy to właściwa forma wychowu. Czy matka ratunkowa wychowana w 2 korpusach pszczół na czarno (w "normalnej strukturze" rodziny) będzie realnie lepsza niż matka wychowana w mikrusku (przy zachowaniu paru zasad, o których za chwilę)?
Matka powinna być dobrze wykarmiona i wychowana w odpowiedniej temperaturze. Larwy przeziębione mogą dać słabsze matki. Pytanie więc czy mikrusek może wychować matkę odpowiedniej jakości? Tego nie wiem, ale to na swój sposób testuję. Na swój sposób, czyli wychowuję takie matki, a potem wrzucam gdzieś i nie wiem które to. Więc całe testowanie idzie na marne z punktu widzenia przyszłej gnozy, bo nic z tego nie wynika. Test nieistniejący. Jeżeli to komuś przeszkadza, to niech pozostanie w tym stanie. Mam nadzieję, że nie zaburzy mu to snu, bo mi zupełnie nie zaburza.
Czerw zasklepiony jest w zasadzie bezobsługowy dla pszczół. Larwy upakowane są blisko siebie, odkarmione. Wymagają niewiele grzania i zero karmienia. To czerw otwarty - te ciepłolubne głodomory - obciąża robotnice. Larwy stale chcą jeść i wymagają utrzymania stałej temperatury.
Aby larwy były dobrze odkarmione potrzebujemy względnie dużo młodej pszczoły. Aby były wygrzane potrzebujemy... no właśnie... ile? Skoro w słabiaku, który ledwie przetrwał zimę, pół ramki pszczół jest w stanie przetrwać nocne przymrozki i wygrzać pojedyncze larwy z ledwie czerwiącej mateczki, to ile trzeba, żeby utrzymać odpowiednią temperaturę wychowu matki? Nie mam pojęcia.
Na pewno nocne mrozy pszczołom nie pomagają. Nie twierdzę, że to optymalna dla nich sytuacja -ani by mi to przez myśl nie przeszło. Ale pszczoły mają jakieś swoje sposoby utrzymywania temperatury. To na pewno je spracowuje i wymaga ich wysiłku. Ale pytanie nie brzmi "czy to je sprawcowuje?", ale "czy dadzą radę?".
Moje mikruski do wychowu matek staram się "konstruować" w następujący sposób:
- ramka z czerwiem, przy czym jak najwięcej czerwiu zasklepionego (to nie/mało obciążające pszczoły zasoby świeżej pszczoły na wygryzieniu) i jak najmniej jajeczek i larw - ledwie tyle aby zapewnić kilka mateczników;
- 2 - 3 ramki pszczół na czarno.
- pokarm (w tym na pewno ramka, na której jest pierzga)
- ramki osłonowe z dwóch stron czerwiu (przy czym mogą to być od razu ramki z pokarmem).
Czyli mamy co najmniej 3 ramki (z czego 1 z czerwiem) i obsiadające je pszczoły. Mamy więc bardzo dobry stosunek pszczoły dorosłej (karmiąco-grzejącej) do larw, które trzeba odchować (w tym matecznych).
Nie zauważyłem (acz specjalnie tego nie obserwuję, bo nie widzę powodów czynienia takich obserwacji dla dobra... no właśnie, dobra czego? skoro i tak mało kto wierzy w ten przekaz), aby matki z takiego mikruska w jakiś sposób odbiegały od matek wychowanych w dużym macierzaku. Tam owszem: temperatura na pewno jest stabilniejsza. Pszczół dorosłych jest więcej - ale też znacząco więcej jest gęb do wykarmienia i wygrzania. W ten sposób większa rodzina to z jednej strony więcej zasobów, ale i więcej potrzeb. Nie wiem czy bilans się równoważy, ale, powtórzę się: osobiście nigdy nie trafiło mnie specjalnie, że te matki z mikrusków są gorsze. Może są. Nie wiem. Może to będzie temat obserwacji na bieżący sezon? Oj, nie wiem czy mi się będzie chciało. Jest tyle fajniejszych aspektów w pszczelarstwie, które bawią mnie o wiele bardziej!
Na pewno zauważyłem, że rodziny z matkami rojowymi idą prężniej w siłę. Mam jednak spore wątpliwości czy to zasługa matek. Wydaje mi się, że raczej to zasługa pewnego stanu biologicznego robotnic tworzących rodziny w szczycie sezonu, które mają dużo "pary" na dalszy rozwój. Wolę więc rodzinki utworzone z "zasobów rojowych", bo mam wrażenie, że są "lepsze". Ale szczerze wątpię czy to zasługa matek.
Podział do wychowu, a podanie do odkładu matki już wychowanej.
W tym poście chciałbym poruszyć jeszcze jedno zagadnienie. Otóż ostatnio na kanale Youtube jeden z pszczelarzy zamieścił komentarz, że lepiej byłoby wychować matki i kiedy już są wygryzione, dopiero wtedy zrobić dla nich odkład z czerwiem na wygryzieniu. W ten sposób - jak pisał - nie stracę rozwoju rodziny, który zatrzymuje się z chwilą zabrania matki czerwiącej. Nie wiem czy przedstawiłem to jasno. Ale ma rację. Do tej kwestii już się odnosiłem wcześniej na blogu. Bodaj w 2017 próbowałem praktykować tą metodę, o której pisał ten pszczelarz, a w kolejnych latach w niektórych rodzinach zdarzało mi się też ją stosować. O co biega. W silnej rodzinie matka jest w stanie składać 1500 - 2500 jajeczek dziennie. Ponieważ moje silne rodziny to słabiaki, przyjmijmy nawet, że tylko 1000. Co to oznacza. Zabranie matki z takiej rodziny na czas wychowu matek to "strata" dużej liczby młodych pszczół, które pojawiają się każdego dnia. Przyjmując, że od czasu osierocenia, do czasu złożenia przez młodą matkę pierwszego jajeczka mija 25 dni, a w tym czasie matka w "słabo-silnej" rodzinie będzie składać 1000 jajek (a w słabej - przyjmijmy - tylko 200), to mamy "stratę" 800 pszczół na dzień przez kolejnych 25 dni. Daje to "stratę" 20000 młodych pszczół. To powiedzmy 2 odkłady, czy średniak "straty" w całej pasiece. Kiedy więc miałem największe straty w 2016-17, uciekłem się do tej metody: wychowywałem matki (w mikrusach), które podawałem świeżo utworzonym odkładom (oczywiście matki ratunkowe, a nie matki wychowane jak sugerował ten pszczelarz). Dzięki temu, zapewne, w pasiece wielkości mojej, można zrobić co najmniej kilka odkładów więcej w ciągu roku.
Dlaczego tego nie robię? Otóż wierzę w znaczenie przerwy w czerwieniu. Wydaje mi się to ważne dla zdrowia rodziny, aby w ciągu sezonu zasymulować niejako stan "porojowy", w którymwystępuje taka przerwa. Nie wiem czy tak jest, ale wydaje mi się, że rodzina ma wtedy czas na pozbycie się trochę roztoczy, zaczątków jakiejś grzybicy, barciaków, wyczyścić ramkę z zamarłego gdzieś na obrzeżach czerwiu, pozostałej po zimie zapleśniałej komórki z pierzgą, usunąć paproch z dennicy itp. Czy mam rację? Nie wiem. Ale zdarza mi się wyłowić matkę z mikruska i zrobić dla niej odkład, a z drugiej strony silną rodzinę wolę podzielić i pozwolić jej wychować własne matki (wtedy ewentualnie jeszcze podzielić macierzak) i w ten sposób powiększać pasiekę, nawet ze "stratą" tych 20000 pszczół. Nie wiem czy to słuszny wybór i czy mam rację. Ale tak mnie prowadzą moje przemyślenia.
Być może gdybym tego nie robił, to jesienią na całą pasiekę miałbym 3 - 5 odkładów więcej, albo trochę silniejsze rodziny. Może przez okres letniej suszy i dziury pożytkowej te rodziny byłyby bardziej samowystarczalne i radziły sobie lepiej? Kto to wie. Być może jednak te silniejsze rodziny miałyby więcej roztoczy, albo innych problemów? Każdy musi rozstrzygnąć sam.
UZUPEŁNIENIE
Pisząc wczoraj ten post zapomniałem dopisać tutaj o jednej ważnej - moim zdaniem - rzeczy. Otóż uważam za lepsze rozwiązanie to, w którym matka przez cały proces "powstaje" w tej rodzinie, w której następnie będzie czerwić. Może to być istotne (? czy naprawdę?) zwłaszcza wówczas gdy rodzina ma się dobrze. Oznacza to bowiem, że być może pszczoły wypracowały w tej rodzinie jakiś "zrównoważony mechanizm" - jaki by on nie był: komórka plastra, genetyka, obecność właściwych mikroekosystemów bakteryjno-grzybiczych czy jeszcze coś innego. Jeżeli do nowego ula przeniesiemy to środowisko w możliwie pełny sposób (matka-matecznik, robotnice, czerw, wosk w plastrach, pierzga), to być może jesteśmy w stanie przenieść jakąś część tej równowagi do nowej rodziny. Czy tak jest? Naprawdę nie wiem. Ale dla mojego projektu bardziej mnie to przekonuje, niż podanie "obcej" matki w nowe środowisko. Nie znaczy, że tego ostatniego nigdy nie robię, ale po prostu uważam, że może to być rozwiązanie gorsze. Kto to wie?
Uff... to trzeci post w przeciągu 2 dni. Opisałem się przy tym zdecydowanie więcej niż chciałem. Może komuś przydadzą się te rozważania, choćby nie gustował w matkach wychowanych przez 2 ramki pszczół. A może była to tylko strata czasu i pożywka dla mojego stalkera?