Wielu spośród moich znajomych pszczelarzy promuje tytułową tezę. Uważa, że zanim zarzuci się leczenie pszczół należy się nauczyć je obsługiwać. Potem ponoć będą umierać mniej, bo nie będzie się im przeszkadzać, zawadzać, czy utrudniać życia. Słowem (upraszczam, "zaokrąglam", może lekko manipuluję), im więcej wie i umie pszczelarz, tym pszczoły są szczęśliwsze, mniej umierają i nawet i warroza i inne choroby są im mniej straszne. I ja nawet bym się mógł z tą tezą zgodzić, problem tylko w tym, że się do końca nie zgadzam. Sam proces uczenia się pszczół i pszczelarstwa oddzielam zupełnie od tego czy leczę czy nie leczę i traktuję jako dwa niezależne od siebie byty. O tym też spróbuję parę słów napisać, bo o przedstawionej na początku tezie - traktującej o tym wprost lub pośrednio - mamy już co najmniej kilka tekstów, czy wygłaszanych publicznie opinii.
Na początku chciałbym zaznaczyć, że zgadzam się w całej rozciągłości z tym, że każdy, kto zajmuje się zwierzętami, winien poświęcić możliwie wystarczająco wysiłku, żeby poznać ich biologię i "zasady obsługi". To teza dla mnie bezdyskusyjna. Im więcej czasu poświęcisz, z im większej ilości źródeł czerpiesz wiedzę i im bardziej jest ona różnorodna, tym lepszą masz perspektywę spojrzenia na problem. To w końcu organizmy żywe, a nie zabawki. Jeżeli bierzemy je w swoje łapy (jak to niektórzy szumnie nazywają "opiekę"), winniśmy im przynajmniej tyle, żeby rzetelnie starać się zapoznać z tym jak funkcjonują, żeby ze swojej strony robić im jak najmniejszą krzywdę i żeby uczynić cele obu gatunków (zwierząt hodowlanych i ludzi) mniej więcej zbieżnymi. Nie zamierzam więc dyskutować z tym, że im więcej wie i umie pszczelarz tym dla pszczół lepiej. To oczywiste.
Pszczoły są zwierzętami równie silnymi i odpornymi jak i delikatnymi i podatnymi. Nie jeden raz dzięki swej sile i plastyczności wychodzą z opałów w jakich pozostawia je pszczelarz, ale i niejeden raz jakiś drobiazg przyczynia się do ich śmierci (patrz choćby post o "zabijających korpusach", gdzie parę takich kwestii było przeze mnie poruszonych, ale spraw tych jest więcej, jak choćby przyczynianie się do rabunków, bezmateczności rodzin i wiele wiele innych). Zarówno wiedzę, jak i umiejętności należy więc zdobywać, stale doskonaląc warsztat i przypominając sobie o podstawach.
Problem widzę gdzie indziej - dlaczego tą wiedzę i umiejętności mam zdobywać akurat "lecząc" pszczoły, a nie "nielecząc"? Dlaczego to ta pierwsza droga jest właściwą do nauki, a nie ta druga? Bo jest łatwiej utrzymać pszczoły przy życiu trując warrozę? Być może tak faktycznie jest łatwiej, bo tak plastyczny organizm jak pszczoły gdy pozbawione są pasożytów, są w stanie w zasadzie zadbać same o siebie, gdy nie będziemy im przeszkadzać. A raczej gdy nie będziemy im przeszkadzać bardzo, bo gdy będziemy to robić tylko trochę, jak to normalnie czynią doświadczeni pszczelarze, to i tak sobie poradzą. Ale dlaczego właśnie to jest właściwa droga do nauki? Oczywiście, że można przyjąć, że powinniśmy raczej uczyć się w sytuacjach gdzie jest nam łatwiej, bo mniej szkodzimy. Ale dlaczego to właśnie "leczenie" jest uznawane za ten kierunek? Przecież na dzień dzisiejszy ta sytuacja jest na swój sposób dla pszczół "nienaturalna" (przy wielu wątpliwościach co takie faktycznie jest, a co nie jest), bo obecność pasożyta, jest już dla nich - niestety - właśnie "naturalna".
Koledzy piszą często, że należy zaczynać od leczenia, żeby obserwować jak pszczoły zachowują się wiosną, jak ruszają z rozwojem, jak przechodzą przez wszystkie fazy rozwoju w "sytuacji pełnego zdrowia" (znów: jakkolwiek to rozumieć), jak układają się do zimy, jak zbierają miód i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Rozróżniają też widok własnej przezimowanej rodziny, od widoku kupionej przezimowanej. Owszem w przypadku własnej mamy pewną ciągłość obserwacji - wiemy więc co robiliśmy poprzedniego lata i jesieni i wiemy tym samym jaki osiągnęły skutek nasze działania. W przypadku pszczół kupionych - choćby świeżo po oblocie - tejże ciągłości obserwacji nie ma. Ale też, skoro nie chcę z założenia pszczół "leczyć" (czy raczej: używać toksyn do eksterminacji czy trucia roztoczy), to dlaczego mam uczyć się tego jak postępować z pszczołami w sytuacji na swój sposób (znów: przy wielu wątpliwościach) nienaturalnej dla moich przyszłych i zaplanowanych poczynań? Przecież gdy tylko porzucę leczenie pszczoły od razu zaczną się "zachowywać" inaczej - piszę w cudzysłowie, bo tu nie tyle chodzi o zachowanie poszczególnych pszczół, ale o funkcjonowanie całej rodziny pszczelej. Przeżyją zimę słabsze (lub nie przeżyją), wolniej ruszą z rozwojem, albo i będą się "kisić" na 3 ramkach pół sezonu, miodu za wiele nie zbiorą, albo wręcz będą głodne, ułożą się do zimy w mikrokłębie, albo do zimy już dawno ich nie będzie. Patrząc na to w ten sposób, to właśnie "nieleczenie" uczy o wiele większej rozpiętości "zachowań" pszczół i pokazuje zdecydowanie większą różnorodność ich stanów. Pokazuje jak sześcioramkowa rodzina trwa cały sezon i w miarę dobrze zimuje, albo jak prężna, trzy-korpusowa rodzina w ciągu trzech tygodni przestaje istnieć. A czyż nauka nie jest pełniejsza gdy obserwujemy zupełnie różnorodne stany? A może raczej obie te praktyki na swój sposób uczą w równy sposób, ale uczą po prostu całkowicie różnych praktyk i do różnych praktyk przygotowują.
Weźmy mój przykład. Zetknąłem się wielokrotnie z polemiką, co do zasadności czy celowości moich praktyk i "mojej" metody. Wskazywano, że utrzymuję za słabe rodziny, że nie karmię gdy trzeba, że trzymam mikroodkłady na głodzie (i tym podobne) i wskazywano, że to dlatego pszczoły u mnie umierają. Potem okazywało się, że inni stosowali zupełnie inne metody - na przykład wybierali "najlepsze" rodziny produkcyjne z których cały rok wylewał się miód, albo trzymali rodziny znacznie silniejsze, a gdy tylko wianuszki zmniejszały się (ale nigdy nie znikały!) od razu biegali z cukrem - i okazywało się, że wyniki mieli zgoła podobne, czasem ciut lepsze (w sposób statystycznie nieistotny gdy mówimy o przykładzie liczby rodzin liczonych na palcach jednej ręki), a czasem nawet i gorsze (z podobnym zastrzeżeniem dotyczącym weryfikowalności metody zważywszy na niezmiernie małe liczby przypadków oraz szereg różnic, co do wszelkich innych "okoliczności pasiecznych"). Ale wróćmy do tematu. Bo też i wskazywano, że to co robię wynika z tego, że zdobyłem zbyt mało doświadczenia i stąd takie a nie inne wyniki na mojej pasiece. Ale potem okazywało się, że ci, którzy szczycili się znacząco większym doświadczeniem niż moje, twierdząc, że mają znacząco lepsze podstawy do oceny stanu pszczół, przeżywali bardzo podobne załamania. A przecież uczyli się oceniać stan pszczół (leczonych!) przez 5, 6 czasem 10 i więcej lat. Obserwowali jak pszczoły zachowują się wiosną, jak ruszają z rozwojem, jak przechodzą przez wszystkie fazy rozwoju w sytuacji pełnego zdrowia, jak układają się do zimy, jak zbierają miód i tak dalej i tak dalej i tak dalej. Pomimo tego te doświadczenia często nie przekładały się na statystycznie istotną zwiększoną przeżywalność rodzin, które poddali selekcji naturalnej. Oczywiście też i nie zawsze, bo jak to zwykłem mawiać przyroda to nie matematyka. Jednemu uda się od razu, a inny będzie podchodził do tematu wielokrotnie z marnym skutkiem. Mówię więc o tym, że doświadczenie i wiedza nie zawsze pomagały - choć też i zapewne i nie przeszkadzały. Z drugiej strony wiedza i doświadczenia "starych wyjadaczy" i w zasadzie wszystkich podręczników podpowiadają likwidację rodzinek małych, które przeżyły zimę w mizernej sile. A potem okazuje się, że te rodzinki na 2 niepełne uliczki i z dwustoma czy trzystoma zaczerwionymi komórkami plastra w połowie kwietnia, w dalszej części sezonu ruszają, mają się dobrze i pięknie zimują (patrz choćby np. najnowszy wpis Łukasza: https://llapka.blogspot.com/2018/04/podsumowanie-3-zimy-tf.html). Owszem ciężko tu mówić o pożytku z tych rodzin w danym sezonie. Wymagają bądź to zostawienia w spokoju, bądź wręcz troski - więc producentów z nich nie będzie. Ale ja zawsze podkreślam, że dla pszczelarstwa naturalnego kluczowa jest samowystarczalność biologiczna rodzin, a nie ich bieżący potencjał produkcyjny.
Doświadczeńsi koledzy wiedzą jak brać miód, jak robić odkłady, jak wychowywać matki pszczele. Nauczyli się tego lecząc pszczoły. Ale przecież ja nauczyłem się (lepiej czy gorzej) tego samego nielecząc, czyż nie? Owszem pierwszy sezon miałem 2 odkłady, które w jesieni leczyłem. Ale w tamtym sezonie nie zrobiłem żadnego odkładu, nie wychowałem żadnej matki. Obsługa tych dwóch rodzin polegała na dołożeniu paru ramek z węzą, dokarmieniu do zimy i spaleniu po 2 lub 3 tabletki apiwarolu. Czego wtedy o pszczelarstwie dowiedziałem się lecząc te pszczoły, czego nie mógłbym dowiedzieć się nielecząc? Niczego. A że przeżyły do wiosny? No cóż - może tamtego roku przeżyłyby i bez tych tabletek, może by umarły, ale w mojej ocenie nie zmieniłoby to w moim procesie edukacji pszczelarskiej absolutnie niczego. Nie pojmuję więc czego mógłbym się nauczyć więcej lub inaczej, lepiej, niż się nauczyłem do tej pory nielecząc pszczół.
Kolega Michał, który przez kilka lat trzymał silne, prężne rodziny, brał wiele wiele litrów miodu z ula i zawsze miał znikome straty (tak twierdził), gdy odstawił część rodzin do nieleczenia - stracił wszystkie. Czy pomogło mu doświadczenie?
Juhani Lunden stracił 70 procent w pierwszym sezonie nieleczenia, nie tyko będąc już wcześniej doświadczonym pszczelarzem i hodowcą, ale i 7 czy 8 lat selekcjonując pszczoły na odporność.
Erik Osterlund twierdzi, że wraz z nadejściem warrozy straciłby 90% pasieki już pierwszego sezonu gdyby nie podjął leczenia. Potraktował rodziny tymolem, więc padło "ledwie" 50%. A przecież nie tylko był doświadczonym pszczelarzem i hodowcą, ale jeszcze przygotowywał się na nadejście warrozy, robiąc wszystko co w jego mocy, aby pasieka przetrwała to starcie.
Jedna z niemieckich koleżanek opisała mi przypadek swojego znajomego doświadczonego pszczelarza, uprawiającego pszczelarstwo całe dziesięciolecia, który miał około 50 rodzin, po pierwszym sezonie nieleczenia stracił około połowę, w drugim sezonie odbudował liczbę rodzin, ale po drugiej zimie został z 1 (jedną!) rodziną. Brzmi znajomo?
Pewnie takich przykładów można by znaleźć więcej. Te wszystkie - ale i inne osoby - zapewne mogłyby mieć zgoła inne wyniki, gdyby nieleczenie zaczęły rok wcześniej czy później, gdyż śmiertelność pszczół zależy od bardzo wielu czynników, które tak naprawdę trudno ocenić na bieżąco, a i z perspektywy czasu raczej opierają się na gdybaniu. Ale pokazują, że wiedza i doświadczenie może pomaga w zajmowaniu się pszczołami, ale nie gwarantują wysokiej przeżywalności.
Czy trzeba więc tych co najmniej kilku lat praktyki, żeby mieć szanse na nieleczoną pasiekę? Nie sądzę. Patrząc na mój pierwszy sezon nieleczenia (rok 2014) z perspektywy paru lat, to chcąc nieleczyć i nie ingerować - absolutnie nie wiem co mógłbym zrobić inaczej (przy wielu zastrzeżeniach co do "mniej zgrabnego" obchodzenia się z pszczołami). W sezonie "przypadkowo" karmiłem gdy był głód, gdyż testowałem wtedy produkcję ziołomiodów. A więc pszczoły głodne nie były. Daleko mi też było do tak wielkich podziałów i modelu ekspansji jaki praktykuję dziś. A więc rodziny były silniejsze. Późnym latem miałem rodziny na 2 - 3 korpusach "na czarno", które głodu nie zaznały i od początku sierpnia były karmione do zimy. Wcale nie przesadzałem ze zbyt częstymi przeglądami, a pszczoły były nieleczone raptem ten jeden sezon, czyli w zasadzie praktykowałem zupełnie standardowe pszczelarstwo - bo niepodanie dawki leku należało wówczas do wydarzeń potencjalnych i przyszłych. Słowem postępowałem (z grubsza i wg założeń) dokładnie tak jak większość pszczelarzy radzi. Co więcej robiłem wszystko co mi dziś stale zalecają w mojej praktyce, abym miał mniejsze straty. Rzecz jasna piszę to wszystko zastrzegając moje ówczesne skromne umiejętności - mogłem być po prostu niezgrabny i wiele rzeczy robić w sposób dla pszczół "nieprzyjazny". Czy więc większe doświadczenie i umiejętności mogły mnie uchronić od tamtych spadków? Patrząc na przykład niemieckiego pszczelarza oraz pamiętając mniej więcej przebieg tamtego sezonu i wiedząc na bieżąco co się działo tu u mnie na miejscu - mogę powiedzieć tyle: nie sądzę. Choć kto wie, może "zgrabniejsze obchodzenie" się z pszczołami mogło uchronić 2 - 3 rodziny od spadków i utrzymać przez lata tą ciągłość - a to stawiałoby 2018 rok w mojej pasiece w zupełnie innym świetle. Może - ale to tylko gdybanie. Rzeczywistość jest inna więc nie ma co rozpamiętywać przeszłości. Podaję jedynie kilka przykładów dla obrony pewnej tezy.
Pisząc to wszystko absolutnie nie zniechęcam do zdobywania wiedzy, doświadczenia i umiejętności. Wręcz przeciwnie. Chcę powiedzieć tylko tyle, że trzeba mieć trochę szczęścia i wytrwałości, bo, jak się okazuje, samo - nawet kilkudziesięcioletnie - doświadczenie nie zapewnia pszczołom przetrwania. A w pierwszych latach zajmowania się pszczelarstwem i tak każdego czekają błędy i będzie musiał się liczyć z ich skutkami. Każdego czeka zgniecenie matki czy zrzucenie ramki z pszczołami na ziemię, a także wiele wiele innych "przygód".
Uważam osobiście, że od pierwszego sezonu możesz zrezygnować z leczenia, jeżeli tak ci w duszy gra. Bo błędy i tak będą przez lata, a czy leczysz czy nie leczysz, pszczoły i tak w pewien sposób w procesie nauki ucierpią. Jako pszczelarze jesteśmy winni pszczołom naszą edukację i zdobywanie doświadczenia, ale ich przetrwanie w pasiekach nieleczących, a kwestie zdobycia wiedzy i umiejętności, to dla mnie absolutnie dwa niezależne zagadnienia.