..., chyba że się je na pszczołach położy"...
Jest to cytat jednego z amerykańskich kolegów, który znalazł się na forum pszczelarzy nieleczących. I ja się z nim co do zasady zgadzam, choć mam też swoje zapatrywania na zimowlę w różnych konfiguracjach, a w tym korpusowych.
A ponieważ po raz kolejny - i na pewno nie ostatni - pojawiły się różnego rodzaju dyskusje na temat kształtu ramki, wymiarów korpusów, to stało się to dla mnie inspiracją do powrotu do tego tematu. Na moim blogu najpoczytniejszym postem - od samego początku i wciąż do dziś - jest post "Mój ul jest najlepszy" (ma ponad 2 razy więcej klików niż kolejny post "Węzowy syndrom odstawienny, czyli jak gospodarować bez węzy"). Przyznam, że trochę to dla mnie niezrozumiałe. Po pierwsze, treści tam zawarte wcale nie są nowe czy odkrywcze, po drugie ja sam wcale nie aspiruję do bycia jakimkolwiek autorytetem w dziedzinie wyboru uli. Ot opisuję sobie dlaczego wybrałem wielkopolską 18tkę - i wcale nie było to "dla dobra pszczół". Po trzecie uważam, że na tym blogu znajduje się szereg istotniejszych i ważniejszych treści niż opisanie wysokości korpusu jakie używa niejaki truteń - a choćby ten, który ma kolejną ilość "klików". Po czwarte wreszcie, ten post nawet nie jest specjalnie ciekawy czy dobrze napisany. Wydaje mi się, że może to świadczyć to o tym, że młodzi czy początkujący pszczelarze przywiązują nadmierną wagę do wyboru ula i stąd te poszukiwania w sieci i przypadkowe odwiedziny w tym akurat poście. Bo też starych wygów o to nie podejrzewam. Ba, nie podejrzewam ich nawet o to, że tu w ogóle zaglądają.
Więc na wstępie moich kolejnych rozważań o ulach przytoczę parę banałów, które jednak uznaję za prawdziwe. Pierwsza sprawa to ta, że gdyby któryś ul był po prostu zły - tak obiektywnie "po prostu zły" - to nie zostałby utrwalony jako "standard". Przecież choćby korzystało z niego 2 - 3% pszczelarzy - to i tak ogromna liczba rodzin pszczelich jakie w danych ulach żyją. A to znów świadczy o tym, że każdy ze standardów jakieś zalety ma - a choćby i takie, że jest za darmo, bo został odziedziczony, albo po prostu jest, bo zawsze był. Ale nie wierzę też, że "przyzwyczajenie" byłoby aż tak silne, żeby przeciwstawiać się ewentualnym całkowitym brakiem faktycznych i obiektywnych zalet danego rozwiązania. Kolejna to ta, że ul miodu nie nosi - co najwyżej niektóre ule łatwiej przewieźć na pożytek, czy łatwiej z nich miód wydobyć (tj. z jednej strony praca jest lżejsza i łatwiejsza, a z drugiej można miód w większym procencie pszczołom odebrać). Po trzecie ul - ale raczej jego kubatura niż kształt - na pewno może mieć znaczenie ze względu na posiadaną pszczołę czy występujące pożytki - musi więc zapewnić możliwość rozwoju rodzinie, nie ograniczać jej "rozrostu" (do tego później wrócimy) i zapewniać miejsce do składania nektaru. Kolejna sprawa to dla pszczelarstwa naturalnego znaczenie mogą mieć materiały z jakich ul się składa - te bowiem mogą wpływać na tworzenie odpowiednich ekosystemów ulowych, mogą zapewniać pszczołom odpowiednie warunki wilgotnościowe (nie znaczy, że zawsze ma być tylko sucho), termiczne (nie znaczy, że zawsze ma być tylko "ciepło"), czy wentylację i "oddychanie" ula (nie znaczy, że albo mają być tylko przeciągi, albo tylko stojące powietrze). No i po piąte wreszcie, to tytuł niniejszego posta - "korpusy pszczół nie zabijają, chyba że się je na pszczołach położy". Zapewniam z własnego doświadczenia: żadna pszczoła tego ostatniego nie przetrzyma i nie ma na to pszczół "odpornych".
Nie zamierzam też rozwodzić się nad zaletami poszczególnych rozwiązań. O zaletach ula korpusowego w gospodarce naturalnej pisał Łukasz na stronie pszczół wolnych i ja co do zasady zgadzam się z treściami tam zawartymi. Tu, w tym poście, chciałbym poruszyć inne tematy.
Otóż na każdym ulu praca będzie wyglądała trochę inaczej, bo inny jest jego kształt i specyfika. Przesunięcie zatworu w warszawiaku i dołożenie 2 czy 5 ramek jest przecież czynnością zupełnie inną niż dołożenie kolejnego piętra w ulach korpusowych czy też nadstawkowych. Ale jedno i drugie rozwiązanie powiększa lebensraum pszczół i jeżeli zbilansujemy liczbę komórek czy ilość dostępnego "metra kwadratowego" plastra, to dla pszczół mniej więcej to samo. Zwłaszcza w lecie kiedy cała pszczela rodzina kontroluje warunki swojego domu aktywnie, a nie dzieje się to samo (pasywnie), po prostu gdzieś obok pszczelego kłębu. Każda konstrukcja powoduje trochę inny kierunek rozrostu pszczelego gniazda czy inne ułożenie pszczół i pokarmu w zimie. Ale pszczoły powinny być na tyle plastyczne, że dostosują się do tego co mają. I w znaczącej większości przypadków graniczącą z całością, tak się faktycznie dzieje. O różnych układach pszczelego zimowego gniazda w ulu korpusowym pisał też Łukasz na swoim blogu (post: Zimowanie) i również nie ma sensu powtarzać. W każdym rozwiązaniu pszczoły będą zimować "dobrze" o ile będą zdrową i biologicznie pełnowartościową rodziną oraz miały czas i możliwość odpowiedniego przygotowania gniazda. Problem zaczyna się, gdy w danej konstrukcji pszczelarz to gniazdo przygotuje "źle", gdy pszczołom coś namiesza, gdy są słabe pożytki, a pszczoły będą zakarmione słabo i rozrzucą pokarm po dużej przestrzeni gniazdowej, zamiast zgromadzić go nad głową na ograniczonej liczbie ramek odpowiadających szerokości zimowego kłębu. Ale to są w większości kwestie pewnych technik pszczelarskich, a ja nie poczuwam się do tego, żeby takich technik przyuczać. To blog o pszczelarstwie naturalnym (w moim rozumieniu) - a jeżeli już schodzi na metody praktyczne to raczej odnoszę się do tego, co praktykuję u siebie, bądź też dlaczego zdecydowałem się osobiście na takie czy inne rozwiązania. Tak czy siak "dobrze przygotowana rodzina", bądź to przez pszczelarza, bądź to samodzielnie przez się samą, nie powinna mieć problemu z funkcjonowaniem w żadnej konstrukcji i powinna przezimować w każdych warunkach lokalowych. Dziwią mnie więc takie różne pomysły, że pszczoły komuś padły, bo miały za dużo czy za mało miejsca, czy dlatego, że były w takim ulu czy takim. Owszem, jeżeli mieszałeś pszczołom, albo rodzina była za mała, żeby przygotować swoje miejsce do zimowli sama - to wtedy mogą zacząć się kłopoty. Ale to nie jest spowodowane kształtem czy liczbą ramek lub korpusów w ulu. I takie "błędy" raczej objawią się śmiercią z głodu - czasem nawet gdy pokarm jest w ulu - niż tzw. wypszczeleniem.
A jak to jest w mojej praktyce. Tej zimy znacząca większość rodzin była zimowana z plastrami na jednym korpusie, choć korpusów dostępnych miały dwa. Starałem się od lipca tak właśnie ułożyć pszczoły, aby pod sobą miały puste miejsce i wraz z dopływem ewentualnego nektaru (jak się okazało głównie cukrowego z buraka) pszczoły przesuwały się w dół dobudowując - wydłużając - plastry. Dlaczego właśnie robiłem tak, skoro "korpusy pszczół nie zabijają"? Ano właśnie dlatego, że specyfika prowadzenia przeze mnie pasieki powoduje, że czasem - wyjątkowo sporadycznie - mogą zabić. Mogą, bo ja nie zimuję pełnych rodzin produkcyjnych, czerwiących w lecie na całe gniazdo - odbudowane i dostępne im przez całe lato, które potem systematycznie jest zalewane miodem, mającym być zimowym pokarmem. Pracuję na odkładach, z których w 2017 roku składała się moja pasieka w zasadzie w 100%. Odkłady zaś rządzą się innymi prawami z racji ich znacząco mniejszego rozmiaru, a co za tym idzie biologicznego potencjału. Jeżeli jeszcze w lipcu matka pszczela czerwi na 2 - 4 ramkach, to znaczy, że potencjał samo-przygotowania rodziny i gniazda do zimy jest znacząco mniejszy. Te pszczoły obsiadają mniejszą powierzchnię plastra, mogą pobrać/zebrać i przerobić mniejszą ilość syropu/nektaru. Oznacza to, że mogą następnie miód bardziej rozrzucić na dostępnych plastrach jedynie na 1 korpusie, drugi pozostawiając pusty i zawiązując się też na plastrach jednego z pięter z cieniutkim wianuszkiem miodu na górze i niewielką ilością pokarmu po bokach. Przez to nie tworzą takich kłębów jak opisane przez Łukasza w przytoczonym powyżej poście i nie są one zawiązane między korpusami, ale często właśnie w stu procentach tylko na jednym z nich. I wówczas, jeżeli gniazdo nie zostanie odpowiednio ocenione i ustawione przez pszczelarza, ale zgodnie z założeniem minimalnej ingerencji pozostawione pszczołom, może się okazać, że mając pokarm w ulu pszczoły umrą z głodu, gdy mróz "przyspawa" je do ramek (czy to zaczerwionych czy nie). Tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń (1 rodzina umarła mi kiedyś z głodu mając w ulu około 8 kg pokarmu w innym korpusie) jak i doświadczeń innych, którzy mieli podobne przypadki, gdy pszczoły nie przeszły na inny korpus i umierały z głodu pod beleczką dolnego korpusu mając miodek raptem parę cm nad głową. Cóż, kłąb pszczół nie jest zbyt skory do dużych skoków przy bardzo niskiej temperaturze. Zwłaszcza gdy sam jest mały i musi mocno pracować, żeby ogrzać zajmowane miejsce. Gdy pojawia się tzw. "efekt sztucznego dna" lub "sztucznego stropu" (beleczki dolne lub górne ramek), kłąb w czasie dużych mrozów nie przejdzie. Zresztą i w lecie mała rodzinka dość niechętnie przechodzi na kolejny korpus, bo wówczas musi rozdzielić się i grzać znacząco większą objętość. To co dla kilkukorpusowej rodziny nie stanowi problemu, malucha czasem wstrzyma w rozwoju. W końcu zamiast ogrzać jakieś dodatkowe komórki na plastrze obok, rodzina musi ogrzać też całą kilkucentymetrową przerwę między ramkami (drewienka i przerwa między nimi). Kiedyś nawet pszczoły na jednym korpusie wielkopolskim, a więc wcale nie ogromna rodzina, wpadły mi w nastrój rojowy po wypełnieniu "pudełka" do sztucznego dna - choć miały cały korpus wolny pod spodem. I nie był to "czysty" korpus z drewna - nowy i nieużywany (takich pszczoły niespecjalnie lubią), tylko miały w nim włożone 2 lub 3 odbudowane plastry na zachętę do przejścia w dół. Tak to czasem z pszczołami - z nimi nigdy nic nie wiadomo. Wróćmy jednak do zimy. Uczciwie przyznać muszę, że nawet i ułożenie na jednym korpusie nie gwarantuje braku wspomnianych problemów. W tym roku jedna rodzina zimująca na jednym korpusie padła z głodu w ciągu ostatnich mrozów, choć pokarm (fakt, że resztki) miała parę ramek obok. A więc znów błąd rodziny, że źle poprzenosiła pokarm w jesieni, lub mój, że nie zacieśniłem gniazda bardziej o 2 lub 3 ramki. Zapewne w jednym i drugim przypadku pszczołom udałoby się przeżyć - ale się nie udało. Przykład ten wskazuje, że żaden układ nie jest doskonały, o ile nie podejmiemy ingerencji i nie ustawimy rodzinom gniazda w taki sposób, żeby nie miały innego wyboru jak tylko przetrwać. W końcu co doświadczeńsi pszczelarze, którzy nie mają oporów przed ustawieniem pszczołom wszystkiego według swojej najlepszej woli i wiedzy, prześcigają się w zapewnieniach, że żadna rodzina im jeszcze z głodu nie padła. Ja wolę jednak prowadzić moją selekcję w stronę samowystarczalności pszczół - niestety czasem musi się ona skończyć źle dla niektórych rodzin, tak jak skończyły się źle dla tych wspomnianych.
"Po długim i dogłębnym procesie tentegowania w głowie" wielu rozwiązań uznałem, że w czasie selekcji polegającej na pracy na odkładach, lepszym rozwiązaniem dla małych rodzin jest pozwolenie im na pozostanie na "jednym plastrze", zamiast tworzenie licznych efektów sztucznego dna czy stropu z każdym nowym korpusem. Zarówno na lato, nie blokując rozwoju sztucznym dnem, jak i w zimie, unikając tego samego zagrożenia. Tak mi się wydaje. Może słusznie, może niesłusznie, ale taki jest mój pogląd na szanse na lepszy rozwój i przetrwanie małych-z-założenia rodzinek. Przed zeszłą zimowlą zdecydowałem się więc - przynajmniej w części - na pracę trudniejszą pod niektórymi względami, a więc na większych plastrach. Stąd więc zimowla na 2 korpusach 18tkach, ale za to tylko z jedną ramką w górnym korpusie (w sporej części bez dolnych beleczek) z możliwością budowy plastra w dół, z czego część rodzinek skwapliwie korzystało (czyli do maksymalnego rozmiaru plastra ok. 36 na 38 cm), czy na rozwijanie projektu skrzynek warszawskich 10-cio ramkowych. Ze zdziwieniem więc przeczytałem na forum, że jeden z uczestników uznał taki właśnie plaster, o wymiarach mniej więcej zbliżonych do tych, na jakich ja zdecydowałem się pracować, za przyczynę (jedną z?) złej zimowli. Stwierdził, że zapewne będzie swoje korpusy skracał, bo te nie gwarantują pszczołom dobrych warunków - nie pamiętam szczegółów, a nie chcę nic przekłamać, ale mniej więcej taki był przekaz. Widać więc, że można wyciągnąć całkowicie odmienne wnioski z podobnych (?) danych, obserwacji czy doświadczeń.
Dla mnie jest jasne, że jeżeli rodzina szła do zimy na 6 - 7 ramkach, a kończy ją w jednej uliczce lub osypuje się, czy to w jesieni, czy w zimie, to powodem tegoż w 99,9% przypadków nie jest na pewno ani kształt plastra, ani jego rozmiar. Zimowałem już u siebie pszczoły w różnych konfiguracjach, a to choćby: na kilku plastrach wielkopolskich, na 1 lub 2 korpusach wielkopolskich 18tek, w ulu warszawskim i w Łukaszowym dadancie. Część z tych uli było z dolnymi, a część z górnymi wylotkami. Pszczoły przeżywały lub umierały w z różnych powodów, ale nie zauważyłem jakiejś korelacji z kształtem plastra jako gruntownie i z założenia stanowiącego "złe obiektywnie" rozwiązanie. Owszem były (choćby podane w tekście) przykłady błędnych wyborów pszczół związanych z ułożeniem pokarmu, czy brakiem chęci czy możliwości przejścia na wyższą/niższą kondygnację związanym z fałszywym dnem lub sufitem. Były to jednak przypadki jednostkowe i odosobnione związane z wyborami pszczół (czy jak to niektórzy mogą interpretować "błędami pszczelarza", który nie wymusił na pszczołach innego zimowego układu gniazda). Jeżeli rodzina gwałtownie słabnie, to dzieje się to zapewne z powodów chorób lub chronicznych zatruć, a nie poziomego czy pionowego układu plastra, czy też stosunku jego przekątnej do obwodu. Wydaje mi się to oczywiste, ale chyba wcale takie oczywiste nie jest.
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
piątek, 23 marca 2018
środa, 14 marca 2018
A przetrwalnik... nie przetrwał
Właśnie zaczął się mój piąty sezon nieleczenia pszczół. Mój. Nie pszczół. Bo choć ja nie leczę mojej pasieki już 4 lata (choć prawda, że w 2014 próbowałem sypać pszczoły cukrem pudrem, raz w jesieni - tyle, że nie zdało się to na nic, a pszczoły umarły), to ciężko mi jest powiedzieć ile lat nieleczone są moje pszczoły. I mówię szczerze, że naprawdę miałbym trudności odpowiedzieć na to pytanie. Gdy popatrzymy na przykład na pasiekę Łukasza, to tam sprawa jest jasna. Łukasz nie leczy pszczół 3 lata i zaczyna swój czwarty sezon i tak samo jest z jego pszczołami. A u mnie? No cóż. Z pszczół, które kupiłem w 2015 nie żyje żadna matka, co więcej nie żyje nawet żadna matka z 2016 roku. Ale mam obecnie 3 "swoje" rodziny oparte o pszczoły, które są nieleczone co najmniej od wiosny 2015 kiedy je kupiłem, a zapewne od jesieni 2014. Mam też jeszcze 2 lub 3 rodziny z pszczół nieleczonych podobnie, ale są to nie tyle "moje" co sprezentowane przez Łukasza. Piszę tu o źródle, a nie wchodzę w dysputy dotyczące prawa własności. Oprócz tego mam całkiem sporo rodzin, w których funkcjonują matki z "tej" genetyki (a więc ostatni raz traktowanej chemią w 2014), ale też oparte są - czy raczej były w trakcie utworzenia - o pszczoły robotnice, które leczone były w jesieni 2016. A więc jakby "trochę się nie liczy", choć genetyka jest. Więc o wiele trudniej mi powiedzieć ile lat nieleczone są moje pszczoły. Rok? a może trzy? bo na pewno nie dwa. Jest więc swoistego rodzaju ciągłość, ale na pewno nie było mowy o pasiece samowystarczalnej - jaka na chwilę obecną jest u Łukasza. Ale dla mnie istotniejsze jest to czy pszczoły mają potencjał przetrwać kolejny rok do wiosny 2019, niż to jaka jest ich historia. A tu (na razie) jestem optymistą.
Po tym przydługim wstępie czas na podsumowanie zimowli. Do oceny przydatności pszczół do dalszego namnażania jeszcze daleko, ale skoro jesteśmy już po pierwszych oblotach, a na słupku termometra pojawiło się już nawet coś koło 17 stopni, to samą zimę chyba ocenić już można.
Ostatniej soboty i niedzieli objechałem 5 z moich 6 pasieczysk. I muszę przyznać, że choć z początkiem lutego wyglądało to jeszcze lepiej, to na tą chwilę narzekać nie mogę. Oczywiście, wszystko co piszę, jest zawsze z tym zastrzeżeniem, że względnie dobra przeżywalność to żaden sukces metody, tak jak duża śmiertelność nie mogłaby świadczyć o jej porażce. To raczej sukces konkretnych rodzin pszczelich w przejściu trudnego dla nich okresu zimowli. Ale też wcale nie koniec ich prób, bo też i przed nimi kolejny ciężki sprawdzian, czyli odchowanie pierwszych pszczół wiosennych w bardzo niepewnych warunkach pogodowych i pożytkowych wczesnej wiosny. A ten sprawdzian nierzadko pszczoły "oblewały", choć zimowlę miały za sobą. Więc przedwiośnie podsumujemy z końcem kwietnia, a teraz skupmy się na zimie.
Ale lećmy po kolei.
Pod domem zimowanych było 8 rodzin: 2 kłody (Łukaszowa 16tka i przetrwalnik), 3 dadanty, 1 wielkopolski i 2 warszawiaki w budce.
Niestety przetrwalnik... nie przetrwał. Podobnie jak osadzony pakiet z matką pochodzącą z rodziny podarowanej przez Łukasza. Rodzinki miały być samowystarczalne i nie miałem w ogóle zamiaru w nie ingerować - takie było założenie. Do kłód poszły średnie pakieciki, ale w złym roku było im ciężko... Więc jesienią próbowałem trochę zasilać ciastem, a latem dostały też bodaj jakiś pokarm. Pomimo tego wiedziałem, że z pokarmem im się nie przelewa, bo otwierałem przetrwalnika w jesieni. Specjalnie utrudniłem sobie dostęp do kłód, żeby tego nie robić... bo te rodziny miały po prostu być samowystarczalne. I niestety to stało się też powodem tego, że trudniej mi było im ... hm... "pomóc". W styczniu widziałem jeszcze żywe pszczoły (przez wylotek) i postanowiłem z końcem stycznia dać im jakoś (nie bardzo wiedziałem jak) trochę ciasta. Niestety przyszło ochłodzenie i opóźniło to moją reakcję o 2 tygodnie. A potem było za późno i w połowie lutego musiałem wyczyścić pszczoły, które padły z głodu. Tej rodziny bardzo mi szkoda. Miała mieć zasłużoną emeryturę, ale niestety była ona krótka. Szkoda, bo liczyłem jeszcze kiedyś na rójkę z tej kłody.
Łukaszowa 16tka w kłodzie skończyła się chyba jeszcze w jesieni. Podobnie jak jeden z dadantów (ten powiedzmy późną jesienią). W jednym z warszawiaków zagościły myszy i niedawno stwierdziłem, że są już młode. Cóż, nie ma pszczół, ale mogą być i myszy. Przecież nie wygonię na mróz. Moja żona więc mówi, żebym może przerzucił się na hodowlę myszy, bo mi to lepiej wychodzi. Odpowiedziałem jej, że myszy są ok, ale nie dają miodu. A na to ona mi rzecze, że moje pszczoły też nie... I dyskutuj tu z kobietami. W każdym razie stale z ironicznym uśmiechem pyta czy zakładamy stowarzyszenie "Wolne Myszki"...
W jedynym wielkopolskim ulu pszczoły padły z głodu w ostatnie mrozy na przełomie lutego i marca.
Warszawiaki w budce mają po uliczce pszczół i chyba była tam ciężka zimowla "okraszona" biegunką. Ale na razie żyją. Może dadzą radę, choć będą miały ciężko.
Natomiast w całkiem niezłej kondycji są 2 Łukaszowe dadanty i liczę, że one sobie poradzą. Oby.
Pod domem żyje więc 4/8.
Na głównej pasiece jest dobrze. Ostatecznie padły tam 2 rodziny - jedna jeszcze w jesieni (w warszawiaku). A była to rodzina, która od samego początku miała się źle. Nie wróżyłem jej dobrej zimowli to i niestety nie dała rady. Tu też w ulu była mysz (choć raczej już po osypaniu rodziny), a nawet "udało mi się" - zupełnie nieświadomie i niechcący - "upolować" ją daszkiem.... Mysz wisiała sobie tak z tydzień niezauważona przeze mnie. Mam nadzieję, że zginęła na miejscu. Ot nakładałem daszek (będąc z drugiej strony ula), a ona chyba próbowała wtedy do ula wejść... No i tak się spotkaliśmy.
Padła jeszcze jedna rodzina - nie mam pojęcia co tam było w środku (oprócz tego, że pszczoły).
Macierzak po przetrwalniku ma się nieźle, choć część pszczół (skraj kłębu) w ostatnie mrozy umarło z głodu broniąc resztek czerwiu. Rodzina jednak przeniosła się ramkę dalej i jakoś funkcjonuje.
Mój pierwszy warszawiak ma się dobrze, z moimi jedynymi żółtopomarańczowymi pszczołami (córka Łukaszowej 16tki), o których już wspominałem w zeszłym roku i które traktuję jako dziw natury.
Główna pasieka - żyje (w dobrej kondycji) 6/8.
W lesie były pszczoły fortowe (5 rodzin) i (pra?)wnuczka przedwojennej - czyli rodzina w której chyba ze 2 miesiące próbowałem z miernym sukcesem (choć w końcu się udało, czyż nie?) wychować i unasiennić matkę. Jedna fortowa (w warszawiaku) padła z chorób - mnóstwo pszczół w ulu i trochę biegunki.
Na tej pasiece - choć generalnie tego w ulach z górnymi wylotkami tego nie obserwuję - występowała bardzo duża wilgoć. Niewątpliwie to leśny mikroklimat dał o sobie znać. Nawet daszki nasiąkły wodą i były sporo cięższe niż normalnie.
Las - żyje (w dobrej kondycji) 5/6, w tym 4 fortowe.
Pasieka we wsi, to miejsce gdzie pszczoły chorowały zeszłego maja. Po wycięciu plastrów z całym czerwiem (można by więc potraktować to miejsce jako "leczone") pszczoły były karmione i dobrze ruszyły z rozwojem. Wszystkie z wyjątkiem jednej, która nie chciała za bardzo budować. I ta jedna nie przetrwała - umarła przez choroby. Choć był i drugi słabiaczek, o którego się bałem - ta jednak żyje.
Druga pasieka we wsi - żyje (w dobrej kondycji) 6/7.
Na działce kolegi zimowałem 7 rodzin. Były tam bodaj wnuczki przedwojennych i wnuczki mojego przetrwalnika, a także 2 rodziny z matkami mojego przyjaciela-sąsiada-pszczelarza. I choć jednej nie jestem pewny, to na pewno żyje jedna z nich (a chyba obie) i jeszcze któraś... ale która? 2 rodziny tam były mizernej siły i cierpiały na biegunkę. Mizerne kłębiki dobił chyba ostatni mróz z przełomu miesiąca. Dwie rodziny niestety umarły z głodu - również w ostatnie mrozy (ewidentnie świeża sprawa).
Pasieka u kolegi - żyje (w dobrej kondycji) 3/7.
Chciałbym jeszcze sprawdzić jak się pszczoły mają w nowosądeckim. Tam były 4 rodziny. Trochę martwiłem się o pokarm, więc na przełomie stycznia i lutego byłem tam z ciastem. Wówczas żyły wszystkie, acz jedna była tylko w 2 uliczkach. Podejrzewam, że ona nie dała rady. Ponoć jeszcze w czasie tych mrozów było widać lub słychać przez wylotki 3 rodziny. I oby przetrwały.
Na tą chwilę stwierdziłem więc, że żyje 24 na 36 zimowanych w tamtych miejscach rodzin i mam nadzieję, że żyje 2 lub 3 z kolejnych 4.
Jedną zabiły myszy, siedem choroby, a cztery rodziny umarły z głodu. Niestety prawie wszystkie w czasie ostatnich mrozów (a przetrwalnik chwilę wcześniej). W dwóch miejscach pszczoły miały bardzo mało pokarmu. W jednym z nich żyły (tylko jedna padła, ale z powodu chorób), natomiast w drugim 2 nie przetrwały, po tym jak zakończył się im pokarm. Zapewne dodatkowy kilogram cukru więcej w jesieni mógłby temu zapobiec. Osobiście uważam, że śmierć kilku rodzin z pasieki z głodu świadczy tylko o pewnego rodzaju dobrym kierunku selekcji. Daję wszystkim rodzinom mniej więcej tyle samo, oceniam i uznaję, że mają dość - a reszta należy o nich. Tym bardziej, że przecież nie zabierałem im miodu. Była to więc kwestia ich "gospodarności", ale i "miodności" (bo przecież mogły sobie zbierać - a obydwa miejsca gdzie oceniłem stan pokarmu jako zły, obfitują w nawłoć). Po tej konkretnej zimowli żal mi jednak tych rodzin, bo wszystkim brakło raptem paru dni, a może tygodnia czy dwóch do czasu oblotów i ewentualnego ratunku ciastem. Była to więc inna sytuacja niż w czasie zimowli 2015/16 kiedy jakaś część rodzin padła z głodu chyba koło grudnia, bo wiosną zastałem całe gniazda spleśniałe.
Jeżeli chodzi o kondycję rodzin, to ogólnie uważam, że jest niezła. Rodziny nie są potężne, ale też przecież do zimy poszły solidniejsze odkłady, czy słabe średniaki, a nie silne rodziny. Więc siła pszczół odpowiada mniej więcej temu co do zimy poszło. Najsłabsze, to wspomniane warszawiaki pod domem i tylko dwie są takie. Inne chorujące słabiaczki dokończył ostatni mróz.
W ulach praktycznie nie ma czerwiu. Nie przeglądałem dokładnie każdej rodziny, w niektórych odsunąłem tylko 2 czy 3 ramki, a przejrzałem gniazda może 5 czy 7. Ale chyba tylko w 1 czy 2 widziałem parę komórek zasklepionego czerwiu, a w pozostałych zaledwie pojedyncze jajeczka lub nie udało mi się wypatrzeć nawet tego. Czy wszystko w porządku z matkami zobaczymy przy następnym przeglądzie czyli zapewne z końcem marca lub na przełomie marca i kwietnia (może w świąteczny weekend uda się zrobić przeglądy). Na razie pszczoły muszą mieć jak najwięcej spokoju.
Plany na ten rok są kopią tych z ostatnich dwóch lat. No może optymizm nakazuje mi spróbować potroić pasiekę - przy czym licząc, że do maja dotrwa (lub da się dzielić) około 20 rodzin. Więc chciałbym liczyć na około 60 rodzin w jesieni. Ale i tak maj i czerwiec zweryfikuje wszystko, a potem będzie czas na kolejną faktyczną próbę zimową. Chciałbym również w tym roku powiesić standardowe 5 sztucznych barci - ale tym razem wszystkie zapszczelone pakietami. Do tego liczę, że uda się posiadane rodziny ustabilizować i zimować solidniejsze rodzinki niż do tej pory. No i oczywiście pasowałoby mieć ten 1 kg miodu z ula. To tyle z planów. Ale moich planów jeszcze nigdy nie udało się w pełni zrealizować. Chyba mierzę zbyt wysoko.
Teraz pozostaje więc tylko czekać co przyniesie sezon, a będzie to niewątpliwie parę prób dla moich pszczół. Liczę się z tym, że może odpowiadać temu z 2016. Nie można więc wykluczyć, że niektóre pszczoły będą słabły, gdy będzie dokuczała im warroza. Jeżeli jednak rok będzie niezły (oby wreszcie taki był), to pszczoły powinny sobie jakoś poradzić. A może wreszcie byłby jakiś miód? Jeżeli nie, to faktycznie trzeba będzie się przerzucić na hodowlę myszy...
Po tym przydługim wstępie czas na podsumowanie zimowli. Do oceny przydatności pszczół do dalszego namnażania jeszcze daleko, ale skoro jesteśmy już po pierwszych oblotach, a na słupku termometra pojawiło się już nawet coś koło 17 stopni, to samą zimę chyba ocenić już można.
Ostatniej soboty i niedzieli objechałem 5 z moich 6 pasieczysk. I muszę przyznać, że choć z początkiem lutego wyglądało to jeszcze lepiej, to na tą chwilę narzekać nie mogę. Oczywiście, wszystko co piszę, jest zawsze z tym zastrzeżeniem, że względnie dobra przeżywalność to żaden sukces metody, tak jak duża śmiertelność nie mogłaby świadczyć o jej porażce. To raczej sukces konkretnych rodzin pszczelich w przejściu trudnego dla nich okresu zimowli. Ale też wcale nie koniec ich prób, bo też i przed nimi kolejny ciężki sprawdzian, czyli odchowanie pierwszych pszczół wiosennych w bardzo niepewnych warunkach pogodowych i pożytkowych wczesnej wiosny. A ten sprawdzian nierzadko pszczoły "oblewały", choć zimowlę miały za sobą. Więc przedwiośnie podsumujemy z końcem kwietnia, a teraz skupmy się na zimie.
Ale lećmy po kolei.
Pod domem zimowanych było 8 rodzin: 2 kłody (Łukaszowa 16tka i przetrwalnik), 3 dadanty, 1 wielkopolski i 2 warszawiaki w budce.
Niestety przetrwalnik... nie przetrwał. Podobnie jak osadzony pakiet z matką pochodzącą z rodziny podarowanej przez Łukasza. Rodzinki miały być samowystarczalne i nie miałem w ogóle zamiaru w nie ingerować - takie było założenie. Do kłód poszły średnie pakieciki, ale w złym roku było im ciężko... Więc jesienią próbowałem trochę zasilać ciastem, a latem dostały też bodaj jakiś pokarm. Pomimo tego wiedziałem, że z pokarmem im się nie przelewa, bo otwierałem przetrwalnika w jesieni. Specjalnie utrudniłem sobie dostęp do kłód, żeby tego nie robić... bo te rodziny miały po prostu być samowystarczalne. I niestety to stało się też powodem tego, że trudniej mi było im ... hm... "pomóc". W styczniu widziałem jeszcze żywe pszczoły (przez wylotek) i postanowiłem z końcem stycznia dać im jakoś (nie bardzo wiedziałem jak) trochę ciasta. Niestety przyszło ochłodzenie i opóźniło to moją reakcję o 2 tygodnie. A potem było za późno i w połowie lutego musiałem wyczyścić pszczoły, które padły z głodu. Tej rodziny bardzo mi szkoda. Miała mieć zasłużoną emeryturę, ale niestety była ona krótka. Szkoda, bo liczyłem jeszcze kiedyś na rójkę z tej kłody.
Łukaszowa 16tka w kłodzie skończyła się chyba jeszcze w jesieni. Podobnie jak jeden z dadantów (ten powiedzmy późną jesienią). W jednym z warszawiaków zagościły myszy i niedawno stwierdziłem, że są już młode. Cóż, nie ma pszczół, ale mogą być i myszy. Przecież nie wygonię na mróz. Moja żona więc mówi, żebym może przerzucił się na hodowlę myszy, bo mi to lepiej wychodzi. Odpowiedziałem jej, że myszy są ok, ale nie dają miodu. A na to ona mi rzecze, że moje pszczoły też nie... I dyskutuj tu z kobietami. W każdym razie stale z ironicznym uśmiechem pyta czy zakładamy stowarzyszenie "Wolne Myszki"...
W jedynym wielkopolskim ulu pszczoły padły z głodu w ostatnie mrozy na przełomie lutego i marca.
Warszawiaki w budce mają po uliczce pszczół i chyba była tam ciężka zimowla "okraszona" biegunką. Ale na razie żyją. Może dadzą radę, choć będą miały ciężko.
Natomiast w całkiem niezłej kondycji są 2 Łukaszowe dadanty i liczę, że one sobie poradzą. Oby.
Pod domem żyje więc 4/8.
Na głównej pasiece jest dobrze. Ostatecznie padły tam 2 rodziny - jedna jeszcze w jesieni (w warszawiaku). A była to rodzina, która od samego początku miała się źle. Nie wróżyłem jej dobrej zimowli to i niestety nie dała rady. Tu też w ulu była mysz (choć raczej już po osypaniu rodziny), a nawet "udało mi się" - zupełnie nieświadomie i niechcący - "upolować" ją daszkiem.... Mysz wisiała sobie tak z tydzień niezauważona przeze mnie. Mam nadzieję, że zginęła na miejscu. Ot nakładałem daszek (będąc z drugiej strony ula), a ona chyba próbowała wtedy do ula wejść... No i tak się spotkaliśmy.
Padła jeszcze jedna rodzina - nie mam pojęcia co tam było w środku (oprócz tego, że pszczoły).
Macierzak po przetrwalniku ma się nieźle, choć część pszczół (skraj kłębu) w ostatnie mrozy umarło z głodu broniąc resztek czerwiu. Rodzina jednak przeniosła się ramkę dalej i jakoś funkcjonuje.
Mój pierwszy warszawiak ma się dobrze, z moimi jedynymi żółtopomarańczowymi pszczołami (córka Łukaszowej 16tki), o których już wspominałem w zeszłym roku i które traktuję jako dziw natury.
Główna pasieka - żyje (w dobrej kondycji) 6/8.
W lesie były pszczoły fortowe (5 rodzin) i (pra?)wnuczka przedwojennej - czyli rodzina w której chyba ze 2 miesiące próbowałem z miernym sukcesem (choć w końcu się udało, czyż nie?) wychować i unasiennić matkę. Jedna fortowa (w warszawiaku) padła z chorób - mnóstwo pszczół w ulu i trochę biegunki.
Na tej pasiece - choć generalnie tego w ulach z górnymi wylotkami tego nie obserwuję - występowała bardzo duża wilgoć. Niewątpliwie to leśny mikroklimat dał o sobie znać. Nawet daszki nasiąkły wodą i były sporo cięższe niż normalnie.
Las - żyje (w dobrej kondycji) 5/6, w tym 4 fortowe.
Pasieka we wsi, to miejsce gdzie pszczoły chorowały zeszłego maja. Po wycięciu plastrów z całym czerwiem (można by więc potraktować to miejsce jako "leczone") pszczoły były karmione i dobrze ruszyły z rozwojem. Wszystkie z wyjątkiem jednej, która nie chciała za bardzo budować. I ta jedna nie przetrwała - umarła przez choroby. Choć był i drugi słabiaczek, o którego się bałem - ta jednak żyje.
Druga pasieka we wsi - żyje (w dobrej kondycji) 6/7.
Łukaszowy dadant |
Pasieka u kolegi - żyje (w dobrej kondycji) 3/7.
Chciałbym jeszcze sprawdzić jak się pszczoły mają w nowosądeckim. Tam były 4 rodziny. Trochę martwiłem się o pokarm, więc na przełomie stycznia i lutego byłem tam z ciastem. Wówczas żyły wszystkie, acz jedna była tylko w 2 uliczkach. Podejrzewam, że ona nie dała rady. Ponoć jeszcze w czasie tych mrozów było widać lub słychać przez wylotki 3 rodziny. I oby przetrwały.
Na tą chwilę stwierdziłem więc, że żyje 24 na 36 zimowanych w tamtych miejscach rodzin i mam nadzieję, że żyje 2 lub 3 z kolejnych 4.
Jedną zabiły myszy, siedem choroby, a cztery rodziny umarły z głodu. Niestety prawie wszystkie w czasie ostatnich mrozów (a przetrwalnik chwilę wcześniej). W dwóch miejscach pszczoły miały bardzo mało pokarmu. W jednym z nich żyły (tylko jedna padła, ale z powodu chorób), natomiast w drugim 2 nie przetrwały, po tym jak zakończył się im pokarm. Zapewne dodatkowy kilogram cukru więcej w jesieni mógłby temu zapobiec. Osobiście uważam, że śmierć kilku rodzin z pasieki z głodu świadczy tylko o pewnego rodzaju dobrym kierunku selekcji. Daję wszystkim rodzinom mniej więcej tyle samo, oceniam i uznaję, że mają dość - a reszta należy o nich. Tym bardziej, że przecież nie zabierałem im miodu. Była to więc kwestia ich "gospodarności", ale i "miodności" (bo przecież mogły sobie zbierać - a obydwa miejsca gdzie oceniłem stan pokarmu jako zły, obfitują w nawłoć). Po tej konkretnej zimowli żal mi jednak tych rodzin, bo wszystkim brakło raptem paru dni, a może tygodnia czy dwóch do czasu oblotów i ewentualnego ratunku ciastem. Była to więc inna sytuacja niż w czasie zimowli 2015/16 kiedy jakaś część rodzin padła z głodu chyba koło grudnia, bo wiosną zastałem całe gniazda spleśniałe.
Jeżeli chodzi o kondycję rodzin, to ogólnie uważam, że jest niezła. Rodziny nie są potężne, ale też przecież do zimy poszły solidniejsze odkłady, czy słabe średniaki, a nie silne rodziny. Więc siła pszczół odpowiada mniej więcej temu co do zimy poszło. Najsłabsze, to wspomniane warszawiaki pod domem i tylko dwie są takie. Inne chorujące słabiaczki dokończył ostatni mróz.
W ulach praktycznie nie ma czerwiu. Nie przeglądałem dokładnie każdej rodziny, w niektórych odsunąłem tylko 2 czy 3 ramki, a przejrzałem gniazda może 5 czy 7. Ale chyba tylko w 1 czy 2 widziałem parę komórek zasklepionego czerwiu, a w pozostałych zaledwie pojedyncze jajeczka lub nie udało mi się wypatrzeć nawet tego. Czy wszystko w porządku z matkami zobaczymy przy następnym przeglądzie czyli zapewne z końcem marca lub na przełomie marca i kwietnia (może w świąteczny weekend uda się zrobić przeglądy). Na razie pszczoły muszą mieć jak najwięcej spokoju.
Plany na ten rok są kopią tych z ostatnich dwóch lat. No może optymizm nakazuje mi spróbować potroić pasiekę - przy czym licząc, że do maja dotrwa (lub da się dzielić) około 20 rodzin. Więc chciałbym liczyć na około 60 rodzin w jesieni. Ale i tak maj i czerwiec zweryfikuje wszystko, a potem będzie czas na kolejną faktyczną próbę zimową. Chciałbym również w tym roku powiesić standardowe 5 sztucznych barci - ale tym razem wszystkie zapszczelone pakietami. Do tego liczę, że uda się posiadane rodziny ustabilizować i zimować solidniejsze rodzinki niż do tej pory. No i oczywiście pasowałoby mieć ten 1 kg miodu z ula. To tyle z planów. Ale moich planów jeszcze nigdy nie udało się w pełni zrealizować. Chyba mierzę zbyt wysoko.
Teraz pozostaje więc tylko czekać co przyniesie sezon, a będzie to niewątpliwie parę prób dla moich pszczół. Liczę się z tym, że może odpowiadać temu z 2016. Nie można więc wykluczyć, że niektóre pszczoły będą słabły, gdy będzie dokuczała im warroza. Jeżeli jednak rok będzie niezły (oby wreszcie taki był), to pszczoły powinny sobie jakoś poradzić. A może wreszcie byłby jakiś miód? Jeżeli nie, to faktycznie trzeba będzie się przerzucić na hodowlę myszy...
piątek, 2 marca 2018
"(...) Zostawiłem czarno na białym 21 punktów jak należy postępować."
Przez jakiś czas biłem się z myślami czy pisać o tym i jak pisać... Zdecydowałem się ostatecznie na to, co pojawia się poniżej. Ponieważ każdy - jak zawsze - ma swój punkt widzenia, a z różnych oświadczeń wynikają potem tylko kłopoty, to - jak zawsze - zastrzegam, że to co znajduje się tu na tym blogu jest moim osobistym punktem widzenia.
Po wywiadzie z Panią Elżbietą Kowalczyk, znaną z forum Polanka jako "Pytla", jaki ukazał się na "Wolnych Pszczołach",nabrałem dla niej dużo sympatii i szacunku. Przyznam, że wcześniej nie śledziłem specjalnie ani dokonań Polanki, ani Pani Elżbiety. Owszem, czasem zerknąłem, czasem przeczytałem. Polanka kojarzy mi się z wartościową organizacją pszczelarzy, która jednak w pewnych "konfliktach" (jakkolwiek to słowo rozumieć - a może to słowo zbyt duże) pomiędzy próbą przywrócenia pszczołom zdolności do życia w naturze, bez nadmiernych ingerencji, a interesami materialnymi pszczelarzy, wybiera te drugie. To nie krytyka, tylko stwierdzenie faktu. Wiadomo, że temat jest złożony, a "interesów" obu gatunków - zarówno Homo sapiens jak i Apis mellifera, nie da się zupełnie oddzielić przy prowadzeniu działalności pszczelarskiej. Zwłaszcza tej zawodowej, czy "quasi-zawodowej". A też prawda, że bardziej mówię o wyobrażeniach jakie nabyłem, niż o faktach. Nie przesiaduję bowiem godzinami na forum Polanki, nie zapoznaję się z ich materiałami z wypiekami na twarzy, czy nie śledzę ich działalności. Nie zmienia to faktu, że strzępki działalności jakie wpadły mi w oko nie pociągnęły mnie na tyle, aby tam zainwestować swój czas i wysiłek, ale żeby wraz z kolegami powołać i "rozkręcić" inną organizację. Osobiście chciałbym - i w moim rozumieniu się o to staram - żeby "Wolne Pszczoły", w odróżnieniu od tego co napisałem wyżej, w pierwszej kolejności stawiały zdolność pszczół do przetrwania i dopiero na tym budowało zasady ekonomii pasiecznej. Jeżeli ktoś okaże wystarczająco dobrej woli w próbie zrozumienia tego powyższego przekazu, to zrozumie co chcę przez to powiedzieć, a jeżeli nie, to na pewno znajdzie szereg dziur w tych uproszczeniach, do których można się przyczepić (pewnie sam bym się do kilku przyczepił). Ale też nie o tym chcę pisać.
Post chciałbym raczej poświęcić temu, co wielokrotnie opowiadał o nas Polbart - choćby po tym jak ukazał się wspomniany artykuł w założonym przez siebie wątku na Polance: "Wyniki sondażu zgodnie z procedurą". Odniosę się w nim więc do paru stwierdzeń, które dotyczą pszczół wolnych i naszej historii, skwapliwie pomijając te fragmenty, których poziom odbiega od dyplomacji (czy bardziej po prostu z klawiatury wylewa się szambo), a raczej zbliża się do szeregu znamion czynów, które opisywane są w kodeksie karnym. Te świadczą tylko o ich autorze i na nie spuśćmy zasłonę milczenia.
Kilkukrotnie różne osoby, które przygodę pszczelarską zaczęły już po powołaniu "Wolnych Pszczół" (nie chodzi tu o podkreślenie tego, jakże istotnego dla historii pszczelarstwa faktu, a o po prostu wskazanie punktu na linii czasu) pytały co ma Polbart do nas i do pszczelarstwa naturalnego. Znają ten nick, wiedzą z kim się kojarzy, bo to w końcu znana postać w świecie polskiego pszczelarstwa internetowego (a może i też pozainternetowego). Nie mogą jednak dojść do tego, jak ktoś, kto nakłania wszystkich do używania pestycydów w takich ilościach, aby wybić roztocza "do nogi", ktoś kto przekonuje, że pestycydy są zupełnie nieszkodliwe, używa pasków z pestycydami w czasie pożytków towarowych (jaki by to pestycyd nie był), ktoś kto prowadzi w ulach doświadczenia z taką ilością środków toksycznych, która zabiłaby pewnie nie słonia, a całe ich stado, może łączyć się ze Stowarzyszeniem, w którym spora część członków pszczół nie leczy i co do zasady przekonuje o niesłuszności stosowania pestycydów w ogóle - a o takich dawkach już nie wspominając.
No cóż, niezależnie od motywacji Pana Leszka (a mi nic do niej) i jego faktycznej działalności, lata lata temu wielokrotnie deklarował, że "ich" głównym celem jest pszczelarstwo naturalne (mówiąc dokładnie: "naszym celem"). Tu mała dygresja. Gdy pan Leszek chce coś pokazać, to mówi "chcemy pokazać", a więc używa pierwszej osoby liczby mnogiej w miejsce liczby pojedynczej. A robiąc dygresję od dygresji, kojarzy mi się to z początkowymi dokonaniami naszego "prezydenta", który mówił o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej (np. "prezydent chce"), a przyznam, że nawet na początku mnie to bawiło, zanim nie zorientowałem się gdzie w tym wszystkim zmierzamy. Tyle dygresji - obu. I gdy Łukasz powołał grupę "pszczelarstwo naturalne" na google+, o ile pomnę pan Leszek nawet i się do niej wpisał i jakąś skromną działalność popularyzatorską przejawiał. Gdy nasze pomysły i plany zaczęły się konkretyzować, powstał pomysł zjazdu, aby się po prostu poznać i pogadać twarzą w twarz. O ile dobrze pamiętam było to w jesieni 2014 roku. Pan Leszek też na ten zjazd przyjechał. Tam pierwszy raz "na oczy" zobaczyłem się między innymi z Łukaszem, Szymonem, Kubą, których znałem do tej pory tylko z internetu - a i panem Leszkiem zwanym Polbartem (i było to moje jedyne z nim spotkanie twarzą w twarz). Spotkanie to (zwłaszcza z początku) było chwilami nieśmiałe - nie znaliśmy się przecież i dopiero zawarliśmy pierwsze koleżeńskie znajomości. Nie bardzo też wiedzieliśmy czego chcemy - oprócz tego, że chcemy prowadzić pszczoły naturalnie, a konkretniej chcieliśmy się też poznać i po prostu pogadać sobie o owadach w miłym towarzystwie. Pan Leszek przyjechał z kartką odręcznie zapisaną i jak powiedział było to jedyne spotkanie pszczelarskie, na które tak naprawdę musiał (i chciał) się przygotować. Na kartce tej były owe słynne, wspomniane (choćby w tytule) punkty, a choć ja sam nie pamiętam ich liczby, to nie mogę wykluczyć, że faktycznie było ich 21. Punkty dotyczyły tego jakie warunki należy spełnić aby cieszyć się z pszczołami bez leczenia. Ja już nie pamiętam każdego z nich - kto z kolegów pamięta, to oczywiście proszę o ich dopisanie w komentarzach. Wymienię kilka z tych postulatów, które pamiętam, że tam były (mógłbym wymienić jeszcze szereg, które o to podejrzewam, ale tu nie byłbym pewny): izolacja od innych pasiek (najlepiej wyspa); utrzymanie "odpornej" genetyki (a więc kontrolowany rozród - co oczywiście łączy się z punktem poprzednim); mała komórka lub naturalny plaster; duża bioróżnorodność; zapobieganie rabunkom (między innymi poprzez zapewnienie stałego zapasu pokarmu w ulu - a z braku pożytku ciasto na powałce). W tych kilku chyba nic nie przekłamałem (jeżeli nawet to nie ze złej woli, a z niepamięci). Jak pisałem szereg innych rzeczy tam było, ale nie chcę przez niepamięć czegoś zakłamać. Oczywiście wszyscy (chyba wszyscy) z nas doskonale znali już te punkty wcześniej - a to z lektur forów, a to różnych stron czy książek traktujących o pszczelarstwie naturalnym. Wszystkie (czy prawie wszystkie) te punkty oczywiście były przez nas uznanymi istotnymi okolicznościami dla "sukcesu", ale też część jest po prostu nierealna (jak całkowita izolacja czy utrzymanie "cech" przy zapewnieniu stałej maksymalnej różnorodności), a też spora część pszczelarzy "naturalnych" (czy raczej "nieleczących"), na których się wzorujemy i których prace już wówczas znaliśmy, nie zawsze wszystkie te punkty spełnia(ła), a i tak mogli sobie pozwolić na nieleczenie - rzecz jasna mając okresowe wyższe straty.
Spotkanie sobotnie przebiegało w bardzo przyjemnej atmosferze. Rozmawialiśmy sobie o naszych pszczółkach, a skoro każdy z nas był amatorem z nikłym doświadczeniem pszczelarskim, to w oczywisty sposób najwięcej o nich do powiedzenia miał Polbart. Nikt mu nie odmawia wiedzy i do dziś nikt jej nie kwestionuje. Ja sam gdy zacząłem pisać na "Miodku" (jeszcze przed tym spotkaniem) napisałem, że jeżeli ktoś miałby największe szanse, żeby "to" zrobić, to zapewne byłby to Polbart. Ale z braku jednoznacznej działalności hodowców i instytutów w tym kierunku, uznałem, że nie zamierzam na nich czekać, aż łaskawie się tematem zajmą, tylko uznałem, że jako pszczelarz mam obowiązek podjąć działania sam - zgodnie z moją najlepszą wiedzą i wolą. A wracając do spotkania - oprócz omawiania owych 21 punktów pan Leszek zdominował rozmowę opowiadaniem o swoich Buckfastach, każdego wskazując z trzycyfrowego numerka i opisując różne metody hodowli (jak bym ja je nazwał "przemysłowej"), np. hodowlę na pszczoły, które latają tylko do 1 km (co miałoby przy wywózkach zapewnić minimalną stratę czasu pszczół na szukanie dalszych pożytków i zapewnić tym samym wyższe zbiory z pobliskiego pożtyku). Było takich aspektów wiele i po jakimś czasie zagryzając zęby po prostu zapytałem: "no dobra, ale jak to się ma do pszczelarstwa naturalnego?". No rzecz jasna nie miało się nijak, ale i tak potem rozmowa zeszła na trzycyfrowe numerki...
A my tam trochę przyjechaliśmy pogadać o tym czy warto się zrzeszyć, a jak nie, to czy powinniśmy ustalić jakieś bardziej formalne zasady współpracy, jeśli tak to jakie i po prostu jak dojść do pszczół nieleczonych, a nie do trzycyfrowych numerów umiejących skręcać z wylotka tylko w prawo (oczywiście tu lekko przesadzam, ale o tym kilometrze to święta prawda!... choć... nie wiem czy nie chodziło o pół kilometra... więc nie taka święta ta prawda). Do tej rozmowy wróciliśmy więc w niedzielę, kiedy pan Leszek nas opuścił.... Tak czy siak nie był to zjazd założycielski, bo ten był dopiero w marcu 2015 roku. Ten był zjazdem "zapoznawczym", po którym wzięliśmy się ostro do roboty, żeby zbudować stronę, forum i sporządzić papiery wymagane do założenia stowarzyszenia. Oczywiście dzięki ustaleniom niedzielnym, a nie sobotnim...
I nie pisał bym o tym (bo po co?), ale już któryś raz słyszę (a raczej czytam) od Pana Leszka jak to "młokosy" go nie posłuchały. O tak, takie protekcjonalne określenie często się pojawia. Wiedzący mówi, a "młokosy" nie słuchają, to im pszczoły umierają. No cóż. A (rzecz jasna przerysowując) być może gdybyśmy posłuchali każdy z nas miałby już dziś pszczoły w izolacji na wyspie (wyspy rzecz jasna kupione dla każdego z majątku stowarzyszenia!), i które latają do kilometra. To ostatnie pewnie bardziej z powodu linii brzegowej, a nie specjalistycznej hodowli, bo przecież stowarzyszenie nie dysponuje takim budżetem, żeby każdemu kupić większą wyspę.
Wróćmy więc w tym miejscu do wątku na Polance i do jednego z cytatów.
"Z Bonlukami nie tańczę ponieważ ich poziom inteligencji tanecznej nie zmienia się od momentu kiedy Im namieszałem w Ich pustych łebkach, rzecz jasna poza niewielkimi wyjątkami Kuby i Slawka."
Przyznam, że nie wiem jak Polbart "namieszał w pustym łebku" Bonlukowi, bo w jego "łebku" nie siedzę (choć nie sądzę, żeby inaczej niż mi). Nie wiem też, czy maniera używania liczby mnogiej przy swoich przekazach przełożyła się na liczbę mnogą względem Bonluka, czyli inaczej mówiąc, czy Polbart chciał (chcieli?) dokuczyć samemu Bonlukowi, czy też i innym z nas, których do "Bonluków" zaliczył. Nie wiem też czy chciał nas przez to obrazić czy nie. Mogę powiedzieć jak Polbart namieszał mi w moim "pustym łebku". Otóż zimą 2013/14 oglądnąłem jego wykład z Suchej Beskidzkiej min. o małej komórce (tu jedna z części). Ten wykład o tyle mi namieszał w moim pustym łebku, że ukierunkował mnie na poszukiwania innej drogi - skierował mnie do wiedzy o małej komórce i w efekcie do pszczelarstwa amerykańskiego. Potem już niewiele rzeczy usłyszałem od Polbarta, które by mi w głowie namieszały, choć prawda, że przez wiele miesięcy wierzyłem w jego zapewnienia o przyjętym kierunku "naturalnym". Choć, może i jeszcze coś mi namieszało... otóż te Buckfasty latające do kilometra otworzyły mi oczy na to, jak traktuje się w hodowli te wspaniałe owady. Gdy pojechałem na zjazd i poznałem osobiście pana Leszka, jedyne czego doznałem, to zawód, bo tam już faktycznie "czarno na białym" (jak to pan Leszek powiedzieli) zorientowałem się, że to nie ta droga i że mnie w pasiece nie interesują żadne cyfry po literze B.
Nie wiem też jakiego Sławka ma Polbart na myśli, ale jeżeli Sławka Malca (którego pozdrawiam), to on nie należy do członków stowarzyszenia (a więc i zakładam, że tym samym do "Bonluków" - chyba że przynależność do "Bonluków" nie wynika wprost z przynależności do stowarzyszenia... ten temat jest dla mnie zbyt zawiły).
Wydaje mi się, że poziom egocentryzmu Polbarta, dotyczącego wpływu na świadomość "bonluków" przekracza pewne granice. Proponowałbym czasem więcej powściągliwości. Na pewno nie namieszał nam "młokosom" w "pustych łebkach" tak jak mu się wydaje i jak to wszędzie opowiada. Za to przez ostatnie lata chyba pokazał wystarczająco "metod polbartowskich", żeby uzasadnić zdziwienie młodszych stażem pszczelarzy z jakimś łączeniem go ("ich"?) z działalnością "bonluków" i innych pszczół wolnych. Szkoda, bo kilka lat temu dało się zauważyć charyzmę, która, jak mi się wydawało, była ukierunkowana w działalność, którą uważam za cenną i wartościową z punktu widzenia zdrowego pszczelarstwa. Ale prawdopodobnie po prostu nie wiedziałem wszystkiego. Dziś ze smutkiem obserwuję, że ta charyzma wykorzystywana jest właśnie do przekonywania żeby tłuc warrozę czym tylko się da, bo przecież poziomu pozostałości pestycydów w miodzie się nie bada, a skoro pszczołom nie szkodzi, to człowiekowi tym bardziej...
Na koniec chciałbym podkreślić, że cieszy mnie, że w dyskusji padają takie głosy jakie można słyszeć od Pani Elżbiety Kowalczyk. Zarówno w treści merytorycznej, jak i z tą kulturą, którą pokazała. I za ten głos Pani Elżbiecie ze swojej strony bardzo dziękuję.
Po wywiadzie z Panią Elżbietą Kowalczyk, znaną z forum Polanka jako "Pytla", jaki ukazał się na "Wolnych Pszczołach",nabrałem dla niej dużo sympatii i szacunku. Przyznam, że wcześniej nie śledziłem specjalnie ani dokonań Polanki, ani Pani Elżbiety. Owszem, czasem zerknąłem, czasem przeczytałem. Polanka kojarzy mi się z wartościową organizacją pszczelarzy, która jednak w pewnych "konfliktach" (jakkolwiek to słowo rozumieć - a może to słowo zbyt duże) pomiędzy próbą przywrócenia pszczołom zdolności do życia w naturze, bez nadmiernych ingerencji, a interesami materialnymi pszczelarzy, wybiera te drugie. To nie krytyka, tylko stwierdzenie faktu. Wiadomo, że temat jest złożony, a "interesów" obu gatunków - zarówno Homo sapiens jak i Apis mellifera, nie da się zupełnie oddzielić przy prowadzeniu działalności pszczelarskiej. Zwłaszcza tej zawodowej, czy "quasi-zawodowej". A też prawda, że bardziej mówię o wyobrażeniach jakie nabyłem, niż o faktach. Nie przesiaduję bowiem godzinami na forum Polanki, nie zapoznaję się z ich materiałami z wypiekami na twarzy, czy nie śledzę ich działalności. Nie zmienia to faktu, że strzępki działalności jakie wpadły mi w oko nie pociągnęły mnie na tyle, aby tam zainwestować swój czas i wysiłek, ale żeby wraz z kolegami powołać i "rozkręcić" inną organizację. Osobiście chciałbym - i w moim rozumieniu się o to staram - żeby "Wolne Pszczoły", w odróżnieniu od tego co napisałem wyżej, w pierwszej kolejności stawiały zdolność pszczół do przetrwania i dopiero na tym budowało zasady ekonomii pasiecznej. Jeżeli ktoś okaże wystarczająco dobrej woli w próbie zrozumienia tego powyższego przekazu, to zrozumie co chcę przez to powiedzieć, a jeżeli nie, to na pewno znajdzie szereg dziur w tych uproszczeniach, do których można się przyczepić (pewnie sam bym się do kilku przyczepił). Ale też nie o tym chcę pisać.
Post chciałbym raczej poświęcić temu, co wielokrotnie opowiadał o nas Polbart - choćby po tym jak ukazał się wspomniany artykuł w założonym przez siebie wątku na Polance: "Wyniki sondażu zgodnie z procedurą". Odniosę się w nim więc do paru stwierdzeń, które dotyczą pszczół wolnych i naszej historii, skwapliwie pomijając te fragmenty, których poziom odbiega od dyplomacji (czy bardziej po prostu z klawiatury wylewa się szambo), a raczej zbliża się do szeregu znamion czynów, które opisywane są w kodeksie karnym. Te świadczą tylko o ich autorze i na nie spuśćmy zasłonę milczenia.
Kilkukrotnie różne osoby, które przygodę pszczelarską zaczęły już po powołaniu "Wolnych Pszczół" (nie chodzi tu o podkreślenie tego, jakże istotnego dla historii pszczelarstwa faktu, a o po prostu wskazanie punktu na linii czasu) pytały co ma Polbart do nas i do pszczelarstwa naturalnego. Znają ten nick, wiedzą z kim się kojarzy, bo to w końcu znana postać w świecie polskiego pszczelarstwa internetowego (a może i też pozainternetowego). Nie mogą jednak dojść do tego, jak ktoś, kto nakłania wszystkich do używania pestycydów w takich ilościach, aby wybić roztocza "do nogi", ktoś kto przekonuje, że pestycydy są zupełnie nieszkodliwe, używa pasków z pestycydami w czasie pożytków towarowych (jaki by to pestycyd nie był), ktoś kto prowadzi w ulach doświadczenia z taką ilością środków toksycznych, która zabiłaby pewnie nie słonia, a całe ich stado, może łączyć się ze Stowarzyszeniem, w którym spora część członków pszczół nie leczy i co do zasady przekonuje o niesłuszności stosowania pestycydów w ogóle - a o takich dawkach już nie wspominając.
No cóż, niezależnie od motywacji Pana Leszka (a mi nic do niej) i jego faktycznej działalności, lata lata temu wielokrotnie deklarował, że "ich" głównym celem jest pszczelarstwo naturalne (mówiąc dokładnie: "naszym celem"). Tu mała dygresja. Gdy pan Leszek chce coś pokazać, to mówi "chcemy pokazać", a więc używa pierwszej osoby liczby mnogiej w miejsce liczby pojedynczej. A robiąc dygresję od dygresji, kojarzy mi się to z początkowymi dokonaniami naszego "prezydenta", który mówił o sobie w trzeciej osobie liczby pojedynczej (np. "prezydent chce"), a przyznam, że nawet na początku mnie to bawiło, zanim nie zorientowałem się gdzie w tym wszystkim zmierzamy. Tyle dygresji - obu. I gdy Łukasz powołał grupę "pszczelarstwo naturalne" na google+, o ile pomnę pan Leszek nawet i się do niej wpisał i jakąś skromną działalność popularyzatorską przejawiał. Gdy nasze pomysły i plany zaczęły się konkretyzować, powstał pomysł zjazdu, aby się po prostu poznać i pogadać twarzą w twarz. O ile dobrze pamiętam było to w jesieni 2014 roku. Pan Leszek też na ten zjazd przyjechał. Tam pierwszy raz "na oczy" zobaczyłem się między innymi z Łukaszem, Szymonem, Kubą, których znałem do tej pory tylko z internetu - a i panem Leszkiem zwanym Polbartem (i było to moje jedyne z nim spotkanie twarzą w twarz). Spotkanie to (zwłaszcza z początku) było chwilami nieśmiałe - nie znaliśmy się przecież i dopiero zawarliśmy pierwsze koleżeńskie znajomości. Nie bardzo też wiedzieliśmy czego chcemy - oprócz tego, że chcemy prowadzić pszczoły naturalnie, a konkretniej chcieliśmy się też poznać i po prostu pogadać sobie o owadach w miłym towarzystwie. Pan Leszek przyjechał z kartką odręcznie zapisaną i jak powiedział było to jedyne spotkanie pszczelarskie, na które tak naprawdę musiał (i chciał) się przygotować. Na kartce tej były owe słynne, wspomniane (choćby w tytule) punkty, a choć ja sam nie pamiętam ich liczby, to nie mogę wykluczyć, że faktycznie było ich 21. Punkty dotyczyły tego jakie warunki należy spełnić aby cieszyć się z pszczołami bez leczenia. Ja już nie pamiętam każdego z nich - kto z kolegów pamięta, to oczywiście proszę o ich dopisanie w komentarzach. Wymienię kilka z tych postulatów, które pamiętam, że tam były (mógłbym wymienić jeszcze szereg, które o to podejrzewam, ale tu nie byłbym pewny): izolacja od innych pasiek (najlepiej wyspa); utrzymanie "odpornej" genetyki (a więc kontrolowany rozród - co oczywiście łączy się z punktem poprzednim); mała komórka lub naturalny plaster; duża bioróżnorodność; zapobieganie rabunkom (między innymi poprzez zapewnienie stałego zapasu pokarmu w ulu - a z braku pożytku ciasto na powałce). W tych kilku chyba nic nie przekłamałem (jeżeli nawet to nie ze złej woli, a z niepamięci). Jak pisałem szereg innych rzeczy tam było, ale nie chcę przez niepamięć czegoś zakłamać. Oczywiście wszyscy (chyba wszyscy) z nas doskonale znali już te punkty wcześniej - a to z lektur forów, a to różnych stron czy książek traktujących o pszczelarstwie naturalnym. Wszystkie (czy prawie wszystkie) te punkty oczywiście były przez nas uznanymi istotnymi okolicznościami dla "sukcesu", ale też część jest po prostu nierealna (jak całkowita izolacja czy utrzymanie "cech" przy zapewnieniu stałej maksymalnej różnorodności), a też spora część pszczelarzy "naturalnych" (czy raczej "nieleczących"), na których się wzorujemy i których prace już wówczas znaliśmy, nie zawsze wszystkie te punkty spełnia(ła), a i tak mogli sobie pozwolić na nieleczenie - rzecz jasna mając okresowe wyższe straty.
Spotkanie sobotnie przebiegało w bardzo przyjemnej atmosferze. Rozmawialiśmy sobie o naszych pszczółkach, a skoro każdy z nas był amatorem z nikłym doświadczeniem pszczelarskim, to w oczywisty sposób najwięcej o nich do powiedzenia miał Polbart. Nikt mu nie odmawia wiedzy i do dziś nikt jej nie kwestionuje. Ja sam gdy zacząłem pisać na "Miodku" (jeszcze przed tym spotkaniem) napisałem, że jeżeli ktoś miałby największe szanse, żeby "to" zrobić, to zapewne byłby to Polbart. Ale z braku jednoznacznej działalności hodowców i instytutów w tym kierunku, uznałem, że nie zamierzam na nich czekać, aż łaskawie się tematem zajmą, tylko uznałem, że jako pszczelarz mam obowiązek podjąć działania sam - zgodnie z moją najlepszą wiedzą i wolą. A wracając do spotkania - oprócz omawiania owych 21 punktów pan Leszek zdominował rozmowę opowiadaniem o swoich Buckfastach, każdego wskazując z trzycyfrowego numerka i opisując różne metody hodowli (jak bym ja je nazwał "przemysłowej"), np. hodowlę na pszczoły, które latają tylko do 1 km (co miałoby przy wywózkach zapewnić minimalną stratę czasu pszczół na szukanie dalszych pożytków i zapewnić tym samym wyższe zbiory z pobliskiego pożtyku). Było takich aspektów wiele i po jakimś czasie zagryzając zęby po prostu zapytałem: "no dobra, ale jak to się ma do pszczelarstwa naturalnego?". No rzecz jasna nie miało się nijak, ale i tak potem rozmowa zeszła na trzycyfrowe numerki...
A my tam trochę przyjechaliśmy pogadać o tym czy warto się zrzeszyć, a jak nie, to czy powinniśmy ustalić jakieś bardziej formalne zasady współpracy, jeśli tak to jakie i po prostu jak dojść do pszczół nieleczonych, a nie do trzycyfrowych numerów umiejących skręcać z wylotka tylko w prawo (oczywiście tu lekko przesadzam, ale o tym kilometrze to święta prawda!... choć... nie wiem czy nie chodziło o pół kilometra... więc nie taka święta ta prawda). Do tej rozmowy wróciliśmy więc w niedzielę, kiedy pan Leszek nas opuścił.... Tak czy siak nie był to zjazd założycielski, bo ten był dopiero w marcu 2015 roku. Ten był zjazdem "zapoznawczym", po którym wzięliśmy się ostro do roboty, żeby zbudować stronę, forum i sporządzić papiery wymagane do założenia stowarzyszenia. Oczywiście dzięki ustaleniom niedzielnym, a nie sobotnim...
I nie pisał bym o tym (bo po co?), ale już któryś raz słyszę (a raczej czytam) od Pana Leszka jak to "młokosy" go nie posłuchały. O tak, takie protekcjonalne określenie często się pojawia. Wiedzący mówi, a "młokosy" nie słuchają, to im pszczoły umierają. No cóż. A (rzecz jasna przerysowując) być może gdybyśmy posłuchali każdy z nas miałby już dziś pszczoły w izolacji na wyspie (wyspy rzecz jasna kupione dla każdego z majątku stowarzyszenia!), i które latają do kilometra. To ostatnie pewnie bardziej z powodu linii brzegowej, a nie specjalistycznej hodowli, bo przecież stowarzyszenie nie dysponuje takim budżetem, żeby każdemu kupić większą wyspę.
Wróćmy więc w tym miejscu do wątku na Polance i do jednego z cytatów.
"Z Bonlukami nie tańczę ponieważ ich poziom inteligencji tanecznej nie zmienia się od momentu kiedy Im namieszałem w Ich pustych łebkach, rzecz jasna poza niewielkimi wyjątkami Kuby i Slawka."
Przyznam, że nie wiem jak Polbart "namieszał w pustym łebku" Bonlukowi, bo w jego "łebku" nie siedzę (choć nie sądzę, żeby inaczej niż mi). Nie wiem też, czy maniera używania liczby mnogiej przy swoich przekazach przełożyła się na liczbę mnogą względem Bonluka, czyli inaczej mówiąc, czy Polbart chciał (chcieli?) dokuczyć samemu Bonlukowi, czy też i innym z nas, których do "Bonluków" zaliczył. Nie wiem też czy chciał nas przez to obrazić czy nie. Mogę powiedzieć jak Polbart namieszał mi w moim "pustym łebku". Otóż zimą 2013/14 oglądnąłem jego wykład z Suchej Beskidzkiej min. o małej komórce (tu jedna z części). Ten wykład o tyle mi namieszał w moim pustym łebku, że ukierunkował mnie na poszukiwania innej drogi - skierował mnie do wiedzy o małej komórce i w efekcie do pszczelarstwa amerykańskiego. Potem już niewiele rzeczy usłyszałem od Polbarta, które by mi w głowie namieszały, choć prawda, że przez wiele miesięcy wierzyłem w jego zapewnienia o przyjętym kierunku "naturalnym". Choć, może i jeszcze coś mi namieszało... otóż te Buckfasty latające do kilometra otworzyły mi oczy na to, jak traktuje się w hodowli te wspaniałe owady. Gdy pojechałem na zjazd i poznałem osobiście pana Leszka, jedyne czego doznałem, to zawód, bo tam już faktycznie "czarno na białym" (jak to pan Leszek powiedzieli) zorientowałem się, że to nie ta droga i że mnie w pasiece nie interesują żadne cyfry po literze B.
Nie wiem też jakiego Sławka ma Polbart na myśli, ale jeżeli Sławka Malca (którego pozdrawiam), to on nie należy do członków stowarzyszenia (a więc i zakładam, że tym samym do "Bonluków" - chyba że przynależność do "Bonluków" nie wynika wprost z przynależności do stowarzyszenia... ten temat jest dla mnie zbyt zawiły).
Wydaje mi się, że poziom egocentryzmu Polbarta, dotyczącego wpływu na świadomość "bonluków" przekracza pewne granice. Proponowałbym czasem więcej powściągliwości. Na pewno nie namieszał nam "młokosom" w "pustych łebkach" tak jak mu się wydaje i jak to wszędzie opowiada. Za to przez ostatnie lata chyba pokazał wystarczająco "metod polbartowskich", żeby uzasadnić zdziwienie młodszych stażem pszczelarzy z jakimś łączeniem go ("ich"?) z działalnością "bonluków" i innych pszczół wolnych. Szkoda, bo kilka lat temu dało się zauważyć charyzmę, która, jak mi się wydawało, była ukierunkowana w działalność, którą uważam za cenną i wartościową z punktu widzenia zdrowego pszczelarstwa. Ale prawdopodobnie po prostu nie wiedziałem wszystkiego. Dziś ze smutkiem obserwuję, że ta charyzma wykorzystywana jest właśnie do przekonywania żeby tłuc warrozę czym tylko się da, bo przecież poziomu pozostałości pestycydów w miodzie się nie bada, a skoro pszczołom nie szkodzi, to człowiekowi tym bardziej...
Na koniec chciałbym podkreślić, że cieszy mnie, że w dyskusji padają takie głosy jakie można słyszeć od Pani Elżbiety Kowalczyk. Zarówno w treści merytorycznej, jak i z tą kulturą, którą pokazała. I za ten głos Pani Elżbiecie ze swojej strony bardzo dziękuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)