No cóż, parę dni polało i od razu skoczyła liczba postów na różnych forach. Jak tylko pojawi się taka jesienna pogoda, pszczelarze zaczynają tęsknić za owadami i rzucają się do internetu, żeby sobie o nich podyskutować. W efekcie zaczynamy kolejny punkt pszczelarskiego sezonu: jesienne udowadnianie, że warrozę należy tłuc do zera, a jak nie, to postępujesz niehumanitarnie dla pszczół, które wziąłeś w opiekę. Jesteś niemoralny i postępujesz nieetycznie. Kolejny raz czytam deklaracje, że pszczelarze od razu, niezwłocznie, natychmiast i za każde - nawet wygórowane - pieniądze kupią pszczoły odporne na warrozę. Bardzo chętnie by to zrobili, tylko, że takich pszczół nie ma. A skoro nie ma, to najwidoczniej należy iść dalej wyznaczoną ścieżką, bo przecież ona jakoś tam działa. I choć tych różnych moich rozważań, zarówno o etyce postępowania, jak i o odporności, na tym blogu było już sporo, skoro kolejny raz temat wałkujemy, to i ja sobie nie odmówię. A co!
Więc jak to jest z tą pszczelą warroaodpornością? Wraz z kolegami ze stowarzyszenia staramy się cały czas, od zawsze i nieustająco uświadamiać jedno. Nie ma czegoś takiego jak odporność na warrozę. A przynajmniej nie ma w takich warunkach w jakich przyszło nam żyć. Pszczelarze oczekują odporności pszczół "zero-jedynkowej". Jeżeli takiej nie ma (kupuję matkę - żyje, warrozy brak), to nie ma sensu sobie tym głowy zawracać. Czyli albo odporność na warrozę jest (a jej nie ma) i pszczoły po prostu są nieśmiertelne, co oznacza, że można je doić z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej, albo tej odporności nie ma (bo przecież nie ma) i należy na pszczołach stosować środki, bądź to toksyczne, bądź to parzące (bo innych nie ma) i doić je z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wybór jest jasny. Odporności nie ma. I nie będzie. Bo gdyby miała być, to przecież by już była. Tak mniej więcej wygląda ta logika. W skrócie. W uproszczeniu. Ale właśnie mniej więcej tak. Nikt nie patrzy na to, że od niego bardzo wiele zależy, że wiele zależy od nas wszystkich. Że to całe środowisko musi podjąć starania, a nie Instytut Taki czy Owaki, hodowca Iksiński bądź Igregowski, bo przecież nie żaden Truteń, choćby się uważał za Pana, bo on to tylko bezsensownie zabija swoje pszczoły postępując niehumanitarnie.
Odporność na warrozę jest tematem skomplikowanym. Od lat mówi się o tym, że niektórym hodowcom udaje się wyselekcjonować jakieś zachowania sprzyjające odporności, pszczoły radzą sobie lepiej, ale przecież nie wyśmienicie, a gdy tylko te pszczoły kupimy, to praktycznie nie zauważamy odporności, bądź jest ona w granicy błędu pomiaru. Słowem - oszukiwał, bo przecież odporności nie ma. Dla mnie (choć mogę być w błędzie - przecież praktycznie całe środowisko mówi, że jestem w błędzie) kwestia odporności (braku) może wynikać z prostej przyczyny. Roztocza nie zabijają pszczół, a są tylko wektorem chorób. A więc organizmem, który przenosi patogeny. Teoretycznie, gdybyśmy mieli po 2 roztocza na każdej pszczole (wliczając matkę), to rodzina byłaby w stanie żyć, o ile nie byłoby tych wszystkich wstrętnych i brudnych patogenów, które pszczoły toczą. Owszem, pszczoły byłyby słabsze, nosiłyby mniej miodu, ale dlaczego miałyby umrzeć? To tak jakbyśmy ludzie mieli ranę na skórze, do której przyczepiła się pijawka i sobie z nas nomen omen spijała. Można z tym żyć, choć trzeba więcej dźwigać, a krwi trochę mniej. Mniejsza wydolność, szybsze zmęczenie - ot wszystkie tegoż konsekwencje. Problem zaczyna się gdy dodamy to, co pszczoły faktycznie zabija. Wirusy, grzyby, bakterie czy inne badziewie. Wówczas takie osłabiane pszczoły nasączane są patogenami. Choroby się rozwijają i rodzina umiera. Popatrzmy na inną sytuację - mamy tony patogenów w ulu, ale nie mamy roztoczy. Te bakterie siedzą sobie na chitynie, pukają, stukają i nie mogą wejść do środka. Podobnie próbują przez komórki nabłonkowe, ale tam odbijają się od naturalnych barier. Czasem niektórej się uda. Pojedyncze pszczoły umierają, ale umierają poza ulem, albo są wynoszone przez pszczoły-grabarki. Bywało lepiej, bo jednak jakiś tam znikomy procent pszczół choruje i osłabia to całość, ale rodzina funkcjonuje. Mamy więc dwa czynniki chorobotwórcze. Kiedy je zsumujemy zaczyna się problem. Warroza przenosi choroby, a tym więcej pszczół umiera im więcej warrozy jest w ulu. Już nie może być po 2 sztuki roztoczy na pszczole, jak to być mogło w naszej hipotetycznej sytuacji nieistnienia organizmów patogennych. Jest źle, bo okazuje się (w świetle badań z lat 80tych), że w takiej sytuacji rodzina umiera po 3, czasem po 4 latach. Niefajnie. Ale dochodzi jeszcze kolejny czynnik braku odporności pszczół - utoksycznienie ich środowiska życia, z czym mamy do czynienia obecnie. Ten trzeci główny czynnik (bo o licznych pomniejszych nie ma co mówić), za który wprost odpowiadają w 90% pszczelarze, powoduje, że zanikają bariery ochronne owadów. Niszczony jest nabłonek pszczół, niszczone są biofilmy bakteryjno-grzybicze, rozregulowane są organy wewnętrzne, komunikacja wewnątrz ulowa, zanieczyszczone jest środowisko życia i wychowu larw, zwiększona jest podatność na w zasadzie wszelkie czynniki chorobotwórcze. Kiedy w ostatnich dziesięcioleciach dodaliśmy trzeci czynnik okazało się, że pszczoły umierają przy około pięcio(lub więcej)krotnie mniejszym porażeniu roztoczami i mniej więcej 2 - 3 razy szybciej. Spora część rodzin umiera po 1 sezonie, znacząca większość granicząca z całością populacji umiera po dwóch.
Kiedy hodowca selekcjonuje pszczoły, to selekcjonuje je u siebie - w swojej lokalizacji. Wybiera ze swojej populacji te, które radzą sobie dobrze. Zlicza roztocza, obserwuje VSH czy grooming, ale też wybiera przecież reproduktorki z populacji lokalnej, a nie z zagranicy. Jego pszczoły - choćby były z mocno ograniczoną różnorodnością genetyczną - są lokalne. Ale lokalne są tylko u niego. Nie u tych co kupią jego matki. Co to oznacza? Ano tyle, że większość pszczół odporna jest na te szczepy bakterii czy grzybów, które występują w jego tak czy inaczej chwiejnie zrównoważonym ekosystemie, przy jego pożytkach czy zawartości mineralnej lokalnych wód (i 1000 innych czynnikach). A więc jeżeli pszczoły radzą sobie z ograniczeniem warroa (bo przecież nie ma pszczół odpornych, które wyczyściłyby ul do 0 - a przynajmniej nie na zawsze), to radzą sobie też siłą rzeczy i niejako przy okazji z miejscowymi patogenami. Przeniesienie tych samych pszczół gdzieś indziej powoduje zwiększenie podatności na inne choroby w nowej lokalizacji. Pszczoły zaczynają się zajmować słabnącym stanem zdrowia, coraz więcej pszczół choruje i umiera, a tym samym cała ulowa populacja mniej pilnuje roztoczy, bo ma inne problemy. Tak to widzę. Może źle, może niewłaściwie. Zapewne nieściśle. Ale nie zmienia to faktu, że przeniesienie "odporności" na warrozę do innych lokalizacji, do tej pory okazywało się awykonalne (bo oszuści i hochsztaplerzy ją ogłaszali, choć jej nie było!), gdy tymczasem odporność na inne choroby jakoś udawało się selekcjonować. Dla mnie wynika to z faktu, że inne choroby nie są wektorem kolejnych chorób, tylko są po prostu zjadliwe. A więc nie pośrednio, a bezpośrednio są czynnikiem "problemotwórczym", a dzięki temu można to selekcjonować "zerojedynkowo" co w przypadku warrozy jest niemożliwe.
Taka mniej więcej wiedza płynie z analizy tego, co można gdzieś usłyszeć czy wyłowić na temat "warroaodporności". A przynajmniej ja to tak rozumiem. Czyli trzeba nad odpornością pracować lokalnie, z własną populacją, a do tego trzeba dodać czynnik detoksykacji uli. To niestety wymaga pracy nad populacją. Pracy każdego komu dobro długofalowe pszczół i pszczelarzy leży na sercu. Niestety roztoczy nie da się wymazać gumką, tylko albo trzeba je czymś zabić, albo próbować wypracować tolerancję. Selekcja na dany czynnik nie może zachodzić pod nieobecność lub przy minimalizacji tego czynnika. Ten czynnik musi być obecny stale i musi cisnąć swe piętno. Nie wyobrażam sobie selekcji o następujących założeniach: 1. zabijam roztocza, żeby ochronić cenne życie pszczół; 2. z tych rodzin pobieram pszczoły lub czerw do badania stopnia porażenia; 3. rozmnażam te, które nie mają roztoczy - ergo są na nie odporne (???). Takie założenia selekcyjne chyba dla każdego brzmią absurdalnie, a przynajmniej mam nadzieję, że tak jest. Co się jednak okazuje? Otóż w czasie jesiennego cyklu dysput pszczelarskich po raz tysięczny udowadnia się, że takie postępowanie byłoby humanitarne, moralne, etyczne, czy po prostu ludzkie. A patrzenie na śmierć rodzin pszczelich, które wzięliśmy pod opiekę będzie temu przeciwne.
W przeciwieństwie do części z moich kolegów ja nie mam problemu z toczeniem tego rodzaju dyskusji o pszczelarstwie na gruncie jakiejś tam etyki postępowania. Oczywiście, że można przyjąć założenie, że długofalowa selekcja i uzyskanie odporności jest po prostu racjonalna, choćby ekonomicznie (wyhodowanie pszczół odpornych = mniej roboty = brak zakupu środków toksyczno-parzących = czysty zysk i możliwość dojenia pszczół z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej). Ja jednak uważam, że tą dyskusję można toczyć również na gruncie etyki. "Właściwe" jest nie trucie klienta toksynami. "Właściwe" jest pozwolenie organizmom żyć tak jak natura chciała. "Właściwym" jest nie parzenie pszczół środkami chemicznymi. "Właściwe" jest nieodbieranie pszczołom możliwości wychowania trutni czy wychodzenia rójek. Itp itd itp. Niestety to co wydaje się "właściwe" po pierwsze może wiązać się z patrzeniem na śmierć organizmów (czy to jest "właściwe"? a może coś jest "właściwsze" niż coś innego?), a po drugie na dzień dzisiejszy wiąże się (może wiązać się) z ujemnym bilansem ekonomicznym. Czy więc "właściwsze" będzie skazywanie pszczelarza i jego rodzinę na śmierć głodową z powodu całkowitego braku dochodów czy parzenie pszczół środkiem nomen omen parzącym? Można tak w kółko, aż całkowicie się zapętlimy i sami udowodnimy tezę przeciwną do postawionej na początku. Więc zamiast rozważać co jest "właściwsze" w tak subiektywnym czy względnym zagadnieniu jakim jest moralność (a ta jest chyba najbardziej względna ze wszystkich względności tego świata), zastanówmy się jakie są proste "humanitarne" alternatywy dla "niehumanitarnej" rzeczywistości tzw. TFB czyli pszczelarstwa bez leczenia.
Ostatnio na stronie Wolnych pszczół ukazał się tekst o tym czy patrzenie na śmierć słabnących rodzin jest humanitarne (autor - Solomon Parker - próbuje udowodnić, że na pewno nie jest niehumanitarne). Ja w zasadzie zgadzam się z tezami artykułu, choć pewnie sam opisałbym to inaczej. Już bardziej nie zgadzam się z tezami jednego z komentarzy pod tym tekstem, popełnionym przez jednego z moich kolegów. Albo przynajmniej uważam go za zbytnie spłycenie i uproszczenie. Ale to jego poglądy nie moje. Nikt nie mówi, że musimy się we wszystkim zgadzać. Tak czy siak tekst wywołał kilka tzw. (za przeproszeniem) gównoburz, bo znów się zaczęło o tym jacy to z nas bandyci. Ot tak patrzymy sobie jak pszczoły, które wzięliśmy pod opiekę sobie umierają, a my nic. Toć już lepiej byłoby je zostawić w lesie, a nie trzymać na pasiece, bo w tym pierwszym przypadku nie popełnilibyśmy grzechu przeciwko humanitaryzmowi. Na ten argument ja przynajmniej mogę przesłać linki do tekstów o tzw. "sztucznych barciach". Zawsze to humanitarniej z mojej strony, bo 2 z rodzin skazuję na śmierć, ale w lesie czyli zgodnie z wytycznymi. Zastanówmy się jednak w kontrze co tzw. "dobra praktyka pszczelarska" mówi o słabnących rodzinach, żeby było bardziej humanitarnie. Bo przecież te też mogą się zdarzyć i w najlepszej pasiece. Otóż najlepsza praktyka pszczelarska mówi, że po pierwsze należy "wyleczyć" (środkiem parzącym lub toksycznym), zabijając przy tym miliony organizmów (choć w zamian "ratując" tysiące!... poza tymi, które już były chore, bo je dobijemy, ale to przecież humanitarna śmierć, bo szybka, a nie w męczarniach). I oczywiście (tu mała dygresja) chodzi o to, żeby zabić szkodnika, a uratować zwierzę gospodarskie, którym się opiekujemy. Bo na tym przecież polega etyka i moralność - żeby uratować "swoich", zabijając "obcych". A tymczasem w nauce ekologii ponoć nie używa się określenia szkodnik. O szkodnikach mówimy m.in. w przypadku produkcji rolnej. Tak czy siak do szkodników nie stosuje się zasad moralności i humanitaryzmu, a tylko do stworzeń gospodarskich (no, chyba że akurat to nam pasuje, to wówczas się stosuje). Wracając do "dobrej praktyki pszczelarskiej" - po drugie możemy zrobić jedną z kilku rzeczy. Po pierwsze po drugie możemy zabić matkę, bo przecież jej dzieci pozwoliły na osłabienie całej rodziny i dołączyć te dzieci do innej rodziny (stres czy lekkie ścinanie pszczół jest pomijalne w debacie o humanitaryzmie ratowania słabnącej rodziny). Zabicie tej matki nie jest "niehumanitarne", bo jak to głosi jeden z pszczelarzy - każda matka i tak prędzej czy później zostanie wymieniona w cichej wymianie, więc my tylko uprzedzamy naturę. Co oczywiście jest logiczne, bo jak uprzedzamy naturę to jest humanitarnie, ale jak pozwalamy naturze działać, to nie jest. Jasne przecież, co nie? Poza tym ta matka przecież nie zasługuje na humanitarne potraktowanie, bo śmiała przekazać takie geny, że aż rodzina osłabła! Straciła więc swój status zwierzęcia gospodarskiego, do którego stosują się zasady humanitaryzmu. Niektórzy pszczelarze też twierdzą, że prawdziwego etycznego pszczelarza poznaje się po tym jak traktuje pojedynczą pszczołę. Ale z innych wypowiedzi tych samych pszczelarzy należy wnioskować, że zasada ta (co jest oczywiste) nie tyczy się nieproduktywnych matek pszczelich i trutni, bo te jak pisałem ten status bądź to straciły, bądź go nigdy nie miały. No chyba, że mówimy o trutniach selekcjonowanych w hodowlach, to wówczas trzeba je traktować tak jak na to zasługują czyli humanitarnie. Po drugie po drugie możemy sobie taką rodzinę bez zabijania matek połączyć z inną takąż słabnącą rodziną. To działanie jest nad wyraz humanitarne przecież, bo ratujemy te wszystkie pszczoły. Nic to, że skazujemy którąś z matek na bezcelową i pozbawioną szans na powodzenia ucieczkę przed śmiercią po ulu - i tak ją przecież pszczoły (lub druga matka) dogonią i zażądlą. Ale w tym wypadku przecież tylko wyprzedziliśmy naturę, czyli było w pełni humanitarnie, co już udowodniłem wcześniej. Po trzecie po drugie wreszcie możemy tą rodzinę zasilić, lub liczyć na to, że po zabiciu tych stworzeń, do których zasad humanitaryzmu się nie stosuje, sobie poradzi. A jak słabnie dalej to patrz punkty po pierwsze po drugie i po drugie po drugie.
UZUPEŁNIENIE:
Co jeszcze w tym miejscu warto dodać, a co jest ciekawe z punktu widzenia względności ocen i wyrażanych poglądów. Otóż bardzo często sposób traktowania pszczół - w ramach szeroko pojętego humanitaryzmu - porównuje się do sposobu traktowania ludzi. Argumenty bardzo często są zbliżone do: "Ciekawe czy gdyby Twoje dziecko było chore, to też byś tak patrzył z boku zamiast coś robić". I to oczywiście bardzo ważki argument. Tyle że na prawdę ciężko przychodzi mi porównywać te dwie sytuacje i zawsze od tego stronię. Otóż po pierwsze patrzę na pszczoły z punktu widzenia bardziej "zbieractwa" niż "uprawy", gdyż pszczoły są i w pewien sposób musza pozostać półdzikie, aby należycie spełniać zarówno funkcje ekologiczne (zapylanie) jak i swoje życiowe, a nasze ekonomiczne (zbieranie czy wytwarzanie produktów takich jak miód, pierzga, wosk). A więc zawsze będą kontaktować się ze światem zewnętrznym, przy okazji narażając się na różne bodźce patogenne. Nie sposób gospodarki pasiecznej porównać do takiej jak "uprawy" kur w klatkach czy krów w boksach, a bardziej takiej jak otwarte hodowle bydła mięsnego w Ameryce Południowej. Tam zapewne "bydło-larze" wykonują 10% tych zabiegów jakie w "uprawie krów" wykonują hodowcy w gospodarce wysoko uprzemysłowionej. Nie mogę więc wykluczyć, że część krów np. w Patagonii ginie w paszczach drapieżników czy z powodu chorób. Czy to humanitarne czy nie? Tym samym pszczoły muszą umieć sobie radzić z bodźcami zewnętrznymi na swój własny sposób, a nie da się tego wypracować robiąc wszystko za nie. Druga sprawa to taka, że Ci którzy najgłośniej krzyczą o humanitaryzmie - a raczej jego braku przy hodowli tzw. "naturalnej" typu hands-off czy treatment-free i porównują to do zajmowania się chorymi członkami rodziny, najczęściej stosują szereg zabiegów, których raczej na członkach rodziny by nie stosowali. Tzw. "dobra praktyka pszczelarska" zaleca na przykład "wymianę matki" gdy jej córki, tj. pszczoły robotnice, są zbyt agresywne, czy za mało produktywne. To ponoć sprzyja ogólnej poprawie pogłowia pszczół (bo te pszczoły nie "rozsiewają" swych złych genów) oraz zmniejszeniu zagrożenia dla sąsiadów w wyniku przypadkowych pożądleń. Jest to więc ponoć działanie ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu - nie tylko pszczelarzy ale i całych społeczności. Idąc tym tropem i porównując całą sytuację do dzieci - w myśl głoszących tezy o właściwości takich porównań - należałoby uznać za "dobrą praktykę wychowawczą" "wymianę" niegrzecznych czy mało produktywnych dzieci. To nie tylko poprawiłoby ogólne "pogłowie dzieci", które nie rozsiewałyby w przyszłości swoich "złych" genów, ale też takie dzieci będąc zbyt głośnie nie przeszkadzałyby sąsiadom "żądląc" ich święty spokój. Przy okazji "wymienilibyśmy" szereg osób malujących po murach, czy nie ustępujących miejsca staruszkom w autobusie. Takie działanie należałoby więc pewnie uznać za ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu, czyż nie? Brzmi absurdalnie? Zapewne, ale też nie zmieni to faktu, że w następnej dyskusji ponownie pojawią się porównania pszczół do ludzi, a działania względem pszczół do tych względem dzieci...
Może faktycznie o humanitaryzmie czy moralności lepiej nie dyskutować, bo ta nie ma sensu w świecie pszczelarskim? Na długie jesienne wieczory i tak pozostaje nam przecież dyskusja o odporności!
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
niedziela, 24 września 2017
poniedziałek, 18 września 2017
Do zobaczenia wiosną, czyli podsumowanie sezonu 2017
Mój piąty sezon pszczelarzenia praktycznie dobiegł końca. Nie zamierzam już otwierać uli na co najmniej 3 pasieczyskach, a na 3 kolejnych czeka mnie - jak pogoda pozwoli - podanie ostatniej dawki pokarmu i zamknięcie uli do wiosny. A jak pogoda nie pozwoli, to pszczoły zostaną z tym co mają i będzie musiało im jakoś wystarczyć. Czas więc na małe podsumowanie, bo już wiele się pewnie na moich pasiekach nie zmieni.
Z jednej strony przez najbliższe miesiące będzie mi tęskno do pszczół. Chyba dla każdego pszczelarza zamknięcie daszka ostatni raz na kolejne pół roku zimowli jest w pewien sposób smutne, bo coś się kończy, a przed nami długi okres bez ulowych zapachów i odgłosów. Z pszczołami zobaczę się pewnie (oby) dopiero z końcem lutego, może z początkiem marca - a kto wie czy nie później. Z drugiej strony cieszę się, że ten sezon dobiegł końca, bo był to dla mnie strasznie wariacki okres. W ostatnich tygodniach po prostu nie mam czasu na nic - również dla pszczół. Gonią mnie prace domowe, które muszę zrobić jak najszybciej, ale niestety zbiegają się one z czasem podkarmiania pszczół ... a i z owocowaniem malin czy aronii więc trzeba zrobić jeszcze trochę soków na zimę. Na to też nie mam czasu, zwłaszcza, że wieczory nadchodzą coraz wcześniej, a zmrok utrudnia wykonywanie wielu prac. Ani się nie spostrzegę, a będę z pracy wracał "w nocy". Ale wróćmy do podsumowań, bo chyba za daleko odpłynąłem.
Na dzień dzisiejszy stan pasieki jest zadowalający. Co otwieram daszek jestem bądź to mile zaskoczony stanem rodziny, bądź też stan ten jest zgodny z oczekiwaniami. Rodzinki są różnej wielkości, ale w znaczącej większości (graniczącej z całością pasieki) nie mam żadnych obaw co do tzw. siły rodzin. Zimowałem już mniejsze rodziny niż mam po tym sezonie, a rok 2015 pokazał, że pszczoły są zdolne do przetrwania i na 5 moich ramkach - o ile tylko zdrowie im na to pozwoli.
Na głównej pasiece zimuję 9 rodzin. 8 z nich wygląda dobrze lub bardzo dobrze. Jednej rodzinie w warszawiaku wróżę niestety rychły koniec. To ewidentnie rodzina w najsłabszym stanie zdrowia na tą chwilę w całej pasiece. Dziś po otwarciu daszka wyleciało z ula chyba z 20 os. Od razu rzuciły mi się w oczy też 4 pszczoły bezskrzydłe - choć wcale za bardzo ich nie szukałem. Nie widziałem roztoczy - nie mam pojęcia czy może ich być tam dużo czy mało. Wcale bym się nie zdziwił jakby tych roztoczy wcale nie było w nadmiarze - a uważam tak z uwagi na historię tej rodziny. Jej problemy mogą wynikać z innych chorób - choć mam świadomość, że roztocza byłyby idealnym kozłem ofiarnym i wektorem tychże chorób. Otóż z końcem maja rodzinka była całkowicie pozbawiona czerwiu... Pochodzi z "rójki", która uciekła z ula na pasiece na której pszczoły z końcem maja na coś cierpiały (pszczoły zrobiły tzw. "abscond" - z j. ang. - czyli opuściły ul gdy sytuacja stała się dla nich nieciekawa). Mała rójka została osadzona do ula, a potem sobie radziła średnio, nie urosła za bardzo. Dostała ramkę młodego czerwiu na start przy osadzeniu (może tam były roztocza?). W czasie sierpniowych zasileń dostała kolejną ramkę czerwiu, ale już wtedy miała się bardzo słabo, a w ulu mieszkało więcej os niż pszczół. A wreszcie gdy zlikwidowałem jednego bezmatka (w którym zdrowia nie brakowało) do tej rodziny naleciała się z niego praktycznie cała pszczoła dorosła. Pomimo tego wielokrotnego zasilania dziś nie tylko wygląda na "najbardziej" chorą (w cudzysłowiu, bo to jedyna rodzina, która realnie daje wizualne objawy chorób), ale jest chyba równocześnie najmniejsza na całej pasiece... wliczając mieszkające w ulu osy... Co do tych os to na usprawiedliwienie pszczół muszę dodać, że osy znalazły sobie małe wejście całkowicie po drugiej stronie od wylotka dwudziestoramkowego leżaka, w którym siedzą. Rozpisałem się o tej rodzinie, bo w zasadzie o innych nie ma co pisać. Siedzą na czarno na 6 - 9 ramkach, niektóre w układzie 6x6 czy 7x7 (taki układ ma np. macierzak po przetrwalniku). Pokarm jest, pszczoły zadziorne i wigorne. Jedna (chyba wnuczka po pszczole Łukasza) chciała się ze mną rozprawić krwawo za to, że pozwoliłem sobie zdjąć im daszek przy dość niepszczelnej pogodzie. W każdym razie wygląda to dobrze. Na tej pasiece będzie zimowane 2 (1?) ule warszawskie, 1 ul wielkopolski z dolnym wylotkiem i reszta uli z górnym wylotkiem. Jako ciekawostkę muszę dopisać, że jedna z rodzin w ulu warszawskim (w moim "najpierwszym" ulu warszawskim) odbiega wyglądem od całej reszty pasieki. Po zdjęciu deskowych powałek ula robi się pomarańczowo. Na oko dziewięćdziesiąt parę procent pszczół jest w barwie pomarańczowej. Dokładnie na odwrót niż w całej reszcie pasieki gdzie dominują pszczoły ciemne w typie AMM/Krainki, a pszczoły pomarańczowe trafiają się to tu, to tam. Matka w tym wyjątkowym ulu wywodzi się z pszczół od Łukasza - na tą chwilę nie pamiętam czy to córka czy wnuczka - chyba córka Łukaszowej "szesnastki", która zagościła na mojej pasiece wiosną dzięki uprzejmości Łukasza. Inne pszczoły pochodzące z tej samej genetyki wcale pomarańczowym kolorem nie grzeszą.
Pasieka leśna zdominowana jest przez pszczoły fortowe. Z 6 rodzin, które tam stacjonują, 5 należy do Projektu Fort Knox. Szósta, to rodzinka, która jako pierwsza została przewieziona na to pasieczysko. W zasadzie jedna z trzech pierwszych, ale tylko ta jedna się ostała. W niej - po licznych perypetiach i problemach z czerwieniem przez chyba półtora miesiąca - ostatecznie króluje wnuczka po pszczole przedwojennej. Wszystkie te rodziny mają się dobrze i liczę, że tak ma zostać do wiosny. 2 rodziny będą zimować w warszawiakach, reszta w ulach wielkopolskich. Wszystkie z górnymi wylotkami.
Pod domem obecnie znajduje się 9 rodzin. Dwie kłody - nie wiem jak się mają (poza tym, że jak się zagląda z latarką przez wylotek, to źle nie wygląda), ale loty mają całkiem zgrabne. Dostały jakiś czas temu po 5 kg ciasta do środka. Uznałem, że pomoc im potrzebna i chyba faktycznie taka była. Mam nadzieję, że to im wystarczy i wiosną zobaczę z nich loty. Poza tym mam tu 3 ule warszawskie, 1 wielkopolanina i 3 Łukaszowe dadanty. Część z tych rodzin w sierpniu wymagało wspomagania. W zasadzie każdy z dadantów i 2 warszawiaki miały dowiezione pszczoły lotne do zasilenia (ustawiane w skrzynkach zaraz przed wylotkami). Pech z reguły chce, że zasilenia najczęściej wymagają rodziny w ulach dla pasieki nietypowych lub trudnych do przesunięcia. Wówczas nie można podać ramki z czerwiem, czyli wykonać najprostszego rodzaju zabiegu, tylko trzeba kombinować... Ale ostatecznie kilkakrotnie przewiezione pszczoły pod dom "załatwiły wszystkie problemy" i większość z tych rodzin ma się dobrze. Moje wątpliwości wzbudza tylko jeden z dadantów, który miał najlepszy start (najwcześniej miał matkę czerwiącą i siłę "zgrabnego" odkładu), a dziś odbiega od 2 pozostałych, które mają się lepiej chyba pod każdym względem.
Jako dygresję w tym miejscu chciałbym wtrącić, że generalnie nie lubię tych wszystkich zabiegów i manipulacji, które wykonuję. Chciałbym, żeby pszczelarstwo - a zwłaszcza moje pszczelarstwo - takie nie było. Chciałbym wiedzieć, że mogę wykonać racjonalnej wielkości odkład, który przeżyje, którego nie będę musiał zasilać, wspomagać, podkarmiać, dowozić mu pszczół lotnych, czy podawać obcych ramek. Liczę, że kiedyś tak będzie. Dziś te wszystkie zabiegi, które są "normalnymi" czy "zwykłymi" zabiegami opisywanymi w podręcznikach pszczelarskich traktuję jako zło konieczne przy wspomożeniu modelu ekspansji. Traktuję je w pewien sposób jako przeciwstawne pszczelarstwu naturalnemu, które chcę prowadzić, ale z drugiej strony jak się okazuje chyba niezbędne w okresie przejściowym. Jednocześnie mam bowiem świadomość i pewność, że niektóre rodziny bez tego typu wspomożenia nie dadzą rady, gdyż zdarza mi się je utworzyć za późno lub jako zbyt słabe. Zwłaszcza np. w sytuacjach kiedy z podanych mateczników nie wygryzają się matki lub nie wracają z lotów i wówczas zaczyna się swoista walka o ratowanie coraz bardziej słabnących odkładów kolejnymi matecznikami lub ramkami z czerwiem. Niestety wiem, że aby odpowiednio podzielić warrozę i namnożyć tą genetykę, która przechodzi pewne sita, trzeba te zabiegi w taki sposób wykonać. Kiedy umiera 80 czy 90% pasieki nie da się czekać przed ulem na rójkę. Mam nadzieję, że dzięki temu za parę lat będę mógł umieścić pakiety w sztucznych barciach i pozwolić pszczołom żyć tak jak tego chcą. Liczę, że od przyszłych lat możliwe będzie utworzenie racjonalnej wielkości odkładu, który będzie się rozwijał w sposób naturalny i normalny - pomimo tego, że sam początek nowej rodziny w pełni naturalny nie będzie. Koniec dygresji.
Kolejna pasieka we wsi, to miejsce gdzie maj przyniósł choroby. Dziś tam znajduje się 7 rodzin z czego 2 należą do pasiecznej czołówki, a dalsze 4 mają się bardzo dobrze. Jedna z rodzin nie daje oznak chorób, ale po zrzuceniu na puste ramki dość niechętnie budowała, a potem rozrzuciła czerw na wielu niskich ramkach (po 8 - 10 cm woszczyny). Rodzinka została zasilona kilkoma wyższymi ramkami odbudowanymi przez inne pszczoły. Zastanawiam się jak to wpłynie na jej zimowlę. Na tą chwilę wszystko wygląda w porządku poza samym układem gniazda, a czy to okaże się problemem zobaczymy z czasem.
Pasieka na działce kolegi to również 7 rodzin. Tam w zasadzie wszystko jest bez zarzutu. Rodzinki w dobrej sile i kondycji, zostały zakarmione chyba jako pierwsze.
Ostatnie miejsce - tegoroczna nowość - to 4 rodziny wywiezione w rejony górskie. Gdy ostatni raz sprawdzałem wszystko było w porządku - oprócz tego, że rodziny praktycznie głodowały, mimo że każda miała co najmniej 3 ramki z pokarmem na start. Przy ostatnim przeglądzie wszystkie dostały więc po 2 litry syropu i 5 kg ciasta. Chciałbym jeszcze do nich pojechać, ale obawiam się, że mogę mieć z tym kłopot. Z braku czasu. W zasadzie to, co im podałem, powinno im wystarczyć, o ile pobliska nawłoć zaczęła nektarować - a jest jej tam wystarczająco, żeby te parę rodzin wyżywić. Chcę tam pojechać dla spokoju sumienia. Mam jednak nadzieję, że nie będę musiał wówczas już nic im dodawać.
Na tą chwilę rozdałem pszczołom szacunkowo jakieś 270 - 290 kg cukru (w tym 120 kg inwertu) - w najbliższych dniach planuję dodać jeszcze kolejne (i ostatnie) 20. Nie jestem w stanie podać dokładnej ilości, bo tego nie notowałem, ale te szacunki są raczej zgodne z rzeczywistością. Przyjmując, że rozdam tej jesieni pszczołom około 300 kg, da to statystycznie około 7 kg cukru na rodzinę. Czy dużo? Choć teoretycznie mniej na rodzinę niż w poprzednich dwóch sezonach, to jednak dużo. Przecież każda z rodzin dostała ode mnie w ciągu sezonu solidną porcję przerobionego pokarmu z zimy. Nie jestem w stanie powiedzieć ile dokładnie tego miałem, ale nie zdziwiłbym się gdyby było więcej niż 100 - 150 kg. Na początku sierpnia praktycznie żadna rodzina nie miała po tym śladu w komórkach, choć muszę przyznać, że niektóre wykorzystały to na bardzo dobry rozwój pomimo wyjątkowo słabego sezonu. Do syropów cukrowych lub inwertu dodawałem - tak jak rok temu - szczyptę soli himalajskiej i trochę witaminy C na zakwaszenie.
Rzeczą oczywistą jest, że najlepszą zimowlą byłaby ta na miodzie, a nie na cukrze lub inwercie. Nie wiem skąd pojawiły się u niektórych teorie, że w pszczelarstwie naturalnym inwertu używać nie wolno - jest to ponoć jakoby zabronione przez kodeks pszczelarzy naturalnych, czy jak? Oczywiście, że należy unikać sztucznego pokarmu - taka jest ogólna wskazówka czy oczekiwanie. To po prostu służy zdrowiu rodzin. Czy jednak dla pszczół stanowi to ogromną różnicę, czy wymiesza się cukier z wodą, czy też poda gotowy pokarm z wiaderka? Nie wiem. Dla mnie wydaje się, że nie. Przyznam też, że choć śledzę dokonania pszczelarzy naturalnych już blisko 4 lata, to o teoryji jakoby inwert należał do "pokarmów zakazanych" pszczelarstwa naturalnego dowiedziałem się dopiero teraz - z zarzutów różnych ludzi, rozsyłających głupoty po internecie.... No cóż. Jeszcze nie raz przyjdzie nam się stykać z głupimi zarzutami i absolutnym niezrozumieniem tego, co próbujemy praktykować na swoich pasiekach. Pewnie trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.
Jeżeli chodzi o kwestie ilości pokarmu, czy też mojego podejścia do zimowania pszczół, absolutnie nic nie zmieniło się od czasu kiedy napisałem ten post: http://pantruten.blogspot.com/2016/01/przystosowanie-i-zimowla-wedug-trutnia.html. Na dniach zamierzam więc uzupełnić pokarm w ostatnich ulach i o ile nie stwierdzę pogromu jak stało się to poprzedniej zimy, nie zamierzam otwierać ulowych daszków aż do pierwszych oblotów kolejnego sezonu. I oby były lepsze i szczęśliwsze zarówno dla pszczół jak i dla mnie niż tegoroczne.
Po raz kolejny nie wykonałem mojego planu - a jest on stały od kilku lat. Założenia są takie aby zazimować około 50 rodzin na własnym naturalnym pokarmie (miodzie) i uzyskać po 1 kg miodu z rodziny pszczelej - w tym roku nie zbliżyłem się nawet do 0,1 kg uzyskując 3 słoiki. Prawda, że mam duże wymagania? Najwidoczniej za duże... Liczę na to, że wreszcie w którymś momencie to wszystko jakoś zaskoczy i będzie działać tak jak bym tego oczekiwał.
Na razie ciężko mi mówić o planach na rok kolejny, bo one będą zależeć od tego ile żywych rodzin przywitam wiosną. W każdym razie nigdy jeszcze nie było zgodnie z planem. Na pewno mam spore zapasy sprzętu. Na tą chwilę prawdopodobnie jestem w stanie "sprzętowo" utrzymywać u siebie około 100 rodzin pszczelich, z czego około 75 w normalnych pełnych ulach wielkopolskich lub warszawskich poszerzanych, a resztę w różnego rodzaju skrzynkach odkładowych. Mam więc miejsce do umieszczania nowych rodzin. Ale też czekam na sezon, aby przy sporej ilości rodzin udało mi się w pewien sposób unormować pasiekę doprowadzając do zimy nie słabe, średnie czy silne odkłady, ale względnie normalne rodziny, które w końcu sierpnia będą obsiadać, czy to 2 moje korpusy 18tki (kubatura ok. 52 litry) czy też 11-sto ramkową skrzynkę warszawską poszerzaną - a nie po 6 - 9 ramek. Oczywiście mój plan musi siłą rzeczy polegać na stałym rozwoju tego co przeżywa i zapełnieniu kolejnych miejsc pszczołami, aby nasycić niebo tymi paskudnymi dzikimi trutniami, które, jak to piszą niektórzy pszczelarze "gwałcą ich szlachetne selekcjonowane matki pszczele". Tylko w taki sposób można doprowadzić do tego, żeby pewna genetyka przynajmniej odcisnęła swoje zauważalne piętno tu w okolicy - bo o "zdominowaniu" nieba ani to marzę, ani mam takie możliwości.
Więc na pewno na 2018 powielam swój plan uzyskania 1 kilograma miodu na rodzinę pszczelą, która pójdzie w przyszłym roku do zimowli. Tym wygórowanym żądaniem zakończę podsumowania bieżącego sezonu i mówię pszczołom: do wiosny!
Z jednej strony przez najbliższe miesiące będzie mi tęskno do pszczół. Chyba dla każdego pszczelarza zamknięcie daszka ostatni raz na kolejne pół roku zimowli jest w pewien sposób smutne, bo coś się kończy, a przed nami długi okres bez ulowych zapachów i odgłosów. Z pszczołami zobaczę się pewnie (oby) dopiero z końcem lutego, może z początkiem marca - a kto wie czy nie później. Z drugiej strony cieszę się, że ten sezon dobiegł końca, bo był to dla mnie strasznie wariacki okres. W ostatnich tygodniach po prostu nie mam czasu na nic - również dla pszczół. Gonią mnie prace domowe, które muszę zrobić jak najszybciej, ale niestety zbiegają się one z czasem podkarmiania pszczół ... a i z owocowaniem malin czy aronii więc trzeba zrobić jeszcze trochę soków na zimę. Na to też nie mam czasu, zwłaszcza, że wieczory nadchodzą coraz wcześniej, a zmrok utrudnia wykonywanie wielu prac. Ani się nie spostrzegę, a będę z pracy wracał "w nocy". Ale wróćmy do podsumowań, bo chyba za daleko odpłynąłem.
Na dzień dzisiejszy stan pasieki jest zadowalający. Co otwieram daszek jestem bądź to mile zaskoczony stanem rodziny, bądź też stan ten jest zgodny z oczekiwaniami. Rodzinki są różnej wielkości, ale w znaczącej większości (graniczącej z całością pasieki) nie mam żadnych obaw co do tzw. siły rodzin. Zimowałem już mniejsze rodziny niż mam po tym sezonie, a rok 2015 pokazał, że pszczoły są zdolne do przetrwania i na 5 moich ramkach - o ile tylko zdrowie im na to pozwoli.
Na głównej pasiece zimuję 9 rodzin. 8 z nich wygląda dobrze lub bardzo dobrze. Jednej rodzinie w warszawiaku wróżę niestety rychły koniec. To ewidentnie rodzina w najsłabszym stanie zdrowia na tą chwilę w całej pasiece. Dziś po otwarciu daszka wyleciało z ula chyba z 20 os. Od razu rzuciły mi się w oczy też 4 pszczoły bezskrzydłe - choć wcale za bardzo ich nie szukałem. Nie widziałem roztoczy - nie mam pojęcia czy może ich być tam dużo czy mało. Wcale bym się nie zdziwił jakby tych roztoczy wcale nie było w nadmiarze - a uważam tak z uwagi na historię tej rodziny. Jej problemy mogą wynikać z innych chorób - choć mam świadomość, że roztocza byłyby idealnym kozłem ofiarnym i wektorem tychże chorób. Otóż z końcem maja rodzinka była całkowicie pozbawiona czerwiu... Pochodzi z "rójki", która uciekła z ula na pasiece na której pszczoły z końcem maja na coś cierpiały (pszczoły zrobiły tzw. "abscond" - z j. ang. - czyli opuściły ul gdy sytuacja stała się dla nich nieciekawa). Mała rójka została osadzona do ula, a potem sobie radziła średnio, nie urosła za bardzo. Dostała ramkę młodego czerwiu na start przy osadzeniu (może tam były roztocza?). W czasie sierpniowych zasileń dostała kolejną ramkę czerwiu, ale już wtedy miała się bardzo słabo, a w ulu mieszkało więcej os niż pszczół. A wreszcie gdy zlikwidowałem jednego bezmatka (w którym zdrowia nie brakowało) do tej rodziny naleciała się z niego praktycznie cała pszczoła dorosła. Pomimo tego wielokrotnego zasilania dziś nie tylko wygląda na "najbardziej" chorą (w cudzysłowiu, bo to jedyna rodzina, która realnie daje wizualne objawy chorób), ale jest chyba równocześnie najmniejsza na całej pasiece... wliczając mieszkające w ulu osy... Co do tych os to na usprawiedliwienie pszczół muszę dodać, że osy znalazły sobie małe wejście całkowicie po drugiej stronie od wylotka dwudziestoramkowego leżaka, w którym siedzą. Rozpisałem się o tej rodzinie, bo w zasadzie o innych nie ma co pisać. Siedzą na czarno na 6 - 9 ramkach, niektóre w układzie 6x6 czy 7x7 (taki układ ma np. macierzak po przetrwalniku). Pokarm jest, pszczoły zadziorne i wigorne. Jedna (chyba wnuczka po pszczole Łukasza) chciała się ze mną rozprawić krwawo za to, że pozwoliłem sobie zdjąć im daszek przy dość niepszczelnej pogodzie. W każdym razie wygląda to dobrze. Na tej pasiece będzie zimowane 2 (1?) ule warszawskie, 1 ul wielkopolski z dolnym wylotkiem i reszta uli z górnym wylotkiem. Jako ciekawostkę muszę dopisać, że jedna z rodzin w ulu warszawskim (w moim "najpierwszym" ulu warszawskim) odbiega wyglądem od całej reszty pasieki. Po zdjęciu deskowych powałek ula robi się pomarańczowo. Na oko dziewięćdziesiąt parę procent pszczół jest w barwie pomarańczowej. Dokładnie na odwrót niż w całej reszcie pasieki gdzie dominują pszczoły ciemne w typie AMM/Krainki, a pszczoły pomarańczowe trafiają się to tu, to tam. Matka w tym wyjątkowym ulu wywodzi się z pszczół od Łukasza - na tą chwilę nie pamiętam czy to córka czy wnuczka - chyba córka Łukaszowej "szesnastki", która zagościła na mojej pasiece wiosną dzięki uprzejmości Łukasza. Inne pszczoły pochodzące z tej samej genetyki wcale pomarańczowym kolorem nie grzeszą.
Spora część rodzinek jest mniej więcej w takiej sile - tu akurat jedna z rodzin fortowych - L2 |
Pod domem obecnie znajduje się 9 rodzin. Dwie kłody - nie wiem jak się mają (poza tym, że jak się zagląda z latarką przez wylotek, to źle nie wygląda), ale loty mają całkiem zgrabne. Dostały jakiś czas temu po 5 kg ciasta do środka. Uznałem, że pomoc im potrzebna i chyba faktycznie taka była. Mam nadzieję, że to im wystarczy i wiosną zobaczę z nich loty. Poza tym mam tu 3 ule warszawskie, 1 wielkopolanina i 3 Łukaszowe dadanty. Część z tych rodzin w sierpniu wymagało wspomagania. W zasadzie każdy z dadantów i 2 warszawiaki miały dowiezione pszczoły lotne do zasilenia (ustawiane w skrzynkach zaraz przed wylotkami). Pech z reguły chce, że zasilenia najczęściej wymagają rodziny w ulach dla pasieki nietypowych lub trudnych do przesunięcia. Wówczas nie można podać ramki z czerwiem, czyli wykonać najprostszego rodzaju zabiegu, tylko trzeba kombinować... Ale ostatecznie kilkakrotnie przewiezione pszczoły pod dom "załatwiły wszystkie problemy" i większość z tych rodzin ma się dobrze. Moje wątpliwości wzbudza tylko jeden z dadantów, który miał najlepszy start (najwcześniej miał matkę czerwiącą i siłę "zgrabnego" odkładu), a dziś odbiega od 2 pozostałych, które mają się lepiej chyba pod każdym względem.
Jako dygresję w tym miejscu chciałbym wtrącić, że generalnie nie lubię tych wszystkich zabiegów i manipulacji, które wykonuję. Chciałbym, żeby pszczelarstwo - a zwłaszcza moje pszczelarstwo - takie nie było. Chciałbym wiedzieć, że mogę wykonać racjonalnej wielkości odkład, który przeżyje, którego nie będę musiał zasilać, wspomagać, podkarmiać, dowozić mu pszczół lotnych, czy podawać obcych ramek. Liczę, że kiedyś tak będzie. Dziś te wszystkie zabiegi, które są "normalnymi" czy "zwykłymi" zabiegami opisywanymi w podręcznikach pszczelarskich traktuję jako zło konieczne przy wspomożeniu modelu ekspansji. Traktuję je w pewien sposób jako przeciwstawne pszczelarstwu naturalnemu, które chcę prowadzić, ale z drugiej strony jak się okazuje chyba niezbędne w okresie przejściowym. Jednocześnie mam bowiem świadomość i pewność, że niektóre rodziny bez tego typu wspomożenia nie dadzą rady, gdyż zdarza mi się je utworzyć za późno lub jako zbyt słabe. Zwłaszcza np. w sytuacjach kiedy z podanych mateczników nie wygryzają się matki lub nie wracają z lotów i wówczas zaczyna się swoista walka o ratowanie coraz bardziej słabnących odkładów kolejnymi matecznikami lub ramkami z czerwiem. Niestety wiem, że aby odpowiednio podzielić warrozę i namnożyć tą genetykę, która przechodzi pewne sita, trzeba te zabiegi w taki sposób wykonać. Kiedy umiera 80 czy 90% pasieki nie da się czekać przed ulem na rójkę. Mam nadzieję, że dzięki temu za parę lat będę mógł umieścić pakiety w sztucznych barciach i pozwolić pszczołom żyć tak jak tego chcą. Liczę, że od przyszłych lat możliwe będzie utworzenie racjonalnej wielkości odkładu, który będzie się rozwijał w sposób naturalny i normalny - pomimo tego, że sam początek nowej rodziny w pełni naturalny nie będzie. Koniec dygresji.
Inna z zimowanych rodzinek - wnuczka pszczoły przedwojennej |
Pasieka na działce kolegi to również 7 rodzin. Tam w zasadzie wszystko jest bez zarzutu. Rodzinki w dobrej sile i kondycji, zostały zakarmione chyba jako pierwsze.
Ostatnie miejsce - tegoroczna nowość - to 4 rodziny wywiezione w rejony górskie. Gdy ostatni raz sprawdzałem wszystko było w porządku - oprócz tego, że rodziny praktycznie głodowały, mimo że każda miała co najmniej 3 ramki z pokarmem na start. Przy ostatnim przeglądzie wszystkie dostały więc po 2 litry syropu i 5 kg ciasta. Chciałbym jeszcze do nich pojechać, ale obawiam się, że mogę mieć z tym kłopot. Z braku czasu. W zasadzie to, co im podałem, powinno im wystarczyć, o ile pobliska nawłoć zaczęła nektarować - a jest jej tam wystarczająco, żeby te parę rodzin wyżywić. Chcę tam pojechać dla spokoju sumienia. Mam jednak nadzieję, że nie będę musiał wówczas już nic im dodawać.
Na tą chwilę rozdałem pszczołom szacunkowo jakieś 270 - 290 kg cukru (w tym 120 kg inwertu) - w najbliższych dniach planuję dodać jeszcze kolejne (i ostatnie) 20. Nie jestem w stanie podać dokładnej ilości, bo tego nie notowałem, ale te szacunki są raczej zgodne z rzeczywistością. Przyjmując, że rozdam tej jesieni pszczołom około 300 kg, da to statystycznie około 7 kg cukru na rodzinę. Czy dużo? Choć teoretycznie mniej na rodzinę niż w poprzednich dwóch sezonach, to jednak dużo. Przecież każda z rodzin dostała ode mnie w ciągu sezonu solidną porcję przerobionego pokarmu z zimy. Nie jestem w stanie powiedzieć ile dokładnie tego miałem, ale nie zdziwiłbym się gdyby było więcej niż 100 - 150 kg. Na początku sierpnia praktycznie żadna rodzina nie miała po tym śladu w komórkach, choć muszę przyznać, że niektóre wykorzystały to na bardzo dobry rozwój pomimo wyjątkowo słabego sezonu. Do syropów cukrowych lub inwertu dodawałem - tak jak rok temu - szczyptę soli himalajskiej i trochę witaminy C na zakwaszenie.
Rzeczą oczywistą jest, że najlepszą zimowlą byłaby ta na miodzie, a nie na cukrze lub inwercie. Nie wiem skąd pojawiły się u niektórych teorie, że w pszczelarstwie naturalnym inwertu używać nie wolno - jest to ponoć jakoby zabronione przez kodeks pszczelarzy naturalnych, czy jak? Oczywiście, że należy unikać sztucznego pokarmu - taka jest ogólna wskazówka czy oczekiwanie. To po prostu służy zdrowiu rodzin. Czy jednak dla pszczół stanowi to ogromną różnicę, czy wymiesza się cukier z wodą, czy też poda gotowy pokarm z wiaderka? Nie wiem. Dla mnie wydaje się, że nie. Przyznam też, że choć śledzę dokonania pszczelarzy naturalnych już blisko 4 lata, to o teoryji jakoby inwert należał do "pokarmów zakazanych" pszczelarstwa naturalnego dowiedziałem się dopiero teraz - z zarzutów różnych ludzi, rozsyłających głupoty po internecie.... No cóż. Jeszcze nie raz przyjdzie nam się stykać z głupimi zarzutami i absolutnym niezrozumieniem tego, co próbujemy praktykować na swoich pasiekach. Pewnie trzeba się do tego po prostu przyzwyczaić.
Jeżeli chodzi o kwestie ilości pokarmu, czy też mojego podejścia do zimowania pszczół, absolutnie nic nie zmieniło się od czasu kiedy napisałem ten post: http://pantruten.blogspot.com/2016/01/przystosowanie-i-zimowla-wedug-trutnia.html. Na dniach zamierzam więc uzupełnić pokarm w ostatnich ulach i o ile nie stwierdzę pogromu jak stało się to poprzedniej zimy, nie zamierzam otwierać ulowych daszków aż do pierwszych oblotów kolejnego sezonu. I oby były lepsze i szczęśliwsze zarówno dla pszczół jak i dla mnie niż tegoroczne.
Po raz kolejny nie wykonałem mojego planu - a jest on stały od kilku lat. Założenia są takie aby zazimować około 50 rodzin na własnym naturalnym pokarmie (miodzie) i uzyskać po 1 kg miodu z rodziny pszczelej - w tym roku nie zbliżyłem się nawet do 0,1 kg uzyskując 3 słoiki. Prawda, że mam duże wymagania? Najwidoczniej za duże... Liczę na to, że wreszcie w którymś momencie to wszystko jakoś zaskoczy i będzie działać tak jak bym tego oczekiwał.
Na razie ciężko mi mówić o planach na rok kolejny, bo one będą zależeć od tego ile żywych rodzin przywitam wiosną. W każdym razie nigdy jeszcze nie było zgodnie z planem. Na pewno mam spore zapasy sprzętu. Na tą chwilę prawdopodobnie jestem w stanie "sprzętowo" utrzymywać u siebie około 100 rodzin pszczelich, z czego około 75 w normalnych pełnych ulach wielkopolskich lub warszawskich poszerzanych, a resztę w różnego rodzaju skrzynkach odkładowych. Mam więc miejsce do umieszczania nowych rodzin. Ale też czekam na sezon, aby przy sporej ilości rodzin udało mi się w pewien sposób unormować pasiekę doprowadzając do zimy nie słabe, średnie czy silne odkłady, ale względnie normalne rodziny, które w końcu sierpnia będą obsiadać, czy to 2 moje korpusy 18tki (kubatura ok. 52 litry) czy też 11-sto ramkową skrzynkę warszawską poszerzaną - a nie po 6 - 9 ramek. Oczywiście mój plan musi siłą rzeczy polegać na stałym rozwoju tego co przeżywa i zapełnieniu kolejnych miejsc pszczołami, aby nasycić niebo tymi paskudnymi dzikimi trutniami, które, jak to piszą niektórzy pszczelarze "gwałcą ich szlachetne selekcjonowane matki pszczele". Tylko w taki sposób można doprowadzić do tego, żeby pewna genetyka przynajmniej odcisnęła swoje zauważalne piętno tu w okolicy - bo o "zdominowaniu" nieba ani to marzę, ani mam takie możliwości.
Więc na pewno na 2018 powielam swój plan uzyskania 1 kilograma miodu na rodzinę pszczelą, która pójdzie w przyszłym roku do zimowli. Tym wygórowanym żądaniem zakończę podsumowania bieżącego sezonu i mówię pszczołom: do wiosny!
Subskrybuj:
Posty (Atom)