W dniu wczorajszym zrobiłem przegląd moich uli. Z racji zbliżającego się wieczoru ostatnie ule znów musiałem przeglądnąć dość pobieżnie. Wnioski są takie, że 15 rodzin nie wymaga dalszych ingerencji w tym roku - tylko dokarmiania. Z 7 pozostałych 2 mają się całkiem kiepsko (rodzina z Primorską i wyrabowana) i te dwie chyba w najbliższym tygodniu połączę. Będę musiał je też przeleczyć. Pozostałe 5 jest w różnym stanie. Jeszcze nie wiem czy będę interweniował i w jaki sposób, odczekam jeszcze parę dni - pewnie kilka z nich trzeba będzie podleczyć. Rodziny, w których dzieje się nienajlepiej są nerwowe, mają mało czerwiu, wygląda na to, że nieustannie toczą walki przed wylotkami, co na pewno im nie służy. Zacieśniłem wylotki jeszcze bardziej. Wyrabowana rodzina dostała otwór na szerokość 2 pszczół. Reszta w zależności od siły i kondycji - mam nadzieję, że nie pozostały za duże. Cóż, kilka rodzin było zrobionych "na siłę", choć wydawało mi się, że wystarczająco wcześnie w sezonie, aby wzmocniły się do zimowli. Teraz to pokutuje, choć źle dzieje się nie tylko w rodzinach, które tworzone były jako słabe. Jak widać u pszczół nie ma reguł.
Na pasieczysku pod domem mam sporo nawłoci i rabunków nie ma. Rodziny są spokojne i wciąż się ładnie rozwijają. Tam też pszczoły niechętnie biorą pokarm, pomimo tego, że 2 dni wcześniej miały prawie suche ramki - nie dziwię się, że wolą nawłoć od cukru. Niektóre przez dobę ledwie zaczęły doić słoiczek. Niemniej jednak codziennie coś dostaną, bo pokarm się u nich nie przelewa, a i nawłoć nie będzie kwitła wiecznie.
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
niedziela, 31 sierpnia 2014
piątek, 29 sierpnia 2014
23, 22 ...21, 20?
W dniu 28 sierpnia zrobiłem pobieżny przegląd na moich 2 pasieczyskach. Stan zdrowia (ręka po kolejnym zabiegu) od paru tygodni nie pozwala mi na jakiekolwiek ciężkie prace, jednak zdecydowałem się wreszcie, przy pomocy żony, zobaczyć co u moich pszczół słychać.
Niestety w czasie przeglądu stwierdziłem, że źle się dzieje z 4 rodzinami - a właściwie z 3, bo słaba rodzina, której nie dawałem szans na przetrwanie zimy, nie dożyła nawet końca lata. Ciężko powiedzieć, czy zabiła ją warroza wraz z innymi patogenami, czy też do zagłady doprowadził rabunek. Na dennicy i przed ulem leżało po garstce padłych pszczół.
Inna z rodzin, która całkiem niedawno należała raczej do mojej czołówki bardzo osłabła. Był to tegoroczny odkład, przed lipą wzmocniony nalotami i czerwiem z 2 innych uli (z racji słabych pożytków zabieg nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i rodzina nie dała w tym roku miodu). Obecnie może 3 lub 4 ramki były obsiadane przez pszczoły. Nie zauważyłem warrozy, sądzę, że rodzinę osłabił rabunek. Na razie ul pozostawiłem bez ingerencji, zmniejszając tylko wylotek. Nie byliśmy przygotowani do większej pracy, a planuję zrobić gruntowny przegląd pasieki w najbliższy weekend. Mam nadzieję, że pszczoły dotrwają - wówczas zdecyduję co z nimi dalej pocznę, być może trzeba będzie je dołączyć do innej rodziny.
Kolejna z rodzin, które mają się nie najlepiej to odkład, do którego w końcu lipca podałem matkę Primorski od pana Lewandowskiego. Byłoby niedobrze, gdyby nie przetrwała zimy. Pszczoły w tym ulu chyba gnębi jakiś wirus - zauważyłem kilka pszczół jakby łysawych z wyszczerbionymi skrzydełkami, ale nie DWV, a bardziej jakby "zużytymi" (na szczęście było ich tylko kilka, niemniej jednak świadczy to o jakiejś chorobie). Część ramek obsiada jednak zgraja ładnie wyglądających pszczółek. W tym przypadku również podejmę decyzję w najbliższy weekend. Muszę jednak tą matkę ratować, tym bardziej, że dopiero niedawno zaczęły się wylęgać pierwsze pszczoły od niej.
W ostatniej z rodzin, której stan mi się nie spodobał, zauważyłem trochę warrozy. Na razie rodzina wygląda na mocną. Myślę jednak, że gdy przy pobieżnym przeglądnięciu zaledwie 2 czy 3 ramek zauważyłem co najmniej 5 czy 6 roztoczy, to kryzys może nastąpić lada chwila. Prawdopodobnie trzeba będzie interweniować, aby rodzina przeżyła.
Zdecydowałem, że każda z rodzin, którą zmuszony będę leczyć, jeżeli przeżyje zimę, wiosną zostanie podkarmiona, a gdy dojdzie do siły podzielona na odkłady. Każdy z odkładów dostanie nową matkę. Wyjątkiem będzie pszczoła Primorska - na tym etapie nie można stwierdzić czy ta pszczoła sobie nie radzi. Jeżeli przetrwa to chcę ją rozmnożyć gdyż ponoć ta linia lepiej znosi warrozę niż inne.
Pozostałe rodziny na pierwszy rzut oka mają się dobrze. Część trochę się wzmocniła od ostatniego przeglądu, a część mniej więcej utrzymuje tą samą siłę. Co do nich jestem raczej dobrej myśli. Niemniej jednak przy najbliższym przeglądzie muszę pozacieśniać wylotki, bo widzę, że ewidentnie nadszedł czas rabunków. W ostatnim też czasie było dość zimno i deszczowo, a spora część rodzin miała otwarte wylotki dolne i górne, jak w czasie upałów. Prawdopodobnie w ulach były dość duże przeciągi, a to przy dużej wilgoci i niskiej temperaturze pewnie pszczołom nie pomogło. Do tego zaniedbania doprowadził niestety stan mojej ręki. Mam nadzieję, że przy dokładniejszym przeglądzie nie okaże się, że więcej pszczół sobie nie radzi.
Na drugim pasieczysku warrozy w ogóle nie widziałem, ale pewnie się gdzieś ukrywa.
Niestety muszę zapomnieć nawet o słoiku miodu nawłociowego w tym roku. Silniejsze rodziny, które pozostawiłem bez dokarmiania miały ledwie niewiele nakropu na 2 czy 3 ramkach, choć 2 ostatnie dni nawłoć aż bzyczała od pszczół. W jednej z rodzin zauważyłem nawet w zewnętrznej ramce parę pszczół "wbitych" w komórkach plastra, co wskazuje na ich śmierć głodową. Niestety też, każda z rodzin musi w tym roku zapomnieć o naturalnym pokarmie na zimę.
Niestety w czasie przeglądu stwierdziłem, że źle się dzieje z 4 rodzinami - a właściwie z 3, bo słaba rodzina, której nie dawałem szans na przetrwanie zimy, nie dożyła nawet końca lata. Ciężko powiedzieć, czy zabiła ją warroza wraz z innymi patogenami, czy też do zagłady doprowadził rabunek. Na dennicy i przed ulem leżało po garstce padłych pszczół.
Inna z rodzin, która całkiem niedawno należała raczej do mojej czołówki bardzo osłabła. Był to tegoroczny odkład, przed lipą wzmocniony nalotami i czerwiem z 2 innych uli (z racji słabych pożytków zabieg nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i rodzina nie dała w tym roku miodu). Obecnie może 3 lub 4 ramki były obsiadane przez pszczoły. Nie zauważyłem warrozy, sądzę, że rodzinę osłabił rabunek. Na razie ul pozostawiłem bez ingerencji, zmniejszając tylko wylotek. Nie byliśmy przygotowani do większej pracy, a planuję zrobić gruntowny przegląd pasieki w najbliższy weekend. Mam nadzieję, że pszczoły dotrwają - wówczas zdecyduję co z nimi dalej pocznę, być może trzeba będzie je dołączyć do innej rodziny.
Kolejna z rodzin, które mają się nie najlepiej to odkład, do którego w końcu lipca podałem matkę Primorski od pana Lewandowskiego. Byłoby niedobrze, gdyby nie przetrwała zimy. Pszczoły w tym ulu chyba gnębi jakiś wirus - zauważyłem kilka pszczół jakby łysawych z wyszczerbionymi skrzydełkami, ale nie DWV, a bardziej jakby "zużytymi" (na szczęście było ich tylko kilka, niemniej jednak świadczy to o jakiejś chorobie). Część ramek obsiada jednak zgraja ładnie wyglądających pszczółek. W tym przypadku również podejmę decyzję w najbliższy weekend. Muszę jednak tą matkę ratować, tym bardziej, że dopiero niedawno zaczęły się wylęgać pierwsze pszczoły od niej.
W ostatniej z rodzin, której stan mi się nie spodobał, zauważyłem trochę warrozy. Na razie rodzina wygląda na mocną. Myślę jednak, że gdy przy pobieżnym przeglądnięciu zaledwie 2 czy 3 ramek zauważyłem co najmniej 5 czy 6 roztoczy, to kryzys może nastąpić lada chwila. Prawdopodobnie trzeba będzie interweniować, aby rodzina przeżyła.
Zdecydowałem, że każda z rodzin, którą zmuszony będę leczyć, jeżeli przeżyje zimę, wiosną zostanie podkarmiona, a gdy dojdzie do siły podzielona na odkłady. Każdy z odkładów dostanie nową matkę. Wyjątkiem będzie pszczoła Primorska - na tym etapie nie można stwierdzić czy ta pszczoła sobie nie radzi. Jeżeli przetrwa to chcę ją rozmnożyć gdyż ponoć ta linia lepiej znosi warrozę niż inne.
Pozostałe rodziny na pierwszy rzut oka mają się dobrze. Część trochę się wzmocniła od ostatniego przeglądu, a część mniej więcej utrzymuje tą samą siłę. Co do nich jestem raczej dobrej myśli. Niemniej jednak przy najbliższym przeglądzie muszę pozacieśniać wylotki, bo widzę, że ewidentnie nadszedł czas rabunków. W ostatnim też czasie było dość zimno i deszczowo, a spora część rodzin miała otwarte wylotki dolne i górne, jak w czasie upałów. Prawdopodobnie w ulach były dość duże przeciągi, a to przy dużej wilgoci i niskiej temperaturze pewnie pszczołom nie pomogło. Do tego zaniedbania doprowadził niestety stan mojej ręki. Mam nadzieję, że przy dokładniejszym przeglądzie nie okaże się, że więcej pszczół sobie nie radzi.
Na drugim pasieczysku warrozy w ogóle nie widziałem, ale pewnie się gdzieś ukrywa.
Niestety muszę zapomnieć nawet o słoiku miodu nawłociowego w tym roku. Silniejsze rodziny, które pozostawiłem bez dokarmiania miały ledwie niewiele nakropu na 2 czy 3 ramkach, choć 2 ostatnie dni nawłoć aż bzyczała od pszczół. W jednej z rodzin zauważyłem nawet w zewnętrznej ramce parę pszczół "wbitych" w komórkach plastra, co wskazuje na ich śmierć głodową. Niestety też, każda z rodzin musi w tym roku zapomnieć o naturalnym pokarmie na zimę.
pszczoły przy wodopoju
odbudowane ramki bez węzy
ramka z dobudowaną dziką zabudową
środa, 27 sierpnia 2014
Okres przejściowy - czas dylematów, porażek, nadziei i naiwności.
W tym poście chciałbym zawrzeć większość moich obaw i dylematów co do przebiegu mojego eksperymentu. Z poprzednich moich wpisów być może przebijała naiwność młodego pszczelarza, niezdającego sobie sprawy z realiów. Otóż chcę tu napisać, że mam pewność co do słuszności wyborów i jestem pewny osiągnięcia sukcesu przy zastosowaniu metody Bush'a - pytanie natomiast nie brzmi czy wystarczy mi determinacji albo czy założenia są właściwe, ale czy wystarczy mi pszczół żeby osiągnąć sukces...
Wielu kolegów próbowało "pszczelarstwa naturalnego", zna koncepcje Bush'a, a jednak dziś stosuje ten czy inny sposób leczenia owadów. Czy przemawiał przez nich brak determinacji czy racjonalizm? A może faktycznie pula genetyczna pszczół, tworzących środowisko ulowe nieprzyjazne warrozie, jest zbyt mała, aby ją znaleźć w niewielkiej pasiece. Na świecie powstało kilka mniejszych czy większych projektów badawczych, które nie osiągnęły spektakularnych sukcesów. Selekcja zabiła około 90 - 95 % materiału wyjściowego. Pozostałe pszczoły sobie radzą, ale miodu u nich jak na lekarstwo (więc nie przystają do komercyjnego pszczelarstwa). Siła rodzin też nie jest znaczna, więc trudno taką pszczołę rozmnażać. Do tego wszystkiego apis mellifera w tych liniach musi się kisić w niewielkiej puli genetycznej, zmuszającej do chowu wsobnego. Trzeba silić się na specjalne metody unasienniania młodych matek, aby odporność nie zanikała.
Czy wobec tego moje 23 ule dadzą radę? Jestem dość mocno zdeterminowany, żeby próbować i wiem, że sporo ich padnie. Znów trzeba zapytać, czy to gen, czy środowisko jest istotne. Bush i pszczelarze naturalni twierdzą, że najpierw musimy mieć odpowiednie środowisko, a dopiero potem prowadzić selekcję. Być może na etapie dużej komórki te pszczoły muszą paść, a gdyby przeleczyć je ze 3 sezony, to jednak dałyby radę. Czy wobec tego pozwolić im na śmierć? Część z pszczelarzy pisze, że ich pszczoły nawet przez parę lat nie zmniejszyły komórki, pomimo trzymania ich w ulach bez węzy, a nawet w ulach bezramkowych. Sam muszę przyznać, że zmierzyłem niedawno 2 niedokończone plastry, wyciągnięte z ula, które nie będą zimować i po zmierzeniu okazało się, ze mają komórkę 5.4. Moje pszczoły prawie w prawie wszystkich ulach są mniejsze wizualnie (mam porównanie z ulami znajomego) - ale to porównanie "na oko", wiadomo jaka to precyzja pomiaru. Rozmiar komórek, w których się wychowały nie dowodzi, że są mniejsze... Ja ustawiam jednak po 11 ramek w korpusie - osie ramki oddalone są od siebie o 32 mm. Moja pszczoła sprawia wrażenie krótszej. Wygląda jednak na zdrową i w pełni wykształconą. Może część pszczół nie zmniejszy komórki? Może z puli genetycznej trzeba wybierać tylko te matki, których córki zmniejszają komórki, a te, które zostawiają duże trzeba eliminować? A może trzeba pozwolić pszczołom na (częstą?) wymianę matek pochodzących ze środowiska dużej komórki? Na razie wszystkie moje matki (poza jedną, młodą, pochodzącą z rodziny, która sobie nie radzi) zostały wychowane w środowisku dużej komórki - są to bądź matki rojowe, bądź ratunkowe, a także i hodowlane. Może to nie tylko pszczoły muszą się zmienić przez kilka pokoleń, ale i matki?
W tym sezonie zdecydowałem nie leczyć pszczół. W najbliższy weekend, jak pogoda pozwoli, zamierzam zrobić przegląd i ocenić wzrokowo czy warroza występuje masowo. Obecnie jest za późno na jakiekolwiek ruchy hodowlane - pozostaje mi pytanie co zrobię jak zobaczę, że w części uli warroza jest liczna. Czy pozwolić im paść, czy może przeleczyć, żeby wiosną dać im młode matki i nową szansę na przeżycie? Każde leczenie - nawet metodami organicznymi - to wywieranie presji selekcyjnej na warrozę w kierunku odporności i większej zjadliwości...
Pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Dałem sobie 5 lat na eksperymentowanie - w tym okresie stać mnie na straty i nie muszę mieć dochodu z miodu i innych produktów pszczelich (choć niewątpliwie byłby on mile widziany). Jeżeli przez 5 lat będę ponosił nieustanne porażki, lub przez 2 lub 3 kolejne stracę 100% pasieki, postanowiłem zweryfikować nastawienie. Sam nie dam rady. Muszę mieć kogoś, kto będzie mnie wspierał materiałem po wstępnej selekcji lub zdrową pszczołą z naturalnej komórki, gdyby pasieka padła. Na razie stać mnie na zakup nowych rodzin. Jeżeli jednak za każdym razem będę musiał kupić dużą, skażoną chemią pszczołę, to eksperyment nie ma szans powodzenia i racji bytu. Lepiej leczyć i pozwolić pszczołom żyć.
Nie uważam się za człowieka naiwnego, choć może przemawia przeze mnie naiwność zapaleńca, który niedawno "odkrył" pszczoły i jeszcze się nie sparzył. Po prostu wierzę w systemową słuszność metody jaką obrałem i podchodzę do tego z dużym optymizmem.
Wielu kolegów próbowało "pszczelarstwa naturalnego", zna koncepcje Bush'a, a jednak dziś stosuje ten czy inny sposób leczenia owadów. Czy przemawiał przez nich brak determinacji czy racjonalizm? A może faktycznie pula genetyczna pszczół, tworzących środowisko ulowe nieprzyjazne warrozie, jest zbyt mała, aby ją znaleźć w niewielkiej pasiece. Na świecie powstało kilka mniejszych czy większych projektów badawczych, które nie osiągnęły spektakularnych sukcesów. Selekcja zabiła około 90 - 95 % materiału wyjściowego. Pozostałe pszczoły sobie radzą, ale miodu u nich jak na lekarstwo (więc nie przystają do komercyjnego pszczelarstwa). Siła rodzin też nie jest znaczna, więc trudno taką pszczołę rozmnażać. Do tego wszystkiego apis mellifera w tych liniach musi się kisić w niewielkiej puli genetycznej, zmuszającej do chowu wsobnego. Trzeba silić się na specjalne metody unasienniania młodych matek, aby odporność nie zanikała.
Czy wobec tego moje 23 ule dadzą radę? Jestem dość mocno zdeterminowany, żeby próbować i wiem, że sporo ich padnie. Znów trzeba zapytać, czy to gen, czy środowisko jest istotne. Bush i pszczelarze naturalni twierdzą, że najpierw musimy mieć odpowiednie środowisko, a dopiero potem prowadzić selekcję. Być może na etapie dużej komórki te pszczoły muszą paść, a gdyby przeleczyć je ze 3 sezony, to jednak dałyby radę. Czy wobec tego pozwolić im na śmierć? Część z pszczelarzy pisze, że ich pszczoły nawet przez parę lat nie zmniejszyły komórki, pomimo trzymania ich w ulach bez węzy, a nawet w ulach bezramkowych. Sam muszę przyznać, że zmierzyłem niedawno 2 niedokończone plastry, wyciągnięte z ula, które nie będą zimować i po zmierzeniu okazało się, ze mają komórkę 5.4. Moje pszczoły prawie w prawie wszystkich ulach są mniejsze wizualnie (mam porównanie z ulami znajomego) - ale to porównanie "na oko", wiadomo jaka to precyzja pomiaru. Rozmiar komórek, w których się wychowały nie dowodzi, że są mniejsze... Ja ustawiam jednak po 11 ramek w korpusie - osie ramki oddalone są od siebie o 32 mm. Moja pszczoła sprawia wrażenie krótszej. Wygląda jednak na zdrową i w pełni wykształconą. Może część pszczół nie zmniejszy komórki? Może z puli genetycznej trzeba wybierać tylko te matki, których córki zmniejszają komórki, a te, które zostawiają duże trzeba eliminować? A może trzeba pozwolić pszczołom na (częstą?) wymianę matek pochodzących ze środowiska dużej komórki? Na razie wszystkie moje matki (poza jedną, młodą, pochodzącą z rodziny, która sobie nie radzi) zostały wychowane w środowisku dużej komórki - są to bądź matki rojowe, bądź ratunkowe, a także i hodowlane. Może to nie tylko pszczoły muszą się zmienić przez kilka pokoleń, ale i matki?
W tym sezonie zdecydowałem nie leczyć pszczół. W najbliższy weekend, jak pogoda pozwoli, zamierzam zrobić przegląd i ocenić wzrokowo czy warroza występuje masowo. Obecnie jest za późno na jakiekolwiek ruchy hodowlane - pozostaje mi pytanie co zrobię jak zobaczę, że w części uli warroza jest liczna. Czy pozwolić im paść, czy może przeleczyć, żeby wiosną dać im młode matki i nową szansę na przeżycie? Każde leczenie - nawet metodami organicznymi - to wywieranie presji selekcyjnej na warrozę w kierunku odporności i większej zjadliwości...
Pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Dałem sobie 5 lat na eksperymentowanie - w tym okresie stać mnie na straty i nie muszę mieć dochodu z miodu i innych produktów pszczelich (choć niewątpliwie byłby on mile widziany). Jeżeli przez 5 lat będę ponosił nieustanne porażki, lub przez 2 lub 3 kolejne stracę 100% pasieki, postanowiłem zweryfikować nastawienie. Sam nie dam rady. Muszę mieć kogoś, kto będzie mnie wspierał materiałem po wstępnej selekcji lub zdrową pszczołą z naturalnej komórki, gdyby pasieka padła. Na razie stać mnie na zakup nowych rodzin. Jeżeli jednak za każdym razem będę musiał kupić dużą, skażoną chemią pszczołę, to eksperyment nie ma szans powodzenia i racji bytu. Lepiej leczyć i pozwolić pszczołom żyć.
Nie uważam się za człowieka naiwnego, choć może przemawia przeze mnie naiwność zapaleńca, który niedawno "odkrył" pszczoły i jeszcze się nie sparzył. Po prostu wierzę w systemową słuszność metody jaką obrałem i podchodzę do tego z dużym optymizmem.
wtorek, 26 sierpnia 2014
Pszczelarstwo dla leniwych.
W tym poście chcę opisać bardziej szczegółowo koncepcję "lazy beekeeping" (leniwego pszczelarstwa, czy pszczelarstwa dla leniwych) proponowanej przez Michaela Bush'a - http://bushfarms.com/beeslazy.htm. Pozwolę sobie zacząć od przytoczenia paru cytatów, od których Bush zaczął swoją stronę, a które są dla tego tematu wyjątkowo celne. Mam nadzieję, że nie pogniewa się na mnie, za skopiowanie jego myśli... Cytaty przełożyłem na polski osobiście - na pewno są jakieś "oficjalne" ich tłumaczenia, być może lepsze, jednak nie szukałem ich w internecie czy innych źródłach...
"Mistrz osiąga coraz więcej, robiąc coraz mniej, aż w końcu osiąga wszystko nie robiąc nic" - Laozi, autor Daodejing i twórca koncepcji Taoizmu.
"Perfekcja w pszczelarstwie nie polega na mnogości zastosowań, ale na prostocie rozwiązań i eliminacji wszystkiego co nie jest niezbędne" - Brat Adam, "In search of best strains of bees".
"Postęp nie pochodzi od 'rannych ptaszków', ale od tych, którzy szukają łatwiejszych rozwiązań" - Robert Heinlein
"Nie chodzi o codzienne zwiększanie, ale o codzienne zmniejszanie. Odetnij co niepotrzebne" - Bruce Lee
"Co do zasady, im prostszy system, tym wydajniejszy i więcej pracy może być wykonane w tym samym czasie" - Frank Pellet, "Practical Queen Rearing".
W koncepcji pszczelarstwa dla leniwych Michael Bush proponuje następujące rozwiązania, które mają, bądź to zmniejszyć ilość pracy w pasiece, bądź uczynić ją lżejszą, a przez to przyjemniejszą:
1. Górne wylotki.
Argumenty Bush'a za tym rozwiązaniem przytoczyłem w poście "Mój ul jest najlepszy".
2. Stosowanie jednolitej ramki.
Tego rozwiązania nie trzeba tłumaczyć, informacje o zaletach jednolitej ramki w pasiece można znaleźć praktycznie wszędzie. Michael Bush zastosował u siebie ramkę Langstrotha 3/4 (18,5 cm), jako ramkę najbardziej uniwersalną. Ja u siebie chcę stosować głównie ramkę wielkopolską 18 cm, choć z ramki 26 cm pewnie w 100% nie zrezygnuję.
3. Lżejsze korpusy.
Duży korpus z wysoką ramką jest bardzo ciężki. Zastosowanie mniejszego pozwala na lżejszą pracę.
4. Ule leżaki.
Bardzo dobre rozwiązanie dla ludzi starszych lub po prostu słabszych fizycznie, gdyż takie rozwiązanie eliminuje dźwiganie korpusów. W razie potrzeby można zastosować nadstawkę.
5. Używanie ramek bez węzy.
Z własnego doświadczenia wiem ile czasu i pracy zaoszczędziłem w bieżącym sezonie na drutowaniu ramek i wtapianiu węzy. Przy tym rozwiązaniu dodatkowo zaoszczędza się pieniądze na węzie, a chyba najważniejszą kwestią jest pozwolenie pszczołom na budowę naturalnej komórki.
6. Odstąpienie od używania chemii.
Leczenie pszczół i ocena stopnia porażenia rodziny zajmuje sporo czasu. Z własnego doświadczenia wiem, że dla młodych pszczelarzy, prowadzących niewielkie pasieki, jeszcze więcej czasu kosztuje poszukiwanie lepszych metod leczenia. Z tego co zauważyłem jest to jednak chyba najbardziej kontrowersyjna koncepcja w pszczelarstwie XXI wieku.
7. Pozostawienie miodu na zimę.
Podkarmianie pszczół jest bardzo pracochłonne. W bieżącym sezonie, z racji wyjątkowo ubogich zbiorów, bez podkarmiania nie da się zazimować pszczół. Na razie jednak przyjmuję u siebie zasadę, że nawłoć jest w 90% dla pszczół i w 10% dla mnie. Mogę sobie na to pozwolić gdyż nie jest to moje główne źródło utrzymania. W USA stosunek ceny cukru do miodu jest zupełnie inny niż u nas.
8. Naturalna komórka.
Jeżeli prawdą jest co mówi Bush - a na jego słowach opieram wszystkie moje założenia - naturalna komórka pozwoli ustabilizować środowisko ula i z czasem zapomnieć o wszelkich sprawach związanych z warrozą. Jest to też niejako "efekt uboczny" rezygnacji z węzy.
9. Wózki pasieczne.
10. Ule bezramkowe.
Pozwalają zaoszczędzić czas nawet na budowę ramek.
11. Pozostawienie dzikiej zabudowy między korpusami.
Pozostawienie takiej zabudowy ma ponoć pomagać matce w lepszym poruszaniu się między korpusami. Być może pomoże też na łatwiejsze przesunięcie kłębu w okresie zimowli.
12. Zaprzestanie wycinania mateczników rojowych.
O ile zdążyłem się zorientować ten punkt również jest mocno kontrowersyjny, gdyż większość pszczelarzy "boi się" matek rojowych. Według Busha taka metoda zapobiegania rójce jest absolutnie nieskuteczna i może się skończyć co najwyżej osieroceniem rodziny. Gdy takie mateczniki zostaną już zbudowane najlepiej wykorzystać je do zrobienia odkładów. Jako metodę zapobiegania rójce Michael Bush proponuje powiększanie gniazd ("keeping brood nest open" - w tłumaczeniu : trzymanie otwartych gniazd - bez ograniczania matki w czerwieniu), i zapewnienie miejsca do budowy w pustych ramkach (dla większości pszczelarzy byłyby to "ramki pracy") - co najmniej po 3 na korpus.
13. Zaprzestanie walki z pszczołami.
Nie ma sensu przeciwdziałać naturalnemu rozwojowi rodziny. Jeżeli pszczoły podejmują jakieś działania to trudno je od nich odwieźć. Kosztuje to czas i włozoną pracę, a może się skończyć zahamowaniem rozwoju rodziny. Jako przykład można podać budowanie komórki trutowej, czy przeciwdziałanie rójce przez wycinanie mateczników.
14. Zaprzestanie docieplania uli na zimę.
Pszczoły dawały sobie radę od dawna w różnych warunkach. Nikt nie docieplał uli, nie zwężał gniazd czy wylotków, a mimo to pszczoły doskonale zimowały. Na forum trafiłem na temat dotyczący zawężania uliczek między ramkami na zimę i poszerzaniu na lato - w naturze odstępy są stałe, co najwyżej dobudowywane lub ścinane są przez same pszczoły - one jednak wiedzą najlepiej czego potrzebują.
Michael Bush przytacza cytat: "Wiemy, że zimno, nawet dotkliwe zimno, nie szkodzi rodzinom, które są zdrowe. Tak naprawdę zimno wydaje się mieć znacząco dobroczynny wpływ na pszczoły" - Brat Adam, Beekeeping at Buckfast Abbey.
15. Zaprzestanie usuwania propolisu.
Jest to według Bush'a i tak przegrana walka.
16. Zaprzestanie malowania sprzętu i uli.
Według obserwacji niektórych cytowanych przez Bush'a pszczelarzy, pomalowane ule być może wytrzymają dłużej, ale nie na tyle, aby zwróciły się farba i czas pracy. Niewątpliwie pomalowane są jednak bardziej estetyczne (szczególnie póki farba jest nowa i dobrze się trzyma). Ostatnio coraz częściej mówi się o woskowaniu uli drewnianych zamiast malowania.
17. Zaprzestanie zamieniania miejscami korpusów.
Ta metoda ma według niektórych zapobiegać rójce, jednak wg. Busha lepszym rozwiązaniem jest powiększanie gniazda.
18. Odstąpienie od szukania matki.
Przy przeglądzie należy jedynie sprawdzić czy w ulu znajdują się jajka - nawet jeżeli nie będzie matki to zostanie ona wychowana przez pszczoły.
19. Nie czekaj.
Bush sugeruje aby zawsze robić wszystko co trzeba od razu, kiedy ul jest otwarty - np. podawać nową matkę. Pozostawianie tego na późniejszy czas może zwiększyć szansę przyjęcia, ale jedynie niewiele, za to wymaga dodatkowego czasu.
20. Karmienie cukrem kryształem.
Cukier kryształ nie jest najlepszym pokarmem, ale wystarczy by rodzina przetrwała okres głodu. Przy tym rozwiązaniu zaoszczędza się dużo czasu. Bush podaje różne metody dokarmiania - od podkarmiaczek, aż do przesypania cukru przez gniazdo na dennicę (najprostsze i niewymagające żadnego sprzętu). Tej metody jeszcze nie testowałem, ale w razie konieczności dokarmienia w zimie spróbuję podać cukier na powałkę zamiast ciasta.
21. Dzielenie rodziny na pół po korpusie.
Taki podział wykonać można nawet bez wyszukiwania matki. Ważne tylko aby każda część miała jajka lub młode larwy do wychowu matki oraz zapasy pokarmu.
22. Zaprzestanie wymiany matek.
Pszczoły potrafią wymieniać matki kiedy tego potrzebują. Przy naturalnej hodowli, kiedy pozwalamy pszczołom być pszczołami, one doskonale sobie z tym radzą. Jeżeli stale wymieniamy matki pszczołom pozbawiamy je presji selekcyjnej na ten czynnik. Wówczas, po kilku pokoleniach, może się zdarzyć, że pszczoły nie będą właściwie oceniać, że matka przestała być wartościowa i pozwolą tym samym na osłabienie rodziny. Wymiana naturalna matki w rodzinie osłabionej może nie nastąpić na czas (brak jajek i młodych larw po śmierci matki) co może doprowadzić do jej zagłady.
Na swojej pasiece przejąłem wiele z tych założeń. Niektóre wydają mi się cenniejsze niż inne. Systematycznie będę weryfikował te rozwiązania i przystosowywał do mojej gospodarki pasiecznej. Już na pierwszy rzut oka widać jednak, że na kilku z nich można zaoszczędzić bardzo wiele pracy.
"Mistrz osiąga coraz więcej, robiąc coraz mniej, aż w końcu osiąga wszystko nie robiąc nic" - Laozi, autor Daodejing i twórca koncepcji Taoizmu.
"Perfekcja w pszczelarstwie nie polega na mnogości zastosowań, ale na prostocie rozwiązań i eliminacji wszystkiego co nie jest niezbędne" - Brat Adam, "In search of best strains of bees".
"Postęp nie pochodzi od 'rannych ptaszków', ale od tych, którzy szukają łatwiejszych rozwiązań" - Robert Heinlein
"Nie chodzi o codzienne zwiększanie, ale o codzienne zmniejszanie. Odetnij co niepotrzebne" - Bruce Lee
"Co do zasady, im prostszy system, tym wydajniejszy i więcej pracy może być wykonane w tym samym czasie" - Frank Pellet, "Practical Queen Rearing".
W koncepcji pszczelarstwa dla leniwych Michael Bush proponuje następujące rozwiązania, które mają, bądź to zmniejszyć ilość pracy w pasiece, bądź uczynić ją lżejszą, a przez to przyjemniejszą:
1. Górne wylotki.
Argumenty Bush'a za tym rozwiązaniem przytoczyłem w poście "Mój ul jest najlepszy".
2. Stosowanie jednolitej ramki.
Tego rozwiązania nie trzeba tłumaczyć, informacje o zaletach jednolitej ramki w pasiece można znaleźć praktycznie wszędzie. Michael Bush zastosował u siebie ramkę Langstrotha 3/4 (18,5 cm), jako ramkę najbardziej uniwersalną. Ja u siebie chcę stosować głównie ramkę wielkopolską 18 cm, choć z ramki 26 cm pewnie w 100% nie zrezygnuję.
3. Lżejsze korpusy.
Duży korpus z wysoką ramką jest bardzo ciężki. Zastosowanie mniejszego pozwala na lżejszą pracę.
4. Ule leżaki.
Bardzo dobre rozwiązanie dla ludzi starszych lub po prostu słabszych fizycznie, gdyż takie rozwiązanie eliminuje dźwiganie korpusów. W razie potrzeby można zastosować nadstawkę.
5. Używanie ramek bez węzy.
Z własnego doświadczenia wiem ile czasu i pracy zaoszczędziłem w bieżącym sezonie na drutowaniu ramek i wtapianiu węzy. Przy tym rozwiązaniu dodatkowo zaoszczędza się pieniądze na węzie, a chyba najważniejszą kwestią jest pozwolenie pszczołom na budowę naturalnej komórki.
6. Odstąpienie od używania chemii.
Leczenie pszczół i ocena stopnia porażenia rodziny zajmuje sporo czasu. Z własnego doświadczenia wiem, że dla młodych pszczelarzy, prowadzących niewielkie pasieki, jeszcze więcej czasu kosztuje poszukiwanie lepszych metod leczenia. Z tego co zauważyłem jest to jednak chyba najbardziej kontrowersyjna koncepcja w pszczelarstwie XXI wieku.
7. Pozostawienie miodu na zimę.
Podkarmianie pszczół jest bardzo pracochłonne. W bieżącym sezonie, z racji wyjątkowo ubogich zbiorów, bez podkarmiania nie da się zazimować pszczół. Na razie jednak przyjmuję u siebie zasadę, że nawłoć jest w 90% dla pszczół i w 10% dla mnie. Mogę sobie na to pozwolić gdyż nie jest to moje główne źródło utrzymania. W USA stosunek ceny cukru do miodu jest zupełnie inny niż u nas.
8. Naturalna komórka.
Jeżeli prawdą jest co mówi Bush - a na jego słowach opieram wszystkie moje założenia - naturalna komórka pozwoli ustabilizować środowisko ula i z czasem zapomnieć o wszelkich sprawach związanych z warrozą. Jest to też niejako "efekt uboczny" rezygnacji z węzy.
9. Wózki pasieczne.
10. Ule bezramkowe.
Pozwalają zaoszczędzić czas nawet na budowę ramek.
11. Pozostawienie dzikiej zabudowy między korpusami.
Pozostawienie takiej zabudowy ma ponoć pomagać matce w lepszym poruszaniu się między korpusami. Być może pomoże też na łatwiejsze przesunięcie kłębu w okresie zimowli.
12. Zaprzestanie wycinania mateczników rojowych.
O ile zdążyłem się zorientować ten punkt również jest mocno kontrowersyjny, gdyż większość pszczelarzy "boi się" matek rojowych. Według Busha taka metoda zapobiegania rójce jest absolutnie nieskuteczna i może się skończyć co najwyżej osieroceniem rodziny. Gdy takie mateczniki zostaną już zbudowane najlepiej wykorzystać je do zrobienia odkładów. Jako metodę zapobiegania rójce Michael Bush proponuje powiększanie gniazd ("keeping brood nest open" - w tłumaczeniu : trzymanie otwartych gniazd - bez ograniczania matki w czerwieniu), i zapewnienie miejsca do budowy w pustych ramkach (dla większości pszczelarzy byłyby to "ramki pracy") - co najmniej po 3 na korpus.
13. Zaprzestanie walki z pszczołami.
Nie ma sensu przeciwdziałać naturalnemu rozwojowi rodziny. Jeżeli pszczoły podejmują jakieś działania to trudno je od nich odwieźć. Kosztuje to czas i włozoną pracę, a może się skończyć zahamowaniem rozwoju rodziny. Jako przykład można podać budowanie komórki trutowej, czy przeciwdziałanie rójce przez wycinanie mateczników.
14. Zaprzestanie docieplania uli na zimę.
Pszczoły dawały sobie radę od dawna w różnych warunkach. Nikt nie docieplał uli, nie zwężał gniazd czy wylotków, a mimo to pszczoły doskonale zimowały. Na forum trafiłem na temat dotyczący zawężania uliczek między ramkami na zimę i poszerzaniu na lato - w naturze odstępy są stałe, co najwyżej dobudowywane lub ścinane są przez same pszczoły - one jednak wiedzą najlepiej czego potrzebują.
Michael Bush przytacza cytat: "Wiemy, że zimno, nawet dotkliwe zimno, nie szkodzi rodzinom, które są zdrowe. Tak naprawdę zimno wydaje się mieć znacząco dobroczynny wpływ na pszczoły" - Brat Adam, Beekeeping at Buckfast Abbey.
15. Zaprzestanie usuwania propolisu.
Jest to według Bush'a i tak przegrana walka.
16. Zaprzestanie malowania sprzętu i uli.
Według obserwacji niektórych cytowanych przez Bush'a pszczelarzy, pomalowane ule być może wytrzymają dłużej, ale nie na tyle, aby zwróciły się farba i czas pracy. Niewątpliwie pomalowane są jednak bardziej estetyczne (szczególnie póki farba jest nowa i dobrze się trzyma). Ostatnio coraz częściej mówi się o woskowaniu uli drewnianych zamiast malowania.
17. Zaprzestanie zamieniania miejscami korpusów.
Ta metoda ma według niektórych zapobiegać rójce, jednak wg. Busha lepszym rozwiązaniem jest powiększanie gniazda.
18. Odstąpienie od szukania matki.
Przy przeglądzie należy jedynie sprawdzić czy w ulu znajdują się jajka - nawet jeżeli nie będzie matki to zostanie ona wychowana przez pszczoły.
19. Nie czekaj.
Bush sugeruje aby zawsze robić wszystko co trzeba od razu, kiedy ul jest otwarty - np. podawać nową matkę. Pozostawianie tego na późniejszy czas może zwiększyć szansę przyjęcia, ale jedynie niewiele, za to wymaga dodatkowego czasu.
20. Karmienie cukrem kryształem.
Cukier kryształ nie jest najlepszym pokarmem, ale wystarczy by rodzina przetrwała okres głodu. Przy tym rozwiązaniu zaoszczędza się dużo czasu. Bush podaje różne metody dokarmiania - od podkarmiaczek, aż do przesypania cukru przez gniazdo na dennicę (najprostsze i niewymagające żadnego sprzętu). Tej metody jeszcze nie testowałem, ale w razie konieczności dokarmienia w zimie spróbuję podać cukier na powałkę zamiast ciasta.
21. Dzielenie rodziny na pół po korpusie.
Taki podział wykonać można nawet bez wyszukiwania matki. Ważne tylko aby każda część miała jajka lub młode larwy do wychowu matki oraz zapasy pokarmu.
22. Zaprzestanie wymiany matek.
Pszczoły potrafią wymieniać matki kiedy tego potrzebują. Przy naturalnej hodowli, kiedy pozwalamy pszczołom być pszczołami, one doskonale sobie z tym radzą. Jeżeli stale wymieniamy matki pszczołom pozbawiamy je presji selekcyjnej na ten czynnik. Wówczas, po kilku pokoleniach, może się zdarzyć, że pszczoły nie będą właściwie oceniać, że matka przestała być wartościowa i pozwolą tym samym na osłabienie rodziny. Wymiana naturalna matki w rodzinie osłabionej może nie nastąpić na czas (brak jajek i młodych larw po śmierci matki) co może doprowadzić do jej zagłady.
Na swojej pasiece przejąłem wiele z tych założeń. Niektóre wydają mi się cenniejsze niż inne. Systematycznie będę weryfikował te rozwiązania i przystosowywał do mojej gospodarki pasiecznej. Już na pierwszy rzut oka widać jednak, że na kilku z nich można zaoszczędzić bardzo wiele pracy.
poniedziałek, 25 sierpnia 2014
Niech żyją trutnie!
Większość pszczelarzy uważa cały pszczeli męski rodzaj za "darmozjady". Walczą z ilością trutnia w rodzinie, wycinając plastry z komórką trutową, ograniczając tym samym matce możliwość znoszenia niezapłodnionych jaj, z których lęgną się trutnie. Węzę stosuje się między innymi dlatego, aby dać pszczołom rusztowanie pod mniejszą komórkę robotnicy. Pszczoły i tak szukają możliwości do budowy większej komórki trutowej w wolnych miejscach, a nawet budują ją na węzie ignorując podany zarys komórki.
Poniżej przedstawiam argumenty przeciwko walce z trutniami.
1. Osoby, które pozwoliły pszczołom wychowywać trutnie, nie zauważyły istotnego zmniejszenia zbiorów miodu.
Taką opinię słyszałem w filmach Tomka Miodka i Polbarta. Podobną opinię wygłosił Michael Bush. Dla mnie jest to wystarczająco wiarygodne i zamykam temat. Osobiście na początku sezonu miałem jedną rodzinę (w innym poście o niej wspominałem), która budowała niesamowite ilości komórki trutowej i wychowywała niezliczone trutnie. Pomimo tego rodzina wiosną miała zdecydowanie więcej miodu niż inne - to była ilość większa nie o wianuszek na jednej ramce, a co najmniej dwu lub trzykrotność zbiorów innych rodzin. Różne moje decyzje hodowlane (również błędne) nie pozwoliły mi jednak na weryfikację ilości miodu w czasie zbiorów. W przyszłym sezonie wypowiem się na ten temat bardziej szczegółowo.
2. Wbrew obiegowej opinii trutnie muszą mieć jakieś zastosowanie w rodzinie pszczelej.
Nie wierzę, że natura popełnia błędy. Czerw trutowy rozwija się dłużej niż robotnic i jest od nich większy. W czasie rozwoju spożywa więcej pokarmu. Do tego mija wiele dni zanim trutnie wylecą na loty godowe. Według obiegowej opinii, w tym czasie trutnie tylko siedzą na plastrach i przejadają zapasy zgromadzone przez robotnice. Brzmi to jak jakiś koszmarny błąd natury. Należałoby sobie zadać wiele pytań:
- dlaczego jest ich tak wiele? Przecież wielu z tych dzielnych mężów nie dostąpi zaszczytu kopulacji z królową. - odpowiedź jest jasna: im więcej trutni tym większa szansa przekazania genów matki pszczelej.
- dlaczego są takie duże? przecież samce wielu owadów są mniejsze niż samice, a to pozwoliłoby zaoszczędzić pokarm. - u części gatunków większy samiec jest atrakcyjniejszy dla samicy i takie są też wybierane. Ewolucja wykształciła dwie główne strategie - samce są bądź duże i silne, bądź małe, szybkie i sprytne. Skoro truteń nie ma innego zastosowania, to czemu pszczoły nie wykształciły tej drugiej strategii, oszczędzając cenny miód i pyłek? Czyżby gatunek miał się tak dobrze, że stać go było na marnotrawstwo?
- dlaczego rozwój trutnia trwa tak długo? przecież jeżeli jedynym zadaniem trutnia byłaby kopulacja to trutnie rozwijałyby się krócej, a niedługo po opuszczeniu komórki byłyby zdolne do lotów i kopulacji. - Matka pszczela rozwija się krócej niż truteń, praktycznie od razu po wygryzieniu jest zdolna do lotów godowych i po kilku dniach już może składać jaja. Jest też podobnej wielkości. Wydaje się więc organizmem wielokrotnie bardziej skomplikowanym niż truteń. Dlaczego więc "darmozjad" siedzi w komórce 8 dni dłużej, a później wiele dni w ulu i ani myśli wylecieć na lot godowy? Tu musi kryć się odpowiedź na pytanie o "zastosowanie trutnia" w rodzinie pszczelej - w tym czasie truteń wypełnia jakąś tajną misję... Jestem przekonany, że gdyby zadaniem trutni była jedynie kopulacja to rozwijałby się 10 - 12 dni, a po maksymalnie 2 czy 3 dniach wylatywałby na lot godowy.
Jeszcze raz powiem: natura nie popełnia błędów. Dowcipni zwolennicy psów twierdzą, że istnienie gatunku felis catus (kot domowy) jest dowodem na tezę przeciwną. Ja jednak pozostanę przy wierze w celowość działania ewolucji. Truteń ma jakieś zastosowanie w rodzinie pszczelej, choć nie jest niezbędny do jej bieżącej egzystencji. Zetknąłem się z tezą - dla mnie dość wiarygodną - że trutnie przebywając w ulu wygrzewają czerw i dzięki temu mogą odciążyć robotnice, które wykonują inne prace i szybciej opuszczają ul jako zbieraczki. Być może robią jeszcze coś innego?
3. Mając dobre pszczoły zapewniamy sobie przeniesienie żądanych cech na inne rodziny.
Uznaję, że każdy trzyma takie rodziny jakie uważa za cenne. Jeżeli rodzina jest agresywna to pszczelarz powinien wymienić matkę, a nie wycinać czerw trutowy. Podobnie w przypadku rodziny nieprzystosowanej do współistnienia z warrozą. Nie powinno więc być niezgodne z interesem pszczelarzy, aby dobre trutnie latały w okolicy.
Dla mnie pozostaje jednak pewna korzyść z walki pszczelarzy z trutniami - otóż jest większa szansa, że to moje trutnie unasiennią moje matki (przynajmniej w jakiejś sporej części). A jeżeli to moje trutnie będą selekcjonowane na odporność na warrozę to istnieje większe prawdopodobieństwo, że potomstwo moich matek będzie lepiej przystosowane do współistnienia z roztoczem.
4. Wycinanie czerwiu trutowego jest pewnego rodzaju stresem dla rodziny pszczelej.
Pszczoły budują komórki trutowe gdyż tak nakazuje im instynkt - potrzebują do czegoś trutni więc chcą je mieć. Jeżeli im nie pozwalamy, nieustannie niszcząc ich pracę to one wciąż próbują i próbują. Aż do skutku (albo do pewnego okresu w sezonie, kiedy potrzeba mija). Zamiast więc nasycić instynktowną potrzebę rodziny nieustannie z nią walczymy. To powoduje pewnego rodzaju stres w rodzinie. Według Michaela Bush'a walka z potrzebami rodziny nie tylko jest niepotrzebną pracą, ale powoduje, że pszczoły są niespokojne (nie mówię tu o agresywności) i gorzej pracują. W moich ulach wiosną pszczoły wychowały tyle trutni ile chciały, a później budowały już głównie komórki robotnic. Poza tym matka nie zaczerwiała komórek trutowych, gdy rodzina już nie potrzebowała trutni. Te komórki zostawały puste - w lepszym sezonie zapewne byłby w nich miód...
5. Wycinanie czerwiu trutowego zajmuje czas pszczelarza.
Wycinanie czerwiu trutowego jest według mnie niepotrzebną pracą. Komórki trutowe absolutnie nikomu nie przeszkadzają. Na pewnym etapie sezonu można niepotrzebny plaster z większością komórki trutowej usunąć w całości.
Niektórzy pszczelarze stosują tzw. ramkę pracy do walki z warrozą. Roztocze woli komórkę trutową gdyż jest większa, a czerw trutowy dłużej się rozwija, co jest zgodne z naturalnym cyklem rozwojowym Varroa. Jeżeli ktoś przyjął tą metodę walki z roztoczem to przynajmniej praca ta jest celowa.
Swoją drogą ciekawe, czy wycinanie ramki pracy stanie się kiedyś na tyle silnym czynnikiem presji selekcyjnej na warrozę, że roztocze chętniej przebywać będzie na czerwiu robotnic. To byłby zły czas dla pszczelarstwa.
Według moich wyobrażeń i wiedzy, warroza jest bardziej szkodliwa dla czerwiu, niż dla w pełni wykształconej pszczoły. Jeżeli więc, mając czerw trutowy, mogę dodatkowo oszczędzić moim rozwijającym się robotnicom wątpliwej przyjemności bycia obiadem dla roztocza, to chętnie na to przystanę.
Niektórzy pszczelarze mówią, że trutnie w ulu są jak kogut w kurniku. Muszą być, żeby pszczoły pracowały. Budowa komórek trutowych może być objawem słabości, bądź starości matki, a także jednym z pierwszych symptomów nadchodzącej rójki. Jest jednak czymś absolutnie naturalnym w rodzinie pszczelej. Trzeba się tylko nauczyć odpowiednio odczytywać sygnały pszczół i właściwie je wykorzystywać. Wtedy trutnie mogą być pomocne dla nas. Ja moim podopiecznym pozwolę mieć tyle trutni ile potrzebują. Skoro chcą mieć trutnie, niech je mają!
Pozdrawiam miłośników trutni.
Poniżej przedstawiam argumenty przeciwko walce z trutniami.
1. Osoby, które pozwoliły pszczołom wychowywać trutnie, nie zauważyły istotnego zmniejszenia zbiorów miodu.
Taką opinię słyszałem w filmach Tomka Miodka i Polbarta. Podobną opinię wygłosił Michael Bush. Dla mnie jest to wystarczająco wiarygodne i zamykam temat. Osobiście na początku sezonu miałem jedną rodzinę (w innym poście o niej wspominałem), która budowała niesamowite ilości komórki trutowej i wychowywała niezliczone trutnie. Pomimo tego rodzina wiosną miała zdecydowanie więcej miodu niż inne - to była ilość większa nie o wianuszek na jednej ramce, a co najmniej dwu lub trzykrotność zbiorów innych rodzin. Różne moje decyzje hodowlane (również błędne) nie pozwoliły mi jednak na weryfikację ilości miodu w czasie zbiorów. W przyszłym sezonie wypowiem się na ten temat bardziej szczegółowo.
2. Wbrew obiegowej opinii trutnie muszą mieć jakieś zastosowanie w rodzinie pszczelej.
Nie wierzę, że natura popełnia błędy. Czerw trutowy rozwija się dłużej niż robotnic i jest od nich większy. W czasie rozwoju spożywa więcej pokarmu. Do tego mija wiele dni zanim trutnie wylecą na loty godowe. Według obiegowej opinii, w tym czasie trutnie tylko siedzą na plastrach i przejadają zapasy zgromadzone przez robotnice. Brzmi to jak jakiś koszmarny błąd natury. Należałoby sobie zadać wiele pytań:
- dlaczego jest ich tak wiele? Przecież wielu z tych dzielnych mężów nie dostąpi zaszczytu kopulacji z królową. - odpowiedź jest jasna: im więcej trutni tym większa szansa przekazania genów matki pszczelej.
- dlaczego są takie duże? przecież samce wielu owadów są mniejsze niż samice, a to pozwoliłoby zaoszczędzić pokarm. - u części gatunków większy samiec jest atrakcyjniejszy dla samicy i takie są też wybierane. Ewolucja wykształciła dwie główne strategie - samce są bądź duże i silne, bądź małe, szybkie i sprytne. Skoro truteń nie ma innego zastosowania, to czemu pszczoły nie wykształciły tej drugiej strategii, oszczędzając cenny miód i pyłek? Czyżby gatunek miał się tak dobrze, że stać go było na marnotrawstwo?
- dlaczego rozwój trutnia trwa tak długo? przecież jeżeli jedynym zadaniem trutnia byłaby kopulacja to trutnie rozwijałyby się krócej, a niedługo po opuszczeniu komórki byłyby zdolne do lotów i kopulacji. - Matka pszczela rozwija się krócej niż truteń, praktycznie od razu po wygryzieniu jest zdolna do lotów godowych i po kilku dniach już może składać jaja. Jest też podobnej wielkości. Wydaje się więc organizmem wielokrotnie bardziej skomplikowanym niż truteń. Dlaczego więc "darmozjad" siedzi w komórce 8 dni dłużej, a później wiele dni w ulu i ani myśli wylecieć na lot godowy? Tu musi kryć się odpowiedź na pytanie o "zastosowanie trutnia" w rodzinie pszczelej - w tym czasie truteń wypełnia jakąś tajną misję... Jestem przekonany, że gdyby zadaniem trutni była jedynie kopulacja to rozwijałby się 10 - 12 dni, a po maksymalnie 2 czy 3 dniach wylatywałby na lot godowy.
Jeszcze raz powiem: natura nie popełnia błędów. Dowcipni zwolennicy psów twierdzą, że istnienie gatunku felis catus (kot domowy) jest dowodem na tezę przeciwną. Ja jednak pozostanę przy wierze w celowość działania ewolucji. Truteń ma jakieś zastosowanie w rodzinie pszczelej, choć nie jest niezbędny do jej bieżącej egzystencji. Zetknąłem się z tezą - dla mnie dość wiarygodną - że trutnie przebywając w ulu wygrzewają czerw i dzięki temu mogą odciążyć robotnice, które wykonują inne prace i szybciej opuszczają ul jako zbieraczki. Być może robią jeszcze coś innego?
3. Mając dobre pszczoły zapewniamy sobie przeniesienie żądanych cech na inne rodziny.
Uznaję, że każdy trzyma takie rodziny jakie uważa za cenne. Jeżeli rodzina jest agresywna to pszczelarz powinien wymienić matkę, a nie wycinać czerw trutowy. Podobnie w przypadku rodziny nieprzystosowanej do współistnienia z warrozą. Nie powinno więc być niezgodne z interesem pszczelarzy, aby dobre trutnie latały w okolicy.
Dla mnie pozostaje jednak pewna korzyść z walki pszczelarzy z trutniami - otóż jest większa szansa, że to moje trutnie unasiennią moje matki (przynajmniej w jakiejś sporej części). A jeżeli to moje trutnie będą selekcjonowane na odporność na warrozę to istnieje większe prawdopodobieństwo, że potomstwo moich matek będzie lepiej przystosowane do współistnienia z roztoczem.
4. Wycinanie czerwiu trutowego jest pewnego rodzaju stresem dla rodziny pszczelej.
Pszczoły budują komórki trutowe gdyż tak nakazuje im instynkt - potrzebują do czegoś trutni więc chcą je mieć. Jeżeli im nie pozwalamy, nieustannie niszcząc ich pracę to one wciąż próbują i próbują. Aż do skutku (albo do pewnego okresu w sezonie, kiedy potrzeba mija). Zamiast więc nasycić instynktowną potrzebę rodziny nieustannie z nią walczymy. To powoduje pewnego rodzaju stres w rodzinie. Według Michaela Bush'a walka z potrzebami rodziny nie tylko jest niepotrzebną pracą, ale powoduje, że pszczoły są niespokojne (nie mówię tu o agresywności) i gorzej pracują. W moich ulach wiosną pszczoły wychowały tyle trutni ile chciały, a później budowały już głównie komórki robotnic. Poza tym matka nie zaczerwiała komórek trutowych, gdy rodzina już nie potrzebowała trutni. Te komórki zostawały puste - w lepszym sezonie zapewne byłby w nich miód...
5. Wycinanie czerwiu trutowego zajmuje czas pszczelarza.
Wycinanie czerwiu trutowego jest według mnie niepotrzebną pracą. Komórki trutowe absolutnie nikomu nie przeszkadzają. Na pewnym etapie sezonu można niepotrzebny plaster z większością komórki trutowej usunąć w całości.
Niektórzy pszczelarze stosują tzw. ramkę pracy do walki z warrozą. Roztocze woli komórkę trutową gdyż jest większa, a czerw trutowy dłużej się rozwija, co jest zgodne z naturalnym cyklem rozwojowym Varroa. Jeżeli ktoś przyjął tą metodę walki z roztoczem to przynajmniej praca ta jest celowa.
Swoją drogą ciekawe, czy wycinanie ramki pracy stanie się kiedyś na tyle silnym czynnikiem presji selekcyjnej na warrozę, że roztocze chętniej przebywać będzie na czerwiu robotnic. To byłby zły czas dla pszczelarstwa.
Według moich wyobrażeń i wiedzy, warroza jest bardziej szkodliwa dla czerwiu, niż dla w pełni wykształconej pszczoły. Jeżeli więc, mając czerw trutowy, mogę dodatkowo oszczędzić moim rozwijającym się robotnicom wątpliwej przyjemności bycia obiadem dla roztocza, to chętnie na to przystanę.
Niektórzy pszczelarze mówią, że trutnie w ulu są jak kogut w kurniku. Muszą być, żeby pszczoły pracowały. Budowa komórek trutowych może być objawem słabości, bądź starości matki, a także jednym z pierwszych symptomów nadchodzącej rójki. Jest jednak czymś absolutnie naturalnym w rodzinie pszczelej. Trzeba się tylko nauczyć odpowiednio odczytywać sygnały pszczół i właściwie je wykorzystywać. Wtedy trutnie mogą być pomocne dla nas. Ja moim podopiecznym pozwolę mieć tyle trutni ile potrzebują. Skoro chcą mieć trutnie, niech je mają!
Pozdrawiam miłośników trutni.
CHWD...V, czyli nie tędy droga.
W zeszłym roku czytałem wpisy na forach jako prawdy objawione, głoszone przez kolegów o większej wiedzy i doświadczeniu. Dziś uważam, że potrafię zweryfikować sporo rad. Absolutnie nie roszczę sobie praw do uznania się za pszczelego omnibusa, jednak myślę że potrafię rozróżnić dobrą i cenną wskazówkę od mniej wartościowej. Doświadczenia wciąż mam jak na lekarstwo, choć ten rok niezmiernie dużo mnie nauczył. Wiosną trochę pogniewałem się na fora internetowe. Po pierwsze znalazłem cenniejsze źródło wiedzy i doświadczeń, a po drugie zdenerwowało mnie podejście niektórych pszczelarzy, którzy niejednokrotnie wymianę zdań na forach zbliżają do poziomu politycznej pyskówki. Czy to musi budzić aż tak wiele negatywnych emocji?
To tylko mała dygresja na wstępie, bo wpis został zainspirowany chyba najbardziej kontrowersyjnymi tematami z forów internetowych, czyli opisującymi metody walki z roztoczem Varroa. Michael Bush brak leczenia warrozy uważa za jedną z podstaw koncepcji lazy beekeeping. Trzeba mu przyznać rację, widząc ile zaangażowania pszczelarze wkładają w leczenie pszczół. Bez warrozy prawdopodobnie każdy mógłby prowadzić o 1/3 większą pasiekę, przy tej samej ilości włożonej pracy. Widząc natomiast te emocje, oceniam, że zdrowsze byłyby nie tylko pszczoły, ale przede wszystkim pszczelarze. Cóż, mamy jednak takie, a nie inne realia. Warroza jest i będzie. Pszczoły też sobie poradzą, niezależnie od tego czy poradzi sobie pszczelarstwo komercyjne czy hobbystyczne.
Ponownie zastrzegam, że daleko mi nawet do drobnych zwycięstw. Przyjąłem, że nie wcześniej niż po 4 - 5 sezonach będzie można mówić o sukcesie (choćby czątkowym). Jest więc wiele czasu na poniesienie porażki. Chińskie przysłowie mówi jednak, że nawet najdłuższą podróż trzeba zacząć od pierwszego kroku. A ten, mam nadzieję, mam już za sobą.
Od razu też muszę zastrzec, że nie spodziewam się 100% przeżywalności rodzin (biorąc pod uwagę jedynie czynnik warrozy), z racji realiów mojego otoczenia. Sąsiaduję z kilkoma pasiekami w zasięgu lotu pszczoły i zapewne niejeden "nieprzystosowany" truteń zajrzy do moich młodych matek. Przeżywalność na poziomie 80 % będę uważał za sukces, a straty 20% rocznie powinienem dać radę odrobić i wkalkulować je w pasieczną rutynę. Te założenia, w świetle licznych sukcesów pszczelarstwa naturalnego ogłoszonych w internecie, uważam za realne, po kilkuletniej selekcji pszczoły.
Wracając do warrozy. Niektórzy pszczelarze piszą o swoich metodach walki z roztoczem - metody te są różne i każda zapewne jest w pewnych granicach skuteczna. Jeżeli ktoś pisze natomiast, że leczy dwukrotnie, wiosną i jesienią, a ponadto przeprowadza różne zabiegi przeciwko warrozie w ciągu roku (ramka pracy, olejki itp), a pomimo tego zawsze późnym latem ma 5 - 10 tysięcy sztuk warrozy w ulu, to dla mnie wniosek jest oczywisty: nie tędy droga. Jakie są jednak przyczyny takiej sytuacji? Nie wierzę, że zabiegi prowadzone są całkowicie niewłaściwie i nie wierzę też w wyjątkową odporność warrozy na wszelkie próby jej likwidacji (choć prawidła ewolucji nakazują wierzyć, że jest w tym coraz lepsza). Czy winne są same pszczoły? Nie sądzę. A może raczej nie ma jednej przyczyny, a wszystkie odpowiedzialne są po trochę.
Gen czy środowisko?
Od samego początku mojego zainteresowania pszczelarstwem trafiałem na informacje dotyczące poszukiwania "genu odporności na warrozę". Czy taki gen, a pewnie raczej zespół genów, istnieje? Być może tak. Pytanie tylko co oznacza "genetyczna" odporność na warrozę i czy taki gen jest niezbędny do przeżycia pszczoły. Wielu hodowców od lat próbuje uzyskać pszczoły odporne na warrozę. Niedawno przeczytałem sprawozdanie z takiej próby, przeprowadzonej przez fińskiego pszczelarza. Link do tegoż opisu znalazłem na Forum Miodka w "zapomnianym przez Boga i Historię" dziale "Bio pszczelarz". Pszczelarz prowadził wieloletnią selekcję na bazie pszczoły Primorskiej, która ponoć ma lepszą naturalną odporność na pasożyta. Być może z racji miejsca pochodzenia tej pszczoły, w zamierzchłych czasach zetknęła się z warrozą lub jej protoplastą i dlatego można uznać, że pszczoła ta jest po "wstępnej selekcji". Opisywana selekcja w zasadzie zakończyła się względnym sukcesem (kosztem miodności i dynamiki rozwoju - te cechy pozostają do dalszej selekcji na materiale wyhodowanym), jednak, przy wprowadzeniu tej pszczoły na pasieki, odporność zanika najdalej w ciągu kilku pokoleń, z racji unasienniania trutniami "nieodpornymi".
Warroza w naszych ulach znalazła doskonałe środowisko do rozwoju. Roztocze zaraziło pszczołę miodną wraz z przewożeniem matek i pszczół w odległe krańce świata i praktycznie nie napotkało żadnego oporu (niczym królik, który trafił do Australii niszcząc - a raczej zmieniając - tamten ekosystem). Obecnie Varroa ma się lepiej na pszczole miodnej niż na dzikim gatunku pszczoły na jakim ewoluowało (choć z drugiej strony czy zabicie gospodarza jest sukcesem pasożyta i świadczy o jego dobrobycie?). Pszczoła miodna zdaje się być nieodporna na roztocze, a według Michaela Busha i innych pszczelarzy nie leczących, my pszczelarze bardzo jej "pomagamy" aby nie uzyskała odporności. Trafiłem kiedyś na wykłady pszczelarza amerykańskiego prowadzącego pasiekę na ulach bezramkowych typu kenijskiego, którego pszczoły uzyskały "odporność" na warrozę. Twierdził on, że otrzymał jako wynagrodzenie za pracę, pasiekę liczącą 200 uli, w których warroza aż kipiała. Przeleczył pasiekę raz kwasami, a następnie zostawił ule same sobie. Przeżyło ledwie 6 rodzin (3 %), które stały się podstawą jego przyszłego biznesu pszczelarskiego.
Czy jednak musimy mieć pszczoły odporne genetycznie (cokolwiek to znaczy) na pasożyta, aby przeżywały? Według mnie nie. Organizm przeżywa w danym środowisku jeżeli jest do niego przystosowany. Aby żyć trzeba mieć przystosowane geny do niszy biologicznej zajmowanej w ekosystemie. Dlatego też, pomimo braku odporności w genomie homo sapiens na wirusa ebolę, nie boję się o nasz gatunek. Pewnie grubo ponad 90% ludzi żyje poza zasięgiem eboli. Nawet jeśli wirus zostanie przywleczony do Polski, ognisko choroby szybko wygaśnie, gdyż wirus zdecydowanie nie poradzi sobie w naszym klimacie. Warroza ma się jednak bardzo dobrze w ulu. Lepiej niż ebola w klimacie umiarkowanym. Obserwacje pszczelarzy naturalnych wskazują jednak, że w czystym środowisku małej komórki warroza ma się gorzej, a pszczoła lepiej. Nie twierdzę, że każda pszczoła da sobie radę. Osobiście liczę się ze stratami w wysokości 60 - 70 % na przestrzeni 2 - 3 sezonów i dalszymi stratami w kolejnych latach. Chciałbym jednak rokrocznie odbudować maksymalny stan i poszerzać pulę do eliminacji. Przeżywalność 3% u amerykańskiego hodowcy wynikała według mnie z braku pomocy dla pszczół w okresie przejściowym. A ja takiej pomocy (opisywanej gdzie indziej) zamierzam udzielać. Wielu polskich pszczelarzy - nawet tych, którzy nie zamierzają porzucić leczenia i komórki 5.4 - pisze, że niektóre pszczoły czyszczą się z warrozy w pewnym zakresie. Jeżeli więc stworzymy w ulach środowisko sprzyjające pszczołom i podejmiemy pewną selekcję, to wierzę, że da się zaprzestać leczenia. Środowisko małej komórki wywiera presję na warrozę, której nie wywiera środowisko dużej komórki. Zróbmy więc wszystko, żeby przenieść presję środowiska z pszczoły na roztocze i sukces jest gwarantowany. Pytanie wówczas jest nie czy, ale kiedy i przy jakiej grupie padłych pszczół. A roztocze i tak gdzieś przetrwa, naturalna komórka jej nie wyeliminuje, niemniej jednak wywrze presję umożliwiającą trzymanie warrozy pod kontrolą przez same mieszkanki ula. Michael Bush mówi, że to nie liczba roztoczy ("varroa count") się liczy, a przeżywalność rodzin. I z tym nie można się nie zgodzić. W sieci trafiałem na informacje, że pszczoły same potrafiły ograniczyć porażenie warrozą z 20% do 4%. Znajdowałem informacje, że przeżywały z kilkoma tysiącami współistniejącej w ulu warrozy, z drugiej strony takie, że kilkaset czy 1000 sztuk potrafiło zlikwidować rodzinę...
A co tak naprawdę działa? To znaczy czemu niektóre pszczoły przeżywają, a inne nie? To zbyt skomplikowana sprawa by jednoznacznie ją rozstrzygnąć, gdyż zmiennych jest zbyt wiele. Niezależnie od tego jaką metodę wybierzemy zawsze i tak stosunkowo duża pula nam się osypie - nawet na "małej" lub "naturalnej" komórce ginie w pierwszej fazie około (lub ponad) 90% stanu pasieki. Do tego mamy sporo sukcesów pszczelarzy, którym udało się osiągnąć efekt przeżywalności bez leczenia na węzie 5.4 lub 5.3. Więc sama komórka to też nie gwarancja sukcesu (choć wszlekie informacje wskazują, że jest bardzo pomocna). Myślę, że po prostu każdy musi znaleźć swoją pszczołę - taką, która będzie radziła sobie w warunkach w jakich gospodarzy. Przy odpowiednio długim czasie i odpowiednio szerokiej puli genetycznej wierzę, że każdy byłby w stanie taką pszczołę znaleźć.
Wracając do pszczół, które hodują na sobie 10 tysięcy roztocza. Uważam, że jeżeli nie zmienimy środowiska tej pszczole, to niestety zasługuje ona na bycie ofiarą selekcji. W mojej ocenie nawet rekordowe zbiory miodu nie uzasadniają trzymania tej matki. Historia nowożytnego pszczelarstwa udowadnia, że łatwiej wyselekcjonować miodność niż odporność na choroby. Ponadto, jakby na to nie patrzeć, cecha miodności jest niewątpliwie bardziej "stopniowalna" niż cecha przeżywalności... Poza tym energia jaką włożymy w kontrolę warrozy, nieustanne przeglądy i leczenie, pewnie pozwoli nam na prowadzenie w zamian 2 rodzin, a przynajmniej na zaoszczędzenie trochę czasu i użycie mniej chemii. Uważam, że dla dobra wszystkich pszczelarzy prowadzących okoliczne pasieki taką pszczołę należy wyeliminować. Nie dlatego, że będzie zarażać inne pszczoły roztoczem, a dlatego, że będzie przekazywać nieprzystosowane geny. Drugim rozwiązaniem jest zmiana środowiska dla tej rodziny. Do tego, w którym żyje ewidentnie nie jest przystosowana - a o tym niezbicie świadczy ilość warrozy. Może w innym środowisku poradzi sobie lepiej?
Jeżeli wszyscy pszczelarze ograniczyliby leczenie do 1 razu w sezonie i rocznie eliminowaliby ze swoich pasiek 15 - 20 % najgorzej radzących sobie z warrozą matek (lub pozwolili naturze na ich eliminację), to za kilkadziesiąt lat problem warrozy w ogóle przestałby istnieć. Niestety pszczelarze, widząc roztocza, leczą pszczoły kilka razy w roku zapewniając wszystkim wokół nieprzystosowane do warrozy geny i coraz bardziej zjadliwego pasożyta. Za swój sukces poczytują utrzymanie przy życiu rodziny, która wymaga nieustannych interwencji i chwalą się tym wszem i wobec. A tymczasem nie jest to sukces - ja widzę to jako porażkę nas wszystkich, gdyż geny tej pszczoły będą obecne wśród nas dłużej... Sukces pszczelarza staje się porażką pszczelarstwa.
To tylko mała dygresja na wstępie, bo wpis został zainspirowany chyba najbardziej kontrowersyjnymi tematami z forów internetowych, czyli opisującymi metody walki z roztoczem Varroa. Michael Bush brak leczenia warrozy uważa za jedną z podstaw koncepcji lazy beekeeping. Trzeba mu przyznać rację, widząc ile zaangażowania pszczelarze wkładają w leczenie pszczół. Bez warrozy prawdopodobnie każdy mógłby prowadzić o 1/3 większą pasiekę, przy tej samej ilości włożonej pracy. Widząc natomiast te emocje, oceniam, że zdrowsze byłyby nie tylko pszczoły, ale przede wszystkim pszczelarze. Cóż, mamy jednak takie, a nie inne realia. Warroza jest i będzie. Pszczoły też sobie poradzą, niezależnie od tego czy poradzi sobie pszczelarstwo komercyjne czy hobbystyczne.
Ponownie zastrzegam, że daleko mi nawet do drobnych zwycięstw. Przyjąłem, że nie wcześniej niż po 4 - 5 sezonach będzie można mówić o sukcesie (choćby czątkowym). Jest więc wiele czasu na poniesienie porażki. Chińskie przysłowie mówi jednak, że nawet najdłuższą podróż trzeba zacząć od pierwszego kroku. A ten, mam nadzieję, mam już za sobą.
Od razu też muszę zastrzec, że nie spodziewam się 100% przeżywalności rodzin (biorąc pod uwagę jedynie czynnik warrozy), z racji realiów mojego otoczenia. Sąsiaduję z kilkoma pasiekami w zasięgu lotu pszczoły i zapewne niejeden "nieprzystosowany" truteń zajrzy do moich młodych matek. Przeżywalność na poziomie 80 % będę uważał za sukces, a straty 20% rocznie powinienem dać radę odrobić i wkalkulować je w pasieczną rutynę. Te założenia, w świetle licznych sukcesów pszczelarstwa naturalnego ogłoszonych w internecie, uważam za realne, po kilkuletniej selekcji pszczoły.
Wracając do warrozy. Niektórzy pszczelarze piszą o swoich metodach walki z roztoczem - metody te są różne i każda zapewne jest w pewnych granicach skuteczna. Jeżeli ktoś pisze natomiast, że leczy dwukrotnie, wiosną i jesienią, a ponadto przeprowadza różne zabiegi przeciwko warrozie w ciągu roku (ramka pracy, olejki itp), a pomimo tego zawsze późnym latem ma 5 - 10 tysięcy sztuk warrozy w ulu, to dla mnie wniosek jest oczywisty: nie tędy droga. Jakie są jednak przyczyny takiej sytuacji? Nie wierzę, że zabiegi prowadzone są całkowicie niewłaściwie i nie wierzę też w wyjątkową odporność warrozy na wszelkie próby jej likwidacji (choć prawidła ewolucji nakazują wierzyć, że jest w tym coraz lepsza). Czy winne są same pszczoły? Nie sądzę. A może raczej nie ma jednej przyczyny, a wszystkie odpowiedzialne są po trochę.
Gen czy środowisko?
Od samego początku mojego zainteresowania pszczelarstwem trafiałem na informacje dotyczące poszukiwania "genu odporności na warrozę". Czy taki gen, a pewnie raczej zespół genów, istnieje? Być może tak. Pytanie tylko co oznacza "genetyczna" odporność na warrozę i czy taki gen jest niezbędny do przeżycia pszczoły. Wielu hodowców od lat próbuje uzyskać pszczoły odporne na warrozę. Niedawno przeczytałem sprawozdanie z takiej próby, przeprowadzonej przez fińskiego pszczelarza. Link do tegoż opisu znalazłem na Forum Miodka w "zapomnianym przez Boga i Historię" dziale "Bio pszczelarz". Pszczelarz prowadził wieloletnią selekcję na bazie pszczoły Primorskiej, która ponoć ma lepszą naturalną odporność na pasożyta. Być może z racji miejsca pochodzenia tej pszczoły, w zamierzchłych czasach zetknęła się z warrozą lub jej protoplastą i dlatego można uznać, że pszczoła ta jest po "wstępnej selekcji". Opisywana selekcja w zasadzie zakończyła się względnym sukcesem (kosztem miodności i dynamiki rozwoju - te cechy pozostają do dalszej selekcji na materiale wyhodowanym), jednak, przy wprowadzeniu tej pszczoły na pasieki, odporność zanika najdalej w ciągu kilku pokoleń, z racji unasienniania trutniami "nieodpornymi".
Warroza w naszych ulach znalazła doskonałe środowisko do rozwoju. Roztocze zaraziło pszczołę miodną wraz z przewożeniem matek i pszczół w odległe krańce świata i praktycznie nie napotkało żadnego oporu (niczym królik, który trafił do Australii niszcząc - a raczej zmieniając - tamten ekosystem). Obecnie Varroa ma się lepiej na pszczole miodnej niż na dzikim gatunku pszczoły na jakim ewoluowało (choć z drugiej strony czy zabicie gospodarza jest sukcesem pasożyta i świadczy o jego dobrobycie?). Pszczoła miodna zdaje się być nieodporna na roztocze, a według Michaela Busha i innych pszczelarzy nie leczących, my pszczelarze bardzo jej "pomagamy" aby nie uzyskała odporności. Trafiłem kiedyś na wykłady pszczelarza amerykańskiego prowadzącego pasiekę na ulach bezramkowych typu kenijskiego, którego pszczoły uzyskały "odporność" na warrozę. Twierdził on, że otrzymał jako wynagrodzenie za pracę, pasiekę liczącą 200 uli, w których warroza aż kipiała. Przeleczył pasiekę raz kwasami, a następnie zostawił ule same sobie. Przeżyło ledwie 6 rodzin (3 %), które stały się podstawą jego przyszłego biznesu pszczelarskiego.
Czy jednak musimy mieć pszczoły odporne genetycznie (cokolwiek to znaczy) na pasożyta, aby przeżywały? Według mnie nie. Organizm przeżywa w danym środowisku jeżeli jest do niego przystosowany. Aby żyć trzeba mieć przystosowane geny do niszy biologicznej zajmowanej w ekosystemie. Dlatego też, pomimo braku odporności w genomie homo sapiens na wirusa ebolę, nie boję się o nasz gatunek. Pewnie grubo ponad 90% ludzi żyje poza zasięgiem eboli. Nawet jeśli wirus zostanie przywleczony do Polski, ognisko choroby szybko wygaśnie, gdyż wirus zdecydowanie nie poradzi sobie w naszym klimacie. Warroza ma się jednak bardzo dobrze w ulu. Lepiej niż ebola w klimacie umiarkowanym. Obserwacje pszczelarzy naturalnych wskazują jednak, że w czystym środowisku małej komórki warroza ma się gorzej, a pszczoła lepiej. Nie twierdzę, że każda pszczoła da sobie radę. Osobiście liczę się ze stratami w wysokości 60 - 70 % na przestrzeni 2 - 3 sezonów i dalszymi stratami w kolejnych latach. Chciałbym jednak rokrocznie odbudować maksymalny stan i poszerzać pulę do eliminacji. Przeżywalność 3% u amerykańskiego hodowcy wynikała według mnie z braku pomocy dla pszczół w okresie przejściowym. A ja takiej pomocy (opisywanej gdzie indziej) zamierzam udzielać. Wielu polskich pszczelarzy - nawet tych, którzy nie zamierzają porzucić leczenia i komórki 5.4 - pisze, że niektóre pszczoły czyszczą się z warrozy w pewnym zakresie. Jeżeli więc stworzymy w ulach środowisko sprzyjające pszczołom i podejmiemy pewną selekcję, to wierzę, że da się zaprzestać leczenia. Środowisko małej komórki wywiera presję na warrozę, której nie wywiera środowisko dużej komórki. Zróbmy więc wszystko, żeby przenieść presję środowiska z pszczoły na roztocze i sukces jest gwarantowany. Pytanie wówczas jest nie czy, ale kiedy i przy jakiej grupie padłych pszczół. A roztocze i tak gdzieś przetrwa, naturalna komórka jej nie wyeliminuje, niemniej jednak wywrze presję umożliwiającą trzymanie warrozy pod kontrolą przez same mieszkanki ula. Michael Bush mówi, że to nie liczba roztoczy ("varroa count") się liczy, a przeżywalność rodzin. I z tym nie można się nie zgodzić. W sieci trafiałem na informacje, że pszczoły same potrafiły ograniczyć porażenie warrozą z 20% do 4%. Znajdowałem informacje, że przeżywały z kilkoma tysiącami współistniejącej w ulu warrozy, z drugiej strony takie, że kilkaset czy 1000 sztuk potrafiło zlikwidować rodzinę...
A co tak naprawdę działa? To znaczy czemu niektóre pszczoły przeżywają, a inne nie? To zbyt skomplikowana sprawa by jednoznacznie ją rozstrzygnąć, gdyż zmiennych jest zbyt wiele. Niezależnie od tego jaką metodę wybierzemy zawsze i tak stosunkowo duża pula nam się osypie - nawet na "małej" lub "naturalnej" komórce ginie w pierwszej fazie około (lub ponad) 90% stanu pasieki. Do tego mamy sporo sukcesów pszczelarzy, którym udało się osiągnąć efekt przeżywalności bez leczenia na węzie 5.4 lub 5.3. Więc sama komórka to też nie gwarancja sukcesu (choć wszlekie informacje wskazują, że jest bardzo pomocna). Myślę, że po prostu każdy musi znaleźć swoją pszczołę - taką, która będzie radziła sobie w warunkach w jakich gospodarzy. Przy odpowiednio długim czasie i odpowiednio szerokiej puli genetycznej wierzę, że każdy byłby w stanie taką pszczołę znaleźć.
Wracając do pszczół, które hodują na sobie 10 tysięcy roztocza. Uważam, że jeżeli nie zmienimy środowiska tej pszczole, to niestety zasługuje ona na bycie ofiarą selekcji. W mojej ocenie nawet rekordowe zbiory miodu nie uzasadniają trzymania tej matki. Historia nowożytnego pszczelarstwa udowadnia, że łatwiej wyselekcjonować miodność niż odporność na choroby. Ponadto, jakby na to nie patrzeć, cecha miodności jest niewątpliwie bardziej "stopniowalna" niż cecha przeżywalności... Poza tym energia jaką włożymy w kontrolę warrozy, nieustanne przeglądy i leczenie, pewnie pozwoli nam na prowadzenie w zamian 2 rodzin, a przynajmniej na zaoszczędzenie trochę czasu i użycie mniej chemii. Uważam, że dla dobra wszystkich pszczelarzy prowadzących okoliczne pasieki taką pszczołę należy wyeliminować. Nie dlatego, że będzie zarażać inne pszczoły roztoczem, a dlatego, że będzie przekazywać nieprzystosowane geny. Drugim rozwiązaniem jest zmiana środowiska dla tej rodziny. Do tego, w którym żyje ewidentnie nie jest przystosowana - a o tym niezbicie świadczy ilość warrozy. Może w innym środowisku poradzi sobie lepiej?
Jeżeli wszyscy pszczelarze ograniczyliby leczenie do 1 razu w sezonie i rocznie eliminowaliby ze swoich pasiek 15 - 20 % najgorzej radzących sobie z warrozą matek (lub pozwolili naturze na ich eliminację), to za kilkadziesiąt lat problem warrozy w ogóle przestałby istnieć. Niestety pszczelarze, widząc roztocza, leczą pszczoły kilka razy w roku zapewniając wszystkim wokół nieprzystosowane do warrozy geny i coraz bardziej zjadliwego pasożyta. Za swój sukces poczytują utrzymanie przy życiu rodziny, która wymaga nieustannych interwencji i chwalą się tym wszem i wobec. A tymczasem nie jest to sukces - ja widzę to jako porażkę nas wszystkich, gdyż geny tej pszczoły będą obecne wśród nas dłużej... Sukces pszczelarza staje się porażką pszczelarstwa.
niedziela, 24 sierpnia 2014
2014 - susza w ulach.
Wiosną 2014 roku zahamowałem rozwój moich rodzin i zepsułem sporo pszczoły. Na pewnym etapie zacząłem zastanawiać się czy aby nie popełniam jakiegoś fundamentalnego błędu związanego z podawaniem pustych ramek do odbudowy. Z racji rozwijania pasieki nie miałem też odbudowanych ramek do powiększenia gniazda, bo starą, czarną woszczyznę z zakupionych uli od razu przetopiłem. Zresztą - może niezgodnie ze sztuką - zdecydowałem się, że nie będę odbudowanej woszczyzny przechowywał na kolejny sezon - wszystko co nie zimuje idzie do przetopu. Będę tak robił co najmniej do końca okresu przejściowego. No, chyba że będzie to ramka względnie świeża, z małą komórką i z dużą ilością pierzgi, ale takich na razie nie mam.
Problemem 2014 roku było też przejście na ramkę 18 cm. Liczyłem, że pszczoły same zejdą na niższy korpus i zaczną budować, a one jednak lubią mieć zachętę w postaci przełożenia odbudowanych (i najlepiej zaczerwionych) ramek na inny poziom. Przy różnych rozmiarach ramki nie jest to takie proste. Dopiero gdy zrobiłem i kupiłem odkłady, zacząłem kombinować z umieszczaniem pełnej ramki wielkopolskiej obok ramek niższych. Rodziny, które szły dynamiczniej, budowały niestety dużo na dziko. Ale, z tego co czytałem, przy przejściu na inną ramkę zawsze są kłopoty.
W każdym razie okres rzepaku, sadów i mniszka skończył się u mnie ledwie 3 czy 4 ramkami do odwirowania. Podobnie było z akacją. Wstrzymane pszczoły ledwie zaczęły ruszać w tym czasie, a w naszym rejonie większość kwiatów akacji opadła po jednej mroźnej, majowej nocy. Liczyłem jeszcze na lipę, ale wtedy też nie było znacznie lepiej. Sporo lip nie kwitło, sporo nie nektarowało, a muszę też z żalem przyznać, że obok moich pasieczysk (ule mam w 2 miejscach) nie występuje masowo to drzewo. Miodu z lipy wziąłem trochę więcej, gdyż postanowiłem popróbować produkcji ziołomiodów na pożywkach z syropu cukrowego. Wiedząc, że podam syrop nie obawiałem się zrobić trochę większego "rabunku" w paru ulach. Wiem, że nie jest to naturalny pokarm pszczół, ale ten rok przeznaczyłem na eksperymentowanie. Ostatecznie zrobiłem ziołomiód sosnowy, pokrzywowy, miętowy, dziurawcowy i truskawkowy. Najsmaczniejszy wyszedł chyba ten ostatni. Jest najbardziej "miodowy" a do tego da się wyczuć delikatny posmak soku truskawkowego. Pszczoły zrobiły go jednak najmniej. Ziołomiód dziurawcowy wyszedł zdecydowanie najbardziej "cukrowy", choć w rodzinie znalazłem też i na niego amatorów. Reszta jest raczej średnia. W pierwszej chwili smakują jak miód, jednak pozostaje wyraźny posmak cukrowy w ustach - zupełnie inny niż po miodzie. Eksperymentu nie uważam za wyjątkowo udany - ziołomiody produkowane tą metodą nie zachwycają. Być może gdyby były lepsze pożytki i tym samym większy procent miodu w tym produkcie, byłby on znacznie lepszy. Raczej już nie spróbuję takiej produkcji na bazie syropów cukrowych. Być może w lepszych miodowo latach popróbuję zrobić ziołomiód na miodzie.
2014 ogólnie nie rozpieszczał pszczelarzy w moim rejonie. Dochodziły do mnie słuchy, że starzy, doświadczeni pszczelarze nie pamiętają tak złego sezonu. Praktycznie, kto nie wziął miodu w okresie rzepaku (a tym zbiorom na pewno daleko było do rekordowych) później już miodu nie brał. Wielu pszczelarzy musiało pszczoły karmić. Ja praktycznie pierwsze pół sezonu musiałem moim młodszym rodzinom co parę dni dawać trochę ciasta. Pomimo tego nic nie dozbierały i cały czas w ulach było sucho. Jdynie parę większych rodzin utrzymywało skromny "żelazny zapas". Po lipie uznałem, że same nie dadzą rady zebrać na zimę i zdecydowałem się podkarmić syropem. Co parę dni dawałem odkładom po słoiku - bardziej liczyłem, że wykorzystają to na rozwój niż odłożą coś do zimy. Zostawiłem tylko kilka najlepszych rodzin bez dokarmiania. Liczę, że zbiorą sobie zapas zimowy z nawłoci, a może i uda się im ukraść parę słoików miodu na przeczekanie do przyszłego sezonu. Jeśli nie, trzeba będzie miód kupić... Za parę dni planuję zajrzeć do uli, żeby ocenić jak idzie rodzinom dokarmianym i niedokarmianym. Wtedy ocenię co robić dalej. Na szczęście na jednym z pasieczysk nawłoci nie brakuje. Za płotem mam 40 arów, a za drogą dalsze ok. pół hektara. Liczę, że w promieniu 100 - 150 metrów od uli jest około 2 hektary tej rośliny. Na drugiej pasiece jest niestety znacznie gorzej - nawłoć bywa tylko gdzieniegdzie. Ponieważ sierpień jest zimny, wietrzny i co chwilę leje, tym drugim pewnie nie uda im się zebrać zapasów na zimę.
Ostatecznie rok 2014, jako rok rozwoju pasieki, oceniam nie najgorzej. Jako rok produkcyjny była to kompletna klapa (myślę że po połowie z mojej winy jak i z winy pogody). Najważniejsze dla mnie jest jednak to, że większość rodzin będzie zimować na gniazdach, które składają się z odbudowanych w tym roku plastrów na pustych ramkach. Niestety odkłady nie dały rady odbudować pełnego gniazda i po bokach jako ramki osłonowe ułożyłem te na węzie 5.4. Rodziny jednak w większości wyglądają na zdrowe, co napawa mnie optymizmem.
Problemem 2014 roku było też przejście na ramkę 18 cm. Liczyłem, że pszczoły same zejdą na niższy korpus i zaczną budować, a one jednak lubią mieć zachętę w postaci przełożenia odbudowanych (i najlepiej zaczerwionych) ramek na inny poziom. Przy różnych rozmiarach ramki nie jest to takie proste. Dopiero gdy zrobiłem i kupiłem odkłady, zacząłem kombinować z umieszczaniem pełnej ramki wielkopolskiej obok ramek niższych. Rodziny, które szły dynamiczniej, budowały niestety dużo na dziko. Ale, z tego co czytałem, przy przejściu na inną ramkę zawsze są kłopoty.
W każdym razie okres rzepaku, sadów i mniszka skończył się u mnie ledwie 3 czy 4 ramkami do odwirowania. Podobnie było z akacją. Wstrzymane pszczoły ledwie zaczęły ruszać w tym czasie, a w naszym rejonie większość kwiatów akacji opadła po jednej mroźnej, majowej nocy. Liczyłem jeszcze na lipę, ale wtedy też nie było znacznie lepiej. Sporo lip nie kwitło, sporo nie nektarowało, a muszę też z żalem przyznać, że obok moich pasieczysk (ule mam w 2 miejscach) nie występuje masowo to drzewo. Miodu z lipy wziąłem trochę więcej, gdyż postanowiłem popróbować produkcji ziołomiodów na pożywkach z syropu cukrowego. Wiedząc, że podam syrop nie obawiałem się zrobić trochę większego "rabunku" w paru ulach. Wiem, że nie jest to naturalny pokarm pszczół, ale ten rok przeznaczyłem na eksperymentowanie. Ostatecznie zrobiłem ziołomiód sosnowy, pokrzywowy, miętowy, dziurawcowy i truskawkowy. Najsmaczniejszy wyszedł chyba ten ostatni. Jest najbardziej "miodowy" a do tego da się wyczuć delikatny posmak soku truskawkowego. Pszczoły zrobiły go jednak najmniej. Ziołomiód dziurawcowy wyszedł zdecydowanie najbardziej "cukrowy", choć w rodzinie znalazłem też i na niego amatorów. Reszta jest raczej średnia. W pierwszej chwili smakują jak miód, jednak pozostaje wyraźny posmak cukrowy w ustach - zupełnie inny niż po miodzie. Eksperymentu nie uważam za wyjątkowo udany - ziołomiody produkowane tą metodą nie zachwycają. Być może gdyby były lepsze pożytki i tym samym większy procent miodu w tym produkcie, byłby on znacznie lepszy. Raczej już nie spróbuję takiej produkcji na bazie syropów cukrowych. Być może w lepszych miodowo latach popróbuję zrobić ziołomiód na miodzie.
2014 ogólnie nie rozpieszczał pszczelarzy w moim rejonie. Dochodziły do mnie słuchy, że starzy, doświadczeni pszczelarze nie pamiętają tak złego sezonu. Praktycznie, kto nie wziął miodu w okresie rzepaku (a tym zbiorom na pewno daleko było do rekordowych) później już miodu nie brał. Wielu pszczelarzy musiało pszczoły karmić. Ja praktycznie pierwsze pół sezonu musiałem moim młodszym rodzinom co parę dni dawać trochę ciasta. Pomimo tego nic nie dozbierały i cały czas w ulach było sucho. Jdynie parę większych rodzin utrzymywało skromny "żelazny zapas". Po lipie uznałem, że same nie dadzą rady zebrać na zimę i zdecydowałem się podkarmić syropem. Co parę dni dawałem odkładom po słoiku - bardziej liczyłem, że wykorzystają to na rozwój niż odłożą coś do zimy. Zostawiłem tylko kilka najlepszych rodzin bez dokarmiania. Liczę, że zbiorą sobie zapas zimowy z nawłoci, a może i uda się im ukraść parę słoików miodu na przeczekanie do przyszłego sezonu. Jeśli nie, trzeba będzie miód kupić... Za parę dni planuję zajrzeć do uli, żeby ocenić jak idzie rodzinom dokarmianym i niedokarmianym. Wtedy ocenię co robić dalej. Na szczęście na jednym z pasieczysk nawłoci nie brakuje. Za płotem mam 40 arów, a za drogą dalsze ok. pół hektara. Liczę, że w promieniu 100 - 150 metrów od uli jest około 2 hektary tej rośliny. Na drugiej pasiece jest niestety znacznie gorzej - nawłoć bywa tylko gdzieniegdzie. Ponieważ sierpień jest zimny, wietrzny i co chwilę leje, tym drugim pewnie nie uda im się zebrać zapasów na zimę.
Ostatecznie rok 2014, jako rok rozwoju pasieki, oceniam nie najgorzej. Jako rok produkcyjny była to kompletna klapa (myślę że po połowie z mojej winy jak i z winy pogody). Najważniejsze dla mnie jest jednak to, że większość rodzin będzie zimować na gniazdach, które składają się z odbudowanych w tym roku plastrów na pustych ramkach. Niestety odkłady nie dały rady odbudować pełnego gniazda i po bokach jako ramki osłonowe ułożyłem te na węzie 5.4. Rodziny jednak w większości wyglądają na zdrowe, co napawa mnie optymizmem.
piątek, 22 sierpnia 2014
Rapicid - lek doskonały, czy zło wcielone?
W tym poście chciałbym trochę szerzej zająć się moim podejściem do próby zachowania naturalnego ekosystemu ula. Według danych, na jakie trafiłem na stronach pszczelarskich, w ulu współistnieje z naszymi podopiecznymi kilka tysięcy gatunków żywych organizmów. Michael Bush podaje, że jest to około 8 tysięcy gatunków bakterii, grzybów i owadów. Zaledwie garstka z nich jest dla pszczoły miodnej groźna, powodując choroby. Obecność pozostałych jest dla pszczoły korzystna, bądź to z racji symbiotycznej współpracy gatunków, bądź też dzięki zajmowaniu nisz ekologicznych i tym samym wypierania gatunków chorobotwórczych lub pasożytniczych.
Pszczoła miodna posiada bardzo wiele przystosowań ewolucyjnych zapobiegających rozwojowi chorób - już same właściwości miodu czy propolisu powstrzymują wiele organizmów chorobotwórczych. Pszczoły są bardzo higienicznymi stworzeniami, nieustannie czyszczą komórki, siebie nawzajem i całe środowisko ulowe. Posiadają też wbudowany mechanizm opuszczenia ula w razie choroby lub starości, co sprzyja zachowaniu czystego środowiska życia tego superorganizmu - pszczoła odlatuje jak najdalej, aby nie zarazić innych i gdzieś w oddali pada i umiera. To nie jest ofiara oddania własnego życia za rój, a zwykłe przystosowanie ewolucyjne. Przecież robotnica i tak nie przekazuje genów dalej - robią to tylko matki i trutnie. Przetrwały tylko te roje, w których tak się działo. Gdy mechanizmy wewnętrzne danego osobnika zawiodą, pozostają działania strażniczek, które chorych osobników nie wpuszczają do ula. Silna i właściwie działająca rodzina, złożona ze zdrowych osobników powinna obronić się sama przed większością zagrożeń. Zadaniem pszczelarza jest więc przede wszystkim utrzymanie takiego stanu roju, który umożliwi samym pszczołom zachowanie zdrowia.
Cały świat mówi o tym, że pszczoły mają się źle. Wiedzą o tym nawet ci, którzy nie rozróżniają pszczoły od osy. Dlaczego tak się dzieje nie wie nikt na pewno - a raczej wymienia się wiele przyczyn, z których żadna osobno nie powinna aż tak wpływać na zdrowie rodziny pszczelej. Zachodnie podejście do nauki nakazuje znaleźć jakąś konkretną przyczynę. Taką, którą można nazwać. Taką, którą można wyleczyć. Tradycyjna chińska medycyna mówi, że choroba powstaje wówczas, kiedy zaburzona zostaje naturalna równowaga i harmonia organizmu. W takim podejściu możliwe jest, że boli nas głowa bo "coś nas uciska w stopie" - zaburzony zostaje przepływ energii w organizmie i skutek powstaje w całkiem odległym miejscu. Dla "człowieka zachodu" może to wydać się dziwne, obce, czy wręcz śmieszne, jednak nauka do dziś nie znalazła wytłumaczenia szalejącego CCD (Colony Colapse Disorder). Było kilka typów konkretnego patogenu, odpowiedzialnego za załamanie kolonii pszczelich, jednak żaden z nich ostatecznie się nie potwierdził. W tym aspekcie wydaje się słuszne sięgnięcie po wytłumaczenie rodem z medycyny chińskiej. Pszczoły mają się źle, bo zaburzona została harmonia roju. A zaburzona została na wiele sposobów:
1. środowisko zewnętrzne zostało zanieczyszczone pestycydami, herbicydami, pochodnymi ropy, metalami ciężkimi, lekami, które trafiają do rzek, nawozami itp.;
2. środowisko ulowe zostało zanieczyszczone lekami dla pszczół, które może bezpośrednio nie oddziałują na organizm pszczoły, jednak nie pozostają bez wpływu na jej otoczenie, na organizmy symbiotyczne czy neutralne zasiedlające ule, ale też i samą pszczołę;
3. pszczołom podawane są nienaturalne pokarmy, które zaburzają środowisko ula (choćby zmieniając stopień jego zakwaszenia);
4. pszczoła została nienaturalnie powiększona przy zastosowaniu węzy z jednakowym rozmiarem komórki pszczelej (w naturze pszczoły są różnej wielkości);
5. rodzina pszczela zostaje poddana licznym stresom, które w naturze nie występują (jak np. częste przeglądy, zmiany ustawienia ramek w ulu, wycinanie komórki trutowej itp).
6. Przywleczone zostały nowe gatunki obce, szkodliwe dla apis mellifera - jako przykład największy wróg pszczoły: roztocze varroa destructor, które dopiero od niedawna pasożytuje na pszczole miodnej.
Pewnie żadna z tych przyczyn, a nawet suma kilku z nich nie dałyby rady pszczole, której siła przetrwania i zdolności higieniczne są wyjątkowo duże. Skumulowanie ich spowodowało jednak gwałtowne osłabienie odporności gatunku i zamieranie całych rodzin. O ile nie mamy zbyt wielkiego wpływu na kilka z powyżej przytoczonych punktów, to inne możemy wyeliminować, lub choćby ograniczyć na swoich pasiekach. W związku z powyższym zdecydowałem się zastosować 4 kroki do zdrowej pszczoły, proponowane przez Michaela Bush'a. Doświadczenia innych pszczelarzy - w tym amerykańskich i polskich - pozwalają mi być optymistą co do samych założeń. Pytanie tylko czy próba 20 - 30 uli (bo taką pasiekę zamierzam na razie prowadzić) pozwoli mi wytrzymać okres przejściowy (co najmniej kilka pokoleń od pszczoły "dużej" do "małej" - oceniam, że co najmniej 2 sezony, a może 3) i proces selekcji pszczoły, która daje radę sama.
Jednostka chorobowa CCD o ile wiem nie została stwierdzona w Europie. A przynajmniej nie w wymiarze, w jakiej występuje choćby w USA. W CCD nie chodzi tylko o to, że padnie 20, 30 czy nawet 80 % rodzin pszczelich (to się zdarza już wszędzie na świecie, również w Polsce), a o to, że całe pasieki nagle pustoszeją. Pszczoły masowo opuszczają ule i nie wiadomo co się z nimi dzieje. Być może naturalna harmonia rodziny pszczelej jest tak zaburzona intensyfikowaniem hodowli i całego rolnictwa, że byle błahostka powoduje uruchomienie naturalnego mechanizmu opuszczania ula przez chore osobniki. Z tym, że ule opuszczają wszystkie pszczoły...
Rapicid.
W tytule postu użyłem nazwy środka do dezynfekcji, który w ostatnim czasie zyskuje sobie sporą rzeszę zwolenników, stosujących go do leczenia pszczoły - jak twierdzą z sukcesami. Rapicid, wg. jego wyznawców, ma sobie radzić nie tylko z warrozą, ale praktycznie z każdą dolegliwością rodziny pszczelej - wirusową, bakteryjną i grzybiczą. Poza tym ma być nieszkodliwy dla rodziny pszczelej i produktów pozyskiwanych z ula. Jest przy tym tani i łatwy w aplikacji. Środek ten nie jest dopuszczony do obrotu jako lek i, o ile mi wiadomo, producenci wcale nie roszczą sobie takiego prawa. Trafiłem na informację o nim zanim "odkryłem" Michaela Bush'a i nie ukrywam, że z dużym zainteresowaniem o tym czytałem. Nie wyzbyłem się pewnych obaw, jednak planowałem potestować go u siebie na pasiece, a nawet kupiłem sobie butelkę. Bardzo wczesną wiosną próbowałem nim leczyć rodzinę z grzybicy wapiennej - bez sukcesów. Zacząłem już wtedy czytać o naturalnym pszczelarstwie, jednak wciąż byłem na etapie wiary w konieczność wspomagania pszczół, aby w ogóle dać im szansę na przeżycie. Gdy "odkryłem" pszczelarstwo naturalne w rozwiniętej postaci, a przede wszystkim ułożyłem sobie w głowie pewne własne założenia, uznałem, że tego środka nie zamierzam nigdy stosować w systematycznym leczeniu rodziny pszczelej. Dalej waham się czy ten środek stosować w razie potężnego kryzysu rodziny pszczelej, w okresie przejściowym. Michael Bush sugeruje, aby nie być zbyt radykalnym w podejściu, zanim pszczoła się nie zmniejszy i nie uzyska naturalnej odporności - bo możemy po prostu zostać bez pasieki. Niemniej jednak, w razie konieczności leczenia, wybiorę chyba inny środek. Rapicid jest środkiem do dezynfekcji, który wymiecie z ula nie tylko wszystkie patogeny i warrozę, ale też bakterie i grzyby przyjazne pszczołom. Taki środek - nawet jeżeli faktycznie jest skuteczny - całkowicie zaburzy równowagę ulowego ekosystemu. Ponoć likwidacja niektórych gatunków grzybów w ulu może doprowadzić nawet do głodu czerwiu, gdyż uniemożliwi pszczołom przeprowadzenia fermentacji pyłku do pierzgi. Bez stosowania probiotyków pszczoły momentalnie też "złapią coś nowego" i konieczność użycia rapicidu pojawi się na nowo.
Wiem do czego chcę dojść, jednak dziś jestem w okresie przejściowym i mam przed sobą trudne dylematy. Być może geny moich pszczół pozwolą im na zwycięską walkę z warrozą, ale dopiero w środowisku naturalnej komórki. Dziś może będę musiał je wspomóc, żeby dotrwały do tej chwili. W czasie przeglądów moich uli, w zdecydowanej większości nie widzę żadnych oznak chorób. W całym sezonie ledwie w paru ulach spostrzegłem warrozę, a i to tylko w tych, w których akurat działo się gorzej. Nie mówię, że jej tam nie ma, jednak skoro jej nie widzę masowo, to wierzę, że jest pod pszczelą kontrolą. Przynajmniej na razie.
Życzę każdemu zdrowych pszczół. Pozdrawiam.
Pszczoła miodna posiada bardzo wiele przystosowań ewolucyjnych zapobiegających rozwojowi chorób - już same właściwości miodu czy propolisu powstrzymują wiele organizmów chorobotwórczych. Pszczoły są bardzo higienicznymi stworzeniami, nieustannie czyszczą komórki, siebie nawzajem i całe środowisko ulowe. Posiadają też wbudowany mechanizm opuszczenia ula w razie choroby lub starości, co sprzyja zachowaniu czystego środowiska życia tego superorganizmu - pszczoła odlatuje jak najdalej, aby nie zarazić innych i gdzieś w oddali pada i umiera. To nie jest ofiara oddania własnego życia za rój, a zwykłe przystosowanie ewolucyjne. Przecież robotnica i tak nie przekazuje genów dalej - robią to tylko matki i trutnie. Przetrwały tylko te roje, w których tak się działo. Gdy mechanizmy wewnętrzne danego osobnika zawiodą, pozostają działania strażniczek, które chorych osobników nie wpuszczają do ula. Silna i właściwie działająca rodzina, złożona ze zdrowych osobników powinna obronić się sama przed większością zagrożeń. Zadaniem pszczelarza jest więc przede wszystkim utrzymanie takiego stanu roju, który umożliwi samym pszczołom zachowanie zdrowia.
Cały świat mówi o tym, że pszczoły mają się źle. Wiedzą o tym nawet ci, którzy nie rozróżniają pszczoły od osy. Dlaczego tak się dzieje nie wie nikt na pewno - a raczej wymienia się wiele przyczyn, z których żadna osobno nie powinna aż tak wpływać na zdrowie rodziny pszczelej. Zachodnie podejście do nauki nakazuje znaleźć jakąś konkretną przyczynę. Taką, którą można nazwać. Taką, którą można wyleczyć. Tradycyjna chińska medycyna mówi, że choroba powstaje wówczas, kiedy zaburzona zostaje naturalna równowaga i harmonia organizmu. W takim podejściu możliwe jest, że boli nas głowa bo "coś nas uciska w stopie" - zaburzony zostaje przepływ energii w organizmie i skutek powstaje w całkiem odległym miejscu. Dla "człowieka zachodu" może to wydać się dziwne, obce, czy wręcz śmieszne, jednak nauka do dziś nie znalazła wytłumaczenia szalejącego CCD (Colony Colapse Disorder). Było kilka typów konkretnego patogenu, odpowiedzialnego za załamanie kolonii pszczelich, jednak żaden z nich ostatecznie się nie potwierdził. W tym aspekcie wydaje się słuszne sięgnięcie po wytłumaczenie rodem z medycyny chińskiej. Pszczoły mają się źle, bo zaburzona została harmonia roju. A zaburzona została na wiele sposobów:
1. środowisko zewnętrzne zostało zanieczyszczone pestycydami, herbicydami, pochodnymi ropy, metalami ciężkimi, lekami, które trafiają do rzek, nawozami itp.;
2. środowisko ulowe zostało zanieczyszczone lekami dla pszczół, które może bezpośrednio nie oddziałują na organizm pszczoły, jednak nie pozostają bez wpływu na jej otoczenie, na organizmy symbiotyczne czy neutralne zasiedlające ule, ale też i samą pszczołę;
3. pszczołom podawane są nienaturalne pokarmy, które zaburzają środowisko ula (choćby zmieniając stopień jego zakwaszenia);
4. pszczoła została nienaturalnie powiększona przy zastosowaniu węzy z jednakowym rozmiarem komórki pszczelej (w naturze pszczoły są różnej wielkości);
5. rodzina pszczela zostaje poddana licznym stresom, które w naturze nie występują (jak np. częste przeglądy, zmiany ustawienia ramek w ulu, wycinanie komórki trutowej itp).
6. Przywleczone zostały nowe gatunki obce, szkodliwe dla apis mellifera - jako przykład największy wróg pszczoły: roztocze varroa destructor, które dopiero od niedawna pasożytuje na pszczole miodnej.
Pewnie żadna z tych przyczyn, a nawet suma kilku z nich nie dałyby rady pszczole, której siła przetrwania i zdolności higieniczne są wyjątkowo duże. Skumulowanie ich spowodowało jednak gwałtowne osłabienie odporności gatunku i zamieranie całych rodzin. O ile nie mamy zbyt wielkiego wpływu na kilka z powyżej przytoczonych punktów, to inne możemy wyeliminować, lub choćby ograniczyć na swoich pasiekach. W związku z powyższym zdecydowałem się zastosować 4 kroki do zdrowej pszczoły, proponowane przez Michaela Bush'a. Doświadczenia innych pszczelarzy - w tym amerykańskich i polskich - pozwalają mi być optymistą co do samych założeń. Pytanie tylko czy próba 20 - 30 uli (bo taką pasiekę zamierzam na razie prowadzić) pozwoli mi wytrzymać okres przejściowy (co najmniej kilka pokoleń od pszczoły "dużej" do "małej" - oceniam, że co najmniej 2 sezony, a może 3) i proces selekcji pszczoły, która daje radę sama.
Jednostka chorobowa CCD o ile wiem nie została stwierdzona w Europie. A przynajmniej nie w wymiarze, w jakiej występuje choćby w USA. W CCD nie chodzi tylko o to, że padnie 20, 30 czy nawet 80 % rodzin pszczelich (to się zdarza już wszędzie na świecie, również w Polsce), a o to, że całe pasieki nagle pustoszeją. Pszczoły masowo opuszczają ule i nie wiadomo co się z nimi dzieje. Być może naturalna harmonia rodziny pszczelej jest tak zaburzona intensyfikowaniem hodowli i całego rolnictwa, że byle błahostka powoduje uruchomienie naturalnego mechanizmu opuszczania ula przez chore osobniki. Z tym, że ule opuszczają wszystkie pszczoły...
Rapicid.
W tytule postu użyłem nazwy środka do dezynfekcji, który w ostatnim czasie zyskuje sobie sporą rzeszę zwolenników, stosujących go do leczenia pszczoły - jak twierdzą z sukcesami. Rapicid, wg. jego wyznawców, ma sobie radzić nie tylko z warrozą, ale praktycznie z każdą dolegliwością rodziny pszczelej - wirusową, bakteryjną i grzybiczą. Poza tym ma być nieszkodliwy dla rodziny pszczelej i produktów pozyskiwanych z ula. Jest przy tym tani i łatwy w aplikacji. Środek ten nie jest dopuszczony do obrotu jako lek i, o ile mi wiadomo, producenci wcale nie roszczą sobie takiego prawa. Trafiłem na informację o nim zanim "odkryłem" Michaela Bush'a i nie ukrywam, że z dużym zainteresowaniem o tym czytałem. Nie wyzbyłem się pewnych obaw, jednak planowałem potestować go u siebie na pasiece, a nawet kupiłem sobie butelkę. Bardzo wczesną wiosną próbowałem nim leczyć rodzinę z grzybicy wapiennej - bez sukcesów. Zacząłem już wtedy czytać o naturalnym pszczelarstwie, jednak wciąż byłem na etapie wiary w konieczność wspomagania pszczół, aby w ogóle dać im szansę na przeżycie. Gdy "odkryłem" pszczelarstwo naturalne w rozwiniętej postaci, a przede wszystkim ułożyłem sobie w głowie pewne własne założenia, uznałem, że tego środka nie zamierzam nigdy stosować w systematycznym leczeniu rodziny pszczelej. Dalej waham się czy ten środek stosować w razie potężnego kryzysu rodziny pszczelej, w okresie przejściowym. Michael Bush sugeruje, aby nie być zbyt radykalnym w podejściu, zanim pszczoła się nie zmniejszy i nie uzyska naturalnej odporności - bo możemy po prostu zostać bez pasieki. Niemniej jednak, w razie konieczności leczenia, wybiorę chyba inny środek. Rapicid jest środkiem do dezynfekcji, który wymiecie z ula nie tylko wszystkie patogeny i warrozę, ale też bakterie i grzyby przyjazne pszczołom. Taki środek - nawet jeżeli faktycznie jest skuteczny - całkowicie zaburzy równowagę ulowego ekosystemu. Ponoć likwidacja niektórych gatunków grzybów w ulu może doprowadzić nawet do głodu czerwiu, gdyż uniemożliwi pszczołom przeprowadzenia fermentacji pyłku do pierzgi. Bez stosowania probiotyków pszczoły momentalnie też "złapią coś nowego" i konieczność użycia rapicidu pojawi się na nowo.
Wiem do czego chcę dojść, jednak dziś jestem w okresie przejściowym i mam przed sobą trudne dylematy. Być może geny moich pszczół pozwolą im na zwycięską walkę z warrozą, ale dopiero w środowisku naturalnej komórki. Dziś może będę musiał je wspomóc, żeby dotrwały do tej chwili. W czasie przeglądów moich uli, w zdecydowanej większości nie widzę żadnych oznak chorób. W całym sezonie ledwie w paru ulach spostrzegłem warrozę, a i to tylko w tych, w których akurat działo się gorzej. Nie mówię, że jej tam nie ma, jednak skoro jej nie widzę masowo, to wierzę, że jest pod pszczelą kontrolą. Przynajmniej na razie.
Życzę każdemu zdrowych pszczół. Pozdrawiam.
czwartek, 21 sierpnia 2014
"Mój ul jest najlepszy".
Ule, podobnie jak linie pszczół i metody hodowlane, są "najlepsze" u praktycznie każdego pszczelarza. Niewątpliwie każdy rodzaj ula ma swoje zalety i ma też wady. Z własnego doświadczenia wiem, że dla młodych pszczelarzy wybór ula to nie lada kłopot. Rodzajem ula definiujemy w końcu nasze przyszłe pszczelarzenie. Z perspektywy oceniam jednak, że nie jest to wybór aż tak kluczowy jak się wydaje - w każdym ulu pszczoły dają radę i z każdym dają też radę pszczelarze. Spieranie się na temat najlepszych konstrukcji ula brzmi trochę dla mnie jak dyskusja na temat wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Ostatnio mówi się często o tym, że ul Langstrotha jest lepszy niż inne, z racji większej powierzchni gniazda (lepsza wentylacja, więcej miejsca do czerwienia to silniejsze rodziny). Takie ule np. propaguje Polbart. Może i tak jest. Niemniej jednak sporo pszczelarzy zachodnich (w tym Michael Bush, który nie jest w tym odosobniony) stosujących taki rodzaj ula, przechodzi z korpusu 10-cio ramkowego na 8-mio ramkowy (tym samym zmniejszając gniazdo do mniej więcej rozmiarów ula wielkopolskiego, choć układ samego gniazda jest inny).
Nie twierdzę, że mój ul jest najlepszy i sam mogę wskazać kilka wad tego rozwiązania, niemniej jednak zdecydowałem się na drewniany ul wielkopolski. Decyzja ta była podyktowana przede wszystkim popularnością tego rozwiązania w Polsce oraz wygodą pracy na ulu wielokorpusowym (oczywiście gdy się decydowałem to mogłem o tym tylko przeczytać, nie miałem żadnych doświadczeń w pracy na żadnym ulu). Dalsze modyfikacje wprowadzałem zgodnie z koncepcją "lazy beekeeping" - o tym poniżej.
Dzięki popularnemu rozmiarowi ramki możemy z łatwością kupować i sprzedawać odkłady. Taką też ramkę łatwo i tanio kupić (kto nie robi sam), a jeżeli ktoś decyduje się na węzę to również wszędzie ją dostanie.
Przy dennicach i daszkach używam płyty OSB. Wiem, wiem. Sam nie jestem dumny z tego wyboru, jako pszczelarz, który chce się nazywać "naturalnym". Wybrałem ten materiał z racji łatwości obróbki i możliwości uzyskania odpowiednio dużych powierzchni. Nie znam innego materiału, którym mógłbym zastąpić OSB, przy zachowaniu grubości "deski" i jej odpowiedniej powierzchni, a także przy zachowaniu tej ceny. Jeżeli ktoś zna jakiś substytut to chętnie skorzystam.
Korpus.
Pierwsze moje ule robiłem sam - do czasu kontuzji mojej ręki udało mi się zrobić chyba 3 lub 4 kompletne ule. Pierwsze korpusy docieplałem styropianem, który na pewnym etapie zmieniłem na słomę. Wychodziło w miarę ok, korpusy pasują do siebie, są względnie estetyczne. Jednak zrobienie takiego korpusu zdecydowanie nie można kwalifikować do koncepcji "lazy beekeeping".
Prawie każdy "większy" pszczelarz posiada ule jednościenne, w których pszczoły świetnie dają radę - takie ule posiada choćby wspominany już przeze mnie Tomek Miodek czy Polbart, mają je również pszczelarze amerykańscy w zbliżonych do naszych szerokościach geograficznych. W takich ulach pszczoły dają radę i w polskich górach, i w Kanadzie, i na Syberii. Zrobienie jednościennego korpusu to stosunkowo niewiele pracy i niewielki koszt (tu polecam filmy Tomka Miodka jako prostą instrukcję). Część moich pszczół w lecie i w zimie trzymam na dennicach osiatkowanych, więc w doizolowaniu ścian nie widzę, aż takiego sensu (a większy widzę w lecie, gdy słońce praży na ściankę).
Wielkopolski rozmiar ramki wymaga jednak korpusu o wysokości 27 cm. Takie deski można dostać, jak się poszuka, jednak zdecydowanie łatwiej można kupić deski 20 cm. Niższa wysokość ma też tą zaletę, że korpus raczej mniej się wypaczy, poddany zmiennym warunkom atmosferycznym. Stąd zdecydowałem się na zastosowanie u siebie ramki o wysokości 18 cm (16 cm woszczyzny) i korpus wysokości 19 cm na wielkopolskim kwadracie. O ile niższy korpus wymaga od nas posiadanie większej ilości ramek (dodatkowa praca i koszt) to jednak łatwiej regulować wielkość gniazda, korpusy są lżejsze do pracy, a także łatwiej jest odizolować ramki z miodem od ramek z czerwiem, nawet bez użycia krat odgrodowych (które na razie zdecydowałem się stosować, a na pewnym etapie, po pomniejszeniu mojej pszczoły i wycofaniu ramek wyższych chcę zlikwidować). A pszczoła? Na razie daje radę i dobrze się ma. Zobaczymy po zimie.
Dennica
Pierwsza dennica jaką zbudowałem była izolowana styropianem. Potem zbudowałem może 2 z prostej deski, a wreszcie zdecydowałem się na dennicę osiatkowaną. Zrobiłem dennicę wymagającą sporego nakładu pracy - z dwoma "szufladami", jedną na siatkę, drugą na pełną deskę (OSB). Bardzo jestem zadowolony z walorów użytkowych dych dennic i trzymam na nich sporą część moich pszczółek. Niemniej jednak ich konstrukcja to nie jest "lazy beekeeping"...
Daszek
Każdy z daszków, jaki obecnie konstruuję jest jedynym elementem ula izolowanym styropianem. Część moich daszków krytych jest blachą offsetową (pomysł podpatrzony u Tomka Miodka, ale stosuje go bardzo wielu pszczelarzy), która jest świetnym materiałem. Daszek na ul wielkopolski jednościenny można przykryć kawałkiem blachy wartości ok. 2 zł, łatwym w obróbce i estetycznym. Część daszków (zwłaszcza konstruowanych wcześniej) mam krytych papą. Izolacja styropianem pozwala tłumić dźwięki (np. deszczu) na blasze, które przeszkadzają pszczołom, zwłaszcza podczas zimowli, a także izoluje od palącego słońca w najgorętsze dni (zwłaszcza na daszkach krytych czarną papą).
Górne wylotki
U Michaela Busha podpatrzyłem rozwiązanie, które niesamowicie mi się spodobało: górne wylotki. Ponoć w naturze pszczoły częściej wybierają miejsca na gniazda z wylotem w górnej jego części i mają się też w takich gniazdach lepiej. Michael Bush podaje parę argumentów za takim rozwiązaniem:
- wysoka trawa w lecie i śnieg w zimie nie zasłaniają wylotków. Dzięki temu można też postawić ul niżej i nie trzeba wysoko dźwigać nadstawek,
- niższy ul jest mniej podatny na silne wiatry (w Polsce raczej nie ma wiatrów, które zaszkodziłyby ciężkim ulom),
- drobne gryzonie (głównie myszy) mają trudniejszy dostęp do ula (w USA problemem są również skunksy i oposy, które również gorzej dają sobie radę w tym rozwiązaniu),
- dobra wentylacja w lecie i zimie (ciepłe powietrze idzie do góry, w zimie zabierając wilgoć z ula),
- nie potrzeba specjalnych powałek,
- w zimie osyp nie blokuje wylotka uniemożliwiając oblot lub właściwą wentylację,
- pszczoły chętniej zasiedlają nadstawki i przechodzą na wyższy korpus, gdyż muszą przez nie przechodzić z pożytkiem,
Postanowiłem spróbować tego rozwiązania i mimo znacznej rezerwy na początku, faktycznie mi się spodobało. Konstrukcja mojego daszka z górnym wylotkiem nie jest bardziej skomplikowana niż zwykłego daszka (położony jest jak korpus - deska na desce - przy czym jedna ścianka jest podwieszona wyżej dając pszczołom wyjście). Konstrukcja dennicy natomiast, z racji zalet wentylacji górnej, została znacznie uproszczona - deska OSB obita dookoła listewkami, na których stoi korpus. I to już jest "lazy beekeeping". Michael Bush sugeruje w lecie połączenie dennicy osiatkowanej z górnym wylotkiem dla poprawy wentylacji ula. Twierdzi również (co ja też obserwuję u siebie), że pszczołom nie przeszkadza zdjęcie daszków w czasie przeglądów i dennice nie są bardziej zabrudzone niż przy wylotkach dolnych (w końcu pszczoła musi wynosić zanieczyszczenia do góry przez całe gniazdo).
Dla mnie jedyną wadę tych daszków stanowi trudniejsze podkarmianie pszczół. Trzeba stosować podkarmiaczki ramkowe (swoją drogą lubię te podkarmiaczki), co zmusza do otwarcia gniazda. W części uli mam wykonaną powałkę, która zastępuje górny wylotek, na której stoi normalny korpus przykryty daszkiem - tam można zastosować każdy rodzaj podkarmiaczki (ja używam słoików), niemniej jednak nie jest to już to samo proste rozwiązanie.
W tym roku zamierzam przezimować około połowy moich rodzin w ulach z górnymi wylotkami (drugą połowę na siatkach). Jeżeli się sprawdzi zamierzam pójść w kierunku górnego wylotka. Oczywiście ul musi być szczelny od spodu (pełna dennica), aby nie wywołać przeciągu.
W swoich ulach - również za radą Bush'a - zrezygnowałem z "pasów startowych" dla pszczół. Moje pszczoły dają radę trafić do ula bez listewek przybitych pod wylotkiem (nawet przy górnych wylotkach).
Zobacz też: https://pantruten.blogspot.com/2019/09/moj-ul-jest-najlepszy-ii-czyli-oj.html, czyli różne przemyślenia o ulach 5 lat później...
Nie twierdzę, że mój ul jest najlepszy i sam mogę wskazać kilka wad tego rozwiązania, niemniej jednak zdecydowałem się na drewniany ul wielkopolski. Decyzja ta była podyktowana przede wszystkim popularnością tego rozwiązania w Polsce oraz wygodą pracy na ulu wielokorpusowym (oczywiście gdy się decydowałem to mogłem o tym tylko przeczytać, nie miałem żadnych doświadczeń w pracy na żadnym ulu). Dalsze modyfikacje wprowadzałem zgodnie z koncepcją "lazy beekeeping" - o tym poniżej.
Dzięki popularnemu rozmiarowi ramki możemy z łatwością kupować i sprzedawać odkłady. Taką też ramkę łatwo i tanio kupić (kto nie robi sam), a jeżeli ktoś decyduje się na węzę to również wszędzie ją dostanie.
Przy dennicach i daszkach używam płyty OSB. Wiem, wiem. Sam nie jestem dumny z tego wyboru, jako pszczelarz, który chce się nazywać "naturalnym". Wybrałem ten materiał z racji łatwości obróbki i możliwości uzyskania odpowiednio dużych powierzchni. Nie znam innego materiału, którym mógłbym zastąpić OSB, przy zachowaniu grubości "deski" i jej odpowiedniej powierzchni, a także przy zachowaniu tej ceny. Jeżeli ktoś zna jakiś substytut to chętnie skorzystam.
Korpus.
Pierwsze moje ule robiłem sam - do czasu kontuzji mojej ręki udało mi się zrobić chyba 3 lub 4 kompletne ule. Pierwsze korpusy docieplałem styropianem, który na pewnym etapie zmieniłem na słomę. Wychodziło w miarę ok, korpusy pasują do siebie, są względnie estetyczne. Jednak zrobienie takiego korpusu zdecydowanie nie można kwalifikować do koncepcji "lazy beekeeping".
Prawie każdy "większy" pszczelarz posiada ule jednościenne, w których pszczoły świetnie dają radę - takie ule posiada choćby wspominany już przeze mnie Tomek Miodek czy Polbart, mają je również pszczelarze amerykańscy w zbliżonych do naszych szerokościach geograficznych. W takich ulach pszczoły dają radę i w polskich górach, i w Kanadzie, i na Syberii. Zrobienie jednościennego korpusu to stosunkowo niewiele pracy i niewielki koszt (tu polecam filmy Tomka Miodka jako prostą instrukcję). Część moich pszczół w lecie i w zimie trzymam na dennicach osiatkowanych, więc w doizolowaniu ścian nie widzę, aż takiego sensu (a większy widzę w lecie, gdy słońce praży na ściankę).
Wielkopolski rozmiar ramki wymaga jednak korpusu o wysokości 27 cm. Takie deski można dostać, jak się poszuka, jednak zdecydowanie łatwiej można kupić deski 20 cm. Niższa wysokość ma też tą zaletę, że korpus raczej mniej się wypaczy, poddany zmiennym warunkom atmosferycznym. Stąd zdecydowałem się na zastosowanie u siebie ramki o wysokości 18 cm (16 cm woszczyzny) i korpus wysokości 19 cm na wielkopolskim kwadracie. O ile niższy korpus wymaga od nas posiadanie większej ilości ramek (dodatkowa praca i koszt) to jednak łatwiej regulować wielkość gniazda, korpusy są lżejsze do pracy, a także łatwiej jest odizolować ramki z miodem od ramek z czerwiem, nawet bez użycia krat odgrodowych (które na razie zdecydowałem się stosować, a na pewnym etapie, po pomniejszeniu mojej pszczoły i wycofaniu ramek wyższych chcę zlikwidować). A pszczoła? Na razie daje radę i dobrze się ma. Zobaczymy po zimie.
Dennica
Pierwsza dennica jaką zbudowałem była izolowana styropianem. Potem zbudowałem może 2 z prostej deski, a wreszcie zdecydowałem się na dennicę osiatkowaną. Zrobiłem dennicę wymagającą sporego nakładu pracy - z dwoma "szufladami", jedną na siatkę, drugą na pełną deskę (OSB). Bardzo jestem zadowolony z walorów użytkowych dych dennic i trzymam na nich sporą część moich pszczółek. Niemniej jednak ich konstrukcja to nie jest "lazy beekeeping"...
Daszek
Każdy z daszków, jaki obecnie konstruuję jest jedynym elementem ula izolowanym styropianem. Część moich daszków krytych jest blachą offsetową (pomysł podpatrzony u Tomka Miodka, ale stosuje go bardzo wielu pszczelarzy), która jest świetnym materiałem. Daszek na ul wielkopolski jednościenny można przykryć kawałkiem blachy wartości ok. 2 zł, łatwym w obróbce i estetycznym. Część daszków (zwłaszcza konstruowanych wcześniej) mam krytych papą. Izolacja styropianem pozwala tłumić dźwięki (np. deszczu) na blasze, które przeszkadzają pszczołom, zwłaszcza podczas zimowli, a także izoluje od palącego słońca w najgorętsze dni (zwłaszcza na daszkach krytych czarną papą).
Górne wylotki
U Michaela Busha podpatrzyłem rozwiązanie, które niesamowicie mi się spodobało: górne wylotki. Ponoć w naturze pszczoły częściej wybierają miejsca na gniazda z wylotem w górnej jego części i mają się też w takich gniazdach lepiej. Michael Bush podaje parę argumentów za takim rozwiązaniem:
- wysoka trawa w lecie i śnieg w zimie nie zasłaniają wylotków. Dzięki temu można też postawić ul niżej i nie trzeba wysoko dźwigać nadstawek,
- niższy ul jest mniej podatny na silne wiatry (w Polsce raczej nie ma wiatrów, które zaszkodziłyby ciężkim ulom),
- drobne gryzonie (głównie myszy) mają trudniejszy dostęp do ula (w USA problemem są również skunksy i oposy, które również gorzej dają sobie radę w tym rozwiązaniu),
- dobra wentylacja w lecie i zimie (ciepłe powietrze idzie do góry, w zimie zabierając wilgoć z ula),
- nie potrzeba specjalnych powałek,
- w zimie osyp nie blokuje wylotka uniemożliwiając oblot lub właściwą wentylację,
- pszczoły chętniej zasiedlają nadstawki i przechodzą na wyższy korpus, gdyż muszą przez nie przechodzić z pożytkiem,
Postanowiłem spróbować tego rozwiązania i mimo znacznej rezerwy na początku, faktycznie mi się spodobało. Konstrukcja mojego daszka z górnym wylotkiem nie jest bardziej skomplikowana niż zwykłego daszka (położony jest jak korpus - deska na desce - przy czym jedna ścianka jest podwieszona wyżej dając pszczołom wyjście). Konstrukcja dennicy natomiast, z racji zalet wentylacji górnej, została znacznie uproszczona - deska OSB obita dookoła listewkami, na których stoi korpus. I to już jest "lazy beekeeping". Michael Bush sugeruje w lecie połączenie dennicy osiatkowanej z górnym wylotkiem dla poprawy wentylacji ula. Twierdzi również (co ja też obserwuję u siebie), że pszczołom nie przeszkadza zdjęcie daszków w czasie przeglądów i dennice nie są bardziej zabrudzone niż przy wylotkach dolnych (w końcu pszczoła musi wynosić zanieczyszczenia do góry przez całe gniazdo).
Dla mnie jedyną wadę tych daszków stanowi trudniejsze podkarmianie pszczół. Trzeba stosować podkarmiaczki ramkowe (swoją drogą lubię te podkarmiaczki), co zmusza do otwarcia gniazda. W części uli mam wykonaną powałkę, która zastępuje górny wylotek, na której stoi normalny korpus przykryty daszkiem - tam można zastosować każdy rodzaj podkarmiaczki (ja używam słoików), niemniej jednak nie jest to już to samo proste rozwiązanie.
W tym roku zamierzam przezimować około połowy moich rodzin w ulach z górnymi wylotkami (drugą połowę na siatkach). Jeżeli się sprawdzi zamierzam pójść w kierunku górnego wylotka. Oczywiście ul musi być szczelny od spodu (pełna dennica), aby nie wywołać przeciągu.
W swoich ulach - również za radą Bush'a - zrezygnowałem z "pasów startowych" dla pszczół. Moje pszczoły dają radę trafić do ula bez listewek przybitych pod wylotkiem (nawet przy górnych wylotkach).
Zobacz też: https://pantruten.blogspot.com/2019/09/moj-ul-jest-najlepszy-ii-czyli-oj.html, czyli różne przemyślenia o ulach 5 lat później...
„bardziej zadowolony” nie oznacza
„zadowolony”...
Matka jest tylko jedna.
Jak już wcześniej napisałem nie mam do tej pory żadnych sukcesów hodowlanych i mizerne doświadczenie (niewątpliwie dostrzegam jednak różnicę pomiędzy moimi pszczołami). Ciężko mi się więc wypowiadać co do linii pszczół czy matek. Zauważyłem jednak, że wśród pszczelarzy linie pszczół są jak metody hodowlane - wszystkie ich pszczoły są "najlepsze", za to inne nie przeszły ich testów pozytywnie. Na swojej pasiece posiadam matki z różnych źródeł - praktycznie same krainki (również w różnych stopniach "skundlenia").
Odkąd posiadam pszczoły zauważyłem, że chyba najlepszy biznes w pszczelarstwie jest na matkach. Po pierwsze jest praktycznie niezależny od pożytku i pogody (pomijam kwestie unasiennienia). Ponadto, o ile zorientowałem się, że względem ilości nakładów finansowych i pracy miód jest zdecydowanie niedoszacowanym produktem (rynek nie pozwoli jednak na większą cenę), o tyle cena matek (podobnie jak "większego" sprzętu pszczelarskiego) jest przeszacowana względem ilości pracy i nakładów. Nie piszę tego jako krytyki hodowców, proszę tego tak nie rozumieć. Jeżeli nie można inaczej zarobić na godne życie, a hodowca i jego pszczoły są sprawdzeni, to cieszę się, że mogą z tego mieć dobry zarobek, pozwalający na dalsze eksperymentowanie z pulą genetyczną, a my możemy cieszyć się miodnymi i łagodnymi pszczółkami. Niewątpliwie też dobra matka się nam szybko zwróci.
Matki hodowlane mogą posiadać cenne właściwości zapisane w ich genach (np. wyjątkową pracowitość, higieniczność lub łagodność), ale równocześnie nie muszą być cenne użytkowo, tzn. mogą być wadliwie z uwagi na proces rozwoju, prowadzony w nieoptymalnych warunkach, mogą być źle unasiennione, uszkodzenie w transporcie itp.
Na swojej pasiece przyjąłem następujące założenia - i znów muszę napisać, że zweryfikuje mnie czas.
1. W miarę możliwości pozwolę pszczołom na wymiany matek kiedy tego potrzebują.
Pierwsza sprawa to pozostawię pszczołom ocenę czy ich matka jest dobra. W 90% przypadków, to one najlepiej stwierdzą czy ich matka jest optymalna użytkowo. Michael Bush twierdzi, że większość jego matek ma 3 sezony i świetnie sobie radzą. Rodziny są silne i miodne. Są to matki wychowane w czystych środowiskach ulowych - bez chemii.
Najcenniejsze matki będę starał się chronić przed cichą wymianą czy wyrojeniem.
2. Będę stosował selekcję "negatywną", a nie "pozytywną".
Zamierzam wymieniać nie więcej niż 10 % matek w mojej pasiece w sezonie, wybierając tylko te, które sobie absolutnie nie radzą. Pszczoła, która nie daje miodu pszczelarzowi, ale żyje w środowisku z warrozą i daje sobie radę sama, może być cenna ze względu na unasiennienie innych matek. Brat Adam w swojej książce "In search for the best strains of bees", że cechy pozytywne mogą ujawnić się dopiero w kolejnych pokoleniach, a pierwsze krzyżówki "czystych ras" często są nieudane i nie mają ekonomicznej racji bytu. Dzięki temu podejściu zachowam szerszą pulę genetyczną pasieki, co wpłynie na większe możliwości selekcyjne oraz "witalność" pszczół. Wymieniane matki, w części, chciałbym zastępować matkami hodowlanymi, aby wprowadzać na pasiekę cenne geny. Będę jednak szukał linii, które przeszły już wstępną selekcję.
Selekcja "pozytywna", czyli wybranie kilku najlepszych matek z pasieki i zasiedlenia pozostałych uli jej córkami, przyczyni się szybko do zawężenia puli genetycznej pasieki i w efekcie "chowu wsobnego". Podobnie może być z wprowadzaniem dużej ilości matek od jednego czy dwóch hodowców. Przecież większość z nich ma 1 czy 2 reproduktorki danej linii i prawie wszystkie sprzedawane matki są siostrami. Oczywiście, ze względu na dużą ilość ojców, nie są one aż tak genetycznie podobne jak siostry innych gatunków, niemniej jednak pula genetyczna się zawęża.
3. Nie boję się matek rojowych i ratunkowych - większość pasieki zamierzam zasiedlać takimi matkami.
Fakt, nie przeżyłem tego, że z co drugiego ula znika mi rójka i może dlatego nie boję się matek rojowych. O co jednak chodzi z tą "cechą rojliwości"? To przecież nie "gen" - pszczoła, jak każdy inny gatunek, ma w genach wpisaną chęć rozmnażania. Pszczoły, u których, w wyniku krzyżówek, zanikłaby chęć do rójek w naturze skazane byłyby na porażkę. "Cecha rojliwości" to nic innego jak matka wychowana w optymalnych zewnętrznie i wewnętrznie warunkach, a więc matka najcenniejsza użytkowo. Taka pszczoła ma większą masę i najwięcej rurek jajnikowych, a tym samym może złożyć więcej jajeczek niż inne matki. Szybciej zapełniony ul to silniejsza rodzina i szybsza rójka. Wierzę, że odpowiednio prowadząc gniazdo można zapobiec rójce, mając pszczoły o lepszej jakości użytkowej. Trochę boję się, że się potknę o ten punkt, niemniej jednak wychodzę z takiego właśnie założenia.
Niektóre badania wskazują również, że najsłabszymi matkami są matki ratunkowe. Większość opinii pszczelarzy z jakimi się zetknąłem mówi, że pszczoły nie potrafią wybrać optymalnej larwy na przyszłą matkę. Pszczoły mają mieć tendencję do wyboru larw starszych aby matkę wychować szybciej, a takie larwy już zaczęły swój rozwój jako robotnice. Otóż zetknąłem się z wytłumaczeniem, które jest dla mnie całkowicie akceptowalne i bardziej wiarygodne niż to, że pszczoły nie wiedzą co robią. Otóż matki ratunkowe wychowywane są z uprzednio złożonych jaj w komórkach robotnic, często na starych plastrach. Te twarde komórki mają być trudniejsze dla pszczół do odpowiedniej przebudowy, co skutkuje gorszym dokarmieniem larwy i / lub gorszym jej rozwojem.
4. Zamierzam sam wychowywać 90% swoich matek.
Do wychowu własnych matek często zachęcają nas nawet hodowcy, którzy z tego żyją. Dzięki temu mamy matki wtedy kiedy chcemy - w szczycie sezonu, kiedy jest optymalny pożytek, ilość pszczół w ulu i temperatura, a pszczoły same rwą się do tego. Takie matki na pewno są lepsze użytkowo niż matki z najlepszymi nawet genami, ale uzyskane w kwietniu czy sierpniu (choćby ze względu na ilość trutni do unasiennienia).
Obecnie powszechnie funkcjonuje trend nakazujący wymianę matek na matki hodowlane, ewentualnie stosuje się rozmnażanie tych matek do 2 lub 3 pokoleń - potem te matki idą w odstawkę. Pszczelarze boją się "kundelków", a "kundel" rojowy to już absolutnie matka niedopuszczalna. Według mnie mieszańce mogą być odporniejsze i będą sobie lepiej radzić. Być może presja hodowlana "rasowych" matek w kierunku odporności na warrozę przyczyni się do spadku odporności na inne lokalne choroby bakteryjne, wirusowe czy grzybicze. Uważam, że pszczoły miejscowe - wychowane na moim pasieczysku - lepiej będą radzić sobie z lokalnymi warunkami (np. zimowania) czy patogenami.
Odkąd posiadam pszczoły zauważyłem, że chyba najlepszy biznes w pszczelarstwie jest na matkach. Po pierwsze jest praktycznie niezależny od pożytku i pogody (pomijam kwestie unasiennienia). Ponadto, o ile zorientowałem się, że względem ilości nakładów finansowych i pracy miód jest zdecydowanie niedoszacowanym produktem (rynek nie pozwoli jednak na większą cenę), o tyle cena matek (podobnie jak "większego" sprzętu pszczelarskiego) jest przeszacowana względem ilości pracy i nakładów. Nie piszę tego jako krytyki hodowców, proszę tego tak nie rozumieć. Jeżeli nie można inaczej zarobić na godne życie, a hodowca i jego pszczoły są sprawdzeni, to cieszę się, że mogą z tego mieć dobry zarobek, pozwalający na dalsze eksperymentowanie z pulą genetyczną, a my możemy cieszyć się miodnymi i łagodnymi pszczółkami. Niewątpliwie też dobra matka się nam szybko zwróci.
Matki hodowlane mogą posiadać cenne właściwości zapisane w ich genach (np. wyjątkową pracowitość, higieniczność lub łagodność), ale równocześnie nie muszą być cenne użytkowo, tzn. mogą być wadliwie z uwagi na proces rozwoju, prowadzony w nieoptymalnych warunkach, mogą być źle unasiennione, uszkodzenie w transporcie itp.
Na swojej pasiece przyjąłem następujące założenia - i znów muszę napisać, że zweryfikuje mnie czas.
1. W miarę możliwości pozwolę pszczołom na wymiany matek kiedy tego potrzebują.
Pierwsza sprawa to pozostawię pszczołom ocenę czy ich matka jest dobra. W 90% przypadków, to one najlepiej stwierdzą czy ich matka jest optymalna użytkowo. Michael Bush twierdzi, że większość jego matek ma 3 sezony i świetnie sobie radzą. Rodziny są silne i miodne. Są to matki wychowane w czystych środowiskach ulowych - bez chemii.
Najcenniejsze matki będę starał się chronić przed cichą wymianą czy wyrojeniem.
2. Będę stosował selekcję "negatywną", a nie "pozytywną".
Zamierzam wymieniać nie więcej niż 10 % matek w mojej pasiece w sezonie, wybierając tylko te, które sobie absolutnie nie radzą. Pszczoła, która nie daje miodu pszczelarzowi, ale żyje w środowisku z warrozą i daje sobie radę sama, może być cenna ze względu na unasiennienie innych matek. Brat Adam w swojej książce "In search for the best strains of bees", że cechy pozytywne mogą ujawnić się dopiero w kolejnych pokoleniach, a pierwsze krzyżówki "czystych ras" często są nieudane i nie mają ekonomicznej racji bytu. Dzięki temu podejściu zachowam szerszą pulę genetyczną pasieki, co wpłynie na większe możliwości selekcyjne oraz "witalność" pszczół. Wymieniane matki, w części, chciałbym zastępować matkami hodowlanymi, aby wprowadzać na pasiekę cenne geny. Będę jednak szukał linii, które przeszły już wstępną selekcję.
Selekcja "pozytywna", czyli wybranie kilku najlepszych matek z pasieki i zasiedlenia pozostałych uli jej córkami, przyczyni się szybko do zawężenia puli genetycznej pasieki i w efekcie "chowu wsobnego". Podobnie może być z wprowadzaniem dużej ilości matek od jednego czy dwóch hodowców. Przecież większość z nich ma 1 czy 2 reproduktorki danej linii i prawie wszystkie sprzedawane matki są siostrami. Oczywiście, ze względu na dużą ilość ojców, nie są one aż tak genetycznie podobne jak siostry innych gatunków, niemniej jednak pula genetyczna się zawęża.
3. Nie boję się matek rojowych i ratunkowych - większość pasieki zamierzam zasiedlać takimi matkami.
Fakt, nie przeżyłem tego, że z co drugiego ula znika mi rójka i może dlatego nie boję się matek rojowych. O co jednak chodzi z tą "cechą rojliwości"? To przecież nie "gen" - pszczoła, jak każdy inny gatunek, ma w genach wpisaną chęć rozmnażania. Pszczoły, u których, w wyniku krzyżówek, zanikłaby chęć do rójek w naturze skazane byłyby na porażkę. "Cecha rojliwości" to nic innego jak matka wychowana w optymalnych zewnętrznie i wewnętrznie warunkach, a więc matka najcenniejsza użytkowo. Taka pszczoła ma większą masę i najwięcej rurek jajnikowych, a tym samym może złożyć więcej jajeczek niż inne matki. Szybciej zapełniony ul to silniejsza rodzina i szybsza rójka. Wierzę, że odpowiednio prowadząc gniazdo można zapobiec rójce, mając pszczoły o lepszej jakości użytkowej. Trochę boję się, że się potknę o ten punkt, niemniej jednak wychodzę z takiego właśnie założenia.
Niektóre badania wskazują również, że najsłabszymi matkami są matki ratunkowe. Większość opinii pszczelarzy z jakimi się zetknąłem mówi, że pszczoły nie potrafią wybrać optymalnej larwy na przyszłą matkę. Pszczoły mają mieć tendencję do wyboru larw starszych aby matkę wychować szybciej, a takie larwy już zaczęły swój rozwój jako robotnice. Otóż zetknąłem się z wytłumaczeniem, które jest dla mnie całkowicie akceptowalne i bardziej wiarygodne niż to, że pszczoły nie wiedzą co robią. Otóż matki ratunkowe wychowywane są z uprzednio złożonych jaj w komórkach robotnic, często na starych plastrach. Te twarde komórki mają być trudniejsze dla pszczół do odpowiedniej przebudowy, co skutkuje gorszym dokarmieniem larwy i / lub gorszym jej rozwojem.
4. Zamierzam sam wychowywać 90% swoich matek.
Do wychowu własnych matek często zachęcają nas nawet hodowcy, którzy z tego żyją. Dzięki temu mamy matki wtedy kiedy chcemy - w szczycie sezonu, kiedy jest optymalny pożytek, ilość pszczół w ulu i temperatura, a pszczoły same rwą się do tego. Takie matki na pewno są lepsze użytkowo niż matki z najlepszymi nawet genami, ale uzyskane w kwietniu czy sierpniu (choćby ze względu na ilość trutni do unasiennienia).
Obecnie powszechnie funkcjonuje trend nakazujący wymianę matek na matki hodowlane, ewentualnie stosuje się rozmnażanie tych matek do 2 lub 3 pokoleń - potem te matki idą w odstawkę. Pszczelarze boją się "kundelków", a "kundel" rojowy to już absolutnie matka niedopuszczalna. Według mnie mieszańce mogą być odporniejsze i będą sobie lepiej radzić. Być może presja hodowlana "rasowych" matek w kierunku odporności na warrozę przyczyni się do spadku odporności na inne lokalne choroby bakteryjne, wirusowe czy grzybicze. Uważam, że pszczoły miejscowe - wychowane na moim pasieczysku - lepiej będą radzić sobie z lokalnymi warunkami (np. zimowania) czy patogenami.
środa, 20 sierpnia 2014
Błędy wiosny 2014
2014 zaczął się dla mnie nieszczęśliwie - straciłem 1 palca, a 2 kolejne (przyszyte) leczę do dziś. Ten wypadek spowodował jednak oderwanie od pracy zawodowej i moje myśli w sposób prawie niczym niezmącony (nie wliczając mojej niesprawności i rehabilitacji) popłynęły w stronę pszczelarstwa. Oczywiście chora ręka uniemożliwia mi wykonywanie ciężkiej pracy fizycznej, jednak przez większość sezonu (poza pewnymi okresami zabiegów i intensywnej rehabilitacji) pozwalała mi na szczęście na prowadzenie bieżących przeglądów rodzin pszczelich. Z racji niewielkiego doświadczenia i ograniczeń fizycznych robiłem to jednak dość niezgrabnie, ku niezadowoleniu moich pszczół. Do cięższych prac potrzebowałem pomocy, na którą na szczęście mogłem liczyć. Z racji rozmiarów mojej pasieki (aktualnie 23 ule, z czego spora większość to tegoroczne odkłady) nie musiałem wykonywać pracy codziennie i mogłem pozwolić sobie na pozostawienie pszczół samym sobie na pewne okresy.
Od początku roku zdecydowałem się umieszczać w moich ulach puste ramki, aby pozwolić pszczołom na swobodę w rozwoju i systematyczne pomniejszanie komórki pszczelej. Na przedwiośniu zakupiłem 5 nowych rodzin wraz z ulami, a moje dwie zeszłoroczne rodziny pięknie wyszły do wiosny. Liczyłem na to, że z każdej rodziny dam radę wziąć po 1 odkładzie i tym samym powiększę pasiekę do 14 uli w bieżącym sezonie. Ostatecznie w zasadzie się to udało, jednak nie wyszło zupełnie jak chciałem z racji wielu błędów jakie popełniłem.
Najpiękniej ruszyła pszczoła niemka Ulmanka - rodzina powiększała się błyskawicznie, choć budowała bardzo wiele komórki trutowej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że w rodzinie ustalony został jakiś parytet nakazujący posiadanie co najmniej 40 % przedstawicieli płci męskiej. Trutnie były wszędzie! Niemniej jednak rodzina już wczesną wiosną miała zadziwiająco sporo - szczególnie biorąc pod uwagę ilość tych "darmozjadów" - świeżego miodku w ulu. Uznałem, że tą matkę chcę rozmnożyć. Postanowiłem zrobić odkład ze starą matką, aby w razie czego zapobiec jej wyrojeniu, a reszcie pszczółek pozwolić wychować matki, które wykorzystam do części z planowanych odkładów. Postanowiłem popróbować sił w przekładaniu larw, jednak zdecydowanie mi to nie szło. Bałem się, ze je uszkodzę i zdecydowałem się przełożyć jajeczka, z którymi szło mi lepiej. Nie będę opisywał szczegółów i innych drobnych błędów, jednak ostatecznie nie wychowałem żadnej matki gdyż przeoczyłem matecznik w tym ulu. Siła macierzaka bez matki się załamała i ul ostatecznie mogłem potraktować jako mocny tegoroczny odkład. Latem pszczółki znów odbiły i obecnie to jedna z lepszych moich rodzin (co tak naprawdę niewiele znaczy bo to prawie wszystkie odkłady). Natomiast stara matka w odkładzie została przez pszczoły wymieniona. Myślę, że pomimo pięknego pójścia w siłę, ilość trutnia świadczyła o pewnej wadliwości użytkowej tej matki (może była źle unasienniona?), a może jakiś mój błąd spowodował, że pszczoły postanowiły powołać zwycięską konfederację. Nie zmienia to mojej oceny tej pszczoły - ostatecznie w wyniku pewnych innych eksperymentów, o których nie będę pisał, mam 2 rodziny z matkami-córkami tej pszczoły i radzą sobie nieźle. Jeśli im się nie przeszkadza - jak ja to zrobiłem - rozwijają się pięknie, zbierają całkiem sporo miodu nawet przy niewielkiej sile, są nieagresywne. Przede wszystkim nie widzę żadnych oznak warrozy i innych chorób, a pszczoły budują ładnie zmniejszone komórki (nie mierzyłem średnicy, ale pszczoła jest wyraźnie mniejsza "na oko").
Przy drugiej rodzinie z moim "kundelkiem", z racji pewnej niecierpliwości młodego pszczelarza, zbytnio powiększyłem gniazdo. Zamiast szybkiego wypełnienia pustki pszczołą, załamałem siłę rodziny i zdecydowanie zahamowałem matkę w czerwieniu. Pomimo moich interwencji - a może własnie przez nie - ta rodzina do dziś kuleje. Niemniej jednak zdecydowałem się trzymać tą pszczołę, aż do samoistnej wymiany matki przez pszczoły, albo do załamania rodziny. W lecie rodzina trochę odbiła i wygląda na to, że jej siła pozwoli na zimowanie. Pszczoła również wizualnie się zmniejsza i nie widzę na niej warrozy.
Wśród 5 kupionych rodzin również pszczelarzyłem ze zmiennym szczęściem. Z tego co wiem u tych pszczół rządziły królowe w którymś pokoleniu matek od Łysonia (pszczoły w zeszłym sezonie miały się roić na potęgę). Pszczoły kupiłem od starszego pana, który niewątpliwie był kiedyś dobrym pszczelarzem, jednak wiek - jak sam przyznawał - nie pozwolił mu prowadzić dalej sporej, pięknej pasieki. I rzeczywiście ule miały lata świetności za sobą, a pszczoły przebywały na czarnych ramkach i miały po zimie mocno "zagnojone" gniazda. W syropianowych dennicach są dziesiątki tuneli po larwach najróżniejszych stworzeń. Niemniej rodziny były zadziwiająco silne, jak na taki stan gniazd i przezimowały. W pierwszy cieplejszy dzień przerzuciłem pszczoły do nowych uli i wyrzuciłem tyle ramek na ile pozwalał mi rozsądek. Większość rodzin jakoś ruszyła, ale w jednej pojawiła się grzybica wapienna (po stanie gniazd dziwię się, że tylko w jednej). Ostatecznie po licznych nieudanych próbach leczenia, w maju, rodzina została podzielona na 2 mizerne odkłady, które dostały po matce Vigorce - dziś są w granicach mojej średniej. Pszczółki małe i wyglądają na zdrowe.
Warre i jego ule.
Przeglądając zasoby internetu trafiłem na informację o ulach Warre'go. Przyznam, że jedynie pobieżnie przeglądnąłem ten temat i nie wczytywałem się w informacje dotyczące rozmiarów ula, gospodarowania na snozach itp. Spodobała mi się sama idea ula "bezobsługowego" - lazy beekeeping. Zgodnie z tym co zrozumiałem, używając znacznego uproszczenia, metoda ta polega na powiększaniu gniazda od dołu wiosną i zebranie górnego korpusu z miodem jesienią (lub gdy jest pełny). Przez cały pozostały czas pszczoły robią mniej więcej to co chcą. Postanowiłem spróbować takiego sposobu powiększania gniazd, pomimo tego, że wszyscy zawsze mówili, że lepiej powiększać do góry. Chęć eksperymentowania wygrała. Pszczoły długo gniotły się pod daszkiem, kombinując jak iść w górę, pomimo twardego sklepienia, mając cały pusty korpus na dole. Dodam, że były na dużej komórce i wyjątkowo starym plastrze, gdyż innych nie miałem. Ostatecznie niewątpliwie znacząco przyczyniłem się do zahamowania rozwoju każdej z tych rodzin. Po jakimś czasie, kiedy z ula powinny już wylewać się pszczoły, zlitowałem się nad nimi i zamieniłem korpusy miejscami. Dzięki temu rodziny pomału zaczęły ruszać, jednak ja miałem już o dobry miesiąc spóźniony rozwój rodzin. Nie twierdzę, że metoda Warre'go jest zła - przyznam, że nie wczytywałem się w szczegóły i mogłem popełnić jakiś podstawowy błąd. Poza tym wyjątkowo skromny pożytek wiosenny (od pszczelarzy z małopolski i śląska wiem, że było tak "prawie wszędzie") mógł wstrzymać "zepchnięcie" pszczół w dół na niższy korpus.
Z 4 zakupionych rodzin, które nie zachorowały na grzybicę, jedynie 2 ostatecznie rozwinęły się na tyle, że mogłem mieć trochę miodu dla siebie i rodziny (jak na wyjątkowo słaby sezon nie było nawet u tych pszczół tak źle). W jednej z pozostałych, od samego początku po zmianie korpusów zaczęło się dziać niedobrze - pszczoły zaczęły wymieniać matki raz za razem i rodzina cały czas działała na granicy załamania siły. Albo miały zbyt dużo ingerencji w gniazdo wiosną, albo dały znać o sobie wyjątkowo stare plastry i duża pszczoła. Ostatni raz wymieniły matkę niedawno. Jest to jedyna rodzina gdzie pszczoły mają się źle. Matka słabo czerwi (a w zasadzie to młoda matka, która dopiero rusza z czerwieniem, choć już prawie po sezonie), pszczoły jest mało, widać na niej warrozę i sporo jest zdeformowanych mieszkanek ula (np. bez skrzydełek).
Druga z tych dwóch rodzin wiosną rozwijała się przepięknie (była to moja 2-ga w kolejności najładniejsza pszczela ferajna po Ulmance). Mając jednak tylko 1 rękę sprawną nie mogłem wystarczająco szybko wstawić rodzinie powałki (nie mając jej fizycznie), a ta miała wysoki daszek. Żałuję, że wczesniej nie zareagowałem, mogłem ul przykryć czymkolwiek, choćby folią. Na pewnym etapie zauważyłem, że pod daszkiem są duże ilości dzikich plastrów, pełnych świeżego miodu i czerwiu. Przy jednym z przeglądów postanowiłem wreszcie usunąć te plastry - przy tej operacji, albo zgniotłem matkę, albo utopiłem ją w spływającym po całym gnieździe nakropie, albo też wywołałem wśród pszczół rewolucję. Niezależnie od tego co się stało siła rodziny się załamała i znów zaczęła się walka o przeżycie.
Ostatecznie przy wszystkich tych operacjach udało mi się wziąć też trochę odkładów. Widząc, że rodzina sobie słabo radzi i miodu i tak nie da, dzieliłem ją na mniejsze, podając jednej z nich matecznik. Ostatecznie do obecnej chwili (wraz z dokupionymi odkładami) posiadam 23 rodziny, z czego ok. 5 - 6 jest ładnych, 3 lub 4 jest słabych (z czego 1, wspomnianej wyżej, nie daję większych szans na przeżycie zimy), a reszta to solidne średniaki, co najmniej w sile tych jakie miałem w zeszłym roku i które zimę pięknie przeżyły.
Jak widać popełniłem szereg błędów i zepsułem sporo pszczoły w tym sezonie. Część to tylko moja wina, część to nieszczęśliwe wypadki (jak przypadkowe zabicie matki). Jednak liczę, że nauka nie poszła w las i przyszły sezon przyniesie mi zdecydowanie mniej porażek.
Od początku roku zdecydowałem się umieszczać w moich ulach puste ramki, aby pozwolić pszczołom na swobodę w rozwoju i systematyczne pomniejszanie komórki pszczelej. Na przedwiośniu zakupiłem 5 nowych rodzin wraz z ulami, a moje dwie zeszłoroczne rodziny pięknie wyszły do wiosny. Liczyłem na to, że z każdej rodziny dam radę wziąć po 1 odkładzie i tym samym powiększę pasiekę do 14 uli w bieżącym sezonie. Ostatecznie w zasadzie się to udało, jednak nie wyszło zupełnie jak chciałem z racji wielu błędów jakie popełniłem.
Najpiękniej ruszyła pszczoła niemka Ulmanka - rodzina powiększała się błyskawicznie, choć budowała bardzo wiele komórki trutowej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że w rodzinie ustalony został jakiś parytet nakazujący posiadanie co najmniej 40 % przedstawicieli płci męskiej. Trutnie były wszędzie! Niemniej jednak rodzina już wczesną wiosną miała zadziwiająco sporo - szczególnie biorąc pod uwagę ilość tych "darmozjadów" - świeżego miodku w ulu. Uznałem, że tą matkę chcę rozmnożyć. Postanowiłem zrobić odkład ze starą matką, aby w razie czego zapobiec jej wyrojeniu, a reszcie pszczółek pozwolić wychować matki, które wykorzystam do części z planowanych odkładów. Postanowiłem popróbować sił w przekładaniu larw, jednak zdecydowanie mi to nie szło. Bałem się, ze je uszkodzę i zdecydowałem się przełożyć jajeczka, z którymi szło mi lepiej. Nie będę opisywał szczegółów i innych drobnych błędów, jednak ostatecznie nie wychowałem żadnej matki gdyż przeoczyłem matecznik w tym ulu. Siła macierzaka bez matki się załamała i ul ostatecznie mogłem potraktować jako mocny tegoroczny odkład. Latem pszczółki znów odbiły i obecnie to jedna z lepszych moich rodzin (co tak naprawdę niewiele znaczy bo to prawie wszystkie odkłady). Natomiast stara matka w odkładzie została przez pszczoły wymieniona. Myślę, że pomimo pięknego pójścia w siłę, ilość trutnia świadczyła o pewnej wadliwości użytkowej tej matki (może była źle unasienniona?), a może jakiś mój błąd spowodował, że pszczoły postanowiły powołać zwycięską konfederację. Nie zmienia to mojej oceny tej pszczoły - ostatecznie w wyniku pewnych innych eksperymentów, o których nie będę pisał, mam 2 rodziny z matkami-córkami tej pszczoły i radzą sobie nieźle. Jeśli im się nie przeszkadza - jak ja to zrobiłem - rozwijają się pięknie, zbierają całkiem sporo miodu nawet przy niewielkiej sile, są nieagresywne. Przede wszystkim nie widzę żadnych oznak warrozy i innych chorób, a pszczoły budują ładnie zmniejszone komórki (nie mierzyłem średnicy, ale pszczoła jest wyraźnie mniejsza "na oko").
Przy drugiej rodzinie z moim "kundelkiem", z racji pewnej niecierpliwości młodego pszczelarza, zbytnio powiększyłem gniazdo. Zamiast szybkiego wypełnienia pustki pszczołą, załamałem siłę rodziny i zdecydowanie zahamowałem matkę w czerwieniu. Pomimo moich interwencji - a może własnie przez nie - ta rodzina do dziś kuleje. Niemniej jednak zdecydowałem się trzymać tą pszczołę, aż do samoistnej wymiany matki przez pszczoły, albo do załamania rodziny. W lecie rodzina trochę odbiła i wygląda na to, że jej siła pozwoli na zimowanie. Pszczoła również wizualnie się zmniejsza i nie widzę na niej warrozy.
Wśród 5 kupionych rodzin również pszczelarzyłem ze zmiennym szczęściem. Z tego co wiem u tych pszczół rządziły królowe w którymś pokoleniu matek od Łysonia (pszczoły w zeszłym sezonie miały się roić na potęgę). Pszczoły kupiłem od starszego pana, który niewątpliwie był kiedyś dobrym pszczelarzem, jednak wiek - jak sam przyznawał - nie pozwolił mu prowadzić dalej sporej, pięknej pasieki. I rzeczywiście ule miały lata świetności za sobą, a pszczoły przebywały na czarnych ramkach i miały po zimie mocno "zagnojone" gniazda. W syropianowych dennicach są dziesiątki tuneli po larwach najróżniejszych stworzeń. Niemniej rodziny były zadziwiająco silne, jak na taki stan gniazd i przezimowały. W pierwszy cieplejszy dzień przerzuciłem pszczoły do nowych uli i wyrzuciłem tyle ramek na ile pozwalał mi rozsądek. Większość rodzin jakoś ruszyła, ale w jednej pojawiła się grzybica wapienna (po stanie gniazd dziwię się, że tylko w jednej). Ostatecznie po licznych nieudanych próbach leczenia, w maju, rodzina została podzielona na 2 mizerne odkłady, które dostały po matce Vigorce - dziś są w granicach mojej średniej. Pszczółki małe i wyglądają na zdrowe.
Warre i jego ule.
Przeglądając zasoby internetu trafiłem na informację o ulach Warre'go. Przyznam, że jedynie pobieżnie przeglądnąłem ten temat i nie wczytywałem się w informacje dotyczące rozmiarów ula, gospodarowania na snozach itp. Spodobała mi się sama idea ula "bezobsługowego" - lazy beekeeping. Zgodnie z tym co zrozumiałem, używając znacznego uproszczenia, metoda ta polega na powiększaniu gniazda od dołu wiosną i zebranie górnego korpusu z miodem jesienią (lub gdy jest pełny). Przez cały pozostały czas pszczoły robią mniej więcej to co chcą. Postanowiłem spróbować takiego sposobu powiększania gniazd, pomimo tego, że wszyscy zawsze mówili, że lepiej powiększać do góry. Chęć eksperymentowania wygrała. Pszczoły długo gniotły się pod daszkiem, kombinując jak iść w górę, pomimo twardego sklepienia, mając cały pusty korpus na dole. Dodam, że były na dużej komórce i wyjątkowo starym plastrze, gdyż innych nie miałem. Ostatecznie niewątpliwie znacząco przyczyniłem się do zahamowania rozwoju każdej z tych rodzin. Po jakimś czasie, kiedy z ula powinny już wylewać się pszczoły, zlitowałem się nad nimi i zamieniłem korpusy miejscami. Dzięki temu rodziny pomału zaczęły ruszać, jednak ja miałem już o dobry miesiąc spóźniony rozwój rodzin. Nie twierdzę, że metoda Warre'go jest zła - przyznam, że nie wczytywałem się w szczegóły i mogłem popełnić jakiś podstawowy błąd. Poza tym wyjątkowo skromny pożytek wiosenny (od pszczelarzy z małopolski i śląska wiem, że było tak "prawie wszędzie") mógł wstrzymać "zepchnięcie" pszczół w dół na niższy korpus.
Z 4 zakupionych rodzin, które nie zachorowały na grzybicę, jedynie 2 ostatecznie rozwinęły się na tyle, że mogłem mieć trochę miodu dla siebie i rodziny (jak na wyjątkowo słaby sezon nie było nawet u tych pszczół tak źle). W jednej z pozostałych, od samego początku po zmianie korpusów zaczęło się dziać niedobrze - pszczoły zaczęły wymieniać matki raz za razem i rodzina cały czas działała na granicy załamania siły. Albo miały zbyt dużo ingerencji w gniazdo wiosną, albo dały znać o sobie wyjątkowo stare plastry i duża pszczoła. Ostatni raz wymieniły matkę niedawno. Jest to jedyna rodzina gdzie pszczoły mają się źle. Matka słabo czerwi (a w zasadzie to młoda matka, która dopiero rusza z czerwieniem, choć już prawie po sezonie), pszczoły jest mało, widać na niej warrozę i sporo jest zdeformowanych mieszkanek ula (np. bez skrzydełek).
Druga z tych dwóch rodzin wiosną rozwijała się przepięknie (była to moja 2-ga w kolejności najładniejsza pszczela ferajna po Ulmance). Mając jednak tylko 1 rękę sprawną nie mogłem wystarczająco szybko wstawić rodzinie powałki (nie mając jej fizycznie), a ta miała wysoki daszek. Żałuję, że wczesniej nie zareagowałem, mogłem ul przykryć czymkolwiek, choćby folią. Na pewnym etapie zauważyłem, że pod daszkiem są duże ilości dzikich plastrów, pełnych świeżego miodu i czerwiu. Przy jednym z przeglądów postanowiłem wreszcie usunąć te plastry - przy tej operacji, albo zgniotłem matkę, albo utopiłem ją w spływającym po całym gnieździe nakropie, albo też wywołałem wśród pszczół rewolucję. Niezależnie od tego co się stało siła rodziny się załamała i znów zaczęła się walka o przeżycie.
Ostatecznie przy wszystkich tych operacjach udało mi się wziąć też trochę odkładów. Widząc, że rodzina sobie słabo radzi i miodu i tak nie da, dzieliłem ją na mniejsze, podając jednej z nich matecznik. Ostatecznie do obecnej chwili (wraz z dokupionymi odkładami) posiadam 23 rodziny, z czego ok. 5 - 6 jest ładnych, 3 lub 4 jest słabych (z czego 1, wspomnianej wyżej, nie daję większych szans na przeżycie zimy), a reszta to solidne średniaki, co najmniej w sile tych jakie miałem w zeszłym roku i które zimę pięknie przeżyły.
Jak widać popełniłem szereg błędów i zepsułem sporo pszczoły w tym sezonie. Część to tylko moja wina, część to nieszczęśliwe wypadki (jak przypadkowe zabicie matki). Jednak liczę, że nauka nie poszła w las i przyszły sezon przyniesie mi zdecydowanie mniej porażek.
poniedziałek, 18 sierpnia 2014
Michael Bush i lazy beekeeping - odkrycie Ameryki?
W zimie 2013/2014 oglądnąłem na youtube parę filmów pszczelarzy amerykańskich. Na początku zachowywałem daleko posuniętą rezerwę - pszczelarstwo amerykańskie zdecydowanie kojarzyło mi się z "uprawą pszczoły", dla której szukałem alternatywy. Poza tym amerykanie znani są z tłumaczenia rzeczy oczywistych, a koncepcja nauczania w szkołach kreacjonizmu wydaje mi się co najmniej idiotyzmem i powrotem do mentalności średniowiecznej. Niedawno, na przykład, trafiłem na film pszczelarza amerykańskiego (swoją drogą mającego sporo do powiedzenia o pszczelarstwie), który, z zachwytem odkrywcy demonstrował przez 8 minut zastosowanie lejka do wlewania miodu do słoiczków...
Ostatecznie okazało się, że wielu obywateli USA ma dużo do powiedzenia, na interesujące mnie tematy. Do tamtej pory, nigdzie w Polsce nie znalazłem opisu spójnego systemu hodowli bez leczenia warrozy, wypracowanego i stosowanego przez wiele lat. Z publikacji i filmów pana Leszka Stępnia (znanemu jako Polbart) dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak "duża" i "mała" pszczoła (polecam wykład z konferencji pszczelarskiej w Suchej Beskidzkiej). Pogłębiając temat trafiłem też na publikacje innych osób - pszczelarzy, którzy próbują lub próbowali jest naprawdę wielu. Wszędzie jednak, była mowa o pewnego rodzaju eksperymentach czy obserwacjach prowadzonych na wybranej, niewielkiej grupie rodzin, czy o bardzo małych, amatorskich pasiekach liczących po zaledwie kilka pni - być może za małych aby wytrzymać proces selekcji naturalnej. Od nikogo nie usłyszałem "da się", a co najwyżej "wyniki są obiecujące". Prawie zawsze podsumowanie jest następujące: "próbowałem i nie wyszło"... Pszczelarze, którzy próbowali swych sił bez leczenia dziś często sugerują wspomaganie metodami organicznymi. Swoją drogą nie dziwię się pszczelarzom zawodowym, że nie ryzykują wypracowanego dorobku i bieżącego dochodu. Jako amator mam jednak tą przewagę, że mogę sobie pozwolić na utratę nawet całej pasieki w razie niepowodzenia eksperymentu.
Wreszcie trafiłem na parę wykładów Michael'a Bush'a, potem na jego stronę internetową (www.bushfarms.com), a następnie zamówiłem jego książkę (on sam twierdzi, że praktycznie cała wiedza znajduje się na stronie www za darmo, ja jednak lubię mieć do czynienia z papierem). Publikacje te zawierają dużo cennych wskazówek, przemyśleń, logicznych wywodów i po prostu praktycznej wiedzy pszczelarskiej. Jako system praktycznie w całości dla mnie do przyjęcia, a do tego wreszcie usłyszałem kategoryczne: "da się"!.
Michael Bush prezentuje 4 podstawowe kroki w kierunku zdrowej, nieleczonej pszczoły (poniżej wraz z komentarzami).
1. Aby mieć pszczoły odporne na choroby i pasożyty trzeba przestać leczyć.
Nie da się wyhodować pszczoły mogącej przeżyć wśród patogenów i pasożytów jeżeli nie poddamy jej odpowiedniemu procesowi selekcji naturalnej. Tak, będę żałował każdej rodziny, która nie przeżyje... Zapewne czasem, w skrajnym przypadku rodziny pędzącej po równi pochyłej ku nieuchronnej zagładzie, pozwolę sobie na interwencję. Jednak w tym wypadku na pewno rodzina dostanie nową matkę. Uprzedzę tym samym eliminację osobników nieprzystosowanych, a dam pszczołom szansę na przeżycie - ku obopólnej korzyści.
Jak słusznie zauważa Bush leczenie to nie tylko pozbawienie presji selekcyjnej patogenów (pasożytów) na pszczołę, ale wywarcie presji selekcyjnej na patogeny - niestety w kierunku większej zjadliwości, opornosci na substancje lecznicze czy przyspieszonego rozwoju (większa szansa na przeżycie tych genów, które szybciej się namnażają). Zamiast więc hodować pszczoły, które potrafią same trzymać w ryzach np. warrozę, "na własnej piersi" hodujemy warrozę, która błyskawicznie się namnaża, niewspółmiernie osłabiając rodzinę i w efekcie zabijając ją.
Dodatkowo lecząc zmieniamy ekologię ula. Zabijamy owady, bakterie i grzyby przyjazne (lub neutralne) dla naszej pszczoły, a w zamian pozostawiamy niezasiedlone nisze, na które tylko czekają pasożyty i patogeny.
2. Konieczne jest zachowanie czystego środowiska ulowego.
Nigdy nie wiemy jakiego rodzaju chemia ląduje w naszych ulach. Sami aplikujemy środki chemiczne do ula, umieszczamy je tam wraz z węzą pochodzącą z niepewnych źródeł, pszczoły przynoszą środki owado- i chwastobójcze wraz z pożytkiem czy wreszcie chemia trafia tam wraz z zanieczyszczeniami powietrza i wody. Ta chemia wyzwala presję selekcyjną na najodporniejsze patogeny, a podobnież wpływa też na płodność matek pszczelich (stąd wg. Michaela Bush'a konieczność wymiany matek po 1 sezonie). Niezbędne jest więc zachowanie czystości ula - nie mylić ze sterylnością! Najprościej zapewnić to poprzez pozbycie się węzy i pozwolenie pszczołom na budowanie plastrów z czystego wosku (osobiście uważam, że należy je usuwać i wymieniać jak tylko staną się zbędne). Na jednym ze szkoleń, jakie odwiedziłem, sugerowano wymianę całości gniazda co roku, co spotkało się z wielkim zdziwieniem ze strony starszych pszczelarzy. Wiosną br. kupiłem pszczoły na plastrach przez które nie było widać nawet przebijających promieni słonecznych. Weźmy pod uwagę, że w naturze, wychodząca rójka odbudowuje gniazdo, na którym jest zdolna przezimować. Wśród pszczelarzy pokutuje jednak opinia, że "ciemny plaster" ma mniejszą przewodność cieplną i dzięki temu lepiej nadaje się do zimowli. Może i tak, ale moje pszczoły będę zimował zawsze na wosku z bieżącego roku - czas mnie zweryfikuje.
Ostatnio trafiłem na blog pana Grzegorza Przeździeckiego, który próbuje swych sił w ulach bezramkowych typu kenijskiego (Kenya Tob Bar Hive). Sam też chcę sprawić sobie taki ul w przyszłym sezonie. Niezmiernie kibicuję panu Grzegorzowi i serdecznie go pozdrawiam i trzymam kciuki! Na blogu pana Grzegorza widziałem, że obecnie testuje koncepcję, że, gdy przyjdzie jej czas, pszczoły zetną starą woszczyznę i wymienią ją na nowy plaster. Muszę przyznać, że ja bałbym się, że zbyt wiele chemii ze środowiska trafiło do takiego plastra. Zbyt wiele pestycydów, herbicydów, leków i innych substancji trafia na pola i do wody. Stąd ja przyjąłem, że nigdy plaster nie będzie przeze mnie używany dłużej niż w kolejnym sezonie po jego budowaniu. Inny argument za wymianą plastrów przytoczę w kolejnym punkcie.
3. Zdrowe pszczoły pochodzą z komórki naturalnej wielkości.
Nie chcę rozpisywać się nad zaletami "małej pszczoły" - jak znaczna większość wiedzy o której piszę, nie są to ani moje badania, ani spostrzeżenia. Podsumowując - mała pszczoła jest odporniejsza, bardziej higieniczna, żyje dłużej, lata dalej i rozwija się o 24 godziny krócej. Za "małą" uznaje się pszczołę, która powstała na komórce nie większej niż. 4.9 mm i taka też pszczoła, w świetle obserwacji i doświadczeń, ma radzić sobie sama z warrozą (skrócenie okresu rozwoju czerwiu zasklepionego powoduje zaburzenie cyklu rozwojowego warrozy, do tego w małej komórce mieści się fizycznie mniej warrozy, a całości dopełnia zwiększona higieniczność). Małą pszczołę możemy uzyskać podając węzę 4.9 lub pozwalając budować pszczole "to co chce". Ja zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. Ktoś kiedyś wymyślił, że duża pszczoła to duże wole miodowe i dużo miodu w ulu i ... wsadził do ula węzę z komórką 5.4 mm. Zgodnie z dostępną wiedzą taka komórka nigdy przez pszczoły nie jest budowana w naturze. Komórki jakie budują pszczoły (dla larw robotnic) są nie większe niż 5.1, a dominują komórki od 4.7 do 4.9 (a budują nawet 4.4). Pszczoła 5.4 radziła sobie dobrze do czasu przywleczenia warrozy i rozwoju intensywnego rolnictwa z użyciem środków chemicznych. Potem już nie dała rady bez wspomagania. Trzeba pamiętać o tym, że duża pszczoła buduje dużą komórkę, a mała małą. Zanim więc uzyskamy małą pszczołę musi upłynąć kilka pokoleń i musimy wymienić kilka plastrów, aby nasze podopieczne budowały systematycznie coraz mniejszą komórkę (podobno zajmuje to co najmniej 7 - 8 pokoleń, połączonych z budową coraz mniejszych plastrów, zanim pszczoła zmniejszy się do swojego naturalnego biologicznie rozmiaru). Pozostawienie plastra w ulu spowoduje, że wciąż będą rozwijały się duże pszczoły. Trzeba też się liczyć z tym, że w niektórych liniach pszczół skłonność do dużej komórki mogła zostać utrwalona i tym liniom potrzeba będzie znacznie więcej pokoleń na zmiany - miejmy nadzieję, że wystarczy czasu zanim warroza zrobi swoje.
Więcej informacji na ten temat można znaleźć na stronach pszczelarzy - choćby wspomnianego Polbarta.
4. Konieczne jest stosowanie naturalnego pożywienia.
Pszczoły jedzą pyłek i miód. Każdy pszczelarz to wie. Natomiast wie też, że przy obecnych cenach cukru, za 1 słoik miodu z naddatkiem zakarmi całą rodzinę na zimę, a pszczelarze z Krakowa (to ja!) i Poznania zakarmią po 2 rodziny.
Badania z jakimi zetknąłem się na szkoleniach mówią, że pszczoły lepiej zimują na cukrze niż na miodzie. Częściej przeżywają, mają mniejszy osyp i dynamiczniej idą do wiosny. Może i tak, ale zapewne przy założeniu, że pszczoły leczymy. Otóż obserwacje z jakimi się zetknąłem wskazują, że w środowisku miodu znacznie gorzej mają się pszczele patogeny takie jak np. nosemoza czy zgnilec, ale także inne wirusy czy grzyby. To nie warroza zabija pszczoły, a te patogeny, które na i w sobie przenosi. Warroza osłabia pszczołę, jednak, jak w przypadku każdego pasożyta, w jej interesie nie leży zabicie swojego gospodarza. Osłabione pszczoły "łapią katar" i giną. Miód jest środowiskiem kwaśnym daleko bardziej niż syrop cukrowy i to właśnie środowisko trzyma w ryzach pszczelich wrogów. Zmiana PH w ulu powoduje, że zaburzamy naturalne środowisko roju. Dla mnie wniosek jest jeden: trzeba mocno rozważyć zostawienie pszczołom miodu na zimę. W razie konieczności podkarmienia cukrem, trzeba rozważyć zakwaszenie syropu. Niewątpliwie syrop jest mniejszym złem niż głód.
Powyżej przytoczyłem główne założenia wyhodowania zdrowej pszczoły, proponowane przez pana Busha. Mnie osobiście spodobała się koncepcja "lazy beekeeping" - po co robić coś co nie jest niezbędne, lub co pszczoły mogą zrobić (i robią!) same? Kilka przykładów poniżej:
- wymiana matki - pszczoły wiedzą lepiej!
- podawanie węzy - zbijanie ramki to max 2 minuty, drutowanie i wprawianie węzy rozciąga to przynajmniej pięciokrotnie. A przecież pszczoły budują same (u mnie cały sezon dostawały tylko puste ramki i świetnie sobie radziły).
- karmienie na zimę - przy zliczeniu kosztów cukru, czasu pracy i korzyści płynących ze zdrowego pokarmu może okazać się, że lepiej zostawić miód (w Polsce różnica pomiędzy ceną cukru i miodu może tego jednak nie bilansować, mnie natomiast przekonał argument zdrowej pszczoły).
Koncepcja "lazy beekeeping" pozwala zaoszczędzić czas pracy. Dzięki temu mamy choćby możliwość obsłużenia większej pasieki i nawet jak będzie mniej niż 100 kg z ula i zostawimy miód na zimę wyjdziemy na swoje. Za to mamy większą pulę pszczół, które już każdy pszczelarz wie jak wykorzystać.
Ostatecznie okazało się, że wielu obywateli USA ma dużo do powiedzenia, na interesujące mnie tematy. Do tamtej pory, nigdzie w Polsce nie znalazłem opisu spójnego systemu hodowli bez leczenia warrozy, wypracowanego i stosowanego przez wiele lat. Z publikacji i filmów pana Leszka Stępnia (znanemu jako Polbart) dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak "duża" i "mała" pszczoła (polecam wykład z konferencji pszczelarskiej w Suchej Beskidzkiej). Pogłębiając temat trafiłem też na publikacje innych osób - pszczelarzy, którzy próbują lub próbowali jest naprawdę wielu. Wszędzie jednak, była mowa o pewnego rodzaju eksperymentach czy obserwacjach prowadzonych na wybranej, niewielkiej grupie rodzin, czy o bardzo małych, amatorskich pasiekach liczących po zaledwie kilka pni - być może za małych aby wytrzymać proces selekcji naturalnej. Od nikogo nie usłyszałem "da się", a co najwyżej "wyniki są obiecujące". Prawie zawsze podsumowanie jest następujące: "próbowałem i nie wyszło"... Pszczelarze, którzy próbowali swych sił bez leczenia dziś często sugerują wspomaganie metodami organicznymi. Swoją drogą nie dziwię się pszczelarzom zawodowym, że nie ryzykują wypracowanego dorobku i bieżącego dochodu. Jako amator mam jednak tą przewagę, że mogę sobie pozwolić na utratę nawet całej pasieki w razie niepowodzenia eksperymentu.
Wreszcie trafiłem na parę wykładów Michael'a Bush'a, potem na jego stronę internetową (www.bushfarms.com), a następnie zamówiłem jego książkę (on sam twierdzi, że praktycznie cała wiedza znajduje się na stronie www za darmo, ja jednak lubię mieć do czynienia z papierem). Publikacje te zawierają dużo cennych wskazówek, przemyśleń, logicznych wywodów i po prostu praktycznej wiedzy pszczelarskiej. Jako system praktycznie w całości dla mnie do przyjęcia, a do tego wreszcie usłyszałem kategoryczne: "da się"!.
Michael Bush prezentuje 4 podstawowe kroki w kierunku zdrowej, nieleczonej pszczoły (poniżej wraz z komentarzami).
1. Aby mieć pszczoły odporne na choroby i pasożyty trzeba przestać leczyć.
Nie da się wyhodować pszczoły mogącej przeżyć wśród patogenów i pasożytów jeżeli nie poddamy jej odpowiedniemu procesowi selekcji naturalnej. Tak, będę żałował każdej rodziny, która nie przeżyje... Zapewne czasem, w skrajnym przypadku rodziny pędzącej po równi pochyłej ku nieuchronnej zagładzie, pozwolę sobie na interwencję. Jednak w tym wypadku na pewno rodzina dostanie nową matkę. Uprzedzę tym samym eliminację osobników nieprzystosowanych, a dam pszczołom szansę na przeżycie - ku obopólnej korzyści.
Jak słusznie zauważa Bush leczenie to nie tylko pozbawienie presji selekcyjnej patogenów (pasożytów) na pszczołę, ale wywarcie presji selekcyjnej na patogeny - niestety w kierunku większej zjadliwości, opornosci na substancje lecznicze czy przyspieszonego rozwoju (większa szansa na przeżycie tych genów, które szybciej się namnażają). Zamiast więc hodować pszczoły, które potrafią same trzymać w ryzach np. warrozę, "na własnej piersi" hodujemy warrozę, która błyskawicznie się namnaża, niewspółmiernie osłabiając rodzinę i w efekcie zabijając ją.
Dodatkowo lecząc zmieniamy ekologię ula. Zabijamy owady, bakterie i grzyby przyjazne (lub neutralne) dla naszej pszczoły, a w zamian pozostawiamy niezasiedlone nisze, na które tylko czekają pasożyty i patogeny.
2. Konieczne jest zachowanie czystego środowiska ulowego.
Nigdy nie wiemy jakiego rodzaju chemia ląduje w naszych ulach. Sami aplikujemy środki chemiczne do ula, umieszczamy je tam wraz z węzą pochodzącą z niepewnych źródeł, pszczoły przynoszą środki owado- i chwastobójcze wraz z pożytkiem czy wreszcie chemia trafia tam wraz z zanieczyszczeniami powietrza i wody. Ta chemia wyzwala presję selekcyjną na najodporniejsze patogeny, a podobnież wpływa też na płodność matek pszczelich (stąd wg. Michaela Bush'a konieczność wymiany matek po 1 sezonie). Niezbędne jest więc zachowanie czystości ula - nie mylić ze sterylnością! Najprościej zapewnić to poprzez pozbycie się węzy i pozwolenie pszczołom na budowanie plastrów z czystego wosku (osobiście uważam, że należy je usuwać i wymieniać jak tylko staną się zbędne). Na jednym ze szkoleń, jakie odwiedziłem, sugerowano wymianę całości gniazda co roku, co spotkało się z wielkim zdziwieniem ze strony starszych pszczelarzy. Wiosną br. kupiłem pszczoły na plastrach przez które nie było widać nawet przebijających promieni słonecznych. Weźmy pod uwagę, że w naturze, wychodząca rójka odbudowuje gniazdo, na którym jest zdolna przezimować. Wśród pszczelarzy pokutuje jednak opinia, że "ciemny plaster" ma mniejszą przewodność cieplną i dzięki temu lepiej nadaje się do zimowli. Może i tak, ale moje pszczoły będę zimował zawsze na wosku z bieżącego roku - czas mnie zweryfikuje.
Ostatnio trafiłem na blog pana Grzegorza Przeździeckiego, który próbuje swych sił w ulach bezramkowych typu kenijskiego (Kenya Tob Bar Hive). Sam też chcę sprawić sobie taki ul w przyszłym sezonie. Niezmiernie kibicuję panu Grzegorzowi i serdecznie go pozdrawiam i trzymam kciuki! Na blogu pana Grzegorza widziałem, że obecnie testuje koncepcję, że, gdy przyjdzie jej czas, pszczoły zetną starą woszczyznę i wymienią ją na nowy plaster. Muszę przyznać, że ja bałbym się, że zbyt wiele chemii ze środowiska trafiło do takiego plastra. Zbyt wiele pestycydów, herbicydów, leków i innych substancji trafia na pola i do wody. Stąd ja przyjąłem, że nigdy plaster nie będzie przeze mnie używany dłużej niż w kolejnym sezonie po jego budowaniu. Inny argument za wymianą plastrów przytoczę w kolejnym punkcie.
3. Zdrowe pszczoły pochodzą z komórki naturalnej wielkości.
Nie chcę rozpisywać się nad zaletami "małej pszczoły" - jak znaczna większość wiedzy o której piszę, nie są to ani moje badania, ani spostrzeżenia. Podsumowując - mała pszczoła jest odporniejsza, bardziej higieniczna, żyje dłużej, lata dalej i rozwija się o 24 godziny krócej. Za "małą" uznaje się pszczołę, która powstała na komórce nie większej niż. 4.9 mm i taka też pszczoła, w świetle obserwacji i doświadczeń, ma radzić sobie sama z warrozą (skrócenie okresu rozwoju czerwiu zasklepionego powoduje zaburzenie cyklu rozwojowego warrozy, do tego w małej komórce mieści się fizycznie mniej warrozy, a całości dopełnia zwiększona higieniczność). Małą pszczołę możemy uzyskać podając węzę 4.9 lub pozwalając budować pszczole "to co chce". Ja zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie. Ktoś kiedyś wymyślił, że duża pszczoła to duże wole miodowe i dużo miodu w ulu i ... wsadził do ula węzę z komórką 5.4 mm. Zgodnie z dostępną wiedzą taka komórka nigdy przez pszczoły nie jest budowana w naturze. Komórki jakie budują pszczoły (dla larw robotnic) są nie większe niż 5.1, a dominują komórki od 4.7 do 4.9 (a budują nawet 4.4). Pszczoła 5.4 radziła sobie dobrze do czasu przywleczenia warrozy i rozwoju intensywnego rolnictwa z użyciem środków chemicznych. Potem już nie dała rady bez wspomagania. Trzeba pamiętać o tym, że duża pszczoła buduje dużą komórkę, a mała małą. Zanim więc uzyskamy małą pszczołę musi upłynąć kilka pokoleń i musimy wymienić kilka plastrów, aby nasze podopieczne budowały systematycznie coraz mniejszą komórkę (podobno zajmuje to co najmniej 7 - 8 pokoleń, połączonych z budową coraz mniejszych plastrów, zanim pszczoła zmniejszy się do swojego naturalnego biologicznie rozmiaru). Pozostawienie plastra w ulu spowoduje, że wciąż będą rozwijały się duże pszczoły. Trzeba też się liczyć z tym, że w niektórych liniach pszczół skłonność do dużej komórki mogła zostać utrwalona i tym liniom potrzeba będzie znacznie więcej pokoleń na zmiany - miejmy nadzieję, że wystarczy czasu zanim warroza zrobi swoje.
Więcej informacji na ten temat można znaleźć na stronach pszczelarzy - choćby wspomnianego Polbarta.
4. Konieczne jest stosowanie naturalnego pożywienia.
Pszczoły jedzą pyłek i miód. Każdy pszczelarz to wie. Natomiast wie też, że przy obecnych cenach cukru, za 1 słoik miodu z naddatkiem zakarmi całą rodzinę na zimę, a pszczelarze z Krakowa (to ja!) i Poznania zakarmią po 2 rodziny.
Badania z jakimi zetknąłem się na szkoleniach mówią, że pszczoły lepiej zimują na cukrze niż na miodzie. Częściej przeżywają, mają mniejszy osyp i dynamiczniej idą do wiosny. Może i tak, ale zapewne przy założeniu, że pszczoły leczymy. Otóż obserwacje z jakimi się zetknąłem wskazują, że w środowisku miodu znacznie gorzej mają się pszczele patogeny takie jak np. nosemoza czy zgnilec, ale także inne wirusy czy grzyby. To nie warroza zabija pszczoły, a te patogeny, które na i w sobie przenosi. Warroza osłabia pszczołę, jednak, jak w przypadku każdego pasożyta, w jej interesie nie leży zabicie swojego gospodarza. Osłabione pszczoły "łapią katar" i giną. Miód jest środowiskiem kwaśnym daleko bardziej niż syrop cukrowy i to właśnie środowisko trzyma w ryzach pszczelich wrogów. Zmiana PH w ulu powoduje, że zaburzamy naturalne środowisko roju. Dla mnie wniosek jest jeden: trzeba mocno rozważyć zostawienie pszczołom miodu na zimę. W razie konieczności podkarmienia cukrem, trzeba rozważyć zakwaszenie syropu. Niewątpliwie syrop jest mniejszym złem niż głód.
Powyżej przytoczyłem główne założenia wyhodowania zdrowej pszczoły, proponowane przez pana Busha. Mnie osobiście spodobała się koncepcja "lazy beekeeping" - po co robić coś co nie jest niezbędne, lub co pszczoły mogą zrobić (i robią!) same? Kilka przykładów poniżej:
- wymiana matki - pszczoły wiedzą lepiej!
- podawanie węzy - zbijanie ramki to max 2 minuty, drutowanie i wprawianie węzy rozciąga to przynajmniej pięciokrotnie. A przecież pszczoły budują same (u mnie cały sezon dostawały tylko puste ramki i świetnie sobie radziły).
- karmienie na zimę - przy zliczeniu kosztów cukru, czasu pracy i korzyści płynących ze zdrowego pokarmu może okazać się, że lepiej zostawić miód (w Polsce różnica pomiędzy ceną cukru i miodu może tego jednak nie bilansować, mnie natomiast przekonał argument zdrowej pszczoły).
Koncepcja "lazy beekeeping" pozwala zaoszczędzić czas pracy. Dzięki temu mamy choćby możliwość obsłużenia większej pasieki i nawet jak będzie mniej niż 100 kg z ula i zostawimy miód na zimę wyjdziemy na swoje. Za to mamy większą pulę pszczół, które już każdy pszczelarz wie jak wykorzystać.
niedziela, 17 sierpnia 2014
2013, czyli pszczoły przezimują w wywróconym wiadrze.
W 2013 roku kupiłem dwa odkłady, pierwszy z końcem czerwca (matka kraiński kundelek, ale całkiem w porządku), a drugi z końcem lipca (matka krainka, niemka, linia ulman - tą pszczołę polecam). Pszczoły trzymałem w ulach wielkopolskich, drewnianych z dociepleniem styropianowym, na pełnych dennicach. Rodziny w miarę się rozwinęły, nawet ukradłem im po ok. 6 litrów nawłoci, co w przypadku rodziny na 1 korpusie (jaką była ulmanka) uważam za wynik całkiem w porządku i ... gospodarkę prawie rabunkową.
Przez cały sezon dokształcałem się ile mogłem. Jak każdy młody pszczelarz myślałem przede wszystkim o dwóch rzeczach: 1. jak zazimować rodziny; 2. czym, kiedy i jak leczyć (a nie o tym czy tego wymagają, czy są chore i słabe). Od jednego z pszczelarzy usłyszałem cytat, którym pozwoliłem sobie nazwać tego posta. Dało mi to do myślenia. Przecież w naturze nikt nie dociepla pszczołom gniazd, nikt też im gniazd ani wylotków nie zmniejsza (chyba, że zrobią to same). Dzikie pszczoły żyją w najróżniejszych warunkach - jednym się udaje, innym nie, ale gatunek trwa. Trzeba pamiętać, że mamy do czynienia ze zwierzęciem dzikim, zdolnym do życia w naturze na równi z warunkami ulowymi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że pszczelarze wybierają sposób zimowania, nie po to, żeby przeżyło parę najlepszych rodzin, a po to, aby przeżyły wszystkie i były silne, zdrowe, a w efekcie przyniosły maksymalnie dużo miodu. Kombinujemy więc jak możemy, żeby minimalizować to, co natura uważa za swój atut: selekcję naturalną, eliminację najsłabszych osobników (a raczej najsłabiej przystosowanych do bieżących warunków).
Moje rodziny przeleczyłem apiwarolem - do dziś nie wiem czy było to wówczas konieczne, choć pewnie, z racji posiadania "dużej pszczoły", trochę im to pomogło. Po kolejnym roku doświadczeń, trochę denerwuje mnie podejście "prewencyjne" do leczenia pszczół. A ciągle słyszy się przecież o tym, że za dużo jest antybiotyków, nie tylko w chlewach, oborach, kurnikach czy stawach rybnych, ale także w naszych domach. Leczymy zdrowe pszczoły, bo jak nie, to może zachorują i może się osypią. Może. Z drugiej strony znając doświadczenia pszczelarzy stosujących komórkę "małą" lub "naturalną" oraz ogólny stan "dużych" pszczół, wydaje się, że pewnie bez leczenia sobie nie poradzą. Myślę, że gdybym zdecydował się pozostać przy pszczole na węzie z komórką 5.4 mm to też pozostałbym przy leczeniu prewencyjnym.
W toku mojej zeszłorocznej pszczelej edukacji, oprócz znanej ogólnie literatury, czerpałem wiedzę głównie z filmów Tomka Miodka (i paru innych pszczelarzy). U niego też podpatrzyłem dennice osiatkowane i postanowiłem tak moje pszczoły zazimować. Miały więc ocieplone ściany i daszki, za to siatkę w podłodze. Podkarmiłem je po pół wiadra gotowego syropu z pszenicy. Postanowiłem też w razie konieczności podkarmić ciastem na powałce (również podpatrzone to u pana Tomka). Zimowałem na 8 ramkach wielkopolskich z pustą półnadstawką na dennicy (aby im wiatr mniej w ulu hulał), choć niemki w zasadzie obsiadały chyba 6 lub 7 ramek.
Do wiosny pszczółki wyszły dość dynamicznie - potem sam je sobie trochę zepsułem, ale o tym innym razem. W każdym razie nie była to wina sposobu zazimowania, a moja własna - po trochę braku doświadczenia, niecierpliwości, chęci eksperymentowania i uczenia się. Biorę też poprawkę na to, że zima była dość krótka i łagodna, a prawdziwych mrozów było może 2 tygodnie. Niemniej jednak eksperyment z siatkami się powiódł.
Rok 2013 przyniósł mi chęć rozwoju mojej pasieki. Zdecydowanie zakochałem się w moich małych dziewczynkach.
Przez cały sezon dokształcałem się ile mogłem. Jak każdy młody pszczelarz myślałem przede wszystkim o dwóch rzeczach: 1. jak zazimować rodziny; 2. czym, kiedy i jak leczyć (a nie o tym czy tego wymagają, czy są chore i słabe). Od jednego z pszczelarzy usłyszałem cytat, którym pozwoliłem sobie nazwać tego posta. Dało mi to do myślenia. Przecież w naturze nikt nie dociepla pszczołom gniazd, nikt też im gniazd ani wylotków nie zmniejsza (chyba, że zrobią to same). Dzikie pszczoły żyją w najróżniejszych warunkach - jednym się udaje, innym nie, ale gatunek trwa. Trzeba pamiętać, że mamy do czynienia ze zwierzęciem dzikim, zdolnym do życia w naturze na równi z warunkami ulowymi. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że pszczelarze wybierają sposób zimowania, nie po to, żeby przeżyło parę najlepszych rodzin, a po to, aby przeżyły wszystkie i były silne, zdrowe, a w efekcie przyniosły maksymalnie dużo miodu. Kombinujemy więc jak możemy, żeby minimalizować to, co natura uważa za swój atut: selekcję naturalną, eliminację najsłabszych osobników (a raczej najsłabiej przystosowanych do bieżących warunków).
Moje rodziny przeleczyłem apiwarolem - do dziś nie wiem czy było to wówczas konieczne, choć pewnie, z racji posiadania "dużej pszczoły", trochę im to pomogło. Po kolejnym roku doświadczeń, trochę denerwuje mnie podejście "prewencyjne" do leczenia pszczół. A ciągle słyszy się przecież o tym, że za dużo jest antybiotyków, nie tylko w chlewach, oborach, kurnikach czy stawach rybnych, ale także w naszych domach. Leczymy zdrowe pszczoły, bo jak nie, to może zachorują i może się osypią. Może. Z drugiej strony znając doświadczenia pszczelarzy stosujących komórkę "małą" lub "naturalną" oraz ogólny stan "dużych" pszczół, wydaje się, że pewnie bez leczenia sobie nie poradzą. Myślę, że gdybym zdecydował się pozostać przy pszczole na węzie z komórką 5.4 mm to też pozostałbym przy leczeniu prewencyjnym.
W toku mojej zeszłorocznej pszczelej edukacji, oprócz znanej ogólnie literatury, czerpałem wiedzę głównie z filmów Tomka Miodka (i paru innych pszczelarzy). U niego też podpatrzyłem dennice osiatkowane i postanowiłem tak moje pszczoły zazimować. Miały więc ocieplone ściany i daszki, za to siatkę w podłodze. Podkarmiłem je po pół wiadra gotowego syropu z pszenicy. Postanowiłem też w razie konieczności podkarmić ciastem na powałce (również podpatrzone to u pana Tomka). Zimowałem na 8 ramkach wielkopolskich z pustą półnadstawką na dennicy (aby im wiatr mniej w ulu hulał), choć niemki w zasadzie obsiadały chyba 6 lub 7 ramek.
Do wiosny pszczółki wyszły dość dynamicznie - potem sam je sobie trochę zepsułem, ale o tym innym razem. W każdym razie nie była to wina sposobu zazimowania, a moja własna - po trochę braku doświadczenia, niecierpliwości, chęci eksperymentowania i uczenia się. Biorę też poprawkę na to, że zima była dość krótka i łagodna, a prawdziwych mrozów było może 2 tygodnie. Niemniej jednak eksperyment z siatkami się powiódł.
Rok 2013 przyniósł mi chęć rozwoju mojej pasieki. Zdecydowanie zakochałem się w moich małych dziewczynkach.
sobota, 16 sierpnia 2014
Skoro chcą mieć trutnie, niech je mają!
W zeszłym roku zakupiłem swoje pierwsze odkłady i zostałem pszczelarzem. Jak widać, moje doświadczenie nie jest znaczne. Zdecydowałem się jednak założyć tę stronę, gdzie będę dzielił się swoimi doświadczeniami w "mojej" (nie do końca mojej, ale o tym niżej) metodzie chowu pszczółek - jak wiadomo tyle metod, ile pszczelarzy i każda jest "najlepsza". Na razie będzie to może bardziej dziennik eksperymentu, spis małych sukcesów i porażek. Może sam kiedyś skorzystam z tych zapisków, a może komuś się przydadzą. Raczej też nie planuję powielać informacji o właściwościach produktów pszczelich czy biologii pszczoły miodnej, chyba że będzie to uzasadniać konieczność opisania moich wyborów założeń hodowlanych czy doświadczeń. Wiedzę na temat miodu i pszczół można znaleźć wszędzie (ja właśnie tam ją znalazłem!) i gorąco zachęcam każdego - nie tylko pszczelarzy - do jej szukania. Metodę wybrałem zapoznając się z dostępnymi powszechnie publikacjami, odpowiadając sobie na pytanie: co chcę osiągnąć. Zysk z miodu i innych produktów nie znalazł się tam na pierwszym miejscu.
Na wstępie tego wpisu chcę podkreślić, że strona jaką tworzę opiera się na ogólnodostępnej wiedzy, do której nie roszczę sobie absolutnie żadnych praw. Osobiście nie wymyśliłem niczego co stosuję u siebie w pasiece i nie prowadziłem żadnych badań naukowych na temat rodziny pszczelej. Zdobyta wiedza teoretyczna i przemyślenia pozwoliła mi natomiast wyciągnąć własne wnioski i wybrać metodę jaką będę prowadził pasiekę. Przyznaję też, że na razie absolutnie nie mogę mówić o jakichkolwiek sukcesach. Czas pokaże czy dokonałem słusznych wyborów. Strona ta nie ma też nikogo przekonać do tych rozwiązań. Jak wspomniałem chciałbym, żeby był to swoisty dziennik eksperymentu wdrażającego prowadzenie pasieki bez leczenia roztocza varroa. Niewątpliwie jednak będę się cieszył, jeżeli ktoś przytrzyma za mnie kciuki...
Zdecydowałem się pisać, nie tylko o tym jak wspaniale bzyczą pszczoły w ulu, gdy się osiąga sukcesy, ale też o moich błędach i porażkach. A może przede wszystkim o nich. Czasami, przeglądając strony internetowe, dochodzę do wniosku, że żaden pszczelarz błędu nigdy nie popełnił. A na pewno tak nie jest. Poza tym, często, gdy trafiam na strony pszczelarzy usiłujących stosować metody naturalne, znajduję wpisy: "Próbowałem i nie udało się. Leczcie, bo będziecie patrzeć jak padają na waszych oczach". Ani słowa wyjaśnienia na temat tego, jakich metod próbowali i jak długo je wdrażali, jakie były skutki poszczególnych ich działań i założeń, a wreszcie ile pszczoły poświęcili na selekcję. I co znaczy, że im się nie udało? Czy znaczy to, że padła połowa (lub nawet wszystkie) z ich 10 rodzin po 1 sezonie, czy też mając stu, czy dwustu pniowe pasieki musieli 3 - 5 lat z rzędu zaczynać od zera... ? A to przecież zupełnie dwa różne stopnie stanu "nie udało się". Bez dużej i twardej selekcji chyba nikt nie powinien nawet śmieć marzyć o odniesieniu sukcesu. Kto liczy na to, że użyje jakiejś "cudownej" metody i 100% jego pszczół przeżyje, musi od razu o tym zapomnieć. Każdy komu się udało poświęcił wiele pszczół... Więc jeżeli powiem kiedyś, że się "nie da", możecie mnie śmiało kopnąć w ... wiecie gdzie. Myślę, że co najwyżej będę miał prawo napisać "dłużej nie dałem rady patrzeć jak padają i zaczynać od zera". Ale mam szczerą nadzieję, że to nie nastąpi.
Swój pierwszy post zatytułowałem tak, jak całą stronę. Właśnie takie chcę mieć podejście i mam nadzieję w nim wytrwać, pomimo wielu niewątpliwie czekających mnie niepowodzeń. Nie mówię tu tylko o trutniach. Chcę znaleźć równowagę pomiędzy naturalnym życiem roju a brutalną "uprawą pszczoły" jaka często ma miejsce na zachodzie, w krajach o zintensyfikowanym rolnictwie. Każde zdjęcie dachu ula to zakłócenie naturalnej harmonii pszczelej rodziny, a takich zakłóceń jest całe mnóstwo przy każdym przeglądzie. Chcę jednak być po tej stronie, która pozwoli mi jeszcze nazywać się "pszczelarzem naturalnym".
A jak to wszystko się zaczęło?
Urodziłem się w Krakowie, jednak od wczesnego dzieciństwa zawsze ciągnęło mnie na wieś. Kiedy byłem już starszy, pojawił się pewien plan czy marzenie: kiedyś... sad i pszczoły... może na emeryturze? Kilka lat temu wyprowadziłem się z miasta i choć działka nie należy do ogromnych, to pozwoliła mi w 2013 roku dojść do wniosku, że nie ma na co czekać. W końcu sam się nie pożądlę! A i miodu zawsze dużo w domu schodziło... Stąd zeszłego lata pojawiły się niedaleko domu te straszne bzyczące i żądlące stwory, które według żony chciały zagryźć całą okolicę, spić krew z sąsiadów, a zwłoki zakopać w okolicznych ogródkach... Ostatecznie okazały się nie takie straszne jak je malują. Choć pierwszy dłuższy kontakt z podopiecznymi - bez dymu, bo całego sprzętu jeszcze nie było - mający na celu powiększenie gniazda, zakończył się chyba 10 żądłami (pierwszymi chyba od 20 - 25 lat), a kolejnego dnia gorączką i osłabieniem.
W kole pszczelarskim, do którego się zapisałem, spotkałem się z dużą życzliwością. Poznałem tam też człowieka, którego do dziś czasem nazywam "mentorem", choć jego metodę pszczelarzenia odrzuciłem wiosną tego roku. Zawsze mogę liczyć na jego pomoc przy pszczołach, gdy moje skromne doświadczenie się kończy. I za to mu dziękuję. Czasem obserwuję z jaką łatwością pracuje przy pszczołach i sam mam nadzieję nabyć takiej wprawy i doświadczenia. Życzę każdemu młodemu pszczelarzowi poznania na swojej drodze takiego właśnie człowieka, który okaże serdeczną pomoc, a nie potraktuje cię jako konkurencję.
W 2013 roku byłem trochę zagubiony w rozległości wiedzy pszczelarskiej i różnorodności metod. Przy lekturze pierwszej książki zastanawiałem się na cóż to ja się porywam. Kazano mi leczyć, to leczyłem, kazano mi dawać węzę, to dawałem, kazano mi budować ule ocieplone, to budowałem... Systematycznie jednak powiększałem swoją wiedzę, a przede wszystkim czerpałem ją z różnych źródeł, co pozwoliło mi nabrać dystansu i szerszego spojrzenia. Już nie przyjmowałem bezmyślnie kategorycznych wypowiedzi "doświadczonych" pszczelarzy na forach internetowych, którzy twierdzili, że jeżeli nie będzie się słuchać ich rad, to lepiej w ogóle to rzucić i zająć się szydełkowaniem.
Szukając wiedzy, trafiłem - jak pewnie każdy używający internetu pszczelarz - między innymi na stronę pana Tomka Miodka. Bardzo dziękuję za wszelkie rady jakich Pan udziela - dla młodych pszczelarzy jak ja, były i są to naprawdę cenne wskazówki. To w jednym z filmów pana Tomka usłyszałem odpowiedź na krytyczną uwagę jakiegoś pszczelarza: "ja pokazuję jak ja to robię, ale ty tak nie rób, nie wolno ci!". Między innymi tym pan Tomek zyskał moją sympatię. Zrozumiałem, że może być więcej niż jedna właściwa droga. Dla młodego pszczelarza ta rozległość "jedynych słusznych" metod na prawdę potrafi spowodować pszczelarską schizofrenię. A przecież to ma być proste i przyjemne!
Potem usłyszałem o innych pszczelarzach, których nie będę tu wymieniał, o różnych metodach walki z warrozą, małej komórce pszczelej i ...szukałem dalej. Pomimo że wielu pszczelarzy obiecuje, przysłowiowe już, 100 kg z ula, to jednak długo nie mogłem znaleźć czegoś dla siebie. Ciągle miałem gdzieś z tyłu głowy tą wspomnianą przeze mnie "uprawę pszczoły". Oczywiście w Polsce takiej "uprawy" praktycznie nie ma, jednak znaczna ilość pszczelarzy idzie w jej kierunku o krok dalej niż ja chcę podejść. Leczenie pszczół to jednak ingerencja znacznie głębsza niż przegląd gniazda. A chemia "w pszczole" też przecież zostanie, jeżeli nawet nie trafi do miodu. Jeżeli przeczyta to też jakaś kupująca miód osoba to od razu napiszę, że pszczelarze, w znaczącej większości, stosują leki z umiarem i rozsądkiem, a produkty pszczele pozostają zdrowe - więc nie ma obaw!
Całkiem niedawno w jednej z gazet pszczelarskich przeczytałem, cyt.: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas całego sezonu (...) to (...): 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na (...) zwalczaniu Varroa destructor, 25% zabiegów powinno dotyczyć wszystkich czynności związanych z przygotowaniem i podaniem syropu na zimę rodzinom pszczelim, a te pozostałe to nic innego jak wymiana matek i pozostałe (...)". ...?... Już widzę w ośrodkach zdrowia te ulotki: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas wychowania dzieci to 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na zwalczaniu wirusa grypy". Może nie do końca uprawnione porównanie, ale tak właśnie pomyślałem. Ja takim pszczelarzem nie chcę być!
Więc szukałem dalej... Wiele rzeczy, które mi się podobały znalazłem u naszych pszczelarzy, ale brakowało mi czegoś spójnego, co mógłbym przejąć i traktować jako zgodne z moją wizją chowu apis mellifera i z moją wizją ekologii. Nie tej, powszechnie rozumianej, jako zbieranie papierków i segregowanie śmieci. Ale tej, która ma na celu znalezienie równowagi pomiędzy gatunkiem i jego ekosystemem, oraz gatunkami między sobą. W pewnym momencie stwierdziłem, że przeczytałem i obejrzałem już tak wiele, że mniej więcej wiem jakie są trendy i co się dzieje u polskiej pszczoły. Ponieważ radzę sobie z angielskim, postanowiłem zobaczyć, co dzieje się w świecie beekeeping'u. Do tej pory pszczelarstwo zachodnie kojarzyło mi się z zamierającymi w setkach rodzinami na wielotysięczno-ulowych farmach, które przyjmują miliony kilogramów chemii i pożywek, a pomimo tego ... ledwie wyciągają te 100 kg... I tam znalazłem to, czego szukałem. Zobaczyłem, że obok CCD szalejącego na wielkich farmach pszczelich, Amerykanie mają o wiele więcej do powiedzenia o pszczelarstwie naturalnym niż to, na co do tej pory trafiałem. Albo nie mogłem znaleźć nic porównywalnego w Polsce (oprócz opisów eksperymentów), gdyż jest to tak niszowa sprawa i nikt o tym nie pisze, albo naprawdę jesteśmy o wiele lat w tyle...
Trafiłem tam na co najmniej kilka ciekawych pomysłów, jednak to, co postanowiłem zaadoptować, to metoda Michaela Busha (www.bushfarms.com) - oczywiście z pewnymi modyfikacjami, które podglądam gdzie indziej. Zawsze trzeba szukać swoich pomysłów. Po tym wszystkim, co czytałem i widziałem (wiele rzeczy również bardzo wartościowych) to było najbardziej zbliżone do tego, czego podświadomie szukałem. Wydaje mi się, że ta koncepcja zapewnia równowagę pomiędzy komercyjnym pszczelarstwem, z którego da się żyć (lub choć mieć z niego rozsądny dodatkowy dochód), a pozwoleniem pszczole na jej pszczele sprawy. Bez chemii, bez węzy, a do tego piękna koncepcja "lazy beekeeping". Będę starał się w przyszłości opisywać moje eksperymenty z tą metodą i wyniki doświadczeń. Radzących sobie z angielskim odsyłam do oryginału - warto. Jeżeli nie okłamują nas ci pszczelarze, naprawdę da się bez chemii. Niech każdy szuka własnej drogi, a jeżeli pszczoły chcą trutni, to czemu im nie pozwolić?
Pozdrawiam wszystkich!
Na wstępie tego wpisu chcę podkreślić, że strona jaką tworzę opiera się na ogólnodostępnej wiedzy, do której nie roszczę sobie absolutnie żadnych praw. Osobiście nie wymyśliłem niczego co stosuję u siebie w pasiece i nie prowadziłem żadnych badań naukowych na temat rodziny pszczelej. Zdobyta wiedza teoretyczna i przemyślenia pozwoliła mi natomiast wyciągnąć własne wnioski i wybrać metodę jaką będę prowadził pasiekę. Przyznaję też, że na razie absolutnie nie mogę mówić o jakichkolwiek sukcesach. Czas pokaże czy dokonałem słusznych wyborów. Strona ta nie ma też nikogo przekonać do tych rozwiązań. Jak wspomniałem chciałbym, żeby był to swoisty dziennik eksperymentu wdrażającego prowadzenie pasieki bez leczenia roztocza varroa. Niewątpliwie jednak będę się cieszył, jeżeli ktoś przytrzyma za mnie kciuki...
Zdecydowałem się pisać, nie tylko o tym jak wspaniale bzyczą pszczoły w ulu, gdy się osiąga sukcesy, ale też o moich błędach i porażkach. A może przede wszystkim o nich. Czasami, przeglądając strony internetowe, dochodzę do wniosku, że żaden pszczelarz błędu nigdy nie popełnił. A na pewno tak nie jest. Poza tym, często, gdy trafiam na strony pszczelarzy usiłujących stosować metody naturalne, znajduję wpisy: "Próbowałem i nie udało się. Leczcie, bo będziecie patrzeć jak padają na waszych oczach". Ani słowa wyjaśnienia na temat tego, jakich metod próbowali i jak długo je wdrażali, jakie były skutki poszczególnych ich działań i założeń, a wreszcie ile pszczoły poświęcili na selekcję. I co znaczy, że im się nie udało? Czy znaczy to, że padła połowa (lub nawet wszystkie) z ich 10 rodzin po 1 sezonie, czy też mając stu, czy dwustu pniowe pasieki musieli 3 - 5 lat z rzędu zaczynać od zera... ? A to przecież zupełnie dwa różne stopnie stanu "nie udało się". Bez dużej i twardej selekcji chyba nikt nie powinien nawet śmieć marzyć o odniesieniu sukcesu. Kto liczy na to, że użyje jakiejś "cudownej" metody i 100% jego pszczół przeżyje, musi od razu o tym zapomnieć. Każdy komu się udało poświęcił wiele pszczół... Więc jeżeli powiem kiedyś, że się "nie da", możecie mnie śmiało kopnąć w ... wiecie gdzie. Myślę, że co najwyżej będę miał prawo napisać "dłużej nie dałem rady patrzeć jak padają i zaczynać od zera". Ale mam szczerą nadzieję, że to nie nastąpi.
Swój pierwszy post zatytułowałem tak, jak całą stronę. Właśnie takie chcę mieć podejście i mam nadzieję w nim wytrwać, pomimo wielu niewątpliwie czekających mnie niepowodzeń. Nie mówię tu tylko o trutniach. Chcę znaleźć równowagę pomiędzy naturalnym życiem roju a brutalną "uprawą pszczoły" jaka często ma miejsce na zachodzie, w krajach o zintensyfikowanym rolnictwie. Każde zdjęcie dachu ula to zakłócenie naturalnej harmonii pszczelej rodziny, a takich zakłóceń jest całe mnóstwo przy każdym przeglądzie. Chcę jednak być po tej stronie, która pozwoli mi jeszcze nazywać się "pszczelarzem naturalnym".
A jak to wszystko się zaczęło?
Urodziłem się w Krakowie, jednak od wczesnego dzieciństwa zawsze ciągnęło mnie na wieś. Kiedy byłem już starszy, pojawił się pewien plan czy marzenie: kiedyś... sad i pszczoły... może na emeryturze? Kilka lat temu wyprowadziłem się z miasta i choć działka nie należy do ogromnych, to pozwoliła mi w 2013 roku dojść do wniosku, że nie ma na co czekać. W końcu sam się nie pożądlę! A i miodu zawsze dużo w domu schodziło... Stąd zeszłego lata pojawiły się niedaleko domu te straszne bzyczące i żądlące stwory, które według żony chciały zagryźć całą okolicę, spić krew z sąsiadów, a zwłoki zakopać w okolicznych ogródkach... Ostatecznie okazały się nie takie straszne jak je malują. Choć pierwszy dłuższy kontakt z podopiecznymi - bez dymu, bo całego sprzętu jeszcze nie było - mający na celu powiększenie gniazda, zakończył się chyba 10 żądłami (pierwszymi chyba od 20 - 25 lat), a kolejnego dnia gorączką i osłabieniem.
W kole pszczelarskim, do którego się zapisałem, spotkałem się z dużą życzliwością. Poznałem tam też człowieka, którego do dziś czasem nazywam "mentorem", choć jego metodę pszczelarzenia odrzuciłem wiosną tego roku. Zawsze mogę liczyć na jego pomoc przy pszczołach, gdy moje skromne doświadczenie się kończy. I za to mu dziękuję. Czasem obserwuję z jaką łatwością pracuje przy pszczołach i sam mam nadzieję nabyć takiej wprawy i doświadczenia. Życzę każdemu młodemu pszczelarzowi poznania na swojej drodze takiego właśnie człowieka, który okaże serdeczną pomoc, a nie potraktuje cię jako konkurencję.
W 2013 roku byłem trochę zagubiony w rozległości wiedzy pszczelarskiej i różnorodności metod. Przy lekturze pierwszej książki zastanawiałem się na cóż to ja się porywam. Kazano mi leczyć, to leczyłem, kazano mi dawać węzę, to dawałem, kazano mi budować ule ocieplone, to budowałem... Systematycznie jednak powiększałem swoją wiedzę, a przede wszystkim czerpałem ją z różnych źródeł, co pozwoliło mi nabrać dystansu i szerszego spojrzenia. Już nie przyjmowałem bezmyślnie kategorycznych wypowiedzi "doświadczonych" pszczelarzy na forach internetowych, którzy twierdzili, że jeżeli nie będzie się słuchać ich rad, to lepiej w ogóle to rzucić i zająć się szydełkowaniem.
Szukając wiedzy, trafiłem - jak pewnie każdy używający internetu pszczelarz - między innymi na stronę pana Tomka Miodka. Bardzo dziękuję za wszelkie rady jakich Pan udziela - dla młodych pszczelarzy jak ja, były i są to naprawdę cenne wskazówki. To w jednym z filmów pana Tomka usłyszałem odpowiedź na krytyczną uwagę jakiegoś pszczelarza: "ja pokazuję jak ja to robię, ale ty tak nie rób, nie wolno ci!". Między innymi tym pan Tomek zyskał moją sympatię. Zrozumiałem, że może być więcej niż jedna właściwa droga. Dla młodego pszczelarza ta rozległość "jedynych słusznych" metod na prawdę potrafi spowodować pszczelarską schizofrenię. A przecież to ma być proste i przyjemne!
Potem usłyszałem o innych pszczelarzach, których nie będę tu wymieniał, o różnych metodach walki z warrozą, małej komórce pszczelej i ...szukałem dalej. Pomimo że wielu pszczelarzy obiecuje, przysłowiowe już, 100 kg z ula, to jednak długo nie mogłem znaleźć czegoś dla siebie. Ciągle miałem gdzieś z tyłu głowy tą wspomnianą przeze mnie "uprawę pszczoły". Oczywiście w Polsce takiej "uprawy" praktycznie nie ma, jednak znaczna ilość pszczelarzy idzie w jej kierunku o krok dalej niż ja chcę podejść. Leczenie pszczół to jednak ingerencja znacznie głębsza niż przegląd gniazda. A chemia "w pszczole" też przecież zostanie, jeżeli nawet nie trafi do miodu. Jeżeli przeczyta to też jakaś kupująca miód osoba to od razu napiszę, że pszczelarze, w znaczącej większości, stosują leki z umiarem i rozsądkiem, a produkty pszczele pozostają zdrowe - więc nie ma obaw!
Całkiem niedawno w jednej z gazet pszczelarskich przeczytałem, cyt.: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas całego sezonu (...) to (...): 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na (...) zwalczaniu Varroa destructor, 25% zabiegów powinno dotyczyć wszystkich czynności związanych z przygotowaniem i podaniem syropu na zimę rodzinom pszczelim, a te pozostałe to nic innego jak wymiana matek i pozostałe (...)". ...?... Już widzę w ośrodkach zdrowia te ulotki: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas wychowania dzieci to 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na zwalczaniu wirusa grypy". Może nie do końca uprawnione porównanie, ale tak właśnie pomyślałem. Ja takim pszczelarzem nie chcę być!
Więc szukałem dalej... Wiele rzeczy, które mi się podobały znalazłem u naszych pszczelarzy, ale brakowało mi czegoś spójnego, co mógłbym przejąć i traktować jako zgodne z moją wizją chowu apis mellifera i z moją wizją ekologii. Nie tej, powszechnie rozumianej, jako zbieranie papierków i segregowanie śmieci. Ale tej, która ma na celu znalezienie równowagi pomiędzy gatunkiem i jego ekosystemem, oraz gatunkami między sobą. W pewnym momencie stwierdziłem, że przeczytałem i obejrzałem już tak wiele, że mniej więcej wiem jakie są trendy i co się dzieje u polskiej pszczoły. Ponieważ radzę sobie z angielskim, postanowiłem zobaczyć, co dzieje się w świecie beekeeping'u. Do tej pory pszczelarstwo zachodnie kojarzyło mi się z zamierającymi w setkach rodzinami na wielotysięczno-ulowych farmach, które przyjmują miliony kilogramów chemii i pożywek, a pomimo tego ... ledwie wyciągają te 100 kg... I tam znalazłem to, czego szukałem. Zobaczyłem, że obok CCD szalejącego na wielkich farmach pszczelich, Amerykanie mają o wiele więcej do powiedzenia o pszczelarstwie naturalnym niż to, na co do tej pory trafiałem. Albo nie mogłem znaleźć nic porównywalnego w Polsce (oprócz opisów eksperymentów), gdyż jest to tak niszowa sprawa i nikt o tym nie pisze, albo naprawdę jesteśmy o wiele lat w tyle...
Trafiłem tam na co najmniej kilka ciekawych pomysłów, jednak to, co postanowiłem zaadoptować, to metoda Michaela Busha (www.bushfarms.com) - oczywiście z pewnymi modyfikacjami, które podglądam gdzie indziej. Zawsze trzeba szukać swoich pomysłów. Po tym wszystkim, co czytałem i widziałem (wiele rzeczy również bardzo wartościowych) to było najbardziej zbliżone do tego, czego podświadomie szukałem. Wydaje mi się, że ta koncepcja zapewnia równowagę pomiędzy komercyjnym pszczelarstwem, z którego da się żyć (lub choć mieć z niego rozsądny dodatkowy dochód), a pozwoleniem pszczole na jej pszczele sprawy. Bez chemii, bez węzy, a do tego piękna koncepcja "lazy beekeeping". Będę starał się w przyszłości opisywać moje eksperymenty z tą metodą i wyniki doświadczeń. Radzących sobie z angielskim odsyłam do oryginału - warto. Jeżeli nie okłamują nas ci pszczelarze, naprawdę da się bez chemii. Niech każdy szuka własnej drogi, a jeżeli pszczoły chcą trutni, to czemu im nie pozwolić?
Pozdrawiam wszystkich!
Subskrybuj:
Posty (Atom)