Zapraszam do lektury!
Dręcz pszczeli (Varroa destructor) jest z nami już 40 lat, a mimo to zdecydowana większość pszczół wciąż sobie z nim nie radzi. Nie dlatego, że nie są w stanie kontrolować samodzielnie populacji roztocza, ale z powodu stałej ingerencji człowieka. Mówiąc o ingerencji człowieka mam na myśli nieustające próby przeciwdziałania procesowi koewolucji wielu gatunków, w tym pszczoły miodnej i Varroa destructor oraz innych organizmów, zwłaszcza patogennych. Tymczasem w środowiskach lokalnych postęp w tym aspekcie jest bezsprzeczny. To dowód, że uwolnienie pasiek od substancji toksycznych jest możliwe. To, czy będziemy stale używać tzw. chemii w pasiekach, czy też w ciągu kilku dekad będzie można z niej zrezygnować zależy tylko od naszej wiedzy, chęci i wyborów.
Postęp po stratach
We własnej pasiece nie zwalczam dręcza od roku 2014. Daleki jestem od twierdzenia, że problem został rozwiązany. Chciałbym jednak wierzyć, że mam już za sobą pierwszy etap – jak mniemam – najtrudniejszy pod każdym względem. Uważam, że cała populacja pszczół w mojej pasiece zaczęła okazywać pewną tolerancję na dręcza. Od kilku lat jestem w stanie utrzymać przy życiu względnie stałą liczbę rodzin pszczelich, choć „zasoby pszczół” muszę przeznaczać raczej na rozwój i odbudowę pasieki niż produkcję miodu. Na tym etapie trudno utrzymywać silne rodziny przez cały sezon. Te, które wiosną szybko dochodzą do siły i są zdrowe, przeznaczam raczej na odkłady. Dla wielu pszczelarzy taki efekt nie byłby zadowalający. Do każdej zimowli podchodzę z większym – zapewne - niepokojem niż większość pszczelarzy i tym bardziej niecierpliwie czekam na pierwsze obloty.
W roku 2014 i 2016 doświadczyłem załamania populacji pszczół (za pierwszym razem straciłem wszystkie rodziny, za drugim - pozostała mi jedna). Wtedy całe pasieki utraciło także wielu doświadczonych pszczelarzy w regionie, mimo że stosowali środki zaradcze. Moje największe „porażki” (po tym jak przestałem leczyć pszczoły) miały zatem związek z sytuacją w całym województwie; nie był to skutek jedynie moich działań. Od roku 2017 (również dzięki współpracy z pszczelarzami myślącymi podobnie) kondycja rodzin, które wychodzą zwycięsko z zimowli zdaje się poprawiać, a ich rozwój cechuje większy wigor. Nie jest to koniec trudności, ale zakładam, że pszczoły (linie), które przetrwały, musiały wykształcić mechanizmy odporności na podstawowym poziomie. Wciąż jest to jednak zbyt krótki okres, by wyciągać prawidłowe wnioski na przyszłość.
W tym miejscu trzeba podkreślić, że wielu przedstawicieli środowiska naukowego nie neguje zdolności populacji pszczoły miodnej do przetrwania w obecności pasożyta, wyraża jednak obawy, że nie uda się prowadzić opłacalnej ekonomicznie gospodarki pasiecznej (zwłaszcza w krótkim okresie). Moja pasieka może być jednym z dowodów (przynajmniej na tym etapie), że po pierwszych upadkach rodzin pszczelich można utrzymać przy życiu populację pszczół zdolną do przetrwania bez kuracji, ale trudno prowadzić produkcję pasieczną. Jestem jednak zwolennikiem tezy, że po okresie wstępnej selekcji możliwa jest produkcja na co najmniej średnim poziomie. Dowodzą tego także przykłady pasiek zawodowych i amatorskich z USA, Wielkiej Brytanii czy Skandynawii. Czy tak będzie również w naszych warunkach, przekonamy się w ciągu kilku następnych lat.
Kwestia odporności
Wielu pszczelarzy uważa, że pszczół odpornych na roztocza nie ma i nie będzie (przynajmniej w najbliższych dekadach, niektórzy mówią nawet o tysiącleciach). Za odporne najczęściej uważają bowiem takie, które nie mają pasożytów. Jeśli tak, to trudno nazwać odporną pszczołę wschodnią (Apis ceranae), która współistnieje z pasożytem w długiej relacji pasożyt – żywiciel, bo przecież roztocze Varroa (V. destructor, V. jacobsoni) występują w rodzinach tych pszczół. Jeżeli więc pszczelarze oczekują od pszczoły miodnej odporności polegającej na zdolności pozbycia się całej populacji dręcza, wykracza to poza cechy pszczoły wschodniej. W jednej sprawie mają jednak rację: takiej pszczoły nie będzie. Jestem przekonany, że tak jak nie uda nam się całkowicie wyeliminować Varroa z pasiek środkami chemicznymi, tak nie uda nam się wyhodować pszczoły, która całkowicie unicestwi tego pasożyta. Moim zdaniem za odporną powinniśmy uważać taką rodzinę pszczelą, która przez wiele lat potrafi utrzymać inwazję roztoczy na bezpiecznym dla siebie poziomie, niezagrażającym jej zdrowiu.
grafikę wykonał Mariusz Uchman |
Bądź "częścią rozwiązania"!
Biolog Randy Oliver, zawodowy pszczelarz z Kalifornii (USA), który prowadzi znany blog „Scientific Beekeeping”, autor wielu artykułów popularno-naukowych, w sprawie odporności pszczół dzieli środowisko pszczelarskie na „część problemu” i „część rozwiązania”. Według niego pierwsza grupa („część problemu”) przyczynia się swoimi działaniami do wzrostu śmiertelności pszczół z powodu roztoczy. Oliver winą za obecny stan obarcza przede wszystkim pszczelarzy zawodowych. Drudzy, natomiast („część rozwiązania”) to pszczelarze, którzy selekcjonują pszczoły odporne na dręcza, a przy okazji nie „rozsiewają” roztoczy (ang. mite varroa bomb, bomba roztoczowa).
Historia inwazji dręcza pokazuje, że reakcja środowiska pszczelarskiego na ten problem ciągle ma tylko jeden wektor: zabić roztocza. Długofalowo jest to jednak rozwiązanie zupełnie nieskuteczne, bo taka praktyka prowadzi do utraty cech odporności pszczół, zatruwa środowisko ula i przyczynia się do powstawania bardziej zjadliwych populacji patogenów. Poza tym maskuje skutki problemu i odsuwa go w czasie – na kolejne sezony, a w konsekwencji obciąża nim kolejne pokolenia pszczelarzy. Oliver uważa, że pszczelarze sięgną po rozwiązania systemowe dopiero wtedy, gdy coroczna śmiertelność, mimo stosowania substancji toksycznych, będzie zbyt wysoka, aby pszczelarstwo w tej formie pozostało opłacalne i racjonalne. Wolą ponosić drobne koszty i każdego roku ryzykować, niż zainwestować w metodę ostateczną. Podczas trwającej wojny z dręczem stosuje się coraz to nowe związki chemiczne (bezpośrednio wymierzone w roztocza - akarycydy), ale też te, przeznaczone do dezynfekcji sprzętu pszczelarskiego oraz środowiska życia pszczół. Pszczelarze nie mając wyboru, muszą sięgać po to, co jest na rynku.
Wieloletnie zaniechania
Przyczyną problemu są zaniedbania hodowców oraz naukowców, bo to oni nie dali pszczelarzom alternatyw i nie skłonili do spojrzenia na problem z innej perspektywy. Ci pierwsi zmarnowali cztery ostatnie dekady, nie podejmując praktycznie żadnych działań, aby upowszechnić cechy odporności w populacji. Naukowcy ograniczyli się do edukowania pszczelarzy w zakresie tzw. „higieny” w pasiece i metod zwalczania pasożyta. Nie objaśniali zasad i znaczenia adaptacji do lokalnego środowiska czy koewolucji różnych organizmów, ich patogenów i pasożytów. Wprawdzie takie głosy czasem się pojawiają, ale nie mogą się przebić do świadomości pszczelarzy i hodowców, prawdopodobnie dlatego, że nie poświęca się im wystarczająco dużo uwagi. W konsekwencji kolejne pokolenia pszczelarzy nie wywierają presji na hodowcach, by ci dostarczali „odporny materiał”, a informacje o próbach hodowli pszczół odpornych komentowane są bądź to z ironią czy sarkazmem, bądź nawet z agresją. Ci, którzy chcą coś zmienić, nie tylko nie otrzymują wsparcia merytorycznego od bardziej doświadczonych pszczelarzy, ale spotykają się z powszechną niechęcią środowiska. Nierzadko poddają się po kilku latach, bo ich pasieki są jak wyspy, otoczone pszczołami o niskiej odporności.
Rozwiązanie problemu wymaga czasu i wysiłku. W niektórych projektach selekcyjnych lub naukowych udało się znacznie podnieść odporność pszczół. Ten efekt ginie jednak przy próbach rozpowszechnienia uzyskanego materiału genetycznego. Skoro jednak udaje się wypracować odporność lokalnie, można przypuszczać, że przeszkodą dla spopularyzowania jest wyłącznie niechęć pszczelarzy do podejmowania takich działań. Dotyczy to choćby naszego regionu geograficznego, o czym wspominałem, opisując dziko żyjące rodziny [„Pszczelarstwo” 12/2020; 3/2021]. Dlaczego zatem w ciągu ostatniej dekady nie powstały ośrodki naukowe i hodowlane, które prowadziłyby badania poświęcone selekcji i hodowli pszczół odpornych na inwazje dręcza. Materiał genetyczny (matki) populacji pszczół z Gotlandii, mimo stwierdzonych cech odporności, nie został udostępniony tym, którzy chcieliby wykorzystać go w pracy selekcyjnej.
Strategia działania
Logikę leczenia pszczół można w skrócie przedstawić tak: zabijając roztocze, likwidujemy wektor patogenów – im mniejsze porażenie dręczem, tym mniejsze zagrożenie wirusami i bakteriami chorobotwórczymi. Problem narasta jednak w wyniku tych działań. Rozwiązanie długofalowe powinno neutralizować zagrożenie w całości. Po pierwsze, w toku selekcji pszczoły muszą wykształcić (wzmocnić) cechy odpowiedzialne za zwalczanie roztoczy lub ograniczające tempo jego namnażania się. Po drugie, konieczne jest ewolucyjne zmniejszenie zjadliwości patogenów. Po trzecie, poprawie musi ulec odpowiedź immunologiczna pszczół na chorobotwórcze mikroorganizmy. Po czwarte, pszczoły muszą żyć w zdrowych, złożonych środowiskach mikrobiologicznych. Moim zdaniem nowoczesna gospodarka pasieczna i obecne kierunki selekcji wstrzymują systemowe działania na wszystkich wymienionych płaszczyznach, podczas gdy dobór naturalny wspiera je długofalowo. Selekcja naturalna staje jednak w poprzek krótkoterminowym interesom pszczelarstwa (lub: pszczelarzy). Dla wielu osób jest nie do przyjęcia także ze względów etycznych. Rozwiązanie problemu nie jest zatem proste.
Biolog Randy Oliver, zawodowy pszczelarz z Kalifornii (USA), który prowadzi znany blog „Scientific Beekeeping”, autor wielu artykułów popularno-naukowych, w sprawie odporności pszczół dzieli środowisko pszczelarskie na „część problemu” i „część rozwiązania”. Według niego pierwsza grupa („część problemu”) przyczynia się swoimi działaniami do wzrostu śmiertelności pszczół z powodu roztoczy. Oliver winą za obecny stan obarcza przede wszystkim pszczelarzy zawodowych. Drudzy, natomiast („część rozwiązania”) to pszczelarze, którzy selekcjonują pszczoły odporne na dręcza, a przy okazji nie „rozsiewają” roztoczy (ang. mite varroa bomb, bomba roztoczowa).
Historia inwazji dręcza pokazuje, że reakcja środowiska pszczelarskiego na ten problem ciągle ma tylko jeden wektor: zabić roztocza. Długofalowo jest to jednak rozwiązanie zupełnie nieskuteczne, bo taka praktyka prowadzi do utraty cech odporności pszczół, zatruwa środowisko ula i przyczynia się do powstawania bardziej zjadliwych populacji patogenów. Poza tym maskuje skutki problemu i odsuwa go w czasie – na kolejne sezony, a w konsekwencji obciąża nim kolejne pokolenia pszczelarzy. Oliver uważa, że pszczelarze sięgną po rozwiązania systemowe dopiero wtedy, gdy coroczna śmiertelność, mimo stosowania substancji toksycznych, będzie zbyt wysoka, aby pszczelarstwo w tej formie pozostało opłacalne i racjonalne. Wolą ponosić drobne koszty i każdego roku ryzykować, niż zainwestować w metodę ostateczną. Podczas trwającej wojny z dręczem stosuje się coraz to nowe związki chemiczne (bezpośrednio wymierzone w roztocza - akarycydy), ale też te, przeznaczone do dezynfekcji sprzętu pszczelarskiego oraz środowiska życia pszczół. Pszczelarze nie mając wyboru, muszą sięgać po to, co jest na rynku.
Wieloletnie zaniechania
Przyczyną problemu są zaniedbania hodowców oraz naukowców, bo to oni nie dali pszczelarzom alternatyw i nie skłonili do spojrzenia na problem z innej perspektywy. Ci pierwsi zmarnowali cztery ostatnie dekady, nie podejmując praktycznie żadnych działań, aby upowszechnić cechy odporności w populacji. Naukowcy ograniczyli się do edukowania pszczelarzy w zakresie tzw. „higieny” w pasiece i metod zwalczania pasożyta. Nie objaśniali zasad i znaczenia adaptacji do lokalnego środowiska czy koewolucji różnych organizmów, ich patogenów i pasożytów. Wprawdzie takie głosy czasem się pojawiają, ale nie mogą się przebić do świadomości pszczelarzy i hodowców, prawdopodobnie dlatego, że nie poświęca się im wystarczająco dużo uwagi. W konsekwencji kolejne pokolenia pszczelarzy nie wywierają presji na hodowcach, by ci dostarczali „odporny materiał”, a informacje o próbach hodowli pszczół odpornych komentowane są bądź to z ironią czy sarkazmem, bądź nawet z agresją. Ci, którzy chcą coś zmienić, nie tylko nie otrzymują wsparcia merytorycznego od bardziej doświadczonych pszczelarzy, ale spotykają się z powszechną niechęcią środowiska. Nierzadko poddają się po kilku latach, bo ich pasieki są jak wyspy, otoczone pszczołami o niskiej odporności.
Rozwiązanie problemu wymaga czasu i wysiłku. W niektórych projektach selekcyjnych lub naukowych udało się znacznie podnieść odporność pszczół. Ten efekt ginie jednak przy próbach rozpowszechnienia uzyskanego materiału genetycznego. Skoro jednak udaje się wypracować odporność lokalnie, można przypuszczać, że przeszkodą dla spopularyzowania jest wyłącznie niechęć pszczelarzy do podejmowania takich działań. Dotyczy to choćby naszego regionu geograficznego, o czym wspominałem, opisując dziko żyjące rodziny [„Pszczelarstwo” 12/2020; 3/2021]. Dlaczego zatem w ciągu ostatniej dekady nie powstały ośrodki naukowe i hodowlane, które prowadziłyby badania poświęcone selekcji i hodowli pszczół odpornych na inwazje dręcza. Materiał genetyczny (matki) populacji pszczół z Gotlandii, mimo stwierdzonych cech odporności, nie został udostępniony tym, którzy chcieliby wykorzystać go w pracy selekcyjnej.
Strategia działania
Logikę leczenia pszczół można w skrócie przedstawić tak: zabijając roztocze, likwidujemy wektor patogenów – im mniejsze porażenie dręczem, tym mniejsze zagrożenie wirusami i bakteriami chorobotwórczymi. Problem narasta jednak w wyniku tych działań. Rozwiązanie długofalowe powinno neutralizować zagrożenie w całości. Po pierwsze, w toku selekcji pszczoły muszą wykształcić (wzmocnić) cechy odpowiedzialne za zwalczanie roztoczy lub ograniczające tempo jego namnażania się. Po drugie, konieczne jest ewolucyjne zmniejszenie zjadliwości patogenów. Po trzecie, poprawie musi ulec odpowiedź immunologiczna pszczół na chorobotwórcze mikroorganizmy. Po czwarte, pszczoły muszą żyć w zdrowych, złożonych środowiskach mikrobiologicznych. Moim zdaniem nowoczesna gospodarka pasieczna i obecne kierunki selekcji wstrzymują systemowe działania na wszystkich wymienionych płaszczyznach, podczas gdy dobór naturalny wspiera je długofalowo. Selekcja naturalna staje jednak w poprzek krótkoterminowym interesom pszczelarstwa (lub: pszczelarzy). Dla wielu osób jest nie do przyjęcia także ze względów etycznych. Rozwiązanie problemu nie jest zatem proste.