wtorek, 18 sierpnia 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 5

W sierpniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się piąta część mojego tekstu pt. Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego. W tej części opisuję kilka przykładów selekcji pszczół, w czasie której wykorzystuje się ich leczenie. Czytelnicy bloga, czy osoby, z którymi dawniej "zażarcie" dyskutowałem, zapewne wiedzą, że podchodziłem do tych metod mocno sceptycznie. Sceptycyzm ten brał się z kilku faktów. Po pierwsze... cóż, kiedyś i tak trzeba odstawić leczenie pszczół i wtedy roztocza i tak uderzają z dużą siłą. Po drugie, stosowanie zabiegów zaburza budowanie się całej równowagi ulowej. Obecnie, choć jak czytelnicy wiedzą wciąż jestem gorącym zwolennikiem selekcji naturalnej i tu nic się nie zmieniło, to dzięki przytoczonemu przykładowi Erika widzę, że można osiągnąć daleko lepsze i szybsze rezultaty niż się spodziewałem. A ograniczanie kuracji pozwala na budowanie równowagi (i "tworzenie" wszystkich innych czynników pozagenetycznych) u tych rodzin, które zaczynają sobie radzić z roztoczami. Wydaje się więc, że może to być lepszy start niż zakładałem wiele lat temu.
Dodam też, że tekst pisany był zimą 2018/19 roku (a więc ponad półtora roku temu) - stąd też informacje z pasieki Erika odnoszą się do roku 2018. Mam nadzieję, że nie zdradzę jakiegoś sekretu gdy powiem, że w zimie 2019/20 (według tego co mi napisał) Erik miał jedynie 6% strat i dalszych kilka procent rodzin było słabszych niż powinno być w założeniach. Około 85% pasieki Erika było więc wiosną 2020 roku w stanie zadowalającym dla hodowcy. Obecnie też Erik posiada kilka rodzin nieleczonych od 5 sezonów.

Zapraszam do lektury!

część 1
część 2
część 3
część 4

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego – cz. 5

Projekty selekcji pszczół

Zdecydowana większość pszczelarzy, nawet jeżeli docenia walory selekcji naturalnej, nie chce tracić swoich pszczół. Doskonale rozumiem ich postawę i zgadzam się z wieloma argumentami, choć inaczej je oceniam, o czym pisałem w poprzedniej części artykułu. Na szczęście, dla takich pszczelarzy istnieje wiele wzorów selekcji pszczół, które przynoszą bardzo dobre rezultaty. W założeniach tych projektów wykorzystywane są kuracje chemiczne w celu ratowania pszczół i przeciwdziałania „roztoczowym bombom”. Wszystkie mają jednak wspólne cechy. Oto one:
1. Priorytetem selekcji jest odporność na dręcza pszczelego. Wszystkie inne cechy gospodarcze mogą być i są włączane w program selekcyjny, ale najważniejszym i podstawowym kryterium doboru pszczół jest coraz wyższa odporność lub tolerancja na dręcza pszczelego. Dopiero z tych pszczół, które najlepiej sobie z nim radzą wybierane są pszczoły o innych pożądanych walorach.
2. Z sezonu na sezon selekcjonowana „genetyka” musi być upowszechniana w ogólnej populacji.
3. Liczba zabiegów ograniczana jest do koniecznego minimum. Leczenie przeprowadzane jest więc nie wtedy, gdy wynika to z kalendarza, ale wtedy, kiedy według przyjętego kryterium pszczoły tego potrzebują. Tylko w taki sposób można „wyłowić” rodziny, które najdłużej nie potrzebują leczenia i najbardziej je promować w ramach selekcji pozytywnej.
4. Wybierany jest środek leczniczy (substancja aktywna), która w miarę możliwości najmniej szkodzi pszczołom i nie zanieczyszcza ich środowiska życia – w tym również produktami rozpadu. W takich projektach najczęściej wybierany jest więc tymol oraz kwas mrówkowy (niestety obie te substancje są bardzo silnymi środkami biobójczymi i przeciwdziałają rozwojowi i równoważeniu się ekosystemów ulowych).
5. Intensywność zabiegów jest stale minimalizowana do takiej wartości, jakie są faktycznie niezbędne, aby utrzymać pszczoły przy życiu i w zdrowiu, ale też, aby zachować pewną presję, z którą pszczoły muszą sobie radzić. Selekcja na dany czynnik ma bowiem sens, jeżeli istnieje presja. Projekty takie są zdecydowanie bardziej długotrwałe niż oparte na doborze naturalnym i mają względem niego wady i zalety. Najważniejszą z zalet jest umożliwienie prowadzenia produkcji przez cały okres selekcji i minimalizowanie strat pszczół i tym samym strat materialnych pszczelarzy.

W praktyce nie ma gwarancji, że selekcjonowane przez hodowców pszczoły przeżyją po przeniesieniu w nowe miejsca, nawet jeśli są w stanie utrzymać populację roztoczy na stosunkowo niskim poziomie. Zabijają je lokalne patogeny, do których nie są przystosowane. Dotyczy to prawdopodobnie pszczół wywodzących się ze wszystkich projektów hodowlanych (również tych opartych na doborze naturalnym). Nie zmienia to faktu, że pszczoły te mają zauważalnie mniejsze porażenie roztoczami niż inne. Po pierwsze więc, mogłyby stać się podstawą lokalnych projektów selekcyjnych. Po drugie, upowszechnienie takich pszczół przyczyniłoby się do znaczącego ograniczenia stosowania „chemii” w pasiekach. Dzięki temu moglibyśmy systematycznie zmniejszać liczbę i intensywność zabiegów, aż do ich całkowitego zaprzestania. Globalnie czy regionalnie to jednak nie ma prawa się wydarzyć, dopóki całe środowisko nie zacznie bądź to samo selekcjonować, bądź konsekwentnie i stale zaopatrywać się w materiał u tych hodowców, którzy podjęli taką selekcję pszczół. Każdego zdecydowanie zachęcam do podjęcia własnej selekcji. Warto jednak na starcie posiłkować się tą „genetyką”, która przeszła już przez pierwszy etap selekcji, gdyż może to przyczynić się do zracjonalizowania potencjalnych strat i zaoszczędzenia wielu lat pracy.

Każdy może znacząco ograniczyć potrzebę stosowania zabiegów, nawet jeżeli sąsiedzi nie będą robić zupełnie nic w tym kierunku. Randy Oliver (www.scientificbeekeeping.com), hodowca pszczół z Kalifornii, zauważa, że z około miliona matek pszczelich sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych każdego sezonu tylko nieliczne określa się jako „odporne na roztocza” („mite resistant”), pomimo tego, że dręcz pszczeli od kilku dekad pozostaje w pszczelarstwie problemem numer jeden. Zaznaczam przy tym, bo wiem, że dla niektórych jest to istotne, iż Randy Oliver jest pszczelarzem zawodowym prowadzącym pasiekę składającą się z ponad półtora tysiąca pni pszczelich, a przy tym zwolennikiem projektów selekcyjnych i gorącym przeciwnikiem pozostawiania pszczół „na pastwę losu” w ramach selekcji naturalnej. W Polsce sytuacja wygląda jeszcze gorzej, niż przedstawia ją wspomniany pszczelarz.

Mam wrażenie, że nasze środowisko pszczelarskie nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowane pszczołami odpornymi, a dyskusja toczy się raczej wokół tego, dlaczego nie warto tego robić. Jednym z najpowszechniejszych argumentów, z którym w sposób oczywisty się nie zgadzam, jest ten, że nie warto wkładać dodatkowego wysiłku w coś, co zajmie kilkaset lat. Innym argumentem jest to, że skoro pszczoły nie dają gwarancji przetrwania, a zatem i tak trzeba je leczyć, to lepiej kupować pszczoły, które mogą przynieść więcej miodu. W efekcie nie ma żadnego zainteresowania takim kierunkiem, a sytuacja pogarsza się od dziesiątków lat.

Uważam, że możemy się spierać co do metod, ale każdy pszczelarz, bez wyjątku, powinien podejmować działania w tym samym kierunku i realizować cel, jakim jest chów i hodowla pszczół odpornych (tolerancyjnych) na roztocze. I zupełnie nieistotne jest, ile lat nam to zajmie. A tak naprawdę możemy być zdecydowanie bliżej sukcesu niż się nam wydaje. Opracowane przez Randy'ego Olivera modele rozwoju populacji pasożyta wskazują, że wystarczyłoby wzmocnić tylko o około 20% procent kilka cech pszczół odpowiedzialnych za odporność, żeby pszczoły same doprowadziły do zmniejszenia porażenia do wartości nieistotnej dla zdrowia rodziny. Randy Oliver przedstawia swoje wyliczenia i argumenty na ten temat w cyklu artykułów, które nazwał „The Varroa problem” (tłum. „Problem dręcza”), które publikował na swojej stronie www.scientificbeekeeping.com w okresie od listopada 2016 roku do września 2018 roku. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak szybko dzieje się to, zupełnie samoistnie, w miejscach zdolnych do podtrzymania lokalnych dzikich populacji.
Erik Österlund leczy pszczoły wykorzystując własnoręcznie
wykonane podkładki nasączone tymolem – fot. E. Österlund

Zajmę się teraz ogólnym opisem kilku kierunków selekcji, jakie możemy podjąć w naszych pasiekach. Pierwszym z nich jest wzmacnianie poszczególnych cech, dzięki którym pszczoły potrafią ograniczać populacje dręcza pszczelego. Aby nie przedłużać i tak już bardzo długiego tekstu, odeślę w tym miejscu do artykułu, którego z Łukaszem Łapką jestem współautorem („Pszczelarstwo” 12/2015 - „Zapomnieliśmy co dla niej dobre. Selekcja niezgodna z naturalnymi potrzebami gatunku”). W tekście tym w pobieżny i krótki sposób opisaliśmy kilka cech pszczół, które mogą zostać wzmocnione w toku hodowli, nawet tej prowadzonej przez amatorów. Ideą takiej hodowli jest, aby odpowiednio dobierane pszczoły systematycznie wykazywały coraz wyższe wartości danej cechy. Austriacki pszczelarz Alois Wallner selekcjonował swoją populację na tzw. „grooming”, a wielu amerykańskich hodowców doprowadziło selekcję cechy VSH do granic perfekcji. Selekcja taka faktycznie przyczynia się do lepszego kontrolowania populacji dręcza w rodzinie pszczelej, a zatem może służyć stopniowemu zmniejszaniu liczby i intensywności zabiegów. Zagrożeniem takiego rodzaju selekcji jest natomiast utrata innych cech, których w procesie hodowli nie kontrolujemy i nie wzmacniamy, często nawet nie mając pojęcia o ich istnieniu.

Drugim kierunkiem selekcji jest nie tyle wzmacnianie poszczególnych cech pszczół, co po prostu rozmnażanie pszczół, które mają niski stan porażenia dręczem pszczelim. Tak naprawdę nie interesuje nas więc, dlaczego pszczoły mają mniej roztoczy, ale sam ten fakt. Wspomniany powyżej Randy Oliver przyjmuje, że rodzina powinna być leczona z chwilą, kiedy osiągnie porażenie na poziomie 3%. Jako wiarygodną metodę pomiaru porażenia uznaje płukanie pszczół w alkoholu kilka razy w ciągu sezonu. W projekcie tym matka czerwiąca w każdej z rodzin, która przekracza przyjęty próg porażenia, w ramach selekcji negatywnej jest likwidowana, a w jej miejsce wprowadzana jest matka wywodząca się z rodziny, która najdłużej utrzymuje najniższy poziom porażenia. Randy Oliver, jako pszczelarz zawodowy, jest zwolennikiem selekcji pszczół wysoko produktywnych. Reproduktorki wybiera więc tylko spośród pszczół, które błyskawicznie się rozwijają i cechują się wysoką wydajnością. Mam świadomość, że jest to zgodne ze wszystkimi założeniami pszczelarstwa komercyjnego, ale moim zdaniem, z perspektywy zdrowia pszczół, jest to też jedna ze słabości tej konkretnej metody. Z doświadczeń wielu pszczelarzy wynika, że pszczoły mogą też starać się kontrolować stopień porażenia poprzez wstrzymanie czerwienia czy wreszcie, ograniczając liczbę roztoczy w ulu, mogą niejako mimowolnie czasowo wyhamować rozwój rodziny. Jednym ze zwolenników tezy, że nie ma rodzin „leniwych”, jest niemiecki badacz Torben Schiffer, o którego pracach pisałem w tekście „O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego” publikowanym uprzednio w „Pszczelarstwie”.

Juhani Lunden z Finlandii, który nie leczy pszczół od 2008 roku twierdzi, że jego pszczoły rozwijają się wolniej i nie tworzą tak silnych rodzin jak pszczoły, które miał w okresie, gdy zwalczał dręcza. Pomimo tego, jak sam pisze, jego pszczoły również bywają doceniane jako doskonali producenci, gdy przekrzyżują się z inną populacją (prawdopodobnie występuje wtedy efekt heterozji, który pozytywnie wpływa na produktywność). Randy Oliver eliminuje z procesu selekcji również te rodziny, które nawet okresowo zwiększają stopień porażenia, choć nie dają żadnych objawów chorób. Podobne zdanie mają zresztą inni zwolennicy tej metody. W swoich publikacja Oliver opisał historię, która w mojej ocenie jest argumentem przeciwko takiej decyzji. Otóż hodowca znalazł wśród rodzin jedną, która przez długi czas była praktycznie wolna od roztoczy – z tego też powodu oznaczył ją jako „zero” i postanowił jej nie leczyć. Po przewiezieniu rodziny w mocno napszczelony teren zwiększyło się w niej porażenie do blisko 10%. Po jakimś czasie liczba roztoczy zaczęła jednak maleć, a nie rosnąć, jak wskazywałby na to model rozwoju populacji dręcza. Świadczy to o istnieniu bardzo pożądanych cech pszczół, które można zgubić, wykluczając takie reproduktorki z hodowli. Inny z hodowców, John Kefuss (Francja), opisał też zjawisko tzw. „roztoczowych czarnych dziur”, czyli rodzin, w których dręcz pszczeli znika niczym w czarnej dziurze, nawet jeżeli okresowo porażenie znacząco wzrośnie. Argumenty Kefussa przytaczałem w tekście „Musimy być bardziej jak pszczoły, czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy” publikowanym w „Pszczelarstwie” nr 7 i 8/ 2018r. Sam próg 3% jako kryterium do zastosowania selekcji negatywnej, chociaż nie jest mały, nie wydaje się dobry w każdej sytuacji. Wiele badanych populacji pszczół, które żyją od lat bez stosowania zabiegów przeciwko warrozie, często miało stałe porażenie na zbliżonym poziomie - nawet powyżej 2%. W pasiece Juhaniego Lundena okresowo porażenie pszczół rosło nawet do 4 – 5 %. (http://www.buckfast.fi/publications/writings-presentations/ Z podanej strony można pobrać dziennik selekcji od 2001 roku - w formacie „.doc”; aktualizowany blog Juhaniego Lundena można znaleźć tutaj: https://naturebees.wordpress.com/). Pomimo tego pszczoły żyją od lat nieleczone i zapewne przetrwają i do kolejnego roku. Pszczoły „primorskie”, które w Stanach Zjednoczonych są jedną z najbardziej cenionych grup pszczół wykazujących odporność na warrozę, również mogą mieć względnie wysokie porażenie, ale doskonale je tolerują, o czym wspomina Randy Oliver w cyklu „The Varroa problem” - z powodu wysokiego porażenia (chociaż nie kończącego się osypaniem rodziny) sam hodowca wykluczył te pszczoły ze swojego projektu selekcyjnego. Stanowią one podstawę niejednej zawodowej pasieki, w których nie zwalcza się dręcza. Można więc mieć pewne zastrzeżenia do opisywanego kryterium, gdyż i ono może eliminować wartościowe pszczoły z procesu selekcji.
Erik Österlund badający porażenie poprzez odsklepianie
komórek czerwiu – fot. E. Österlund

Trzecim kierunkiem w tego rodzaju selekcji pszczół, jest ten, przyjęty przez szwedzkiego hodowcę Erika Österlunda, twórcę pszczoły Elgon. Przyznam, że spośród wszystkich programów, z jakimi się zapoznałem poza opartymi na selekcji naturalnej, ten jest mi najbliższy. O jego historii i efektach pewnie można by rozpisać się na wiele stron (odsyłam do przetłumaczonego przeze mnie tekstu „Hodowla na odporność”, który można znaleźć na stronie grupy „Bractwo Pszczele” : http://bractwopszczele.pl/tlm/o1.html). W pierwszym okresie selekcji hodowca kierował się przede wszystkim wystąpieniem objawów chorobowych u pszczół, a nie samym stopniem porażenia. Nie ma tu miejsca na szczegóły, jednak trzeba zaznaczyć, że Österlunda nazywano pszczelarzem „najlepiej przygotowanym na nadejście roztoczy na świecie”. Nie tylko sprowadził on „genetykę” pszczół odpornych z Afryki, ale też, słuchając rad Dee Lusby, w całej pasiece zastosował małą komórkę (4.9 mm). Zakładał, że te i inne przygotowania zapewnią mu możliwość prowadzenia pasieki bez zwalczania dręcza. Mimo to zaskoczyła go siła inwazji roztoczy. Österlund poniósł duże straty, co wymusiło na nim zmianę strategii. Jak sam pisze, gdy dręcz zaczął niszczyć jego pasiekę (roztocze pojawiło się w rejonie w Szwecji, w którym zamieszkuje, w 2007 roku i w 2008 roku pasieka zaczęła przeżywać kryzys) przed każdym ulem rozstawił maty, dzięki którym mógł stwierdzić, co pszczoły usuwają z uli, a przede wszystkim, czy są tam bezskrzydłe pszczoły porażone wirusem zdeformowanych skrzydeł (DWV). Österlund oceniał wzrokowo stan rodziny i obecność pszczół porażonych wirusem i na tej podstawie podejmował decyzję o leczeniu. Pomimo początkowej „prowizoryczności” tej metody, hodowca przez wiele lat kontynuował tą praktykę. Moim zdaniem jest to jedno z lepszych kryteriów w tego typu programach. Chociaż Österlund zrezygnował z niego po kilku latach, wciąż jednak stosują go przynajmniej niektórzy ze współpracujących z nim pszczelarzy. Wtedy przyjął kryterium selekcji negatywnej jako 3% porażenia, jednak nie jest ono dla niego „ostatecznym werdyktem”. Czasem nie wykonuje kuracji, jeżeli rodzina wygląda na zdrową pomimo wyższego stopnia porażenia (https://www.youtube.com/watch?v=aq-f_-aoj-k&t=1214s).

Pierwotne kryterium jednak może wykorzystać każdy, kto chcąc podjąć selekcję, nie chce tracić pszczół, a niekoniecznie przy tym czuje się kompetentny w ocenianiu stopnia porażenia rodzin. Wystąpienie objawów choroby oraz stwierdzenie niewłaściwego rozwoju rodziny wskazuje na to, że pszczoły przestały radzić sobie z populacją dręcza, jaka by ona nie była. Sam Österlund twierdzi, że czasem zauważa dużo bezskrzydłych pszczół, chociaż porażenie jest względnie niewysokie (np. około 2%). Pszczelarz ten ma też rodziny, które nie dają żadnych zauważalnych objawów chorobowych, choć dwukrotnie przekraczają przyjęty próg porażenia. Niestety, obserwacja wystąpienia objawów chorób może być też bardziej zawodnym kryterium, trudniejszym do obiektywnej oceny. Ma więc swoje wady – choćby takie, że trzeba poświęcać dużo czasu na obserwację. Z takich mat mogą „znikać” wyrzucone pszczoły za sprawą różnych zwierząt, np. mrówek czy ptaków, a ocenę stopnia porażenia (np. w wyniku płukania pszczół) można przeprowadzić 2 – 3 razy w roku i po prostu porównać wyniki. Od czasu nadejścia roztoczy Österlund utrzymuje produktywną pasiekę. W 2018 roku średnie zbiory ze wszystkich rodzin były na poziomie 35kg miodu, a rekordzistki zebrały nawet powyżej 150 kg. W ostatnich 5 latach straty w jego pasiece nie przekroczyły 10% i poza pierwszym rokiem selekcji, tylko jednokrotnie osiągnęły 30%. Hodowca miał też w 2018 roku 10 rodzin leczonych ostatni raz w roku 2015, 20 w roku 2016 i 35 w roku 2017. Do zimy 2018/2019 przygotował więc 65 rodzin nieleczonych w poprzednim sezonie (wypełniały więc kryterium porażenia mniejszego niż 3%), co stanowiło 55% jego pasieki.
Erik Österlund (Szwecja) prowadzi od około dekady
projekt selekcyjny z wykorzystaniem tymolu – na zdj. od lewej Erik
Österlund, autor Bartłomiej Maleta i Sibylle Kempf (Niemcy) – fot. B.
Maleta

W przypadku praktyk pszczelarskich Erika Österlunda najciekawsze jest jednak nie to, co robi w swoim projekcie selekcyjnym, ale współpraca, jaką podjął z sąsiednimi pszczelarzami. Z inicjatywy hodowcy i dzięki udostępnieniu przez niego materiału hodowlanego innym, stworzony został obszar nasycony kilkuset selekcjonowanymi rodzinami. W ścisłym centrum obszaru znajduje się hodowlane centrum, w którym utrzymywanych jest łącznie 350 najlepszych rodzin kilku lokalnych pszczelarzy. Österlund twierdzi, że jedynie 50 z nich było leczonych w 2018 roku - z czego większość jest jego. Ze śmiechem mówi więc, że jest „najgorszy w klasie”. To wszystko nie stałoby się jednak bez jego wysiłku i inicjatywy. To też pokazuje, co można osiągnąć raptem w ciągu jednej dekady, współpracując i będąc konsekwentnym.

Erik Österlund zachęca wszystkich do podejmowania selekcji. I faktycznie, według jego programu i rad każdy może to robić, nawet jeżeli posiada 5 – 10 pni. On sam twierdzi, że selekcja nie musi być „perfekcyjna”, aby osiągnąć pozytywne długofalowe rezultaty. Przyroda sama zadba o odpowiedni kierunek, gdy będziemy ją obserwować i pozwolimy jej działać. Hodowca zachęca przy tym do utrzymywania jak największej różnorodności pszczół. Radzi, aby wykonać odkłady przynajmniej z połowy najlepszych rodzin w pasiece, które same powinny wychować dla siebie matki.

część 6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz