Tym razem postanowiłem napisać parę słów o pszczelarstwie Sama Comforta. Jest to młody amerykański pszczelarz, który prowadzi komercyjną pasiekę w stanach Nowy Jork i Vermont, w zupełnie inny sposób niż pszczelarze, o których pisałem wcześniej. Ale muszę przyznać, że jest to piękne pszczelarstwo i podziwiam jego podejście. Sam Comfort trzyma pszczoły głównie w ulach bezramkowych (Kenya Top Bar Hive), choć parę langstrothów na pewno też się u niego znajdzie. Oczywiście o węzie nie ma mowy, choć jak zaczynał przez 2 sezony jej używał, aby ustabilizować "małą pszczołę" na komórce 4.9. Sam ma zupełnie inne podejście do zysku i pracy z pszczołą, niż właściciele innych pasiek komercyjnych. Miód jest u niego na dalekim miejscu, choć miodem przecież też handluje. Z czegoś musi żyć. A jednak daje jakoś radę. Pasieka prowadzona jest w taki sposób, żeby najważniejsza była pszczoła. Sam nie twierdzi, że 100% pszczół przeżywa batalię z warrozą. I według niego wcale nie o to chodzi. Pozwala się pszczołom roić, bo uważa, że roją się tylko najzdrowsze, najsilniejsze rodziny, radzące sobie w lokalnych warunkach - czyli takie, które warto rozmnażać. U nas podchodzi się do tego od drugiej strony - takie matki się likwiduje. Na rojenie ma metodę - rozkłada rojołapki gdzie się da i większość pszczół ląduje w jego ulach. Twierdzi, że na niektóre swoje pasieczyska zagląda tylko kilka razy w roku - interweniuje jeśli musi, zabiera miód jeśli jest. Jeżeli widzi rójkę umieszcza ją w ulu, a jeśli zauważa nastrój rojowy to po prostu bierze odkład lub sztuczną rójkę. A pszczoły sobie radzą same bez Sama.
Podobnie jak Michael Bush, Sam Comfort proponuje pszczelarstwo dla leniwych. Jedna z jego rad znalazła się w tytule tego posta - "bądź leniwy".
Kto ma ochotę zapoznać się bliżej z jego pomysłami powinien zajrzeć na stronę internetową: www.anarchyapiaries.org. A ja pozwolę sobie zacytować parę jego myśli (w oryginale i z moim - miejmy nadzieję wiernym - tłumaczeniem). Niech Sam mówi sam za siebie.
Winnie the Pooh said it: You never can tell with bees. Winnie the Pooh has thus helped me understand bees better than any scientist
- Kubuś Puchatek powiedział: Z pszczołami nigdy nie wiadomo. I tak Kubuś Puchatek pomógł mi zrozumieć pszczoły lepiej niż jakikolwiek naukowiec.
If you like the bees you have now (and they are surviving), you have nothing to gain by importing foreign genetics. If they are surviving and making you happy it sounds like you are a great beekeeper. This doesn't mean that you aren't still figuring things out; it means that that you have at least realized that pretty much everything we've done and continue to do to try and "help" the bees has screwed them up.
- Jeżeli podobają ci się pszczoły, które u siebie trzymasz (i one przeżywają), nie zyskasz nic przez sprowadzanie zagranicznych genów. Jeżeli przeżywają i jesteś z nich zadowolony wygląda na to, że jesteś wspaniałym pszczelarzem. Nie znaczy to, że w ciąż nie rozgryzasz nowych rzeczy, ale znaczy, że przynajmniej zrozumiałeś, że praktycznie wszystko co robiliśmy i robimy aby próbować "pomóc" pszczołom, spaprało je.
Small cell beekeeping is not a silver bullet. Studies have argued that smaller comb does not reduce mite counts, but this kind of beekeeping is not about getting lower mite counts or eradicating the “enemy” but a means of alleviating stress on bees to let them find their own balance after a period of healing.
- Pszczelarstwo małokomórkowe nie jest srebrną kulą. Badania pokazują, że mniejszy plaster nie powoduje zmniejszenia porażenia roztoczem, ale w tym pszczelarstwie nie chodzi o zmniejszenie liczby roztoczy albo o wyplenienie "wroga", ale o zmniejszenie stresu pszczół, aby znalazły własną równowagę po czasie gojenia.
From my few years of observations of treatment-free beekeeping, I believe that a hive that does not fully interrupt its brood cycle at least once an active season will not be able to cope with varroa mite levels
- Po kilku latach obserwacji pszczelarstwa bez leczenia, uważam, że rodzina, w której nie przerwie się czerwienia przynajmniej raz w sezonie aktywności nie poradzi sobie z poziomem roztoczy varroa.
Czy to miałoby być takie proste? Po kilku latach wstępnej selekcji po prostu robić odkład ze starą matką i pozwolić pszczołom na kilka tygodni zrobić przerwę na wychów nowej matki? Sam twierdzi, że w tym czasie pszczoły wyczyszczą w ulu co się da, a młoda matka szybko nadgoni inne ule w rozwoju. Ciekawa myśl. Ja popróbuję.
Do I claim my bees are survivors? Usually most survive, yes. Do I claim they are productive? Hey, man, my bees don't work for you, me, or anybody. They are bees. When times are good, like Hudson Valley NY in 2010, they do really well.
- Czy twierdzę, że moje pszczoły przeżywają? Zazwyczaj większość przeżywa, tak. Czy uważam, że są produktywne? Hej, człowieku, moje pszczoły nie pracują dla ciebie, dla mnie, czy dla kogokolwiek. One są pszczołami. Kiedy są dobre czasy, jak w Dolinie Hudson stan Nowy Jork w 2010, radzą sobie bardzo dobrze.
Varroa breeds, mutates, and adapts much faster than the bees. High breeding rates give them a genetic answer to any treatment or manipulation. Even formic acid, a very effective "organic" treatment, IS NOT WORKING by itself in many southern apiaires. Not all the mites are killed. The survivors exhibit behaviors they pass to their offspring. So sugar dusting and screen bottom boards promote varroa mites that hang on better. Drone brood removal favors feisty varroa that successfully reproduce on worker brood. However, a parasite that repeatedly kills its host will die with its host. Leaving a group of hives "alone" will allow the development of less aggressive mites and stronger bees.
- Varroa rozmnaża się, mutuje i przystosowuje znacznie szybciej niż pszczoły. Szybkie zmiany pokoleń dają im odpowiedź genetyczną na każde leczenie czy manipulację. Nawet kwas mrówkowy, bardzo skuteczny lek "organiczny", NIE DZIAŁA już samoistnie w wielu południowych pasiekach. Nie wszystkie roztocza giną. Te, które przeżyją wykazują zachowania przekazywane potomstwu. Więc pylenie cukrem pudrem i dennice osiatkowane dają przewagę roztoczom warroa, które dają sobie z tym radę. Wycinanie czerwiu trutowego daje przewagę zadziornej warrozie, która rozmnaża się w czerwiu robotnic. Ale pasożyt, który za każdym razem zabija gospodarza umrze z tym gospodarzem. Pozostawienie grupy rodzin "samym sobie" pozwoli na rozwój mniej agresywnych roztoczy i silniejszych pszczół.
Ciekawe kiedy pszczelarstwo w Polsce odkryje idee Sama Comforta. Czy da się prowadzić komercyjną pasiekę z sukcesami, bez wyzysku pszczoły? Bez wyszukiwania najmiodniejszych linii, tworzących najsilniejsze rodziny? Przykład "Pasieki Anarchii" udowadnia, że tak.
A na koniec jeszcze jeden z żartów Sama Comforta:
"- Did you ever get stung?
- Only by the IRS..."
Żart niestety nie jest wprost przetłumaczalny na polski, gdyż polega na grze słów. W tłumaczeniu dosłownym znaczy to: "Czy zostałeś kiedyś użądlony? - Tylko przez IRS". IRS to powiedzmy odpowiednik naszego Urzędu Skarbowego w USA, posiadający uprawnienia śledcze. "Sting" oznacza jednak nie tylko żądło, żądlić... To także potoczne określenie tajnej operacji organów ścigania...
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
czwartek, 30 października 2014
wtorek, 28 października 2014
Zupa z matki pszczelej.
Składniki:
- 500 g matki pszczelej;
- porcja warzywna;
- kostka rosołowa...
Dość żartów, bo w tak smutnym roku mnie to też nie śmieszy...
Potęga lejka i amerykański sen.
Wiele miesięcy temu trafiłem na stronę amerykańskiego pszczelarza Dona Kuchenmeistera, znanego jako "Fat Bee Man" (http://www.dixiebeesupply.com), a także na jego filmy na Youtube (oglądnąłem pewnie około 1/3 - 1/2, potem trochę zabrałko czasu. 90% z nich jest dość "oczywista", choć parę złotych myśli i sposobów można tam znaleźć). To właśnie o jego zachwycie nad potęgą lejka pisałem w jednym z wcześniejszych postów. Jednak o ile wiem, jest to uznany autorytet w świecie tamtejszego pszczelarstwa i znany hodowca pszczół. Zna swój fach. Oczywiście o wybór metod zawsze można się spierać - nie zmienia to faktu, że pszczelarz odnosi sukcesy, a chyba to jest najważniejsze.
Na ile mogłem to stwierdzić Amerykanie mają zupełnie inne podejście do hodowli pszczół niż europejczycy. Tam wystarczy powiedzieć "pszczoła Fat Bee Man'a", żeby każdy wiedział o co chodzi (przynajmniej tak jest w środowisku, którego postępy śledzę). My natomiast lubujemy się w oznaczeniach cyfrowych i nazwach linii. Tam też, część znanych pszczelarzy produkuje matki metodami naturalnymi (rojowe, ratunkowe) i nikogo to nie dziwi, a u nas to "średniowiecze". Czy te matki są gorsze, czy lepsze, nie wypowiadam się, bo nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił gdyby czasem mogły trafić się gorsze (na pewno jest większa różnorodność jakościowa takich matek - jak to w naturze), ale dziwię się natomiast temu, że u nas pokutuje stwierdzenie, że matecznik rojowy to największe zło w świecie pszczelarskim. Nieważne. Nie o tym miałem pisać.
"Send a donation".
Mentalność amerykańska jest różna od naszej. Nie wiem czy gorsza czy lepsza. Inna. Mnie do końca nie przekonuje, jeżeli mam być szczery, ale są aspekty... ciekawe. Społecznik w USA oczekuje wsparcia, uznania i darowizn, aby mógł realizować swoje zamierzenia "dla większego dobra" ("for greater good"). Tam nikogo nie dziwi, że ktoś powie: "jeżeli spodobał ci się film i skorzystałeś z tej wiedzy - przyślij darowiznę - to pomoże mi nakręcić następny film", tak jak to mówi Fat Bee Man. Gdy pierwszy raz to usłyszałem, trochę mnie to zdziwiło, bo jest to tak obce kulturowo. U nas od społecznika oczekuje się poświęcenia - jeżeli chce być społecznikiem to ma to robić za darmo. Wszelkie próby uzyskania uznania za swoją pracę traktuje się jako "cierpiętnictwo" czy przejaw źle pojętego "mesjanizmu". Praca dla dobra społeczności to co najwyżej reklama własnej działalności czy osoby. Ciekawe jak zareagowałby polski widz, gdyby Tomek Miodek powiedział: "jeżeli nauczyłeś się czegoś z mojego filmu, przyślij darowiznę". W końcu zaoszczędziłeś na płatnym szkoleniu - pokazał ci metodę, dzięki której oszczędziłeś sobie "kupę roboty" i nie musiałeś podnosić czterech liter sprzed komputera. Wiedza w internecie jest za darmo, więc po co płacić?
Michael Bush też wzywa do darowizn, choć mniej nachalnie. Wspomina, że można go wspomóc przez zakup jego książki. Ja to zrobiłem, choć całość wiedzy jest na stronie www.
Amerykański rolnik wie co znaczy potęga zapylania - tam za ustawienie ula płaci 100 - 150 $ pszczelarzowi. Dochody z zapylania są ważnym składnikiem pszczelarskiej wypłaty, często ważniejszym niż sprzedaż produktów pszczelich. U nas pszczelarz musi "wychodzić sobie" względy rolnika, a za ustawienie ula powinien zapłacić rolnikowi miodem, bo przecież ten łaskawie zgodził się udostępnić swojego prywatnego nektaru pszczołom... Do tego jeszcze pewnie powinien "zagryźć zęby", gdy rolnik w południe wyjedzie na oprysk...
Nie wiem czy podejście z USA jest lepsze czy gorsze. Nie mnie to oceniać. Jest inne.
O tym też nie miało być...
"Queen lure" czyli zupa z matki...
Fat Bee Man w jednym z filmów pokazuje jak zwabić roje. Po angielsku matka pszczela nazywana jest królową - queen. U nas też się tak mówi, ale przyznam, że ja wolę określenie "matka". "Lure" to po angielsku wabik, przynęta. Nie zetknąłem się z tą metodą w Polsce, choć nie wykluczam, że ktoś to stosuje - może za płytko szukałem. Mówi się np. o wstawieniu starego plastra do rojołapki, czy kawałka węzy, ale na informację o takim wabiku nie trafiłem. Fat Bee Man sugeruje, żeby nie wyrzucać matek pszczelich po zabiciu, a umieszczać je w alkoholu (oczywiście czystym, a nie w "eier cognac"). Przed sezonem rójek należy rozgnieść matkę w buteleczce i "zupą z matki" wysmarować w środku rojołapkę. Alkohol odparowuje, a feromon matki pozostaje w skrzynce i wabi roje. Ponoć metoda jest bardzo skuteczna... Ja również zrobiłem sobie "zupę z matki". Nie cieszy mnie śmierć rodziny i matki, a przyznam, że konieczność zabicia matki pszczelej jest dla mnie przykra do zrealizowania. Szczerze, to chyba łatwiejsze jest dla mnie zebranie ula po padłej rodzinie, niż zabicie matki pszczelej własnoręcznie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję.
Wczoraj zacząłem wirować pokarm z 4 ostatnio padłych uli. Na jednym z plastrów znalazłem żywą (a raczej "półżywą") matkę pszczelą... Cóż, z bólem serca musiałem ją zabić, a potem skończyła wraz z pozostałymi... W buteleczce z alkoholem mam już 4 matki pszczele. Czy uda się skorzystać z ich śmierci? Wolałbym, żeby żyły, ale jeżeli mogą przynieść mi jakąś korzyść po śmierci ...
"Nature, if You like what I do, send a donation..."
W chwili obecnej chciałbym również zwrócić się z prośbą o darowiznę. Po pierwsze chciałbym otrzymać darowiznę od natury w postaci przyszłorocznych rójek. Trzeba będzie sporo pszczoły, żeby odbudować straty... A uważam, że - choć nieudolnie - próbuję zrobić to czego chce natura - znaleźć równowagę.
Druga prośba jest bardziej konkretna i do pszczelarzy, którzy tu zajrzą (pewnie wielu ich nie ma). Jeżeli w przyszłym roku złapiecie rójkę, a w Waszym zwyczaju jest zabicie matki z roju (wiem, że 99% z pszczelarzy dokładnie to robi), to mam prośbę żeby nie robić tego przed kontaktem ze mną. Chętnie przyjmę przyszłoroczne matki, które wyszły z rojami - tj. o ile będę miał je do kogo podłożyć, bo pszczoły pewnie wiele nie będzie. Uważam, że przyszłoroczne matki mają duży potencjał w kierunku tego, czego szukam. Jeżeli - po obecnym roku - rodzina będzie miała na tyle dużą siłę, żeby wydać w przyszłym roku rójkę, to znaczy, że może nieść w sobie dużą porcję witalności i odporności na warrozę... Czego Wam i sobie życzę!
- 500 g matki pszczelej;
- porcja warzywna;
- kostka rosołowa...
Dość żartów, bo w tak smutnym roku mnie to też nie śmieszy...
Potęga lejka i amerykański sen.
Wiele miesięcy temu trafiłem na stronę amerykańskiego pszczelarza Dona Kuchenmeistera, znanego jako "Fat Bee Man" (http://www.dixiebeesupply.com), a także na jego filmy na Youtube (oglądnąłem pewnie około 1/3 - 1/2, potem trochę zabrałko czasu. 90% z nich jest dość "oczywista", choć parę złotych myśli i sposobów można tam znaleźć). To właśnie o jego zachwycie nad potęgą lejka pisałem w jednym z wcześniejszych postów. Jednak o ile wiem, jest to uznany autorytet w świecie tamtejszego pszczelarstwa i znany hodowca pszczół. Zna swój fach. Oczywiście o wybór metod zawsze można się spierać - nie zmienia to faktu, że pszczelarz odnosi sukcesy, a chyba to jest najważniejsze.
Na ile mogłem to stwierdzić Amerykanie mają zupełnie inne podejście do hodowli pszczół niż europejczycy. Tam wystarczy powiedzieć "pszczoła Fat Bee Man'a", żeby każdy wiedział o co chodzi (przynajmniej tak jest w środowisku, którego postępy śledzę). My natomiast lubujemy się w oznaczeniach cyfrowych i nazwach linii. Tam też, część znanych pszczelarzy produkuje matki metodami naturalnymi (rojowe, ratunkowe) i nikogo to nie dziwi, a u nas to "średniowiecze". Czy te matki są gorsze, czy lepsze, nie wypowiadam się, bo nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił gdyby czasem mogły trafić się gorsze (na pewno jest większa różnorodność jakościowa takich matek - jak to w naturze), ale dziwię się natomiast temu, że u nas pokutuje stwierdzenie, że matecznik rojowy to największe zło w świecie pszczelarskim. Nieważne. Nie o tym miałem pisać.
"Send a donation".
Mentalność amerykańska jest różna od naszej. Nie wiem czy gorsza czy lepsza. Inna. Mnie do końca nie przekonuje, jeżeli mam być szczery, ale są aspekty... ciekawe. Społecznik w USA oczekuje wsparcia, uznania i darowizn, aby mógł realizować swoje zamierzenia "dla większego dobra" ("for greater good"). Tam nikogo nie dziwi, że ktoś powie: "jeżeli spodobał ci się film i skorzystałeś z tej wiedzy - przyślij darowiznę - to pomoże mi nakręcić następny film", tak jak to mówi Fat Bee Man. Gdy pierwszy raz to usłyszałem, trochę mnie to zdziwiło, bo jest to tak obce kulturowo. U nas od społecznika oczekuje się poświęcenia - jeżeli chce być społecznikiem to ma to robić za darmo. Wszelkie próby uzyskania uznania za swoją pracę traktuje się jako "cierpiętnictwo" czy przejaw źle pojętego "mesjanizmu". Praca dla dobra społeczności to co najwyżej reklama własnej działalności czy osoby. Ciekawe jak zareagowałby polski widz, gdyby Tomek Miodek powiedział: "jeżeli nauczyłeś się czegoś z mojego filmu, przyślij darowiznę". W końcu zaoszczędziłeś na płatnym szkoleniu - pokazał ci metodę, dzięki której oszczędziłeś sobie "kupę roboty" i nie musiałeś podnosić czterech liter sprzed komputera. Wiedza w internecie jest za darmo, więc po co płacić?
Michael Bush też wzywa do darowizn, choć mniej nachalnie. Wspomina, że można go wspomóc przez zakup jego książki. Ja to zrobiłem, choć całość wiedzy jest na stronie www.
Amerykański rolnik wie co znaczy potęga zapylania - tam za ustawienie ula płaci 100 - 150 $ pszczelarzowi. Dochody z zapylania są ważnym składnikiem pszczelarskiej wypłaty, często ważniejszym niż sprzedaż produktów pszczelich. U nas pszczelarz musi "wychodzić sobie" względy rolnika, a za ustawienie ula powinien zapłacić rolnikowi miodem, bo przecież ten łaskawie zgodził się udostępnić swojego prywatnego nektaru pszczołom... Do tego jeszcze pewnie powinien "zagryźć zęby", gdy rolnik w południe wyjedzie na oprysk...
Nie wiem czy podejście z USA jest lepsze czy gorsze. Nie mnie to oceniać. Jest inne.
O tym też nie miało być...
"Queen lure" czyli zupa z matki...
Fat Bee Man w jednym z filmów pokazuje jak zwabić roje. Po angielsku matka pszczela nazywana jest królową - queen. U nas też się tak mówi, ale przyznam, że ja wolę określenie "matka". "Lure" to po angielsku wabik, przynęta. Nie zetknąłem się z tą metodą w Polsce, choć nie wykluczam, że ktoś to stosuje - może za płytko szukałem. Mówi się np. o wstawieniu starego plastra do rojołapki, czy kawałka węzy, ale na informację o takim wabiku nie trafiłem. Fat Bee Man sugeruje, żeby nie wyrzucać matek pszczelich po zabiciu, a umieszczać je w alkoholu (oczywiście czystym, a nie w "eier cognac"). Przed sezonem rójek należy rozgnieść matkę w buteleczce i "zupą z matki" wysmarować w środku rojołapkę. Alkohol odparowuje, a feromon matki pozostaje w skrzynce i wabi roje. Ponoć metoda jest bardzo skuteczna... Ja również zrobiłem sobie "zupę z matki". Nie cieszy mnie śmierć rodziny i matki, a przyznam, że konieczność zabicia matki pszczelej jest dla mnie przykra do zrealizowania. Szczerze, to chyba łatwiejsze jest dla mnie zebranie ula po padłej rodzinie, niż zabicie matki pszczelej własnoręcznie. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję.
Wczoraj zacząłem wirować pokarm z 4 ostatnio padłych uli. Na jednym z plastrów znalazłem żywą (a raczej "półżywą") matkę pszczelą... Cóż, z bólem serca musiałem ją zabić, a potem skończyła wraz z pozostałymi... W buteleczce z alkoholem mam już 4 matki pszczele. Czy uda się skorzystać z ich śmierci? Wolałbym, żeby żyły, ale jeżeli mogą przynieść mi jakąś korzyść po śmierci ...
matka z pustego ula...
"zupa z matki"
"Nature, if You like what I do, send a donation..."
W chwili obecnej chciałbym również zwrócić się z prośbą o darowiznę. Po pierwsze chciałbym otrzymać darowiznę od natury w postaci przyszłorocznych rójek. Trzeba będzie sporo pszczoły, żeby odbudować straty... A uważam, że - choć nieudolnie - próbuję zrobić to czego chce natura - znaleźć równowagę.
Druga prośba jest bardziej konkretna i do pszczelarzy, którzy tu zajrzą (pewnie wielu ich nie ma). Jeżeli w przyszłym roku złapiecie rójkę, a w Waszym zwyczaju jest zabicie matki z roju (wiem, że 99% z pszczelarzy dokładnie to robi), to mam prośbę żeby nie robić tego przed kontaktem ze mną. Chętnie przyjmę przyszłoroczne matki, które wyszły z rojami - tj. o ile będę miał je do kogo podłożyć, bo pszczoły pewnie wiele nie będzie. Uważam, że przyszłoroczne matki mają duży potencjał w kierunku tego, czego szukam. Jeżeli - po obecnym roku - rodzina będzie miała na tyle dużą siłę, żeby wydać w przyszłym roku rójkę, to znaczy, że może nieść w sobie dużą porcję witalności i odporności na warrozę... Czego Wam i sobie życzę!
sobota, 25 października 2014
Zamierające pasieczysko...
Dziś po południu, przy ładnej pogodzie, pszczoły latały przy ulach ustawionych przy domu. Wciąż wszystkie 4 rodziny mają się chyba nie najgorzej. Do jednej jednak (mojej złapanej rójki), 2 lub 3 razy podczas mojej obecności zaglądała osa... Trochę mnie to martwi, bo wcześniej to zawsze wchodzące do ula osy świadczyły o osłabieniu rodziny... Niemniej jednak dość dużo pszczół było przy wylotku i ewidentnie były to pszczoły zadomowione, a nie rabujące. No cóż - zobaczymy co się będzie działo.
Postanowiłem zaglądnąć na pasieczysko nr 2. I znów jest gorzej. Zastałem tam kolejną katastrofę... Każdy pszczelarz wie, jaki to smutny widok.... Liczyłem się z osypaniem do dziś jednej czy dwóch z najsłabszych rodzin. Tymczasem pozostały tam tylko dwie przy życiu. Jedna to najsilniejsza moja rodzina z tego pasieczyska (z poprzednich 6), natomiast druga to Vigorka - słaba rodzina, którą uprzednio sfotografowałem i zamieściłem zdjęcie na blogu... Czy mogę liczyć, że taka słabizna jakoś dotrwa do wiosny? Nie sądzę...Oczywiście nie zaglądałem im do uli, bo było dość "rześko" i to już nie ta pora roku, żeby im przeszkadzać.
Padła moja Primorska. Padła również rodzina, której siłą i czystością ula zachwycałem się w jednym z wcześniejszych wpisów (nie jestem pewny, ale był to albo Sklenar od Szeligi, albo kundelek). Co ciekawe u tej rodziny było "względnie niewiele" osypu martwej warrozy na dennicy - oceniam, że nie więcej niż 1/3 - 1/4 tej liczby, która była na dennicach innych uli (może nawet mniej). Gdybym miał obstawiać to powiedziałbym, że tej rodziny nie zabiła warroza... Nie liczyłem roztoczy. Kiedyś chyba będę musiał przeliczyć - nie dlatego, że interesuje mnie dokładna liczba, bo to dla mnie nie ma absolutnie znaczenia. Ale po to, żeby mniej więcej wiedzieć jaki widok stanowi jaki rząd wielkości osypu (czy to 100, 1000 czy 5000 sztuk). Przyznam, że nie mam wyobrażenia na ten temat. Nie mam też wiedzy na ile liczba martwej warrozy na dennicy może świadczyć o porażeniu żywą warrozą pszczół. I co dzieje się z tą żywą warrozą gdy rodzina umiera? Gospodarz umarł i chciałbym wierzyć, że razem z pasożytem. Ale może udało się pasożytowi zmienić gospodarza? Czy teraz cała żywa warroza z moich 18 uli znajduje się w tych 2, które przeżyły, zaniesiona z rabunkami? Przyznam, że nie wiem, ale liczę, że nie...
Cztery usunięte ule były rabowane przez osy - pszczół tam praktycznie nie było. Może już zaniosły zrabowanym pokarmem całe gniazda? A może było dla nich po prostu za zimno. Po usunięciu "martwych" uli osy rzuciły się na dwa pozostałe... Wcześniej w ogóle ich nie interesowały. Aż zacząłem się zastanawiać czy nie zostawić jakiegoś, żeby osy dały spokój moim pszczołom. Na pewno nie pomoże im teraz niepokojenie i wojny na wylotkach. Z drugiej strony pewnie ul pełen pokarmu zwabiłby więcej os. Może pszczoły dadzą radę się obronić. Zmniejszyłem im jeszcze wylotki, żeby ułatwić obronę Wąwozu Termopile...
Co jeszcze ciekawe - do obecnej chwili żyje tylko jedna rodzina, która ma górny wylotek (rójka pod domem). Reszta to wszystko rodziny na dennicach osiatkowanych. Czy można z tego wyciągnąć jakieś wnioski? Czy próba była wystarczająca, żeby uznać, że górne wylotki nie służą pszczołom? Na razie uznaję, że nie, choćby dlatego, że przy 6 rodzinach jakie żyły 15 października wylotki górne do dolnych (połączonych z siatką) rozkładały się pół na pół. Ten rok jest na tyle dramatyczny, że takiego wniosku nie wyciągnę, ale jeżeli w kolejnych latach selekcja dotknie mocniej rodziny w takich ulach, będę się zastanawiał czy górny wylotek nie jest dla nich aby gorszy. Przez cały rok miałem wrażenie, że w takich ulach dobrze im się mieszka - może się myliłem?
Kolejną ciekawostką są rozmiary komórek plastrów. O ile w pierwszych osypanych ulach w zasadzie były same komórki 5.4, o tyle w każdej kolejnej partii zbieranych rodzin było więcej i więcej komórek 5.3. Zaczęły się też pojawiać komórki 5.2 i również coraz większa ich częstotliwość ujawnia się w później osypanych rodzinach. Znów trzeba napisać, że próba jest za mała na kategoryczne wnioski, ale w świetle obserwacji płynących z całego świata trzeba przyznać, że rozmiar komórki może mieć znaczenie dla żywotności rodzin pszczelich - rodziny, które budowały mniejsze komórki, żyły dłużej.
Zastanawia mnie też jedno. W niektórych ulach na dennicach i przed ulami nie było widać masowo padłej pszczoły - np. przed tą "higieniczną rodziną". Czy z moich uli (przynajmniej z jakiejś małej ich części) wyszły jakieś późne rójki uciekając przed patogenem lub pasożytem? Jeżeli tak to czy mają jakiekolwiek szanse na przeżycie? Czy znajdą nowy dom i będą mieć wystarczająco zapasów aby dotrwać do wiosny? Może powinienem wystawić jakiś ul z kilkoma czystymi ramkami z pokarmem, aby dać im opcję nowego domu. Szanse na przeżycie takiej "bezdomnej" rójki są znikome. Jeżeli gdzieś tam jesteście, to życzę Wam powodzenia!
Postanowiłem zaglądnąć na pasieczysko nr 2. I znów jest gorzej. Zastałem tam kolejną katastrofę... Każdy pszczelarz wie, jaki to smutny widok.... Liczyłem się z osypaniem do dziś jednej czy dwóch z najsłabszych rodzin. Tymczasem pozostały tam tylko dwie przy życiu. Jedna to najsilniejsza moja rodzina z tego pasieczyska (z poprzednich 6), natomiast druga to Vigorka - słaba rodzina, którą uprzednio sfotografowałem i zamieściłem zdjęcie na blogu... Czy mogę liczyć, że taka słabizna jakoś dotrwa do wiosny? Nie sądzę...Oczywiście nie zaglądałem im do uli, bo było dość "rześko" i to już nie ta pora roku, żeby im przeszkadzać.
pozostałość pasieki...
Padła moja Primorska. Padła również rodzina, której siłą i czystością ula zachwycałem się w jednym z wcześniejszych wpisów (nie jestem pewny, ale był to albo Sklenar od Szeligi, albo kundelek). Co ciekawe u tej rodziny było "względnie niewiele" osypu martwej warrozy na dennicy - oceniam, że nie więcej niż 1/3 - 1/4 tej liczby, która była na dennicach innych uli (może nawet mniej). Gdybym miał obstawiać to powiedziałbym, że tej rodziny nie zabiła warroza... Nie liczyłem roztoczy. Kiedyś chyba będę musiał przeliczyć - nie dlatego, że interesuje mnie dokładna liczba, bo to dla mnie nie ma absolutnie znaczenia. Ale po to, żeby mniej więcej wiedzieć jaki widok stanowi jaki rząd wielkości osypu (czy to 100, 1000 czy 5000 sztuk). Przyznam, że nie mam wyobrażenia na ten temat. Nie mam też wiedzy na ile liczba martwej warrozy na dennicy może świadczyć o porażeniu żywą warrozą pszczół. I co dzieje się z tą żywą warrozą gdy rodzina umiera? Gospodarz umarł i chciałbym wierzyć, że razem z pasożytem. Ale może udało się pasożytowi zmienić gospodarza? Czy teraz cała żywa warroza z moich 18 uli znajduje się w tych 2, które przeżyły, zaniesiona z rabunkami? Przyznam, że nie wiem, ale liczę, że nie...
martwa matka Primorska - smutny widok...
fragment dennicy "higienicznej" rodziny - warroza jest,
ale jest jej dużo, dużo mniej niż w innych padłych ulach
osy oblegające ul - na zdjęciu tego dokładnie nie widać,
ale może 2 czy 3 z tych owadów to pszczoły, reszta osy
ale może 2 czy 3 z tych owadów to pszczoły, reszta osy
Co jeszcze ciekawe - do obecnej chwili żyje tylko jedna rodzina, która ma górny wylotek (rójka pod domem). Reszta to wszystko rodziny na dennicach osiatkowanych. Czy można z tego wyciągnąć jakieś wnioski? Czy próba była wystarczająca, żeby uznać, że górne wylotki nie służą pszczołom? Na razie uznaję, że nie, choćby dlatego, że przy 6 rodzinach jakie żyły 15 października wylotki górne do dolnych (połączonych z siatką) rozkładały się pół na pół. Ten rok jest na tyle dramatyczny, że takiego wniosku nie wyciągnę, ale jeżeli w kolejnych latach selekcja dotknie mocniej rodziny w takich ulach, będę się zastanawiał czy górny wylotek nie jest dla nich aby gorszy. Przez cały rok miałem wrażenie, że w takich ulach dobrze im się mieszka - może się myliłem?
Kolejną ciekawostką są rozmiary komórek plastrów. O ile w pierwszych osypanych ulach w zasadzie były same komórki 5.4, o tyle w każdej kolejnej partii zbieranych rodzin było więcej i więcej komórek 5.3. Zaczęły się też pojawiać komórki 5.2 i również coraz większa ich częstotliwość ujawnia się w później osypanych rodzinach. Znów trzeba napisać, że próba jest za mała na kategoryczne wnioski, ale w świetle obserwacji płynących z całego świata trzeba przyznać, że rozmiar komórki może mieć znaczenie dla żywotności rodzin pszczelich - rodziny, które budowały mniejsze komórki, żyły dłużej.
Zastanawia mnie też jedno. W niektórych ulach na dennicach i przed ulami nie było widać masowo padłej pszczoły - np. przed tą "higieniczną rodziną". Czy z moich uli (przynajmniej z jakiejś małej ich części) wyszły jakieś późne rójki uciekając przed patogenem lub pasożytem? Jeżeli tak to czy mają jakiekolwiek szanse na przeżycie? Czy znajdą nowy dom i będą mieć wystarczająco zapasów aby dotrwać do wiosny? Może powinienem wystawić jakiś ul z kilkoma czystymi ramkami z pokarmem, aby dać im opcję nowego domu. Szanse na przeżycie takiej "bezdomnej" rójki są znikome. Jeżeli gdzieś tam jesteście, to życzę Wam powodzenia!
Leczenie wiosenne, czyli nowy pomysł na okres przejściowy.
Od jakiegoś czasu kołacze mi się po głowie nowy pomysł na okres przejściowy do pszczelarstwa organicznego. Zainspirował mnie do tego Erik Osterlund z podejściem interwencyjnym do leczenia - on leczy te rodziny, które dają objawy wirusa zdeformowanych skrzydeł, niezależnie od pory roku. Czasem jednak trudno wyłapać moment, kiedy należy interwencję w ulu podjąć i stąd pszczelarze zdecydowali się na stałe leczenie w okresach "bezprodukcyjnych" - leczenie prewencyjne (przy "tradycyjnych" metodach to leczenie i tak z reguły wówczas jest konieczne). Ja na razie wciąż decyduję się na wspomaganie cukrem pudrem i maksymalne dzielenie rodzin w okresie pierwszego miodobrania i rójek, ale kto wie czy nie będę musiał kiedyś zweryfikować podejścia. Jeżeli po upływie 4 - 5 lat nie uda mi się stabilizować stanu pasieki poniżej 50% strat rocznie, trzeba będzie rozważyć, czy ta droga jest możliwa do zastosowania w moich realiach pszczelarskich, przy prowadzeniu pasieki ekonomicznie rentownej. Bo jestem przekonany, że będzie wystarczająca "na przetrwanie" - tj. o ile ktoś np. nie wytruje moich pszczół i nie trzeba będzie zaczynać od zera. I stąd zaczął mi po głowie chodzić pomysł, żeby przenieść okres leczenia z jesieni na wiosnę. Leczenie wiosenne to żaden nowy pomysł i żadne odkrycie. Ci, którzy zapamiętale zwalczają każdą sztukę roztocza stosują to od lat. Mnie chodzi natomiast o to, żeby zrezygnować zupełnie z późniejszych interwencji. Oczywiście najlepiej byłoby podleczyć pszczoły metodami organicznymi, ale nawet przy użyciu chemii ta metoda mogłaby mieć wiele zalet.
W tym rozwiązaniu dostrzegam parę wad. Przede wszystkim w późnym lecie i jesieni warroza jest w swoim maksimum, a liczba pszczół i czerwiu drastycznie maleje - to właśnie jest chwila kiedy następuje załamanie kolonii. Poza tym do miodobrania mamy zdecydowanie mniej czasu na ewentualny rozkład substancji chemicznej. Podobnie, chemią, zagrożony jest wychów młodego wiosennego czerwiu, którego jest wiosną sporo i stale coraz więcej. Ten problem wystąpi oczywiście jeżeli zdecydujemy się na leki chemiczne, a nie np. kwasy, które, o ile wiem działają szkodliwie bardziej punktowo na osi czasu (ja pewnie zdecydowałbym się właśnie na nie, bo jest to metoda zdecydowanie bliższa moim założeniom). Takie leczenie trzeba by raczej przeprowadzić wczesną wiosną, kiedy w ulu jest mało czerwiu, aby warroza nie ukryła się pod zasklepem. Ale można by połączyć to z jednorazowym usunięciem czerwiu z rodziny. Na pewno ten sposób musiałby zostać jakoś dopracowany - zresztą pszczelarze często wiosną i tak leczą pszczoły więc te metody są stale przez nich udoskonalane.
Pszczelarze, którzy próbowali prowadzić pasieki bez leczenia, lub robili eksperymenty twierdzą, że "czysta od warrozy" rodzina da radę przeżyć około 2 sezony, a niektóre rodziny nawet 3. To byłoby wystarczające do zastosowania tylko leczenia wiosennego.
A zalet tej metody widzę parę:
1. Nie osłabiamy pszczoły zimowej lekami lub kwasami - przez cały sezon pszczoły wymienią się parokrotnie - osłabimy najbardziej pszczołę, która i tak życie kończy, bo jest pszczołą zeszłoroczną, albo pszczołę, która i tak ma wyjątkowo dużo witalności wiosną. Co najwyżej lekko przyhamujemy rozwój rodziny wiosną, co nie jest wielkim dramatem.
2. W sezonie wymieniamy całe gniazdo, skażone ewentualną chemią, na jaką się decydujemy (przy kwasach ten argument jest w zasadzie nieistotny).
3. Ekosystem ulowy ma szansę się naturalnie odbudować do zimowli, w czasie całego sezonu, kiedy dynamika rozwoju jest duża i cały ul aż buzuje od życia.
4. Selekcja jesienno-zimowa pociągnie za sobą dokładnie te rodziny jakie powinna - tj. te, które pozwolą warrozie na rozwój w ulu przez bieżący rok, albo te, które pozwolą na inwazję warrozy z zewnątrz.
5. Dalsza selekcja wykonywana przez pszczelarza jest łatwiejsza, bo w czasie wiosennego leczenia od razu widzi stan porażenia tych rodzin, które przeżyły, a są silnie zainfekowane, łatwiej podjąć mu decyzje hodowlane i od razu wprowadzać je w życie.
6. Podtrute wiosennym leczeniem matki można praktycznie od razu wymienić, póki dynamika rozwoju rodziny jest duża - matki do zimowli idą "zdrowe", wychowane i żyjące na czystym wosku, odbudowanego gniazda (przy założeniu, że i tak nie wykorzystujemy do tego jakichś metod, dla pszczół nienaturalnych - tj. nie produkujemy matek rojowych lub ratunkowych - czysty plaster jest najbardziej potrzeby właśnie takim matkom na rozwój).
7. Przy ciepłej, wiosennej pogodzie można nawet pokusić się o wyszukanie matki i usunięcie jej z ula na czas leczenia, aby jej nie osłabiać chemią lub kwasem. W jesieni jest to trudniejsze i niewskazane, aby rozbierać przygotowywane do zimowli gniazdo. Na tej samej zasadzie możemy usunąć maksymalnie dużo ramek z ula, aby nie skazić ich chemią. Myślę, że w ciepły dzień na niedługą chwilę można by nawet pokusić się o wyciągnięcie części czerwiu, aby zminimalizować skażenie - te ramki, włożone z powrotem, pomogłyby w odbudowie naturalnego bakteryjnego ekosystemu. W jesieni wszystkie takie zabiegi zdecydowanie zaburzyłyby pszczołom układanie się do zimowli i wprowadziłyby nadmierny stres do rodziny przed najtrudniejszym dla nich czasem.
Dodatkowo podział rodziny w okresie rójek sprzyjałby wspomożeniu pszczół w walce z warrozą "metodą" (może za duże słowo) przerwy w czerwieniu. Przez parę lat może by działało...
Na razie nie zamierzam szukać innych dróg niż metoda resistantbees.com (z modyfikacjami), a w szczególności wprowadzać systemowego leczenia. Muszę się jednak liczyć z koniecznością zmiany nastawienia, bo temat zdecydowanie prosty nie jest, co udowadnia każdy mój kolejny przegląd uli. Przy okazji, jeżeli jakiś pszczelarz tu zaglądnie, chętnie wysłuchałbym tego, co miałby do powiedzenia na temat moich przemyśleń. Na razie to pewien plan czy pomysł i miejmy nadzieję, że nie będę musiał go testować...
W tym rozwiązaniu dostrzegam parę wad. Przede wszystkim w późnym lecie i jesieni warroza jest w swoim maksimum, a liczba pszczół i czerwiu drastycznie maleje - to właśnie jest chwila kiedy następuje załamanie kolonii. Poza tym do miodobrania mamy zdecydowanie mniej czasu na ewentualny rozkład substancji chemicznej. Podobnie, chemią, zagrożony jest wychów młodego wiosennego czerwiu, którego jest wiosną sporo i stale coraz więcej. Ten problem wystąpi oczywiście jeżeli zdecydujemy się na leki chemiczne, a nie np. kwasy, które, o ile wiem działają szkodliwie bardziej punktowo na osi czasu (ja pewnie zdecydowałbym się właśnie na nie, bo jest to metoda zdecydowanie bliższa moim założeniom). Takie leczenie trzeba by raczej przeprowadzić wczesną wiosną, kiedy w ulu jest mało czerwiu, aby warroza nie ukryła się pod zasklepem. Ale można by połączyć to z jednorazowym usunięciem czerwiu z rodziny. Na pewno ten sposób musiałby zostać jakoś dopracowany - zresztą pszczelarze często wiosną i tak leczą pszczoły więc te metody są stale przez nich udoskonalane.
Pszczelarze, którzy próbowali prowadzić pasieki bez leczenia, lub robili eksperymenty twierdzą, że "czysta od warrozy" rodzina da radę przeżyć około 2 sezony, a niektóre rodziny nawet 3. To byłoby wystarczające do zastosowania tylko leczenia wiosennego.
A zalet tej metody widzę parę:
1. Nie osłabiamy pszczoły zimowej lekami lub kwasami - przez cały sezon pszczoły wymienią się parokrotnie - osłabimy najbardziej pszczołę, która i tak życie kończy, bo jest pszczołą zeszłoroczną, albo pszczołę, która i tak ma wyjątkowo dużo witalności wiosną. Co najwyżej lekko przyhamujemy rozwój rodziny wiosną, co nie jest wielkim dramatem.
2. W sezonie wymieniamy całe gniazdo, skażone ewentualną chemią, na jaką się decydujemy (przy kwasach ten argument jest w zasadzie nieistotny).
3. Ekosystem ulowy ma szansę się naturalnie odbudować do zimowli, w czasie całego sezonu, kiedy dynamika rozwoju jest duża i cały ul aż buzuje od życia.
4. Selekcja jesienno-zimowa pociągnie za sobą dokładnie te rodziny jakie powinna - tj. te, które pozwolą warrozie na rozwój w ulu przez bieżący rok, albo te, które pozwolą na inwazję warrozy z zewnątrz.
5. Dalsza selekcja wykonywana przez pszczelarza jest łatwiejsza, bo w czasie wiosennego leczenia od razu widzi stan porażenia tych rodzin, które przeżyły, a są silnie zainfekowane, łatwiej podjąć mu decyzje hodowlane i od razu wprowadzać je w życie.
6. Podtrute wiosennym leczeniem matki można praktycznie od razu wymienić, póki dynamika rozwoju rodziny jest duża - matki do zimowli idą "zdrowe", wychowane i żyjące na czystym wosku, odbudowanego gniazda (przy założeniu, że i tak nie wykorzystujemy do tego jakichś metod, dla pszczół nienaturalnych - tj. nie produkujemy matek rojowych lub ratunkowych - czysty plaster jest najbardziej potrzeby właśnie takim matkom na rozwój).
7. Przy ciepłej, wiosennej pogodzie można nawet pokusić się o wyszukanie matki i usunięcie jej z ula na czas leczenia, aby jej nie osłabiać chemią lub kwasem. W jesieni jest to trudniejsze i niewskazane, aby rozbierać przygotowywane do zimowli gniazdo. Na tej samej zasadzie możemy usunąć maksymalnie dużo ramek z ula, aby nie skazić ich chemią. Myślę, że w ciepły dzień na niedługą chwilę można by nawet pokusić się o wyciągnięcie części czerwiu, aby zminimalizować skażenie - te ramki, włożone z powrotem, pomogłyby w odbudowie naturalnego bakteryjnego ekosystemu. W jesieni wszystkie takie zabiegi zdecydowanie zaburzyłyby pszczołom układanie się do zimowli i wprowadziłyby nadmierny stres do rodziny przed najtrudniejszym dla nich czasem.
Dodatkowo podział rodziny w okresie rójek sprzyjałby wspomożeniu pszczół w walce z warrozą "metodą" (może za duże słowo) przerwy w czerwieniu. Przez parę lat może by działało...
Na razie nie zamierzam szukać innych dróg niż metoda resistantbees.com (z modyfikacjami), a w szczególności wprowadzać systemowego leczenia. Muszę się jednak liczyć z koniecznością zmiany nastawienia, bo temat zdecydowanie prosty nie jest, co udowadnia każdy mój kolejny przegląd uli. Przy okazji, jeżeli jakiś pszczelarz tu zaglądnie, chętnie wysłuchałbym tego, co miałby do powiedzenia na temat moich przemyśleń. Na razie to pewien plan czy pomysł i miejmy nadzieję, że nie będę musiał go testować...
środa, 22 października 2014
"Na Amerykanów zawsze można liczyć, że jak już wyczerpią wszystkie złe rozwiązania, wreszcie zastosują właściwe."
Ten post zainspirowany jest stroną Kirka Webstera - www.kirkwebster.com. Jest to uznany autorytet w świecie pszczelarstwa organicznego. Na jego też stronie znalazłem cytat Winstona Churchilla, którym zatytułowałem tegoż posta, a który w ciekawy sposób można odnieść również do pszczelarstwa. Cóż, może Polacy nie wykorzystali jeszcze wszystkich niewłaściwych rozwiązań?
Przeglądając stronę zacząłem się zastanawiać dlaczego w Stanach Zjednoczonych naturalne pszczelarstwo przyjmuje się coraz lepiej i zatacza coraz szersze kręgi (choć wciąż są wyspy "twardogłowych"), a w Europie i Polsce ze świecą (najlepiej z naturalnego wosku pszczelego) szukać kogoś, kto będzie choćby próbował zachęcać do porzucenia leczenia. Czy to wina naszych pszczół, czy po prostu Amerykanie są odważniejsi? A może po prostu są ignorantami i nie wiedzą, że pszczoła nie daje sobie rady z warrozą? Myślę, że trzeba by ich uświadomić, bo przecież ich pszczelarstwo niechybnie załamie się lada dzień...
Chciałbym ten post oprzeć na artykule Kirka Webstera dotyczącego praktycznego aspektu przejścia na treatment free beekeeping (pszczelarstwo bez leczenia) - http://kirkwebster.com/index.php/a-practical-plan-for-removing-all-treatment-from-commercial-apiaries. On również, jak każdy, który zrezygnował z leczenia zetknął się z collapse zanim dotarł do etapu recovery. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Wiem, że niektórym pewnie łzy się cisną do oczu, gdy sprzątają ule po spadłych rodzinach. Wspomniany już Churchill kierując Wielką Brytanię na wojnę obiecywał tylko "krew, pot i łzy". Nikt nie obiecuje, że w wojnie z warrozą będzie lepiej. Jednak Kirk Webster stara się zmienić sposób patrzenia na roztocze. Chce spojrzeć na nie, nie jako na wroga, ale jako na sprzymierzeńca, który pomaga utrzymać coraz zdrowszą populację gatunku. Każdy czynnik selekcyjny, jeżeli pozwolimy mu działać naturalnie, pozwoli ostatecznie na uzyskanie puli osobników danego gatunku, która temu czynnikowi się oprze tj. będzie lepiej przystosowana do bieżących warunków, w których ten czynnik występuje. Owszem, niektóre populacje (zwłaszcza małe, endemiczne) giną bezpowrotnie - to działo się w każdej erze rozwoju życia na ziemi i dzieje się obecnie - również (a może głównie) za sprawą człowieka, ale nie tylko. Tak działa natura. Jeżeli ktoś natomiast chce wmówić innym, że warroza zlikwiduje nasze pszczoły do 0, to się myli. Co z pszczołami z Brazylii? pszczołami Bush'a, Lusby, Webster'a, Osterlund'a, Sama Comfort'a i wielu, wielu innych? Tych pszczelarzy na zachodzie dziś już na prawdę są setki, jeśli nie więcej. A czy wszystkim się wydaje, że dzikich pszczół już nie ma? W Afryce, w wielu rejonach, ludzi nie stać na leczenie własnych dzieci - czy wydaje się Wam, że stać ich na amitrazę czy kumafos? A czy ktoś mi powie, że już nie ma pszczół w Afryce? Owszem trzeba się spodziewać załamania populacji w pierwszych kilku latach. Ale czy lepiej przeżywać taki rok jak obecny co 3 - 4 sezony (a zapewne coraz częściej) i nie wyciągać z nich tego, co dają nam w prezencie - tj. selekcji? Pszczelarze odbudują swoje pasieki, ale cykl w przyszłym roku zaczną od początku... zapewne od wiosennego dymku amitrazy...
Trzeba pamiętać o jednym - selekcjonujemy warrozę na coraz bardziej zjadliwą. Każdą, nawet najbardziej naturalną metodą. Ona, podobnie jak pszczoły, ma kilka etapów rozwojowych w każdym sezonie. Przy tak dużej wymianie pokoleń w ciągu kilku lat stałego stosowania środków chemicznych mamy oporną warrozę jak w banku. Owszem, można wówczas zmienić metodę leczenia. O to w tym chodzi? Nawet jak słyszę o metodzie ramki pracy zastanawiam się kiedy selekcja warrozy pójdzie w tą stronę, że przystosuje się ona do mniejszych komórek i wówczas będzie zjadliwym wrogiem nawet przy komórce 4.9, która obecnie ponoć trochę ma działać. Natura dąży do równowagi, a żaden pasożyt nie dąży do zabicia gospodarza, bo to nie jest w jego interesie! Apis mellifera musi nauczyć się żyć w równowadze z nowym pasożytem, tak jak ten musi nauczyć się równowagi z pszczołą... Jak słyszę o hodowcach, którym przez 20 lat selekcji "na cechę" udało się ograniczyć leczenie pszczół do jakiejś mniej lub bardziej naturalnej metody, to część mnie każe mi ich podziwiać i wołać "hura", a część mówi: "zmarnował 20 lat, włożył w to tyle wysiłku, pracy i czasu, a niejeden hobbystyczny pszczelarz w USA w ciągu 5 lat ma daleko bardziej spektakularne sukcesy". Proszę mnie źle nie zrozumieć - podziwiam takich ludzi. Podziwiam każdego, kto z aptekarską precyzją walczy o lepszą pszczołę. Gdyby każdy włożył w to 20% tego wysiłku, ba, nawet 10 %, to nie byłoby potrzeby zakładać bloga o pasiece i warrozie. Po prostu czasem mam wrażenie, że tak złożonego, dzikiego superorganizmu nie da się, aż tak zdiagnozować, wyliczyć - a nawet jeżeli da się go opisać matematycznie, to czy to ma idealne przełożenie na inną pszczelą rodzinę obok? Zmiennych jest zbyt dużo... A mam wrażenie, że to może być znacznie prostsze niż 20-toletnie studia nad konkretną cechą pszczelą...
Wróćmy jednak do praktycznej metody proponowanej przez Webstera. Jest to metoda na tzw. okres przejściowy, w pszczelarstwie komercyjnym, w której, jak twierdzi Webster, można uniknąć dotkliwych strat, a czasem nawet utrzymać stały dochód. To ma być metoda dla tych, którzy twierdzą, że nie udźwigną strat, bo z pszczół żyją. W naszych, zacofanych realiach niestety nie do zastosowania, z racji braku dostępu do pszczoły po selekcji. 6 najważniejszych punktów w tej metodzie to:
1. naturalny pokarm dla pszczół;
2. czysty wosk;
3. pszczoły odporne na warrozę (to właśnie kluczowy czynnik, który w USA jest prawie na wyciągnięcie ręki, a u nas praktycznie nie do przejścia);
4. kontrola unasienniania, tak aby co najmniej 75% trutni pochodziło z "naszych" pszczół;
5. wymiana matek na własne;
6. dobre nastawienie.
Ten ostatni punkt wywołał u mnie uśmiech, ale jak się nad tym zastanowić, bez tego ani rusz. Webster przytacza anegdotkę o farmerze z Iowa, który rokrocznie uzyskiwał rekordowe plony kukurydzy. Na spotkaniu farmerów, większość miała zgłosić się aby uzyskać informacje na temat czasu wysiewu, nawożenia, głębokości orania pola itp. Tymczasem jakie miało być ich zdzwienie, kiedy usłyszeli historyjkę z cyklu bajki dla dzieci, o tym, jak ważne jest pozytywne nastawienie i "wczucie się w bycie kukurydzą" - jej potrzeb, wymagań glebowych, wilgotności itp. Wiem, wiem, ot historyjka. Ale kiedy rodziny zaczną się sypać bez dobrego nastawienia i optymistycznej wiary się nie da. Wiem, bo przerabiam to od końca sierpnia u siebie. Pomimo tego powiem szczerze, że bardziej boję się, że ktoś wytruje mi pszczoły (celowo lub nie) lub ukradnie czy zniszczy ule, niż to, że zabije je warroza. Nawet 3 - 4 ule wiosną to będzie dobry punkt startu... (systematycznie obniżam oczekiwania...).
Część pszczelarzy powie, że nie pozwoli sobie na utratę kilkudziesięciu procent pni w ramach selekcji - ale niech mi powiedzą w takim razie, jak przetrwają przyszły rok po obecnym sezonie? Z tego co czytam osyp rodzin jest przerażająco wysoki - nie tylko u mnie.
Mając spełnione powyższe założenia Webster proponuje czteroletni plan dojścia do stabilnej pasieki bez leczenia.
1 rok - wymiana matek na te, pochodzące od hodowców, którzy prowadzili selekcję, wymianę wosku na czysty (np. na węzę z pewnego źródła). Na koniec roku Webster sugeruje ostatnie przeleczenie naturalnym środkiem (kwasami), który nie zanieczyści wosku.
2 rok - wychowanie własnych matek i unasiennienie ich trutniami pochodzącymi od matek z zeszłego sezonu (wymienionymi na "oporne" na warrozę). Do tego produkcja maksymalnej ilości odkładów, aby uzupełnić nadchodzące straty z końca bieżącego roku i roku kolejnego.
3 rok - Webster twierdzi, że będzie najcięższy i należy się liczyć z największymi stratami (to 2gi sezon bez leczenia). I znów produkcja maksymalnej ilości odkładów i hodowla własnych matek (z możliwie szerokiej puli reproduktorek);
4 rok to już stabilizacja populacji - etap recovery.
No cóż, to nie jest system dla hobbysty, w celu uzyskania "żyjącej" pszczoły, ale droga dla profesjonalistwów od "tradycyjnego" pszczelarstwa do pszczelarstwa "organicznego". Ponoć system powinien zapewnić ciągłość dochodów, a w razie zbyt dużych ubytków rodzin w 2gim i 3cim roku, 4ty ma zapewnić naddatek odkładów, którymi można uzupełnić straty z lat poprzednich. To jeden z pomysłów, jedna z dróg. Jeżli ktoś chce zmienić swoje pszczelarstwo i swoje otoczenie, to znajdzie sposób. Jak nie ten, to inny. A kto nie chce... cóż, tego nikt i nic nie przekona i wiecznie będzie twierdził, że się nie da. U nas niestety dostęp do pszczoły po selekcji jest trudny - niemniej jednak pszczoły w paru pasiekach są już po "wstępnej selekcji" i z tego co piszą hodowcy radzą sobie z warrozą lepiej niż przeciętna pszczoła. Przyszły rok dla mnie musi zacząć się od sprowadzenia takiej pszczoły - muszę jednak wiedzieć na ile rodzin mogę liczyć wiosną. Pewnie wielkich zakupów nie mogę planować...
Webster wskazuje russian bee (po polsku "primorska"), jako pszczołę, która ma najlepiej na starcie radzić sobie z warrozą. Chyba faktycznie coś w tej pszczole musi być, skoro tak wielu ludzi o tym mówi. Cóż, Bush nie wskazuje żadnej pszczoły (każe szukać "lokalnej, dzikiej" pszczoły), a pszczoła Lusby ma być ponoć krzyżówką krainki z kaukaską (tak miało wyjść z badań genetycznych). Jak widać nie ma reguł.
Co ciekawe Webster nie prowadzi swojej pasieki na komórce 4.9, a na węzie 5.2 (naturalnie jego pszczoły budują ponoć 5.1 - 5.4). Twierdzi, że na każdej komórce można znaleźć stabilną populację pszczoły, jeżeli zapewnimy pozostałe wymagania pszczelarstwa organicznego (przede wszystkim naturalny pokarm i czysty wosk). Przyznam szczerze, że im więcej o tym czytam tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne. Jeżeli selekcja zabiera podobną ilość "małych" i "dużych" pszczół (a to wiemy z różnych źródeł internetowych), to może faktycznie coś w tym być. Również, im dłużej wgłębiam się w ten temat, rozważam za i przeciw, to właściwsze wydaje mi się bardziej radykalne podejście do selekcji. Oczywiście, trzeba dać pszczole szansę. Zapewnić jej maksimum tego, co potrzebuje. Ale potem trzeba dać naturze wolną drogę.
A skoro już jesteśmy w świecie marzeń, pobożnych życzeń, bajek i cytatów to pozwolę sobie zacytować bohatera z dziecinnych lat - Kapitana Planetę : "the power is yours". Możecie mnie mieć za naiwniaka, ale naprawdę od tego jak będziemy hodować pszczoły dziś, zależy to jaka ta pszczoła będzie jutro. Nie zmarnujmy tegorocznej selekcji!
Przeglądając stronę zacząłem się zastanawiać dlaczego w Stanach Zjednoczonych naturalne pszczelarstwo przyjmuje się coraz lepiej i zatacza coraz szersze kręgi (choć wciąż są wyspy "twardogłowych"), a w Europie i Polsce ze świecą (najlepiej z naturalnego wosku pszczelego) szukać kogoś, kto będzie choćby próbował zachęcać do porzucenia leczenia. Czy to wina naszych pszczół, czy po prostu Amerykanie są odważniejsi? A może po prostu są ignorantami i nie wiedzą, że pszczoła nie daje sobie rady z warrozą? Myślę, że trzeba by ich uświadomić, bo przecież ich pszczelarstwo niechybnie załamie się lada dzień...
Chciałbym ten post oprzeć na artykule Kirka Webstera dotyczącego praktycznego aspektu przejścia na treatment free beekeeping (pszczelarstwo bez leczenia) - http://kirkwebster.com/index.php/a-practical-plan-for-removing-all-treatment-from-commercial-apiaries. On również, jak każdy, który zrezygnował z leczenia zetknął się z collapse zanim dotarł do etapu recovery. Nikt nie obiecuje, że będzie łatwo. Wiem, że niektórym pewnie łzy się cisną do oczu, gdy sprzątają ule po spadłych rodzinach. Wspomniany już Churchill kierując Wielką Brytanię na wojnę obiecywał tylko "krew, pot i łzy". Nikt nie obiecuje, że w wojnie z warrozą będzie lepiej. Jednak Kirk Webster stara się zmienić sposób patrzenia na roztocze. Chce spojrzeć na nie, nie jako na wroga, ale jako na sprzymierzeńca, który pomaga utrzymać coraz zdrowszą populację gatunku. Każdy czynnik selekcyjny, jeżeli pozwolimy mu działać naturalnie, pozwoli ostatecznie na uzyskanie puli osobników danego gatunku, która temu czynnikowi się oprze tj. będzie lepiej przystosowana do bieżących warunków, w których ten czynnik występuje. Owszem, niektóre populacje (zwłaszcza małe, endemiczne) giną bezpowrotnie - to działo się w każdej erze rozwoju życia na ziemi i dzieje się obecnie - również (a może głównie) za sprawą człowieka, ale nie tylko. Tak działa natura. Jeżeli ktoś natomiast chce wmówić innym, że warroza zlikwiduje nasze pszczoły do 0, to się myli. Co z pszczołami z Brazylii? pszczołami Bush'a, Lusby, Webster'a, Osterlund'a, Sama Comfort'a i wielu, wielu innych? Tych pszczelarzy na zachodzie dziś już na prawdę są setki, jeśli nie więcej. A czy wszystkim się wydaje, że dzikich pszczół już nie ma? W Afryce, w wielu rejonach, ludzi nie stać na leczenie własnych dzieci - czy wydaje się Wam, że stać ich na amitrazę czy kumafos? A czy ktoś mi powie, że już nie ma pszczół w Afryce? Owszem trzeba się spodziewać załamania populacji w pierwszych kilku latach. Ale czy lepiej przeżywać taki rok jak obecny co 3 - 4 sezony (a zapewne coraz częściej) i nie wyciągać z nich tego, co dają nam w prezencie - tj. selekcji? Pszczelarze odbudują swoje pasieki, ale cykl w przyszłym roku zaczną od początku... zapewne od wiosennego dymku amitrazy...
Trzeba pamiętać o jednym - selekcjonujemy warrozę na coraz bardziej zjadliwą. Każdą, nawet najbardziej naturalną metodą. Ona, podobnie jak pszczoły, ma kilka etapów rozwojowych w każdym sezonie. Przy tak dużej wymianie pokoleń w ciągu kilku lat stałego stosowania środków chemicznych mamy oporną warrozę jak w banku. Owszem, można wówczas zmienić metodę leczenia. O to w tym chodzi? Nawet jak słyszę o metodzie ramki pracy zastanawiam się kiedy selekcja warrozy pójdzie w tą stronę, że przystosuje się ona do mniejszych komórek i wówczas będzie zjadliwym wrogiem nawet przy komórce 4.9, która obecnie ponoć trochę ma działać. Natura dąży do równowagi, a żaden pasożyt nie dąży do zabicia gospodarza, bo to nie jest w jego interesie! Apis mellifera musi nauczyć się żyć w równowadze z nowym pasożytem, tak jak ten musi nauczyć się równowagi z pszczołą... Jak słyszę o hodowcach, którym przez 20 lat selekcji "na cechę" udało się ograniczyć leczenie pszczół do jakiejś mniej lub bardziej naturalnej metody, to część mnie każe mi ich podziwiać i wołać "hura", a część mówi: "zmarnował 20 lat, włożył w to tyle wysiłku, pracy i czasu, a niejeden hobbystyczny pszczelarz w USA w ciągu 5 lat ma daleko bardziej spektakularne sukcesy". Proszę mnie źle nie zrozumieć - podziwiam takich ludzi. Podziwiam każdego, kto z aptekarską precyzją walczy o lepszą pszczołę. Gdyby każdy włożył w to 20% tego wysiłku, ba, nawet 10 %, to nie byłoby potrzeby zakładać bloga o pasiece i warrozie. Po prostu czasem mam wrażenie, że tak złożonego, dzikiego superorganizmu nie da się, aż tak zdiagnozować, wyliczyć - a nawet jeżeli da się go opisać matematycznie, to czy to ma idealne przełożenie na inną pszczelą rodzinę obok? Zmiennych jest zbyt dużo... A mam wrażenie, że to może być znacznie prostsze niż 20-toletnie studia nad konkretną cechą pszczelą...
Wróćmy jednak do praktycznej metody proponowanej przez Webstera. Jest to metoda na tzw. okres przejściowy, w pszczelarstwie komercyjnym, w której, jak twierdzi Webster, można uniknąć dotkliwych strat, a czasem nawet utrzymać stały dochód. To ma być metoda dla tych, którzy twierdzą, że nie udźwigną strat, bo z pszczół żyją. W naszych, zacofanych realiach niestety nie do zastosowania, z racji braku dostępu do pszczoły po selekcji. 6 najważniejszych punktów w tej metodzie to:
1. naturalny pokarm dla pszczół;
2. czysty wosk;
3. pszczoły odporne na warrozę (to właśnie kluczowy czynnik, który w USA jest prawie na wyciągnięcie ręki, a u nas praktycznie nie do przejścia);
4. kontrola unasienniania, tak aby co najmniej 75% trutni pochodziło z "naszych" pszczół;
5. wymiana matek na własne;
6. dobre nastawienie.
Ten ostatni punkt wywołał u mnie uśmiech, ale jak się nad tym zastanowić, bez tego ani rusz. Webster przytacza anegdotkę o farmerze z Iowa, który rokrocznie uzyskiwał rekordowe plony kukurydzy. Na spotkaniu farmerów, większość miała zgłosić się aby uzyskać informacje na temat czasu wysiewu, nawożenia, głębokości orania pola itp. Tymczasem jakie miało być ich zdzwienie, kiedy usłyszeli historyjkę z cyklu bajki dla dzieci, o tym, jak ważne jest pozytywne nastawienie i "wczucie się w bycie kukurydzą" - jej potrzeb, wymagań glebowych, wilgotności itp. Wiem, wiem, ot historyjka. Ale kiedy rodziny zaczną się sypać bez dobrego nastawienia i optymistycznej wiary się nie da. Wiem, bo przerabiam to od końca sierpnia u siebie. Pomimo tego powiem szczerze, że bardziej boję się, że ktoś wytruje mi pszczoły (celowo lub nie) lub ukradnie czy zniszczy ule, niż to, że zabije je warroza. Nawet 3 - 4 ule wiosną to będzie dobry punkt startu... (systematycznie obniżam oczekiwania...).
Część pszczelarzy powie, że nie pozwoli sobie na utratę kilkudziesięciu procent pni w ramach selekcji - ale niech mi powiedzą w takim razie, jak przetrwają przyszły rok po obecnym sezonie? Z tego co czytam osyp rodzin jest przerażająco wysoki - nie tylko u mnie.
Mając spełnione powyższe założenia Webster proponuje czteroletni plan dojścia do stabilnej pasieki bez leczenia.
1 rok - wymiana matek na te, pochodzące od hodowców, którzy prowadzili selekcję, wymianę wosku na czysty (np. na węzę z pewnego źródła). Na koniec roku Webster sugeruje ostatnie przeleczenie naturalnym środkiem (kwasami), który nie zanieczyści wosku.
2 rok - wychowanie własnych matek i unasiennienie ich trutniami pochodzącymi od matek z zeszłego sezonu (wymienionymi na "oporne" na warrozę). Do tego produkcja maksymalnej ilości odkładów, aby uzupełnić nadchodzące straty z końca bieżącego roku i roku kolejnego.
3 rok - Webster twierdzi, że będzie najcięższy i należy się liczyć z największymi stratami (to 2gi sezon bez leczenia). I znów produkcja maksymalnej ilości odkładów i hodowla własnych matek (z możliwie szerokiej puli reproduktorek);
4 rok to już stabilizacja populacji - etap recovery.
No cóż, to nie jest system dla hobbysty, w celu uzyskania "żyjącej" pszczoły, ale droga dla profesjonalistwów od "tradycyjnego" pszczelarstwa do pszczelarstwa "organicznego". Ponoć system powinien zapewnić ciągłość dochodów, a w razie zbyt dużych ubytków rodzin w 2gim i 3cim roku, 4ty ma zapewnić naddatek odkładów, którymi można uzupełnić straty z lat poprzednich. To jeden z pomysłów, jedna z dróg. Jeżli ktoś chce zmienić swoje pszczelarstwo i swoje otoczenie, to znajdzie sposób. Jak nie ten, to inny. A kto nie chce... cóż, tego nikt i nic nie przekona i wiecznie będzie twierdził, że się nie da. U nas niestety dostęp do pszczoły po selekcji jest trudny - niemniej jednak pszczoły w paru pasiekach są już po "wstępnej selekcji" i z tego co piszą hodowcy radzą sobie z warrozą lepiej niż przeciętna pszczoła. Przyszły rok dla mnie musi zacząć się od sprowadzenia takiej pszczoły - muszę jednak wiedzieć na ile rodzin mogę liczyć wiosną. Pewnie wielkich zakupów nie mogę planować...
Webster wskazuje russian bee (po polsku "primorska"), jako pszczołę, która ma najlepiej na starcie radzić sobie z warrozą. Chyba faktycznie coś w tej pszczole musi być, skoro tak wielu ludzi o tym mówi. Cóż, Bush nie wskazuje żadnej pszczoły (każe szukać "lokalnej, dzikiej" pszczoły), a pszczoła Lusby ma być ponoć krzyżówką krainki z kaukaską (tak miało wyjść z badań genetycznych). Jak widać nie ma reguł.
Co ciekawe Webster nie prowadzi swojej pasieki na komórce 4.9, a na węzie 5.2 (naturalnie jego pszczoły budują ponoć 5.1 - 5.4). Twierdzi, że na każdej komórce można znaleźć stabilną populację pszczoły, jeżeli zapewnimy pozostałe wymagania pszczelarstwa organicznego (przede wszystkim naturalny pokarm i czysty wosk). Przyznam szczerze, że im więcej o tym czytam tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne. Jeżeli selekcja zabiera podobną ilość "małych" i "dużych" pszczół (a to wiemy z różnych źródeł internetowych), to może faktycznie coś w tym być. Również, im dłużej wgłębiam się w ten temat, rozważam za i przeciw, to właściwsze wydaje mi się bardziej radykalne podejście do selekcji. Oczywiście, trzeba dać pszczole szansę. Zapewnić jej maksimum tego, co potrzebuje. Ale potem trzeba dać naturze wolną drogę.
A skoro już jesteśmy w świecie marzeń, pobożnych życzeń, bajek i cytatów to pozwolę sobie zacytować bohatera z dziecinnych lat - Kapitana Planetę : "the power is yours". Możecie mnie mieć za naiwniaka, ale naprawdę od tego jak będziemy hodować pszczoły dziś, zależy to jaka ta pszczoła będzie jutro. Nie zmarnujmy tegorocznej selekcji!
środa, 15 października 2014
Dramat na pasieczysku nr 2 - CD.
Dziś zdecydowałem się posprzątać trochę na pasieczysku. Wybierając się na miejsce wiedziałem już, że zastanę tam widok, który zdecydowanie mnie nie ucieszy i trochę bardziej na zimno przygotowywałem się do wyjazdu. Zastanawiałem się czy podjąć interwencję względem słabych rodzin, czy nie. A jeżeli już interweniować, to w jaki sposób? Do głowy przychodziły mi różne rozwiązania - a to użyć kwasu szczawiowego, który zakupiłem w wakacje, właśnie po to, żeby takie interwencje przeprowadzić, a to nawet użyć rapicidu, w tych rodzinach, które ewentualnie złączę. Argumentem za użyciem tego ostatniego środka miał być szeroki zakres działania opisywanego przez pszczelarzy - a przecież dalej nie byłem i nie jestem wciąż pewny co zabija moje (i innych) pszczoły. Niemniej jednak ostatecznie uznałem, że Rapicid to nie jest środek dla moich pszczół.
Dla mnie każda interwencja w życie pszczelej rodziny, jest złem, bo zaburza ekosystem ula (nawet jeśli ten już jest zaburzony chorobą). Wybór środka interwencji ma już mniejsze znaczenie, bo jest ostatecznością - ważne żeby był skuteczny (oczywiście lepiej jeżeli będzie "naturalny", niemniej jednak podstawowym kryterium ma być skuteczność). Ta rodzina i tak ma zacząć od zera - tj. jak najszybsza wymiana matki i wosku. Nie zdecydowałem się na żadną chemię, bo nie mam wiary w pełną, stuprocentową skuteczność, ani Rapicidu, ani żadnego innego środka. Kwas pewnie dobiłby słabe pszczoły (wiosną pewnie zdecydowałbym się na tą metodę, ale obecnie za bardzo osłabiłbym pszczołę zimową). Może te moje "interwencje" pozostaną tylko teoretyczne, bo ostatecznie nigdy się na nie nie zdecyduję?.. To dość prawdopodobne. Do ostatniej chwili będę wierzył w moc natury, a potem będzie już i tak za późno. Natura to też śmierć, a nie tylko rozkwit. Swoją drogą czasem zastanawiam się nad tym jak to pszczelarze zapamiętale leczą pszczoły z warrozy - nie przejmują się tym co tak naprawdę robią naturze i pszczołom, tylko próbują wszelkich sposobów, aby przeżyły. Stale i wytrwale walczą z naturą. Rozumiem, że jak choruje człowiek, członek rodziny, to każdy myśli o tym, że trzeba oddać nerkę, płuco, zlikwidować oszczędności, sprzedać dom. Ale czy w przypadku dzikiego zwierzęcia powinniśmy aż tak bardzo walczyć o jego życie, nie przejmując się, że osłabiamy cały gatunek? Gdyby pszczelarze angażowali 50% tej energii w zwalczanie warrozy, co obecnie, to od wielu lat varroa destructor nie byłby już problemem pasiek... Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie postawić granicę...
Uznałem, że skoro i tak moja wiara w ocalenie słabych rodzin jest znikoma (z racji nie tylko daleko posuniętego stopnia osłabienia rodzin, ale i pory roku), to jeśli już na miejscu uznam, że muszę podjąć interwencję, będzie ona minimalna. Przygotowałem więc ciasto miodowo cukrowe z domieszką wyciągu z propolisu. Jeżeli pszczoły chorują na nosemę to może po zjedzeniu ciasta propolis pomoże im w walce z pasożytem...
Po przeglądnięciu uli, na tyle dokładnym na ile pozwalała mi pora roku, stwierdziłem, że 2 rodziny mają się bardzo dobrze, 1 rodzina dobrze, 2 co najwyżej średnio i 1 bardzo słabo.
Tym trzem pierwszym daję szansę na przetrwanie. Pozostałym niewielkie - te trzy najsłabsze dostały ode mnie po trochę ciasta z propolisem. Najsłabsza to rodzina z matką Primorską od pana Lewandowskiego. Niestety nie dałem "połowy szansy" tej pszczole na dojście do siły i na pokazanie tego co potrafi. Nie wróżę jej przetrwania zimy, a większe prawdopodobieństwo jest, że nawet nie dotrwa do pierwszych przymrozków. To moja wina, że nie dałem matki od początku do rodziny działającej prężniej, ale mam też trochę żalu do hodowcy (nie zrzucam na niego winy za porażkę tej matki, bo to tylko moja wina, ale czułem się trochę zlekceważony jako klient detaliczny), że pomimo zamówienia matki jeszcze w zeszłym roku (w grudniu, czy nawet w listopadzie) otrzymałem ją dopiero w ostatnich dniach lipca lub nawet pierwszych dniach sierpnia i to dopiero po tym jak się przypomniałem (dokładnych dat nie pamiętam). Nie miała w ogóle szans na pokazanie czy jest wartościowa. Trudno.
5 uli od razu musiałem usunąć z pasieczyska - jeden był już prawie całkowicie wyrabowany, w innych było jeszcze trochę pokarmu, który odwirowałem uzyskując 26 słoików 0,9l gotowego pokarmu (to o wiele więcej niż uzyskałem w tym roku miodu). Sporo pokarmu nie dało się odwirować gdyż był bardzo gęsty, a ja nie przykładałem się, aż tak bardzo jak przykładałbym się do miodu. Teraz zastanawiam się czy w jakiś sposób ten pokarm sterylizować, myślę że byłoby to wskazane, ale czy konieczne? Muszę trochę doczytać w tym temacie. Domowymi sposobami i tak zapewne nie dam rady pozbyć się przetrwalników pewnych bakterii, a w środowisku miodu (ten pokarm na pewno zachował sporo właściwości miodu) zapewne żywe bakterie czy grzyby i tak nie dadzą rady przetrwać. Może celowym byłoby pozbyć się tego pokarmu, lub zużytkować do własnych celów spożywczych? Pszczele choroby nie szkodzą ludziom...
W jednym z usuwanych uli była też matka, którą złapałem - z bólem serca będę musiał ją zabić, bo nie mam co z nią zrobić. To natura chciała ją wyeliminować, nie ja...
A może to jednak warroza?
Przy usuwaniu uli stwierdziłem, że czynnik warrozy był poważniejszy niż do tej pory myślałem. Chyba jednak mocno nie doceniłem tego pasożyta. Nie wiem czy varroa to główny powód upadku moich rodzin i pewnie tego się nigdy nie dowiem. Jednak w kilku ulach na dennicach zauważyłem bardzo duży osyp tego pasożyta. Nie zdecydowałem się na liczenie, bo nie mam natury skryby, niemniej jednak martwej warrozy było dużo, a w niektórych ulach bardzo dużo (we wcześniej "zbieranych" ulach nie było warrozy aż tak wiele). Jednak ukrywała się skuteczniej przede mną niż myślałem. Zastanawiam się jak się to ma do pszczół innych okolicznych pszczelarzy, które też padają. Czy należy założyć, że wszyscy niewłaściwie wykonują zabiegi lecznicze i dlatego pasieki zamierają? A może rodziny jednak osłabia jakiś patogen, a warroza - nawet jeżeli wiele jej nie pozostanie po zabiegach - pomaga zaledwie "dobić" rodziny? Na pewno to nie tylko warroza, bo przecież większość pszczelarzy stosuje jakieś metody i nauczyła się już jakoś kontrolować pasożyta. No chyba, że stało się to, o czym pisali pszczelarze amerykańscy, czyli Varroa masowo uodporniła się na środki lecznicze. Wówczas tym bardziej należy zwrócić się w stronę pszczelarstwa naturalnego.
Jeżeli to warroza, to w tej całej smutnej sprawie jest jeden pozytyw - moje ule osypały się z powodu tego czynnika selekcyjnego jaki założyłem. Gdyby było tak, że presję selekcyjną wywarł jakiś "okresowy" patogen, który w najbliższych latach nie wystąpi to mogłoby znaczyć, że w przyszłym roku warroza dobije resztkę moich uli. Jeżeli natomiast to roztocz przyczynił się do upadku moich rodzin, to mogę liczyć na to, że te, które ewentualnie przetrwają, mogą mieć jakąś cechę umożliwiającą im radzenie sobie z pasożytem. I choć spadek rodzin jest znacznie większy niż sądziłem to przynajmniej mógłbym liczyć, że selekcja idzie w dobrą stronę.
Niezależnie od tegorocznej przyczyny upadku rodzin, w pszczelarstwie naturalnym nie może chodzić tylko o warrozę. Pszczoły muszą uzyskiwać odporność na każdy czynnik chorobotwórczy. A naszym zadaniem jest im to umożliwić.
Dla mnie każda interwencja w życie pszczelej rodziny, jest złem, bo zaburza ekosystem ula (nawet jeśli ten już jest zaburzony chorobą). Wybór środka interwencji ma już mniejsze znaczenie, bo jest ostatecznością - ważne żeby był skuteczny (oczywiście lepiej jeżeli będzie "naturalny", niemniej jednak podstawowym kryterium ma być skuteczność). Ta rodzina i tak ma zacząć od zera - tj. jak najszybsza wymiana matki i wosku. Nie zdecydowałem się na żadną chemię, bo nie mam wiary w pełną, stuprocentową skuteczność, ani Rapicidu, ani żadnego innego środka. Kwas pewnie dobiłby słabe pszczoły (wiosną pewnie zdecydowałbym się na tą metodę, ale obecnie za bardzo osłabiłbym pszczołę zimową). Może te moje "interwencje" pozostaną tylko teoretyczne, bo ostatecznie nigdy się na nie nie zdecyduję?.. To dość prawdopodobne. Do ostatniej chwili będę wierzył w moc natury, a potem będzie już i tak za późno. Natura to też śmierć, a nie tylko rozkwit. Swoją drogą czasem zastanawiam się nad tym jak to pszczelarze zapamiętale leczą pszczoły z warrozy - nie przejmują się tym co tak naprawdę robią naturze i pszczołom, tylko próbują wszelkich sposobów, aby przeżyły. Stale i wytrwale walczą z naturą. Rozumiem, że jak choruje człowiek, członek rodziny, to każdy myśli o tym, że trzeba oddać nerkę, płuco, zlikwidować oszczędności, sprzedać dom. Ale czy w przypadku dzikiego zwierzęcia powinniśmy aż tak bardzo walczyć o jego życie, nie przejmując się, że osłabiamy cały gatunek? Gdyby pszczelarze angażowali 50% tej energii w zwalczanie warrozy, co obecnie, to od wielu lat varroa destructor nie byłby już problemem pasiek... Każdy musi sam sobie odpowiedzieć na pytanie gdzie postawić granicę...
garstka pszczół - to mniej więcej 1/3 pszczół jakie były w tym ulu
Uznałem, że skoro i tak moja wiara w ocalenie słabych rodzin jest znikoma (z racji nie tylko daleko posuniętego stopnia osłabienia rodzin, ale i pory roku), to jeśli już na miejscu uznam, że muszę podjąć interwencję, będzie ona minimalna. Przygotowałem więc ciasto miodowo cukrowe z domieszką wyciągu z propolisu. Jeżeli pszczoły chorują na nosemę to może po zjedzeniu ciasta propolis pomoże im w walce z pasożytem...
Po przeglądnięciu uli, na tyle dokładnym na ile pozwalała mi pora roku, stwierdziłem, że 2 rodziny mają się bardzo dobrze, 1 rodzina dobrze, 2 co najwyżej średnio i 1 bardzo słabo.
najmocniejsza rodzina, po przeglądzie
jedna ze słabszych rodzin - matka Vigor
Tym trzem pierwszym daję szansę na przetrwanie. Pozostałym niewielkie - te trzy najsłabsze dostały ode mnie po trochę ciasta z propolisem. Najsłabsza to rodzina z matką Primorską od pana Lewandowskiego. Niestety nie dałem "połowy szansy" tej pszczole na dojście do siły i na pokazanie tego co potrafi. Nie wróżę jej przetrwania zimy, a większe prawdopodobieństwo jest, że nawet nie dotrwa do pierwszych przymrozków. To moja wina, że nie dałem matki od początku do rodziny działającej prężniej, ale mam też trochę żalu do hodowcy (nie zrzucam na niego winy za porażkę tej matki, bo to tylko moja wina, ale czułem się trochę zlekceważony jako klient detaliczny), że pomimo zamówienia matki jeszcze w zeszłym roku (w grudniu, czy nawet w listopadzie) otrzymałem ją dopiero w ostatnich dniach lipca lub nawet pierwszych dniach sierpnia i to dopiero po tym jak się przypomniałem (dokładnych dat nie pamiętam). Nie miała w ogóle szans na pokazanie czy jest wartościowa. Trudno.
tyle zostało z pasieczyska nr 2 - jeszcze niedawno stało tu 18 uli...
5 uli od razu musiałem usunąć z pasieczyska - jeden był już prawie całkowicie wyrabowany, w innych było jeszcze trochę pokarmu, który odwirowałem uzyskując 26 słoików 0,9l gotowego pokarmu (to o wiele więcej niż uzyskałem w tym roku miodu). Sporo pokarmu nie dało się odwirować gdyż był bardzo gęsty, a ja nie przykładałem się, aż tak bardzo jak przykładałbym się do miodu. Teraz zastanawiam się czy w jakiś sposób ten pokarm sterylizować, myślę że byłoby to wskazane, ale czy konieczne? Muszę trochę doczytać w tym temacie. Domowymi sposobami i tak zapewne nie dam rady pozbyć się przetrwalników pewnych bakterii, a w środowisku miodu (ten pokarm na pewno zachował sporo właściwości miodu) zapewne żywe bakterie czy grzyby i tak nie dadzą rady przetrwać. Może celowym byłoby pozbyć się tego pokarmu, lub zużytkować do własnych celów spożywczych? Pszczele choroby nie szkodzą ludziom...
wycofane korpusy
W jednym z usuwanych uli była też matka, którą złapałem - z bólem serca będę musiał ją zabić, bo nie mam co z nią zrobić. To natura chciała ją wyeliminować, nie ja...
matka w pustym ulu - na podłożu sporo osypu warrozy
A może to jednak warroza?
Przy usuwaniu uli stwierdziłem, że czynnik warrozy był poważniejszy niż do tej pory myślałem. Chyba jednak mocno nie doceniłem tego pasożyta. Nie wiem czy varroa to główny powód upadku moich rodzin i pewnie tego się nigdy nie dowiem. Jednak w kilku ulach na dennicach zauważyłem bardzo duży osyp tego pasożyta. Nie zdecydowałem się na liczenie, bo nie mam natury skryby, niemniej jednak martwej warrozy było dużo, a w niektórych ulach bardzo dużo (we wcześniej "zbieranych" ulach nie było warrozy aż tak wiele). Jednak ukrywała się skuteczniej przede mną niż myślałem. Zastanawiam się jak się to ma do pszczół innych okolicznych pszczelarzy, które też padają. Czy należy założyć, że wszyscy niewłaściwie wykonują zabiegi lecznicze i dlatego pasieki zamierają? A może rodziny jednak osłabia jakiś patogen, a warroza - nawet jeżeli wiele jej nie pozostanie po zabiegach - pomaga zaledwie "dobić" rodziny? Na pewno to nie tylko warroza, bo przecież większość pszczelarzy stosuje jakieś metody i nauczyła się już jakoś kontrolować pasożyta. No chyba, że stało się to, o czym pisali pszczelarze amerykańscy, czyli Varroa masowo uodporniła się na środki lecznicze. Wówczas tym bardziej należy zwrócić się w stronę pszczelarstwa naturalnego.
osyp martwych pszczół i warrozy - we wcześniej zbieranych ulach tyle pasożyta nie było.
Jeżeli to warroza, to w tej całej smutnej sprawie jest jeden pozytyw - moje ule osypały się z powodu tego czynnika selekcyjnego jaki założyłem. Gdyby było tak, że presję selekcyjną wywarł jakiś "okresowy" patogen, który w najbliższych latach nie wystąpi to mogłoby znaczyć, że w przyszłym roku warroza dobije resztkę moich uli. Jeżeli natomiast to roztocz przyczynił się do upadku moich rodzin, to mogę liczyć na to, że te, które ewentualnie przetrwają, mogą mieć jakąś cechę umożliwiającą im radzenie sobie z pasożytem. I choć spadek rodzin jest znacznie większy niż sądziłem to przynajmniej mógłbym liczyć, że selekcja idzie w dobrą stronę.
w jednej z rodzin na dennicy znajdowały się dziwne granulki
- nie wiem co one znaczą i nie wiem czy są objawem jakiejś choroby lub inwazji
Niezależnie od tegorocznej przyczyny upadku rodzin, w pszczelarstwie naturalnym nie może chodzić tylko o warrozę. Pszczoły muszą uzyskiwać odporność na każdy czynnik chorobotwórczy. A naszym zadaniem jest im to umożliwić.
niedziela, 12 października 2014
Dramat na pasieczysku nr 2.
Chwilę temu wróciłem z jednego z ostatnich przeglądów uli w tym roku na moim dalszym pasieczysku. Zastałem tam "obraz nędzy i rozpaczy". 3 dalsze rodziny (z 11 w tamtym miejscu) już nie istnieją, a w miarę stabilnie funkcjonuje raptem 3 - 4 rodziny. Resztę rodzin stanowi po kilkaset do max 2 - 3 tysięcy pszczół w ulach. Część z tych rodzin wygląda przy tym jakby funkcjonowało normalnie - tj. pszczoły siedzą w zwartej gromadzie w 1 czy 2 uliczkach międzyramkowych, są spokojne i wydaje się jakby pracowały. W innych rodzinach pszczoły siedzą rzadko w całym ulu - nie wyglądają jednak jak pszczoły rabujące, bo są całkowicie spokojne. Raczej tak, jakby pogodziły się ze swoim losem...
Nie nastawiałem się na dokładne przeglądy, nie miałem nikogo do pomocy, a samemu jeszcze mi trochę ciężko. Chciałem tylko zdjąć daszki i cieszyć się widząc sporą część pszczół w dobrym zdrowiu. Liczyłem się zaledwie z 1 osypaną rodziną. W zamian spotkał mnie srogi zawód. Ogarnęła mnie chwilowa niemoc i zdecydowałem zostawić całą sytuację tak jak ją zastałem. Po pierwsze pojechałem sam, a ręka nie pozwala mi jeszcze na swobodną pracę z korpusami, po drugie pojechałem autem, które uniemożliwia mi załadowanie korpusów (w zasadzie dopiero wczoraj pierwszy raz od ostatniego zabiegu wsiadłem "za kółko"), po trzecie uznałem, że "mleko i tak już się rozlało". Tj. kto się miał wyrabować to się wyrabował, warroza i inne patogeny, które miały zarazić inne rodziny już je zaraziły. Do tego muszę się zastanowić co z tym fantem robić. Łączyć te słabe rodziny? Może z tych pięciu rodzin uda się sklecić łącznie jedną około 10 tysięcy pszczół? Ale którą matkę wybrać? Do którego ula złączyć? I czy to w ogóle coś da? Pszczoły, które ledwie zipią, pewnie zarażą się wzajemnie tym co w sobie noszą... Może pozwolić im po prostu "odejść z godnością"? Tak sugeruje np. Dee Lusby...
Ponoć są podejrzenia, że pszczoły w tym roku zabija zaraza nosema cerana... Może i to prawda. Po raz kolejny napiszę - w tym roku wyjątkowego porażenia warrozą u siebie nie widziałem i nie wierzę, że to wina tego pasożyta. W pasiekach dookoła jest podobnie. Może gdzieniegdzie straty są trochę mniejsze, ale są i pasieki, w których nie ma już ani jednej żywej pszczoły. 30 - 50% strat pszczół to norma - również u doświadczonych pszczelarzy i w pasiekach leczonych przeciwko warrozie. Osoby, które leczyły twierdzą, że osyp warrozy był znikomy, a pomimo tego liczba pni dramatycznie maleje. Rodziny na 2 - 4 ramkach to też tegoroczna norma w pasiekach. Nie jest to więc wina tylko mojego podejścia - to nie jest tak, że ja pozwalam moim pszczołom paść, a gdzie indziej mają się świetnie. Sytuacja ogólna jest tragiczna...
Na moim pierwszym pasieczysku pszczoły mają się świetnie, patrząc na całość sytuacji. Tu z 5 uli, 4 przeżyło do chwili obecnej i są to piękne rodziny. Siedzą praktycznie na wszystkich ramkach jakie mają w gnieździe, a przed wylotkami bywa czarno od pszczoły w ładniejsze dni. Te pszczoły właśnie trochę uśpiły moją czujność, dlatego na drugie pasieczysko nie zaglądałem już 2 tygodnie.
Dlaczego te pszczoły mają się tak dobrze, skoro wszystkie wokół się osypują - również i u mnie. Na tym pasieczysku mam dużo nawłoci dookoła - pszczoły się nie rabowały, do dziś zbierają nektar i pyłek w miejscach gdzie nawłoć zaczęła kwitnąć później. Może to właśnie tego zasługa? Dostały mniej cukru, a mają więcej swojego naturalnego pokarmu.
A może to dobre geny tych pszczół? Tam gdzie padają mam różne matki z różnych źródeł - nawet jedna Vigorka ma się bardzo kiepsko, a druga jest co najwyżej średniakiem, choć jakoś żyje. Aktualnie jednak wszędzie matki są tegoroczne, kupione z odkładami (hodowlane jednodniówki, rojowe i ratunkowe kundelki). Na pasieczysku, gdzie pszczoły mają się dobrze mam 1 tegoroczną rodzinę z młodą matką, która przyszła z rojem i unasienniła się już w moim ulu (jajeczka pojawiły się w 7 - 9 dni po przyjściu roju), oraz 3 matki Ulmanki. 2 córki zeszłorocznej pszczoły (f2) i 1 ich tegoroczna ciotka od hodowcy. Może ta linia pszczół jest odporna na patogen, który zabija nasze pszczoły w tym roku?...
Z racji mojego podejścia spodziewałem się zastać na pasiece podobnie smutny widok, ale nie ukrywam, że dopiero za 5 miesięcy. A zima jeszcze nawet się nie zaczęła...
Byle do wiosny!
Nie nastawiałem się na dokładne przeglądy, nie miałem nikogo do pomocy, a samemu jeszcze mi trochę ciężko. Chciałem tylko zdjąć daszki i cieszyć się widząc sporą część pszczół w dobrym zdrowiu. Liczyłem się zaledwie z 1 osypaną rodziną. W zamian spotkał mnie srogi zawód. Ogarnęła mnie chwilowa niemoc i zdecydowałem zostawić całą sytuację tak jak ją zastałem. Po pierwsze pojechałem sam, a ręka nie pozwala mi jeszcze na swobodną pracę z korpusami, po drugie pojechałem autem, które uniemożliwia mi załadowanie korpusów (w zasadzie dopiero wczoraj pierwszy raz od ostatniego zabiegu wsiadłem "za kółko"), po trzecie uznałem, że "mleko i tak już się rozlało". Tj. kto się miał wyrabować to się wyrabował, warroza i inne patogeny, które miały zarazić inne rodziny już je zaraziły. Do tego muszę się zastanowić co z tym fantem robić. Łączyć te słabe rodziny? Może z tych pięciu rodzin uda się sklecić łącznie jedną około 10 tysięcy pszczół? Ale którą matkę wybrać? Do którego ula złączyć? I czy to w ogóle coś da? Pszczoły, które ledwie zipią, pewnie zarażą się wzajemnie tym co w sobie noszą... Może pozwolić im po prostu "odejść z godnością"? Tak sugeruje np. Dee Lusby...
Ponoć są podejrzenia, że pszczoły w tym roku zabija zaraza nosema cerana... Może i to prawda. Po raz kolejny napiszę - w tym roku wyjątkowego porażenia warrozą u siebie nie widziałem i nie wierzę, że to wina tego pasożyta. W pasiekach dookoła jest podobnie. Może gdzieniegdzie straty są trochę mniejsze, ale są i pasieki, w których nie ma już ani jednej żywej pszczoły. 30 - 50% strat pszczół to norma - również u doświadczonych pszczelarzy i w pasiekach leczonych przeciwko warrozie. Osoby, które leczyły twierdzą, że osyp warrozy był znikomy, a pomimo tego liczba pni dramatycznie maleje. Rodziny na 2 - 4 ramkach to też tegoroczna norma w pasiekach. Nie jest to więc wina tylko mojego podejścia - to nie jest tak, że ja pozwalam moim pszczołom paść, a gdzie indziej mają się świetnie. Sytuacja ogólna jest tragiczna...
Na moim pierwszym pasieczysku pszczoły mają się świetnie, patrząc na całość sytuacji. Tu z 5 uli, 4 przeżyło do chwili obecnej i są to piękne rodziny. Siedzą praktycznie na wszystkich ramkach jakie mają w gnieździe, a przed wylotkami bywa czarno od pszczoły w ładniejsze dni. Te pszczoły właśnie trochę uśpiły moją czujność, dlatego na drugie pasieczysko nie zaglądałem już 2 tygodnie.
Dlaczego te pszczoły mają się tak dobrze, skoro wszystkie wokół się osypują - również i u mnie. Na tym pasieczysku mam dużo nawłoci dookoła - pszczoły się nie rabowały, do dziś zbierają nektar i pyłek w miejscach gdzie nawłoć zaczęła kwitnąć później. Może to właśnie tego zasługa? Dostały mniej cukru, a mają więcej swojego naturalnego pokarmu.
A może to dobre geny tych pszczół? Tam gdzie padają mam różne matki z różnych źródeł - nawet jedna Vigorka ma się bardzo kiepsko, a druga jest co najwyżej średniakiem, choć jakoś żyje. Aktualnie jednak wszędzie matki są tegoroczne, kupione z odkładami (hodowlane jednodniówki, rojowe i ratunkowe kundelki). Na pasieczysku, gdzie pszczoły mają się dobrze mam 1 tegoroczną rodzinę z młodą matką, która przyszła z rojem i unasienniła się już w moim ulu (jajeczka pojawiły się w 7 - 9 dni po przyjściu roju), oraz 3 matki Ulmanki. 2 córki zeszłorocznej pszczoły (f2) i 1 ich tegoroczna ciotka od hodowcy. Może ta linia pszczół jest odporna na patogen, który zabija nasze pszczoły w tym roku?...
Z racji mojego podejścia spodziewałem się zastać na pasiece podobnie smutny widok, ale nie ukrywam, że dopiero za 5 miesięcy. A zima jeszcze nawet się nie zaczęła...
Byle do wiosny!
Uważaj na pszczelarzy, to źli ludzie!
Spora część moich postów inspirowana jest przemyśleniami na temat tego co przeczytam, obejrzę czy wysłucham, a nie tylko własnymi doświadczeniami pszczelarskimi. Takie już prawo blogowania. Może te posty kiedyś w ogóle usunę, albo chociaż przesunę do innego działu, żeby nie zaciemniały doświadczeń, faktów i ocen moich wyborów hodowlanych... Dziś postanowiłem jednak napisać post, zainspirowany niedawno przeczytaną dyskusją ... nie, nie była to dyskusja, tylko kłótnia... Dwóch "pszczelarzy organicznych" kłóciło się o własne wybory używając między innymi argumentów "moralnych". Trzymałem kciuki za jednego z nich, choć to on był atakowany za to, że postępuje niewłaściwie wprowadzając niepewne, "eksperymentalne" metody do swojej pasieki i tym samym czasami pozwalając rodzinom umrzeć. Do tego pszczelarza przekonała mnie jego wiara w siłę pszczoły i jej zdolność przetrwania, którą ja również podzielam, pomimo tego, co się dookoła w pasiekach dzieje. Zaskoczyło mnie to, gdyż wydawało mi się, że wśród pszczelarzy propagujących metody "naturalne" ocen wartościujących, akurat w tych aspektach, w ogóle nie powinno być. A podobną rozmowę sam kiedyś przeprowadziłem z bratem.
Moralność jest względna i zapewne każdy zdaje sobie z tego sprawę. Aborcja, in vitro, eutanazja, kara śmierci to tylko czubek góry lodowej - każdy znajdzie swoje argumenty moralne zarówno w obronie jak i przeciwko każdej z tych metod. Nauka filozofii i psychologii jest pełna RPG, w których badani stają przed nierozwiązywalnymi zagadkami, w których dokonanie każdego z możliwych wyborów, za każdym razem powodować będzie, że będziemy unikać lustra i będziemy czuli się niczym bohaterowie greckich tragedii.
Tym jednak nie będę się zajmował, a od razu spróbuję udowodnić, że pszczelarstwo jest niemoralne.
Czy moralnie ważny jest los pojedynczej pszczoły, los rodziny, los nosicieli pszczelich genów czy los gatunku? A może wszystko po trochę?
Jeżeli dobrobyt poszczególnej pszczoły uznamy za kluczowy to nie powinniśmy w ogóle otwierać daszków ula. Robiąc przegląd, tylko bardzo rzadko nie widzę pogniecionych pszczół pomiędzy korpusami lub pod ramkami ula. A zawsze staram się je zmiatać, zdmuchiwać, czy przesuwać palcem do ula. Czy ważna jest poszczególna pszczoła, czy może 10 pszczół? Gdzie jest granica?
Jeżeli za kluczowy moralnie uznamy los przetrwania całej rodziny to nic nie przeszkodzi nam usuwać pojedynczych ramek z ula i robić na pszczołach i czerwiu eksperymentów - a to w kwasie, a to w ogniu, a to w lodówce... Dla pszczelarza każda rodzina jest istotna ekonomicznie, ale czy argumenty ekonomiczne uzasadniają moralne cierpienia pszczół jakim je poddajemy (niestety, co byśmy nie robili będzie źle)? A czy z punktu widzenia gatunku i samych pszczół, "ta sama" rodzina z nową matką, to jeszcze "ta sama" rodzina?
Jeżeli najważniejszy z moralnego punktu widzenia jest los tych pszczół, które przekazują geny, to dlaczego pszczelarze wycinają czerw trutowy albo zabijają matki, tylko dlatego że jej dzieci przynoszą do ula 5 kg miodu mniej niż średnia pasieki, albo ma już za sobą 1 sezon, więc jest stara. W takim podejściu robotnica w ogóle nie jest istotna.
A może ważny jest dobrobyt całego gatunku? Wtedy 1, 100 czy 1000 rodzin w ogóle nie ma znaczenia. Czy lepiej pozwolić maksymalnie dużemu procentowi gatunku egzystować na chemii, sztucznie utrzymując słabsze osobniki, czy lepiej pozwolić im umrzeć i pozwolić reszcie na kwitnące życie? Czy to, że niektórzy pszczelarze (w tym ja) pozwalają na selekcję naturalną jest złe? Czy lepiej podtruwać małymi dawkami pszczoły (a wiemy, że na zachodzie nie przyniosło to dobrych rezultatów) aby żyły, czy też nie lecząc stworzeń, którym daliśmy dom i za które jesteśmy tym samym odpowiedzialni, popełniamy "grzech zaniechania"?
Czy dobry człowiek zabiera innemu świeże pieczywo i w zamian wręcza suchą bułkę? Czy wobec tego moralne jest zabieranie pszczołom miodu i dawanie im cukru?
Pamiętaj pszczelarzu, nie jesteś lepszy ode mnie - wszyscy jesteśmy złymi ludźmi i musimy z tym żyć.
Moralność jest względna i zapewne każdy zdaje sobie z tego sprawę. Aborcja, in vitro, eutanazja, kara śmierci to tylko czubek góry lodowej - każdy znajdzie swoje argumenty moralne zarówno w obronie jak i przeciwko każdej z tych metod. Nauka filozofii i psychologii jest pełna RPG, w których badani stają przed nierozwiązywalnymi zagadkami, w których dokonanie każdego z możliwych wyborów, za każdym razem powodować będzie, że będziemy unikać lustra i będziemy czuli się niczym bohaterowie greckich tragedii.
Tym jednak nie będę się zajmował, a od razu spróbuję udowodnić, że pszczelarstwo jest niemoralne.
Czy moralnie ważny jest los pojedynczej pszczoły, los rodziny, los nosicieli pszczelich genów czy los gatunku? A może wszystko po trochę?
Jeżeli dobrobyt poszczególnej pszczoły uznamy za kluczowy to nie powinniśmy w ogóle otwierać daszków ula. Robiąc przegląd, tylko bardzo rzadko nie widzę pogniecionych pszczół pomiędzy korpusami lub pod ramkami ula. A zawsze staram się je zmiatać, zdmuchiwać, czy przesuwać palcem do ula. Czy ważna jest poszczególna pszczoła, czy może 10 pszczół? Gdzie jest granica?
Jeżeli za kluczowy moralnie uznamy los przetrwania całej rodziny to nic nie przeszkodzi nam usuwać pojedynczych ramek z ula i robić na pszczołach i czerwiu eksperymentów - a to w kwasie, a to w ogniu, a to w lodówce... Dla pszczelarza każda rodzina jest istotna ekonomicznie, ale czy argumenty ekonomiczne uzasadniają moralne cierpienia pszczół jakim je poddajemy (niestety, co byśmy nie robili będzie źle)? A czy z punktu widzenia gatunku i samych pszczół, "ta sama" rodzina z nową matką, to jeszcze "ta sama" rodzina?
Jeżeli najważniejszy z moralnego punktu widzenia jest los tych pszczół, które przekazują geny, to dlaczego pszczelarze wycinają czerw trutowy albo zabijają matki, tylko dlatego że jej dzieci przynoszą do ula 5 kg miodu mniej niż średnia pasieki, albo ma już za sobą 1 sezon, więc jest stara. W takim podejściu robotnica w ogóle nie jest istotna.
A może ważny jest dobrobyt całego gatunku? Wtedy 1, 100 czy 1000 rodzin w ogóle nie ma znaczenia. Czy lepiej pozwolić maksymalnie dużemu procentowi gatunku egzystować na chemii, sztucznie utrzymując słabsze osobniki, czy lepiej pozwolić im umrzeć i pozwolić reszcie na kwitnące życie? Czy to, że niektórzy pszczelarze (w tym ja) pozwalają na selekcję naturalną jest złe? Czy lepiej podtruwać małymi dawkami pszczoły (a wiemy, że na zachodzie nie przyniosło to dobrych rezultatów) aby żyły, czy też nie lecząc stworzeń, którym daliśmy dom i za które jesteśmy tym samym odpowiedzialni, popełniamy "grzech zaniechania"?
Czy dobry człowiek zabiera innemu świeże pieczywo i w zamian wręcza suchą bułkę? Czy wobec tego moralne jest zabieranie pszczołom miodu i dawanie im cukru?
Pamiętaj pszczelarzu, nie jesteś lepszy ode mnie - wszyscy jesteśmy złymi ludźmi i musimy z tym żyć.
środa, 8 października 2014
Genetyczne układanki i cech pszczelich zgadywanki...
Tego co przeczytasz poniżej nie traktuj jako 100% pewnej wiedzy, choć starałem się zachować podejście rzetelne i mam nadzieję, że co najmniej 90 % tej wiedzy jest "prawdą". Temat jest tak skomplikowany, że pewnie nadałby się na pracę doktorską, a na pewno na magisterską. Pisząc przede wszystkim starałem się dobrze bawić i mam nadzieję, że czytający to odczuje.
Moja żona mówi, że na świecie jest mnóstwo ludzi, którym się wydaje, że mają coś mądrego do powiedzenia... Więc tym razem będzie o genetyce pszczół. Nie, nie będzie to opracowanie naukowe, bo nie mam do tego ani podstaw badawczych, ani stosownego wykształcenia. Będzie to zabawa w logiczne (lub nie całkiem logiczne) wywody i eksperymenty myślowe. Będzie to post o tym dlaczego trudno uzyskać pszczołę doskonałą (cokolwiek to znaczy), dlaczego trwa to latami i często skazane jest na niepowodzenie. Będzie to też post teoretyka-hobbysty-pszczelarza-bloggera, który próbuje zająć czas na L4 przy pasjonującym go temacie pszczelim i który u siebie nie wyhodował innych matek niż ratunkowe. A każdy praktyk wie, jakie to trudne... Więc od razu dam przepis na jedno z rozwiązań. Trzeba zabrać parę ramek z czerwiem (też młodymi larwami lub jajkami) i pszczołami, włożyć do ula i .... czekać. Potem matka już jest, a my osiągnęliśmy sukces. Przy okazji, ten przepis skojarzył mi się z książeczkami o Mikołajku, kiedy to bohater tytułowy tłumaczył dlaczego należy opracować tajny szyfr...: "Taki szyfr bo bardzo fajna rzecz, bo jak się walczy z wrogami, to oni nic nie rozumieją, a my zwyciężamy"...
Apis mellifera ma dużo genów. Więcej niż dwa czy trzy. Nie wiem ile ma genów. Dużo... Każdy z tych genów odpowiada za coś. A za niektóre coś może odpowiadać dużo genów. Nie wiem ile, ale dużo. Czasem bardzo dużo. W powietrzu lata dużo przedstawicieli gatunku apis mellifera. Nie wiem ile ich lata, ale bardzo, bardzo dużo, a każdy/-a z nich ma geny. Jednym słowem, mamy taki miks genetyczny, że ciężko cokolwiek przewidzieć. Do tego pewnie nie ma dwóch identycznych genetycznie pszczół (a jeżeli są, to tych akurat dużo nie ma i są wynikiem nieprawdopodobnego losowania, którego prawdopodobieństwo jest znacznie mniejsze niż wygrania w Lotto).
To nie jest tak, że mamy gen miodności, gen łagodności, gen propolisowania, gen tworzenia silnych rodzin, gen odporności na varrozę itp. Za każdy z tych czynników będzie odpowiadać zespół genów, a inny zespół genów może nam tą cechę wykluczyć. Ponieważ strona jest o szukaniu "mitycznego genu odporności na warrozę" (znów kojarzy mi się popkultura - tym razem Monty Python i poszukiwanie mitycznego bieguna Sahary) to spróbuję przedstawić parę cech jakie mogą być za to odpowiedzialne, a za które będą odpowiadać różne geny, wydawałoby się, że często niezwiązane z "tematem warrozy". Takimi cechami na przykład mogą być:
- tworzenie silnych rodzin;
- wyjątkowa witalność poszczególnego osobnika;
- obrona gniazda przez strażniczki;
- zdobywanie różnorodnego pokarmu sprzyjające lepszemu odżywieniu larw;
- uczenie się zachowań higienicznych;
- budowanie małej komórki pszczelej;
- wyczuwanie sygnałów chemicznych warrozy przez zasklep komórki;
- tolerancja za pasożyta, pozwalająca funkcjonować rodzinie nawet pomimo zarażenia;
- odporność na działanie chemii w środowisku;
- propolisowanie;
- skłonności do rabunku;
- zdolność pszczoły do opuszczenia gniazda po zarażeniu;
- itp itd itp.
Praktycznie każda pszczela cecha może, choć w małym stopniu za to odpowiadać i każda cecha definiowana jest przez zespół genów. Co więcej gen (zespół genów), który będzie odpowiadał za jakąś z tych cech i będzie dawał przewagę pszczołom np. w środowisku gorącym i suchym o długim okresie lata (lub w dziupli), a może stać się przyczyną słabego funkcjonowania rodziny w środowisku zimnym i wilgotnym z długą zimą (lub w ulu). Zmiennych jest więc dużo. Nie wiem ile, ale bardzo dużo... tak dużo, że już boli mnie głowa... Jakby tego było mało dochodzą cechy środowiskowe, które mogą uaktywnić daną cechę, lub cecha ta może wpłynąć na tworzenie środowiska rodziny pszczelej...
Każdy gen znajduje się gdzieś w pszczelim chromosomie - matka pszczela ma podwójny zestaw genetyczny (jest diploidalna), a truteń posiada tylko jedna zestaw (jest haploidalny). Zestaw genów danego osobnika nazywa się genotypem, a zestaw cech jakie fizycznie ujawnią się w osobniku fenotypem.
Najpierw zajmijmy się matką pszczelą i sposobem przekazywania przez nią materiału genetycznego. Z biologii z liceum nie pamiętam już stosownych terminów i odpowiedniego nazewnictwa, a post ten ma być tylko zabawą w losowanie cech, więc bardzo się tym nie przejmuję. Jak wskazałem powyżej matka jest diploidalna, ma więc podwójny zestaw genetyczny - jeden po matce, a drugi po ojcu. W zasadzie to nie ma dwóch genów, a dwie wersje tego samego genu. Tj. w danym miejscu chromosomu ma dwie z różnych wersji genu (a tych może być dużo..., o ile wiem może być tak że w ogólnej populacji całego gatunku jakiś gen będzie miał 2 czy 3 wersje, a inny gen będzie miał tych wersji kilkadziesiąt czy kilkaset) funkcjonujących w naturze, zwanym allelem. Na podstawie genotypu osobnika, ale także na podstawie presji czynników środowiskowych ujawnią się cechy danego osobnika (fenotyp). Cecha może ujawnić się na podstawie allelu dominującego, alleli równorzędnych (cechy mogą się też dodawać) oraz allelu recesywnego (tylko gdy w osobniku będą 2 identyczne takie allele recesywne). Ważna jest nie tylko obecność genu, ale także jego ekspresja (co może być regulowane przez inne geny lub czynniki środowiskowe). Ufff. Miała być zabawa, a sam się już zgubiłem. Ostatni raz naukowo tym tematem zajmowałem się w liceum.... tj. uczyłem się do sprawdzianu. Do tego niewątpliwie coś wyżej pomieszałem, więc lepiej przejdę wreszcie do tych jajek. Gdy jajo tworzy się u matki pszczelej w wyniku podziału materiału genetycznego z dwóch alleli (wersji genu), jeden trafia do jaja. Tego typu podział dzieje się na całym materiale genetycznym matki i teoretycznie losowanie może odbyć się na każdym loci (miejscu występowania genu) z osobna. Każde jajo będzie różne, gdyż takie losowanie za każdym razem będzie inne, ale każdorazowo do jaja trafi tylko jedna z dwóch wersji genów, które miała matka po swoich rodzicach.
I tu przechodzimy do trutnia. Matka składając jajo do komórki pszczelej lub trutowej - ponoć przez odpowiednią pracę tułowia, związaną z wielkością komórki - decyduje o tym czy jajko będzie zapłodnione czy nie. Jeżeli nie będzie zapłodnione to urodzi się truteń - jako osobnik haploidalny będzie miał tylko 1 wersję każdego genu. Ale każdy truteń wychowany z danej matki będzie inny, bo jak pisałem wcześniej każde jajo matczyne jest inne. To dopiero na etapie na chwilę przed złożeniem jaja, zostaje "podjęta decyzja", czy to jajo zaowocuje samicą (robotnicą lub matką) czy trutniem - jajo przesuwa się w rurce jajnikowej i gdy znajduje się u ujścia zbiorniczka nasiennego, może zostać zapłodnione - ale nie musi. Za to, o ile dobrze rozumiem genetykę pszczoły miodnej, całe nasienie każdego konkretnego trutnia będzie identyczne (może źle to rozumiem, nie wiem?). On ma tylko jeden zestaw genów, więc w 100 % przekaże swój materiał genetyczny dalej (tj. o ile mu się uda, szczęściarzowi). Jak się nad tym zastanowić to w takim rozwiązaniu genetycznym to matki pszczele tak naprawdę są "ojcami", a trutnie są tylko nosicielami genów ojcowskich, bo materiał genetyczny pochodzi de facto tylko od matki pszczelej, która jest matką trutnia i nie ma domieszanego materiału genetycznego innego osobnika.
Jeżeli składane jajo ulegnie zapłodnieniu to oczywiście powstanie nowy żeński osobnik, który będzie miał połowę alleli matki i połowę ojca. Przyjmując, że matka pszczela unasienniła się 10-ma trutniami będziemy mieć w ulu pszczoły o 10 różnych, ale w danej grupie identycznych (!), cechach ojcowskich i w niezliczonej ilości genetycznych wersji matczynych, ale za to pochodzących jedynie z 2 wersji każdego genu. I znów w każdej pszczole może ujawnić się allel ojca, lub allel matki jako "cecha zewnętrzna". Przyjmując, że matka przekazała 2 wersje genu swoim dzieciom i mamy 10 wersji ojcowskich (przy założeniu, że każdy truteń jest inny genetycznie i ma inną wersję każdego genu) to ogólnie będziemy mieć wśród pszczół danego ula 12 wersji danego genu (tj. o ile na jakimś etapie te wersje nie będą się powtarzać).
Tu pozwolę sobie zacytować mojego szacownego "Kolegę recenzenta" (inf. poniżej) w całości:
Myślę, że w praktyce jest to mało prawdopodobne. Zresztą różne wersje genu mogą kodować takie same białka, a poza tym nawet różnice w białkach mogą nie mieć skutków w fenotypie (cechach).
Jeżeli więc będziemy chcieli wychować córki od naszej matki to każda z córek w teorii odziedziczy 2 z 12(!) wersji danego genu funkcjonujących w zapłodnionych jajach naszej pszczelej matki. A skoro wiemy już z powyższych paragrafów, że różnych pszczelich genów jest dużo, albo nawet bardzo dużo, to gdy pomyślimy, że każda wnuczka naszej matki, w jednym z dużej ilości genów, może mieć 1 z 12 wersji danego genu od matki-córki i kolejne 10 wersji od trutni, które zapłodnią matkę-córkę, to trzeba się zacząć zastanawiać czy w ogóle możemy prowadzić jakąkolwiek selekcję i hodowlę, licząc na utrwalenie danej cechy u naszych pszczół.... przecież już wnuczki będą mogły mieć tych cech straszne ilości, a to ma się nijak do ich ilości u prawnuczek i dalszych pokoleń!!! I jak tu być hodowcą w takich warunkach?... No, chyba że...
Czy rozwiązaniem może być chów wsobny, tj. tzw. inbred? Dla utrwalenia pewnej cechy na pewno tak. Jeżeli przyjmiemy że unasiennimy matkę pszczelą nasieniem trutni pochodzących z jej własnych niezapłodnionych jaj (nasieniem jej synów) to zamiast potencjalnych 12 wersji genu (znów zakładając unasiennienie 10 trutniami) w jej potomstwie, będzie tych alleli tylko 2 w różnych kombinacjach u różnych osobników-córek. Po kilku takich krzyżówkach i odpowiedniej pracy selekcyjnej, zapewne możemy liczyć nie tylko na to, że nasze matki pszczele będą swoimi własnymi ciotecznymi wnuczkami, ale na to, że mogą mieć po 2 identyczne allele w swoim genomie (wyeliminujemy jedną z wersji genu). A więc stworzyliśmy organizmy homozygotyczne (obydwie wersje genów są takie same, a więc na 100% ujawni się pożądana przez nas konkretna cecha). Co za tym idzie na 100% każda nowa pszczoła od tej matki będzie musiała mieć co najmniej 1 wersję tego genu (bo na pewnym etapie nie możemy wykluczyć, że jakaś pszczoła wreszcie pójdzie w tango z "obcym" trutniem i od niego dostanie inny allel, jako "ten drugi"). A więc inbred utrwala nam cechę w populacji. Niewątpliwie jednak, nie jest wskazany dla jej witalności i zdrowia. Wszelkie badania wskazują, że osobniki takie są po prostu słabsze. Jest większa szansa, że ujawnią się nam niepożądane geny recesywne, które ulegną utrwaleniu. Do tego większa jednolitość populacji będzie sprzyjać rozprzestrzenianiu się chorób, nie tylko genetycznych, ale również wywołanych przez czynniki zewnętrzne... A przy tym wszystkim musimy pamiętać o kazusie profesora Hartman'a z "Twojego Ruchu" posła Palikota, który został wyrzucony (czy zawieszony?) z partii w atmosferze skandalu za to, że jakoby taki inbred miał propagować wśród osobników zupełnie innego gatunku.
I co z tego wszystkiego wynika? Ano tyle, że jak nie chcemy krzyżować matek z synami (a więc jak pisałem wyżej z samymi sobą), to rozrzut genetyczny jest na tyle duży, że ciężko liczyć na ujawnienie tej konkretnej cechy jaką byśmy chcieli u konkretnej pszczoły. Co więc ma zrobić hodowca amator? Ano trzymać dobre pszczoły. Krzyżować dobre z dobrym, a złe eliminować - nieustannie i w każdym pokoleniu, bo wersji genów jest bez liku. A co "jest (k...a) dobre, a co złe", to każdy subiektywnie musi ocenić we własnej pasiece. Bogusław Linda w tym nie pomoże...*
Dla ułatwienia zrozumienia tematu ułożyłem wzór na pożądane cechy pszczół:
C x G x X = Z
gdzie:
C - ilość cech mogących przyczynić się do ujawnienia pożądanego zachowania u pszczół,
G - ilość genów mogących ujawnić cechy C,
X - ilość alleli konkretnego genu G funkcjonujących w danym ulu,
Z - "my zwyciężamy" w rozumieniu Mikołajka.
PS. mam nadzieję, że jeżeli ktoś to przeczyta to uśmiechnie się z moich nienaukowych wywodów i jeśli pomyśli, że jestem szalony to tylko w tym pozytywnym sensie. pozdrawiam!
______
* - dla niewtajemniczonych, znów popkultura i "Psy 2"... tj o ile dobrze kojarzę...
UZUPEŁNIENIE
Mój Kolega, który jest doktorem nadzwyczaj zwyczajnym biologii i zawodowo zajmuje się różnicowaniem komórek palca do komórek wątroby na zlecenie najbardziej zapijaczonych grup zawodowych (dzięki czemu niedawno zarobił swój pierwszy milion) stwierdził, że najlepsze w tym opracowaniu są dygresje. Z bólem serca zauważyłem, że od razu nie zauważył, że mój wzór na "zwycięstwo" w rozumieniu Mikołajka, zasługuje na przyszłoroczną Nagrodę Nobla. Cóż, nie jestem pierwszym, na którym się nie poznano. A propos dygresji, ciekawy jestem czy potrafi na odwrót, tj. odtworzyć mój utracony palec, z komórek wątroby?...
Wracając do dalszych, absolutnie mniej istotnych, uwag mojego szacownego Kolegi to częściowo wprowadziłem je do tekstu powyżej, ale według mojego prostego zrozumienia tematu. Część uwag była dla mnie trudna do zrozumienia, a on też ma inne rzeczy na głowie (tak, też myślę że to dziwne) niż poprawiać absurdalne teksty szaleńca. Więc niewykluczone, że coś dalej jest tam zamieszane. Nie wiedzieć czemu nie do końca spodobała mu się też moja koncepcja, że to matki pszczele, są ojcami... Mam więc nadzieję, że nie straci pracy, przez to, że nie wszystko jest zgodnie z biologiczną rzeczywistością (stąd nie wymieniam go z nazwiska).
Ponadto zwrócił mi uwagę na inną możliwość tworzenia dalszych genetycznych krzyżówek wśród pszczół, a to na istnienie robotnic składających jaja tj. tzw. trutówek. Niby znane i oczywiste zjawisko, a faktycznie o nim nie pomyślałem przy tworzeniu tego posta. Pszczoła trutówka składając jajo haploidalne, z którego wylęgnie się truteń, daje zupełnie inne genetyczne możliwości wprowadzając do fenotypu trutnia allele, które mogą pochodzić od ojca pszczoły robotnicy, a nie tylko od matki. Zjawisko to może wystąpić na przykład w opisywanym tu przypadku tzw. "rebeliantek", którego nie zamierzam powielać: http://www.projektor.uj.edu.pl/bioroznorodnosc/rebelia
W każdym razie genetyczna pszczela łamigłówka jeszcze się komplikuje. Okazuje się więc, że truteń de facto może mieć inny materiał genetyczny niż matka, tj. matka z roju, bo jego matką jest w końcu robotnica.
Zjawisko trutówek w ogóle jest ciekawym problemem. I o ile z punktu widzenia pszczelarza jest mocno niekorzystne, gdyż utrudnia przyjęcie nowej matki w ulu, o tyle jest przepięknym sposobem na przetrwanie ulowych genów i majstersztykiem ewolucji. Otóż nawet gdy rodzina pszczela skazana jest na zagładę z powodu utraty matki, geny trutnia (a więc genotyp ulowy) mogą zostać przekazane dalej, o ile tylko rodzina dotrwa do pełnego wykształcenia dojrzałych męskich osobników.
Niedawno przeglądając portal beesource.com (w tej chwili nie pomnę szczegółowego źródła tej wiedzy, ale na pewno w zakładce "point of view", jeżeli to komuś cokolwiek przybliży) natrafiłem na ciekawy artykuł o tym, że ... hmm... "trutówki" (w tym przypadku to zła nazwa) niekoniecznie składają tylko jaja trutowe. Otóż ponoć linie pszczół występujących w Europie tego nie potrafią (lub zdarza się to niezwykle rzadko), a radzą sobie z tym pszczoły... nie pamiętam, ale chyba w Ameryce Południowej. Pszczoły robotnice wykształciły zdolność składania jaj diploidalnych, które mogą wytworzyć pełnowartościową matkę pszczelą ratując rodzinę! (przyznam, że nie do końca zrozumiałem, ale z kontekstu wynikało raczej, że chodzi o "sklonowanie" takiej pszczoły, a nie o jej zapłodnienie, gdyż chyba do tego robotnice nie są zdolne). Jeżeli to zjawisko jest prawdziwe to tu ewolucja stanęła jeszcze wyżej!
Moja żona mówi, że na świecie jest mnóstwo ludzi, którym się wydaje, że mają coś mądrego do powiedzenia... Więc tym razem będzie o genetyce pszczół. Nie, nie będzie to opracowanie naukowe, bo nie mam do tego ani podstaw badawczych, ani stosownego wykształcenia. Będzie to zabawa w logiczne (lub nie całkiem logiczne) wywody i eksperymenty myślowe. Będzie to post o tym dlaczego trudno uzyskać pszczołę doskonałą (cokolwiek to znaczy), dlaczego trwa to latami i często skazane jest na niepowodzenie. Będzie to też post teoretyka-hobbysty-pszczelarza-bloggera, który próbuje zająć czas na L4 przy pasjonującym go temacie pszczelim i który u siebie nie wyhodował innych matek niż ratunkowe. A każdy praktyk wie, jakie to trudne... Więc od razu dam przepis na jedno z rozwiązań. Trzeba zabrać parę ramek z czerwiem (też młodymi larwami lub jajkami) i pszczołami, włożyć do ula i .... czekać. Potem matka już jest, a my osiągnęliśmy sukces. Przy okazji, ten przepis skojarzył mi się z książeczkami o Mikołajku, kiedy to bohater tytułowy tłumaczył dlaczego należy opracować tajny szyfr...: "Taki szyfr bo bardzo fajna rzecz, bo jak się walczy z wrogami, to oni nic nie rozumieją, a my zwyciężamy"...
Apis mellifera ma dużo genów. Więcej niż dwa czy trzy. Nie wiem ile ma genów. Dużo... Każdy z tych genów odpowiada za coś. A za niektóre coś może odpowiadać dużo genów. Nie wiem ile, ale dużo. Czasem bardzo dużo. W powietrzu lata dużo przedstawicieli gatunku apis mellifera. Nie wiem ile ich lata, ale bardzo, bardzo dużo, a każdy/-a z nich ma geny. Jednym słowem, mamy taki miks genetyczny, że ciężko cokolwiek przewidzieć. Do tego pewnie nie ma dwóch identycznych genetycznie pszczół (a jeżeli są, to tych akurat dużo nie ma i są wynikiem nieprawdopodobnego losowania, którego prawdopodobieństwo jest znacznie mniejsze niż wygrania w Lotto).
To nie jest tak, że mamy gen miodności, gen łagodności, gen propolisowania, gen tworzenia silnych rodzin, gen odporności na varrozę itp. Za każdy z tych czynników będzie odpowiadać zespół genów, a inny zespół genów może nam tą cechę wykluczyć. Ponieważ strona jest o szukaniu "mitycznego genu odporności na warrozę" (znów kojarzy mi się popkultura - tym razem Monty Python i poszukiwanie mitycznego bieguna Sahary) to spróbuję przedstawić parę cech jakie mogą być za to odpowiedzialne, a za które będą odpowiadać różne geny, wydawałoby się, że często niezwiązane z "tematem warrozy". Takimi cechami na przykład mogą być:
- tworzenie silnych rodzin;
- wyjątkowa witalność poszczególnego osobnika;
- obrona gniazda przez strażniczki;
- zdobywanie różnorodnego pokarmu sprzyjające lepszemu odżywieniu larw;
- uczenie się zachowań higienicznych;
- budowanie małej komórki pszczelej;
- wyczuwanie sygnałów chemicznych warrozy przez zasklep komórki;
- tolerancja za pasożyta, pozwalająca funkcjonować rodzinie nawet pomimo zarażenia;
- odporność na działanie chemii w środowisku;
- propolisowanie;
- skłonności do rabunku;
- zdolność pszczoły do opuszczenia gniazda po zarażeniu;
- itp itd itp.
Praktycznie każda pszczela cecha może, choć w małym stopniu za to odpowiadać i każda cecha definiowana jest przez zespół genów. Co więcej gen (zespół genów), który będzie odpowiadał za jakąś z tych cech i będzie dawał przewagę pszczołom np. w środowisku gorącym i suchym o długim okresie lata (lub w dziupli), a może stać się przyczyną słabego funkcjonowania rodziny w środowisku zimnym i wilgotnym z długą zimą (lub w ulu). Zmiennych jest więc dużo. Nie wiem ile, ale bardzo dużo... tak dużo, że już boli mnie głowa... Jakby tego było mało dochodzą cechy środowiskowe, które mogą uaktywnić daną cechę, lub cecha ta może wpłynąć na tworzenie środowiska rodziny pszczelej...
Każdy gen znajduje się gdzieś w pszczelim chromosomie - matka pszczela ma podwójny zestaw genetyczny (jest diploidalna), a truteń posiada tylko jedna zestaw (jest haploidalny). Zestaw genów danego osobnika nazywa się genotypem, a zestaw cech jakie fizycznie ujawnią się w osobniku fenotypem.
Najpierw zajmijmy się matką pszczelą i sposobem przekazywania przez nią materiału genetycznego. Z biologii z liceum nie pamiętam już stosownych terminów i odpowiedniego nazewnictwa, a post ten ma być tylko zabawą w losowanie cech, więc bardzo się tym nie przejmuję. Jak wskazałem powyżej matka jest diploidalna, ma więc podwójny zestaw genetyczny - jeden po matce, a drugi po ojcu. W zasadzie to nie ma dwóch genów, a dwie wersje tego samego genu. Tj. w danym miejscu chromosomu ma dwie z różnych wersji genu (a tych może być dużo..., o ile wiem może być tak że w ogólnej populacji całego gatunku jakiś gen będzie miał 2 czy 3 wersje, a inny gen będzie miał tych wersji kilkadziesiąt czy kilkaset) funkcjonujących w naturze, zwanym allelem. Na podstawie genotypu osobnika, ale także na podstawie presji czynników środowiskowych ujawnią się cechy danego osobnika (fenotyp). Cecha może ujawnić się na podstawie allelu dominującego, alleli równorzędnych (cechy mogą się też dodawać) oraz allelu recesywnego (tylko gdy w osobniku będą 2 identyczne takie allele recesywne). Ważna jest nie tylko obecność genu, ale także jego ekspresja (co może być regulowane przez inne geny lub czynniki środowiskowe). Ufff. Miała być zabawa, a sam się już zgubiłem. Ostatni raz naukowo tym tematem zajmowałem się w liceum.... tj. uczyłem się do sprawdzianu. Do tego niewątpliwie coś wyżej pomieszałem, więc lepiej przejdę wreszcie do tych jajek. Gdy jajo tworzy się u matki pszczelej w wyniku podziału materiału genetycznego z dwóch alleli (wersji genu), jeden trafia do jaja. Tego typu podział dzieje się na całym materiale genetycznym matki i teoretycznie losowanie może odbyć się na każdym loci (miejscu występowania genu) z osobna. Każde jajo będzie różne, gdyż takie losowanie za każdym razem będzie inne, ale każdorazowo do jaja trafi tylko jedna z dwóch wersji genów, które miała matka po swoich rodzicach.
I tu przechodzimy do trutnia. Matka składając jajo do komórki pszczelej lub trutowej - ponoć przez odpowiednią pracę tułowia, związaną z wielkością komórki - decyduje o tym czy jajko będzie zapłodnione czy nie. Jeżeli nie będzie zapłodnione to urodzi się truteń - jako osobnik haploidalny będzie miał tylko 1 wersję każdego genu. Ale każdy truteń wychowany z danej matki będzie inny, bo jak pisałem wcześniej każde jajo matczyne jest inne. To dopiero na etapie na chwilę przed złożeniem jaja, zostaje "podjęta decyzja", czy to jajo zaowocuje samicą (robotnicą lub matką) czy trutniem - jajo przesuwa się w rurce jajnikowej i gdy znajduje się u ujścia zbiorniczka nasiennego, może zostać zapłodnione - ale nie musi. Za to, o ile dobrze rozumiem genetykę pszczoły miodnej, całe nasienie każdego konkretnego trutnia będzie identyczne (może źle to rozumiem, nie wiem?). On ma tylko jeden zestaw genów, więc w 100 % przekaże swój materiał genetyczny dalej (tj. o ile mu się uda, szczęściarzowi). Jak się nad tym zastanowić to w takim rozwiązaniu genetycznym to matki pszczele tak naprawdę są "ojcami", a trutnie są tylko nosicielami genów ojcowskich, bo materiał genetyczny pochodzi de facto tylko od matki pszczelej, która jest matką trutnia i nie ma domieszanego materiału genetycznego innego osobnika.
Jeżeli składane jajo ulegnie zapłodnieniu to oczywiście powstanie nowy żeński osobnik, który będzie miał połowę alleli matki i połowę ojca. Przyjmując, że matka pszczela unasienniła się 10-ma trutniami będziemy mieć w ulu pszczoły o 10 różnych, ale w danej grupie identycznych (!), cechach ojcowskich i w niezliczonej ilości genetycznych wersji matczynych, ale za to pochodzących jedynie z 2 wersji każdego genu. I znów w każdej pszczole może ujawnić się allel ojca, lub allel matki jako "cecha zewnętrzna". Przyjmując, że matka przekazała 2 wersje genu swoim dzieciom i mamy 10 wersji ojcowskich (przy założeniu, że każdy truteń jest inny genetycznie i ma inną wersję każdego genu) to ogólnie będziemy mieć wśród pszczół danego ula 12 wersji danego genu (tj. o ile na jakimś etapie te wersje nie będą się powtarzać).
Tu pozwolę sobie zacytować mojego szacownego "Kolegę recenzenta" (inf. poniżej) w całości:
Myślę, że w praktyce jest to mało prawdopodobne. Zresztą różne wersje genu mogą kodować takie same białka, a poza tym nawet różnice w białkach mogą nie mieć skutków w fenotypie (cechach).
Jeżeli więc będziemy chcieli wychować córki od naszej matki to każda z córek w teorii odziedziczy 2 z 12(!) wersji danego genu funkcjonujących w zapłodnionych jajach naszej pszczelej matki. A skoro wiemy już z powyższych paragrafów, że różnych pszczelich genów jest dużo, albo nawet bardzo dużo, to gdy pomyślimy, że każda wnuczka naszej matki, w jednym z dużej ilości genów, może mieć 1 z 12 wersji danego genu od matki-córki i kolejne 10 wersji od trutni, które zapłodnią matkę-córkę, to trzeba się zacząć zastanawiać czy w ogóle możemy prowadzić jakąkolwiek selekcję i hodowlę, licząc na utrwalenie danej cechy u naszych pszczół.... przecież już wnuczki będą mogły mieć tych cech straszne ilości, a to ma się nijak do ich ilości u prawnuczek i dalszych pokoleń!!! I jak tu być hodowcą w takich warunkach?... No, chyba że...
Czy rozwiązaniem może być chów wsobny, tj. tzw. inbred? Dla utrwalenia pewnej cechy na pewno tak. Jeżeli przyjmiemy że unasiennimy matkę pszczelą nasieniem trutni pochodzących z jej własnych niezapłodnionych jaj (nasieniem jej synów) to zamiast potencjalnych 12 wersji genu (znów zakładając unasiennienie 10 trutniami) w jej potomstwie, będzie tych alleli tylko 2 w różnych kombinacjach u różnych osobników-córek. Po kilku takich krzyżówkach i odpowiedniej pracy selekcyjnej, zapewne możemy liczyć nie tylko na to, że nasze matki pszczele będą swoimi własnymi ciotecznymi wnuczkami, ale na to, że mogą mieć po 2 identyczne allele w swoim genomie (wyeliminujemy jedną z wersji genu). A więc stworzyliśmy organizmy homozygotyczne (obydwie wersje genów są takie same, a więc na 100% ujawni się pożądana przez nas konkretna cecha). Co za tym idzie na 100% każda nowa pszczoła od tej matki będzie musiała mieć co najmniej 1 wersję tego genu (bo na pewnym etapie nie możemy wykluczyć, że jakaś pszczoła wreszcie pójdzie w tango z "obcym" trutniem i od niego dostanie inny allel, jako "ten drugi"). A więc inbred utrwala nam cechę w populacji. Niewątpliwie jednak, nie jest wskazany dla jej witalności i zdrowia. Wszelkie badania wskazują, że osobniki takie są po prostu słabsze. Jest większa szansa, że ujawnią się nam niepożądane geny recesywne, które ulegną utrwaleniu. Do tego większa jednolitość populacji będzie sprzyjać rozprzestrzenianiu się chorób, nie tylko genetycznych, ale również wywołanych przez czynniki zewnętrzne... A przy tym wszystkim musimy pamiętać o kazusie profesora Hartman'a z "Twojego Ruchu" posła Palikota, który został wyrzucony (czy zawieszony?) z partii w atmosferze skandalu za to, że jakoby taki inbred miał propagować wśród osobników zupełnie innego gatunku.
W tym wszystkim istnieją też dalsze zagrożenia. Po pierwsze mając pszczołę "genetycznie doskonałą" - cokolwiek to znaczy - i tak może ona być mierna z racji wychowania w nieodpowiednich warunkach - zarówno larwa matki jak i robotnicy może być nie wygrzana, niedokarmiona itp. W takiej ewentualności nawet się nie zorientujemy, że mieliśmy taką pszczołę jakiej szukaliśmy. Po drugie gdy np. zacieśniamy pulę funkcjonujących alleli w populacji szukając "mitycznego genu odporności na warrozę" (np. unasiennianie sztuczne, wieczorne, na wyspie) zacieśniamy też inne allele. I może się okazać, że w ulu będą dominować pszczoły, które ani myślą wychodzić na zbiory przed 10 rano czy poniżej 19 stopni Celsjusza. itp itd. Genetyka więc to nie wszystko...
I co z tego wszystkiego wynika? Ano tyle, że jak nie chcemy krzyżować matek z synami (a więc jak pisałem wyżej z samymi sobą), to rozrzut genetyczny jest na tyle duży, że ciężko liczyć na ujawnienie tej konkretnej cechy jaką byśmy chcieli u konkretnej pszczoły. Co więc ma zrobić hodowca amator? Ano trzymać dobre pszczoły. Krzyżować dobre z dobrym, a złe eliminować - nieustannie i w każdym pokoleniu, bo wersji genów jest bez liku. A co "jest (k...a) dobre, a co złe", to każdy subiektywnie musi ocenić we własnej pasiece. Bogusław Linda w tym nie pomoże...*
Dla ułatwienia zrozumienia tematu ułożyłem wzór na pożądane cechy pszczół:
C x G x X = Z
gdzie:
C - ilość cech mogących przyczynić się do ujawnienia pożądanego zachowania u pszczół,
G - ilość genów mogących ujawnić cechy C,
X - ilość alleli konkretnego genu G funkcjonujących w danym ulu,
Z - "my zwyciężamy" w rozumieniu Mikołajka.
PS. mam nadzieję, że jeżeli ktoś to przeczyta to uśmiechnie się z moich nienaukowych wywodów i jeśli pomyśli, że jestem szalony to tylko w tym pozytywnym sensie. pozdrawiam!
______
* - dla niewtajemniczonych, znów popkultura i "Psy 2"... tj o ile dobrze kojarzę...
UZUPEŁNIENIE
Mój Kolega, który jest doktorem nadzwyczaj zwyczajnym biologii i zawodowo zajmuje się różnicowaniem komórek palca do komórek wątroby na zlecenie najbardziej zapijaczonych grup zawodowych (dzięki czemu niedawno zarobił swój pierwszy milion) stwierdził, że najlepsze w tym opracowaniu są dygresje. Z bólem serca zauważyłem, że od razu nie zauważył, że mój wzór na "zwycięstwo" w rozumieniu Mikołajka, zasługuje na przyszłoroczną Nagrodę Nobla. Cóż, nie jestem pierwszym, na którym się nie poznano. A propos dygresji, ciekawy jestem czy potrafi na odwrót, tj. odtworzyć mój utracony palec, z komórek wątroby?...
Wracając do dalszych, absolutnie mniej istotnych, uwag mojego szacownego Kolegi to częściowo wprowadziłem je do tekstu powyżej, ale według mojego prostego zrozumienia tematu. Część uwag była dla mnie trudna do zrozumienia, a on też ma inne rzeczy na głowie (tak, też myślę że to dziwne) niż poprawiać absurdalne teksty szaleńca. Więc niewykluczone, że coś dalej jest tam zamieszane. Nie wiedzieć czemu nie do końca spodobała mu się też moja koncepcja, że to matki pszczele, są ojcami... Mam więc nadzieję, że nie straci pracy, przez to, że nie wszystko jest zgodnie z biologiczną rzeczywistością (stąd nie wymieniam go z nazwiska).
Ponadto zwrócił mi uwagę na inną możliwość tworzenia dalszych genetycznych krzyżówek wśród pszczół, a to na istnienie robotnic składających jaja tj. tzw. trutówek. Niby znane i oczywiste zjawisko, a faktycznie o nim nie pomyślałem przy tworzeniu tego posta. Pszczoła trutówka składając jajo haploidalne, z którego wylęgnie się truteń, daje zupełnie inne genetyczne możliwości wprowadzając do fenotypu trutnia allele, które mogą pochodzić od ojca pszczoły robotnicy, a nie tylko od matki. Zjawisko to może wystąpić na przykład w opisywanym tu przypadku tzw. "rebeliantek", którego nie zamierzam powielać: http://www.projektor.uj.edu.pl/bioroznorodnosc/rebelia
W każdym razie genetyczna pszczela łamigłówka jeszcze się komplikuje. Okazuje się więc, że truteń de facto może mieć inny materiał genetyczny niż matka, tj. matka z roju, bo jego matką jest w końcu robotnica.
Zjawisko trutówek w ogóle jest ciekawym problemem. I o ile z punktu widzenia pszczelarza jest mocno niekorzystne, gdyż utrudnia przyjęcie nowej matki w ulu, o tyle jest przepięknym sposobem na przetrwanie ulowych genów i majstersztykiem ewolucji. Otóż nawet gdy rodzina pszczela skazana jest na zagładę z powodu utraty matki, geny trutnia (a więc genotyp ulowy) mogą zostać przekazane dalej, o ile tylko rodzina dotrwa do pełnego wykształcenia dojrzałych męskich osobników.
Niedawno przeglądając portal beesource.com (w tej chwili nie pomnę szczegółowego źródła tej wiedzy, ale na pewno w zakładce "point of view", jeżeli to komuś cokolwiek przybliży) natrafiłem na ciekawy artykuł o tym, że ... hmm... "trutówki" (w tym przypadku to zła nazwa) niekoniecznie składają tylko jaja trutowe. Otóż ponoć linie pszczół występujących w Europie tego nie potrafią (lub zdarza się to niezwykle rzadko), a radzą sobie z tym pszczoły... nie pamiętam, ale chyba w Ameryce Południowej. Pszczoły robotnice wykształciły zdolność składania jaj diploidalnych, które mogą wytworzyć pełnowartościową matkę pszczelą ratując rodzinę! (przyznam, że nie do końca zrozumiałem, ale z kontekstu wynikało raczej, że chodzi o "sklonowanie" takiej pszczoły, a nie o jej zapłodnienie, gdyż chyba do tego robotnice nie są zdolne). Jeżeli to zjawisko jest prawdziwe to tu ewolucja stanęła jeszcze wyżej!
Like grandpa did... czyli nowoczesne pszczelarstwo.
Nie mam absolutnie żadnego doświadczenia biznesowego w pszczelarstwie. Na razie poczyniłem jedynie liczne nakłady finansowe na moje hobby. Co więcej, nie miałem do tej pory nawet litra miodu na sprzedaż i nie zarobiłem na pszczołach ani złotówki. Gdybym chciał wyliczyć ile powinien być wart słoik mojego miodu, aby zwróciły mi się wszystkie nakłady, wyszłoby mi parę tysięcy złotych...
I z tej właśnie perspektywy chcę napisać o nowoczesnym pszczelarstwie na miarę gospodarki XXI wieku. Można by pomyśleć, że jeżeli będziesz czytać to dalej i wierzyć w choć jedno słowo, które napiszę to jesteś równie szalony jak ja. Może i tak, więc dobrze się zastanów.
Do napisania tego postu skłoniły mnie słowa zawarte w artykule pana Sławomira Trzybińskiego - http://pasieka24.pl/wszystkie-nr-pasieki/115-pasieka-6-2014/1368-maa-komorka.html. Pozwolę sobie zacytować jeden z fragmentów:
"Bez węzy nikt obecnie nie wyobraża sobie gospodarowania, a utrzymywanie pszczół na plastrach budowanych naturalnie to działalność stricte hobbystyczna lub mająca ożywić dawno zaginiony folklor. Przykładem takich poczynań jest dzianie barci w naturalnych kompleksach leśnych, realizowane dzięki zaangażowaniu dużych środków unijnych."
No cóż. Muszę powiedzieć, że ja nie tylko wyobrażam sobie gospodarowanie bez węzy, ale i to, że można prowadzić nowoczesną pasiekę przynoszącą dochody. Co więcej oczami wyobraźni widzę moją pasiekę za 5 - 6 lat, jako właśnie taką.
Na dzień dzisiejszy sam zrezygnowałem z biznesowego podejścia do pszczół. Nie zależy mi na dużych zbiorach. Dziś to dla mnie tylko hobby i próba sprawdzenia swoich założeń. Co rok będę zostawiał tylko parę uli na zbiory, a być może, jeżeli warroza zbierze szersze żniwo niż zakładam, zrezygnuję i z tego. Na razie chcę mieć miód dla siebie i rodziny. A jak zostanie parę litrów na skromny prezent dla kogoś, to będę się tylko z tego cieszył.
Patrząc na to biznesowo, to kto wie, jednak, czy tego co robię nie należy też potraktować jako swoistej inwestycji. Jest jakiś mały procent szans, że uda mi się znaleźć pszczołę, której warroza nie straszna. Może ta pszczoła osiągnie jakiś sukces w sprzedaży?... Nie dlatego to wszystko robię i zdaję sobie sprawę, że takiej pszczoły żaden zawodowy pszczelarz nie kupi. Przy moich założeniach hodowlanych, kierunku selekcji jaki planuję, zapewne pszczoła, która powstanie w mojej pasiece będzie mieć zbiory 3 - 5-krotnie niższe niż jakikolwiek czysty Buckwast czy Elgon. Żaden zawodowiec na to nie pójdzie. Będzie wolał ładować apiwarol do ula lub stosować inne, mniej czy bardziej naturalne, zabiegi, żeby mieć te przysłowiowe 100kg z ula. Może o takiej pszczole pomyśli jednak jakiś amator, który chce się cieszyć zdrową pszczołą w ogródku i też chce mieć miód dla siebie i rodziny. Tacy pszczelarze też są, choć na forach traktuje się ich jak dziwaków i szaleńców! Witajcie w klubie, koledzy. Na razie to wszystko mrzonki. Każdy pszczelarz, który to przeczyta uśmiechnie się złośliwie "pod wąsem". Wiem, że prawdopodobieństwo porażki jest kilkakrotnie większe niż prawdopodobieństwo sukcesu. Nie myślę o tym dziś - napisałem to tylko, żeby stwierdzić, że nie zamykam się na żadną ewentualność.
Argumenty przeciwko stosowaniu węzy przytaczałem w innych postach. Tu spróbuję znaleźć każdy argument za tym aby takie rusztowanie pszczołom zapewnić. Przytoczę też takie argumenty, które wiem, że są wypowiadane, a z którymi absolutnie się nie zgadzam po zaledwie jednym roku doświadczeń.
Dla mnie najważniejszym - i w zasadzie jedynym, który przyjmuję bez "ale" - argumentem za węzą, jest ustabilizowanie pszczoły na małej komórce. Mówię tu tylko o węzie 4.9. Pan Trzybiński o takiej jednak w tym zdaniu nie pisał. Według mojego rozumienia tegoż wstępu do artykułu, chodziło mu ogólnie o stosowanie rusztowania pod plaster. Więc ten argument, w tej konkretnej dyskusji o "pszczelarstwie nowoczesnym" nie istnieje, gdyż dotyczy zupełnie innej sprawy, tj. czy pszczoła ma być mała czy duża.
Kolejnym argumentem, jaki widzę w tej całej sprawie, jest dostarczanie budulca do ula. Nie wiem jaki procent każdego plastra stanowi dostarczony w węzie wosk. Być może to około 1/3. Myślę, że nie więcej, bo jednak ścianki komórki są dość wysokie, a denka wcale nie koniecznie grube. Może to nawet tylko 1/4, lub mniej. Dzięki temu pszczoły mogą inaczej zagospodarować wyprodukowany wosk. Zamiast zbudować 3 korpusy, bez węzy odbudują tylko 2. To dobry argument. Węza zapewni szybszy i większy rozwój rodziny pszczelej. Nikt jednak nie zabroni mi zostawić paru plastrów na ul, odbudowanych w poprzednim roku. Ja u siebie nie chcę tego robić z powodów, o których pisałem gdzie indziej, ale to proste rozwiązanie tego problemu. Kto mi też udowodni że zdrowszy będzie "świeższy" plaster na węzie (większość pszczelarzy nie może być pewna źródła swojej węzy i tego co w tym wosku siedzi), niż "starszy" plaster zbudowany tylko z wypoconego wosku przez własne pszczoły?
Następny argument, jaki słyszałem to taki, że dzięki węzie matka pszczela może złożyć jajeczka wcześniej, niż w świeżym plastrze, bo nawet w niedokończonej komórce. Bez węzy nie ma gdzie tego zrobić, bo w tym miejscu jest po prostu pustka, dziura, nic... I znów mogę przytoczyć kontrargument z poprzedniego punktu. Poza tym puste miejsce ma lepiej stymulować rodzinę do odbudowania plastra, więc wbrew pozorom gotowa komórka może powstać szybciej. Poza tym z moich skromnych obserwacji wynika, że z reguły to nie brak miejsca jest problemem, ale ilość pszczoły wychowującej. Prawie zawsze, przy przeglądach, widziałem dużo pustych komórek, które nie były zaczerwiane. Oczywiście czytałem o tych przypadkach, kiedy wielkie pożytki blokowały matkę w czerwieniu, bo nie było już miejsca na jajka, jednak w tym roku - w sumie to niestety - nic takiego nie miało miejsca.
Powyższe argumenty, są jedynymi, które do mnie przemawiają. Słyszałem ponadto inne, które odrzucam z marszu.
Argument 1. Plastry na węzie są równe, a bez węzy nie.
Moje plastry są równe. Ładnie trzymają się w ramkach, a nie są budowane w poprzek. A poza tym kto powiedział, że plaster musi być idealnie równy? w czym to pszczelarzowi przeszkadza, że gdzieniegdzie plaster lekko się sfaluje? Trochę trudniej się odsklepia? No cóż do odsklepiania maszynowego może taki plaster faktycznie się nie nadaje (nie wiem, nie próbowałem). Ale ilu pszczelarzy w Polsce odsklepia na taśmie? 10? 12? 20? Może więcej? Proszę potrzymać węzę chwilę w upale i plaster będzie miał większą falę niż plaster dziki. A kto powiedział, że taka ewentualna nierówność jest gorsza dla pszczoły? Pszczoły wiedzą najlepiej jak chcą ułożyć gniazdo i budują sobie odpowiednio do potrzeb wentylacyjnych. A jeżeli chodzi o tą "równość na płaszczyźnie" tj, równe rzędy komórek, to pozwolę sobie w ogóle nie odpowiadać na taki argument.
Poniżej parę moich wycofanych plastrów. Czy nie są równe i czy nie zawierają się dobrze w ramce? Są niedokończone, ale mi to nie przeszkadza, że w ulu są niedokończone. Proszę mi pokazać w naturze plaster "dokończony". Jedynie kiedy może to przeszkadzać, to przy zimowli na korpusach. Trzeba przypilnować, żeby górny korpus nie miał tak niedokończonych plastrów, bo kłąb może się nie przesunąć.
na niższym zdjęciu najbardziej krzyw plastry jakie były w tym sezonie (w jednym z padłych uli) -
w okresie jesiennym pszczoły wolą uzupełniać pokarm do już istniejących plastrów i wydłużają komórki tam gdzie maja miejsce, co powoduje wykrzywienie plastra, jeżeli plaster obok był niedokończony. w lecie pszczoły z reguły budowały równiej, a wszelkie krzywizny dają się łatwo korygować w czasie przeglądów.
Argument 2. Plastrów bez węzy się nie wiruje.
Ależ owszem. Wiruje się. Robiłem to w tym roku. Oczywiście, plaster, który jest niedokończony, a jest na dość wysokiej ramce (np. jak wielkopolska gniazdowa) może się wyłamać. Ale po pierwsze można ramki drutować - wówczas taka woszczyzna jest wzmocniona. Po drugie jeżeli plaster jest niedokończony to nie wyciągam go z ula, chyba że rodzina padnie. W swojej pasiece wówczas wyciągam taki plaster i nie przejmuję się czy się zniszczy czy nie, bo i tak idzie do przetopu. U siebie zastosowałem niższą ramkę - 18 cm (16 cm woszczyzny) i taka ramka wg. mnie nie wymaga żadnego wzmocnienia. Owszem parę niedokończonych ramek uszkodziło mi się, gdy odwirowywałem jakieś resztki, ale znów: to były plastry do wycofania. Gdyby nie były do wycofania to zostałyby w ulu, a nie szłyby na miodarkę! Bush twierdzi, że na miodarkę powinny iść takie plastry, które są połączone z każdą "ścianą" ramki i takiej woszczyźnie, jeżeli była przeczerwiona, nic już nie grozi.
Biały wosk faktycznie nie nadaje się do wirowania (zwłaszcza jeżeli ramka jest pełna miodu i ciężka). Ale chyba mało kto wiruje ramki z białym woskiem. A jeżeli trzeba taką ramkę usunąć (z miodem) to przecież można wprowadzić do swojej pasieki nowy produkt - miód w plastrze.
Biały wosk faktycznie nie nadaje się do wirowania (zwłaszcza jeżeli ramka jest pełna miodu i ciężka). Ale chyba mało kto wiruje ramki z białym woskiem. A jeżeli trzeba taką ramkę usunąć (z miodem) to przecież można wprowadzić do swojej pasieki nowy produkt - miód w plastrze.
Argument 3. Pszczoły budują tylko trutnie.
Nie budują tylko trutni, zapewniam. Proszę przyjrzeć się zdjęciu powyżej. Tylko na jednym z plastrów jest trochę komórki trutowej. Poza tym pszczoły budują to co im trzeba i gdzie im trzeba. Kimże ja jestem, żeby wiedzieć lepiej czy, ile i gdzie pszczoły chcą trutni? W drugiej połowie sezonu matka i tak omija takie komórki i czerwi tylko do pszczelich. W czym przeszkadza mi taki plaster nawet w środku gniazda?
Argument 4. Woszczyzna może się wyłamać przy przeglądzie.
Owszem może. Ciężka od miodu, czy czerwiu, niedokończona ramka musi być oglądana pionowo. Ułożenie poziomo spowoduje, że się wyłamie. Ale to sprawa techniczna, związana z doświadczeniem i łatwa do nauki. Mi w tym roku wyłamała się może jedna. To nie jest trudne. Powiedzmy, że najbardziej trzeba uważać jak się ramkę kładzie obok, opartą o ul. Ale zawsze można mieć ze sobą pusty korpus przy przeglądzie na takie ramki.
Więcej argumentów za węzą nie przychodzi mi do głowy. Jeżeli ktoś zna to proszę o wskazanie - chętnie przemyślę, a może ktoś mnie przekona do węzy? To raczej wątpliwie, bo pszczelarstwo bezwęzowe jest naprawdę fajne. Jak pisałem - tylko chęć zmniejszenia pszczoły do mnie rzeczywiście i bezapelacyjnie przemawia. Myślę, że pszczoły też wolą robić to co chcą. Muszę przyznać, że miałem wrażenie, że na początku były .. hm... skonsternowane? Że użyję takiego określenia. Miałem wrażenie, że nie wiedziały co robić, bo nagle dostały wolność. Plastry były dziwne, mieszały się komórki trutowe i pszczele. Trochę jakby nie wiedziały co robić. Do tego plastry były jakby odsuwane jeden od drugiego, ale to był wynik według mnie zmniejszenia odległości między osiami plastrów do 32 mm. Duże pszczoły nie chciały plastrów tak blisko. Po jakimś czasie się to ustabilizowało i pszczoły świetnie i równo zaczęły budować.
Ale wracając do głównego wątku tego postu - dlaczego to ja jestem przejawem folkloru? Czy ktoś jest mi w stanie wytłumaczyć, dlaczego zostałem porównany do bartników (swoją drogą, nie obrażam się, a dziękuję za komplement, po prostu chodzi mi tu stricte o metodę gospodarowania - tam żeby miód pozyskać trzeba plaster wyciąć), skoro używam nowoczesnego, jednościennego ula wielokorpusowego (pomijam ocenę ula wielkopolskiego - są tacy, którym się nie podoba), stosuję powałki, podkarmiaczki, ramki i miodarkę, używam dennic osiatkowanych, a do pasieki wprowadzam nowe krzyżówki pszczół (owszem chcę je później miksować i prowadzić selekcję wg. "swojej miary"). Dlaczego to pszczelarstwo nie jest nowoczesne, a to stosowane na węzie 5.4 w starych, docieplanych ulach, już tak? Chętnie posłuchałbym jakiegoś wyjaśnienia...
Polskie pszczelarstwo jest daleko w tyle za pszczelarstwem zachodnim. To równocześnie jego wielka zaleta i wielka wada. Zaleta, bo nasze pszczoły nie dostają plastikowych ramek, ani takich dawek chemii jak te na zachodzie. Wada, bo nie umiemy czerpać z tego co zostało już dawno zauważone przy szalejącym CCD i tam pomału staje się normą - tj. potrzeba powrotu do metod naturalnych na ile się da, aby pszczoły w pasiekach ogóle przeżyły (te dzikie dadzą sobie radę bez nas!). Najwyższy czas żebyśmy zaczęli czerpać z doświadczeń zachodu zanim doprowadzimy pszczelarstwo w Polsce na skraj załamania.
UZUPEŁNIENIE
Komentarz do posta uzmysłowił mi jeszcze jeden problem przy pszczelarstwie bezwęzowym, ergo argument za węzą. Ja nie zauważyłem w ogóle tego problemu u siebie bo już na wstępie przygotowałem sobie ramki z uwzględnieniem sugestii Michael'a Bush'a, a poza tym dokładałem te ramki do istniejących rodzin, mających już odbudowane plastry. A problem ten może się ujawnić przy zwykłej ramce, zwłaszcza kiedy przygodę bez węzy zaczniemy od pakietu, a nie odkładu lub rozwiniętej rodziny. Pszczoły potrzebują pewnych wskazówek, żeby budować tak jak chce pszczelarz, a nie tak jak chcą same. Trzeba tak spreparować im gniazdo, żeby pszczoły uznały budowanie w ramce za swój własny pomysł. Bush nazywa to "comb starter" lub "comb guide", a po polsku nazwijmy to "zaczątek plastra". Gdy wrzucimy pszczoły do ula z ramkami, które mają płaskie beleczki górne, mogą uznać, że wolą zbudować plaster w poprzek ramek, a nie po beleczce. Takie małe odstępy między ramkami im w tym nie przeszkodzą. Wobec tego trzeba zastosować dla nich wskazówkę. Ja mam ramkę z górną beleczką o wysokości 1.5 cm i to zbywające 0.5 cm "zaostrzyłem" heblem w trójkąt (zajmuje mi dodatkowo ok. 10 sekund na ramkę podczas zbijania). Myślę, że spokojnie wystarczy beleczka 1.3 lub może nawet 1.2 cm, ale standardowa 1.0 będzie na pewno za cienka, żeby ją "zaostrzyć" w taki sposób. Dzięki temu moje pszczoły budują wzdłuż tej ostrzejszej krawędzi, bo czują, że budowanie w poprzek nie byłoby najlepszym rozwiązaniem dla mocowania plastra. Bush podaje parę innych rozwiązań, między innymi można przykleić do beleczki wąski patyczek (jak od lodów), wyciąć starą woszczyznę z ramki zostawiając 1 czy 2 górne rzędy komórek, czy zastosować cienki pasek węzy jako "starter" (ale to nie są te piękne i czyste rozwiązania pszczelarstwa bezwęzowego i "lazy beekeeping"). Można też na beleczce wylać cienki wałek z wosku (ja nie próbowałem, a on pisze, że nie zawsze jest zadowolony z rezultatów). Wydaje mi się, że wystarczyłoby około 4 ramek z tak przygotowaną beleczką górną na start, potem wystarczy odpowiednio dokładać ramki i samo już pójdzie.
Jeżeli zaczniemy dodawać puste ramki do odkładu czy pełnej rodziny, nie ma tego problemu, bo pszczoły chcą budować równolegle do istniejących plastrów. Gdy temperatura pozwoli najlepszym rozwiązaniem jest wsadzenie ramki pomiędzy dwie odbudowane - wówczas musi być równo i zawsze będzie. Pewnie każdy kto stosuje ramkę pracy widzi, że jest ona budowana równo w ramce.
http://bushfarms.com/beesfoundationless.htm#combguide
UZUPEŁNIENIE - LIPIEC 2015.
Tytułem uzupełnienia - po roku nowych doświadczeń - chcę zamieścić zdjęcie ramek, które udało mi się odwirować bez ich uszkodzenia... Ramki są świeżutkie, nie przeczerwione. A jednak nie wyłamały się! Sam muszę przyznać, że byłem tym zdziwiony, a jednak dały radę! Do tej pory byłem trochę sceptykiem i nie ufałem nie przeczerwionym ramkom, a moja wiara w trwałość woszczyzny rozpoczynała się od lekko brązowego plastra (2 - 3 pokolenia wychowanego czerwiu). Niewątpliwie pomogło też to, że w roku 2015 mam miodarkę elektryczną, w której można regulować obroty i wirować lekko żółty wosk na niższych obrotach. Miodarką ręczną byłoby to zapewne nie do wykonania.
Oczywiście to ramki budowane całkowicie na dziko i nie odrutowane.
UZUPEŁNIENIE
Komentarz do posta uzmysłowił mi jeszcze jeden problem przy pszczelarstwie bezwęzowym, ergo argument za węzą. Ja nie zauważyłem w ogóle tego problemu u siebie bo już na wstępie przygotowałem sobie ramki z uwzględnieniem sugestii Michael'a Bush'a, a poza tym dokładałem te ramki do istniejących rodzin, mających już odbudowane plastry. A problem ten może się ujawnić przy zwykłej ramce, zwłaszcza kiedy przygodę bez węzy zaczniemy od pakietu, a nie odkładu lub rozwiniętej rodziny. Pszczoły potrzebują pewnych wskazówek, żeby budować tak jak chce pszczelarz, a nie tak jak chcą same. Trzeba tak spreparować im gniazdo, żeby pszczoły uznały budowanie w ramce za swój własny pomysł. Bush nazywa to "comb starter" lub "comb guide", a po polsku nazwijmy to "zaczątek plastra". Gdy wrzucimy pszczoły do ula z ramkami, które mają płaskie beleczki górne, mogą uznać, że wolą zbudować plaster w poprzek ramek, a nie po beleczce. Takie małe odstępy między ramkami im w tym nie przeszkodzą. Wobec tego trzeba zastosować dla nich wskazówkę. Ja mam ramkę z górną beleczką o wysokości 1.5 cm i to zbywające 0.5 cm "zaostrzyłem" heblem w trójkąt (zajmuje mi dodatkowo ok. 10 sekund na ramkę podczas zbijania). Myślę, że spokojnie wystarczy beleczka 1.3 lub może nawet 1.2 cm, ale standardowa 1.0 będzie na pewno za cienka, żeby ją "zaostrzyć" w taki sposób. Dzięki temu moje pszczoły budują wzdłuż tej ostrzejszej krawędzi, bo czują, że budowanie w poprzek nie byłoby najlepszym rozwiązaniem dla mocowania plastra. Bush podaje parę innych rozwiązań, między innymi można przykleić do beleczki wąski patyczek (jak od lodów), wyciąć starą woszczyznę z ramki zostawiając 1 czy 2 górne rzędy komórek, czy zastosować cienki pasek węzy jako "starter" (ale to nie są te piękne i czyste rozwiązania pszczelarstwa bezwęzowego i "lazy beekeeping"). Można też na beleczce wylać cienki wałek z wosku (ja nie próbowałem, a on pisze, że nie zawsze jest zadowolony z rezultatów). Wydaje mi się, że wystarczyłoby około 4 ramek z tak przygotowaną beleczką górną na start, potem wystarczy odpowiednio dokładać ramki i samo już pójdzie.
Jeżeli zaczniemy dodawać puste ramki do odkładu czy pełnej rodziny, nie ma tego problemu, bo pszczoły chcą budować równolegle do istniejących plastrów. Gdy temperatura pozwoli najlepszym rozwiązaniem jest wsadzenie ramki pomiędzy dwie odbudowane - wówczas musi być równo i zawsze będzie. Pewnie każdy kto stosuje ramkę pracy widzi, że jest ona budowana równo w ramce.
http://bushfarms.com/beesfoundationless.htm#combguide
UZUPEŁNIENIE - LIPIEC 2015.
Tytułem uzupełnienia - po roku nowych doświadczeń - chcę zamieścić zdjęcie ramek, które udało mi się odwirować bez ich uszkodzenia... Ramki są świeżutkie, nie przeczerwione. A jednak nie wyłamały się! Sam muszę przyznać, że byłem tym zdziwiony, a jednak dały radę! Do tej pory byłem trochę sceptykiem i nie ufałem nie przeczerwionym ramkom, a moja wiara w trwałość woszczyzny rozpoczynała się od lekko brązowego plastra (2 - 3 pokolenia wychowanego czerwiu). Niewątpliwie pomogło też to, że w roku 2015 mam miodarkę elektryczną, w której można regulować obroty i wirować lekko żółty wosk na niższych obrotach. Miodarką ręczną byłoby to zapewne nie do wykonania.
Oczywiście to ramki budowane całkowicie na dziko i nie odrutowane.
Subskrybuj:
Posty (Atom)