niedziela, 24 września 2023

Hodujemy barciaki, czyli finał sezonu 2023

Według niektórych pszczelarzy właśnie rozpoczyna się sezon 2024. Pszczelarstwo jest sezonowe, ale jest też zajęciem ciągłym. Sytuacja bywa zmienna, ale wciąż podążamy w jakimś kierunku, rzadko zaczynamy od zera, a raczej kontynuujemy to co raz zaczęliśmy - przy mniejszych lub większych zwrotach w bok. Trochę jak Łazuka w "Nie lubię poniedziałku". Mogę więc teraz powtórzyć wyświechtaną formułkę, że o wszystkim przekonamy się wiosną. Bo rzecz jasna tak będzie. Dla mnie jednak chyba wiosna będzie ciężka - choć nie mam kryształowej kuli, żeby zajrzeć w przyszłość, to obserwuję pewne symptomy, które wróżą kolejną - de facto już trzecią z rzędu - trudną wiosnę. A może nie trzecią, tylko już ósmą czy dziewiątą?

W tym sezonie przekroczyłem granicę 10 lat (kalendarzowych) zajmowania się pszczołami i kończy się właśnie 10'ty sezon, w którym pszczół nie leczę (9'ty jeśli obsypanie cukrem pudrem pszczół w 2014 roku uznać za "leczenie" - przypomnę: bezskuteczne). Nie mogę powiedzieć, żebym był zadowolony z efektów selekcji i w ogóle pszczelarzenia. Trudno być - śmiertelność jest zasadniczo wyższa niż oczekiwałem, a wyniki gospodarcze zbliżone do zera. Nie dlatego, że sama metoda się nie sprawdza - sprawdza się, bo to pokazują przykłady (w tym Polskie) osób, które pszczoły trzymają w podobny sposób, a wyniki mają lepsze. Rzecz jasna nie mówię, o tych mędrcach, którzy tylko potrafią dawać rady nie odnosząc się do rzeczywistości, a raczej o kolegach, z którymi jestem w stanie rzeczowo pogadać, którzy mają rozsądne doświadczenia (i "ilościowe" i "jakościowe") i potrafią wyciągać wnioski. 

 Ul obserwacyjny - obecnie wciąż na balkonie
docelowo pójdzie do domu

A ja wciąż narzekam na przedłużające się okresy głodu i zbyt długie dziury pożytkowe. Ale to nie jest wina metody, a bardziej terenu, w którym pszczoły trzymam. Oczywiście "mądry pszczelarz" powinien dostosować metody (lub pszczoły) do terenu. I w tym kontekście mądry nie jestem, bo albo nie umiem, albo podejmuję takie czy inne - złe? - wybory. Znam teorię jak pszczoły utrzymać przy życiu i przy względnie rozsądnej produktywności (przy leczeniu rzecz jasna) - czy umiałbym ją zastosować w praktyce, tego nie wiem. Wiem, że tych wyborów nie podejmuję świadomie. Ale być może są jeszcze jakieś inne alternatywy, których nie dostrzegam?

Zrobię teraz krótkie podsumowanie sezonu i przejdę do opisu tego, co idzie do zimy. 

Choć w każdym z dotychczasowych sezonów rysowała się różnica między "grupą krako(w)ską" a "grupą beskidzką" (na korzyść tej pierwszej), to w tym roku jest ona widoczna jak nigdy dotąd. 

W grupie beskidzkiej pszczoły przez praktycznie cały rok były na głodzie węglowodanowym - od maja latałem do uli z cukrem, żeby utrzymać mizerny rozwój pszczół i zapewnić im minimum socjalne. Od maja. Było bardzo źle, o miodzie można było zapomnieć. Ponoć taka sytuacja panowała w całym paśmie polskich Karpat ("od Bieszczad po Bielsko Biała", jak stwierdził to jeden z pszczelarzy) i podobnie było w Czechach i Słowacji. Czy tak było - nie wiem. Tyle słyszałem. Słyszałem o pszczelarzu z powiatu gorlickiego, który w swojej zawodowej pasiece już w połowie sezonu miał za sobą skarmienie kilku ton cukru, słyszałem też o tych, którzy mówili, że tak złego roku nie pamiętają w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat pszczelarzenia. Choć dla mnie 2020 i 2021 były złe, to ten rok zdecydowanie jest gorszy. Nie było nawet wiosennych pożytków rozwojowych - i ta sytuacja utrzymywała się aż do teraz. Co ciekawe jednak nie było tak źle z pyłkiem. Co roku miałem wrażenie, że w okresie letnim panował głód pyłkowy i w lipcu i sierpniu rzadko widziałem pierzgę, nawet w niewielkich ilościach. W tym roku natomiast (przez praktycznie cały sezon) widywałem o wiele więcej pszczół z pyłkiem na wylotku i praktycznie w każdym ulu było mniej czy więcej pierzgi, a w niektórych ulach było jej całkiem sporo. Pierzga jest dla pszczół o wiele bardziej wartościowa i ważniejsza niż nektar/miód. Niektórzy (np. prof. James Ellis z Uniwersytetu Stanowego Florydy) w ogóle uważają, że nektar/miód to w zasadzie tylko zapas węglowodanów (energii) i minimalizują ich znaczenie odżywcze (tłuszcze, białka, mikroelementy). Coś w tym może być. A więc w tym roku w grupie beskidzkiej - przez cały sezon - mieliśmy głód nektarowy, ale względnie zapewnioną odpowiednią ilość pyłku. O ile głód nektarowy trwający nawet 2 - 2,5 miesiąca nie jest czymś nadzwyczajnym dla mnie (nadzwyczajnym jest natomiast głód trwający od wiosny do jesieni), o tyle całosezonowy dostęp do pyłku jest/był zjawiskiem raczej nietypowym.

W sierpniu rozłożyła mnie dziwna choroba - ni to przeziębienie, ni wydra. Skończyłem w łóżku z temperaturą 39 stopni, a potem przez blisko tydzień trzymało mnie ok 38. Przez to nie odwiedzałem (i tym samym nie karmiłem) pszczół przez prawie 3 tygodnie (zamiast planowanych wizyt nie rzadszych niż co 1,5-2 tygodnie). Wcale nie wydaje się to długim okresem, zważywszy na to, że w czasie kwitnienia lipy podałem po ok 1,5 - 2 litry syropu cukrowego wszystkim rodzinom. Po tym, gdy doszedłem już do siebie objechałem wszystkie okoliczne pasieki stwierdziłem, że na pasiece J, nie było dramatu (choć zapasy były mizerne) i podobnie było na pasiece domowej KM. Na pasiece Kr natomiast tylko jedna rodzina (z 5) miała jakikolwiek zapas pokarmu węglowodanowego, w jednej rodzinie "łyscyło" się może z 10 komórek z nakropem, w dwóch było całkiem pusto, a w ostatniej zastałem może 1/4 pszczół na plastrach i dużą kopę ledwie ruszających się pszczół na dennicy... Takiego widoku się nie spodziewałem, a rodzinę wówczas spisałem na straty. Usunąłem część zaziębionego/zagłodzonego czerwiu, dałem jej niecały litr syropu (więcej nie chciałem, żeby nie prowokować rabunków), skropiłem syropem kupę pszczół, żeby ledwie żyjącym dać trochę energii i postanowiłem wrócić za parę dni, żeby połączyć resztki do najsłabszej z rodzin na pasiece Kr. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że większość pszczół wstała i "ożyła", a na dennicy pozostało jedynie może 1/4 tej kupki, którą zastałem przy poprzednim przeglądzie. Zamiast spodziewanych 1-2 ramek pszczół zastałem tam względnie rozsądnej wielkości odkład, który w zasadzie nie wymagał nawet zasilania. Oczywiście zakładam, że ten głodowy epizod nie pozostał bez wpływu na dalszy los tej rodziny, ale na razie nie widzę tam nadmiernego osłabienia i nic złego się nie dzieje (przy pobieżnej ocenie wizualnej). 

Do czerwca skarmiłem bodaj ok. 100 kg cukru, z czego pewnie 90, jeśli nie więcej, podane zostało rodzinom z grupy beskidzkiej. Potem w połowie czerwca przez chwilę karmić nie musiałem (to jedyny moment tego sezonu, kiedy zapasów nie ubywało - ale też nie przybywało, rodziny utrzymywały mniej więcej to co było im podane w maju i przez połowę czerwca). Potem wraz z rozpoczęciem kwitnienia lipy trzeba było znów rozpocząć karmienie. Taki był właśnie ten sezon tutaj. 

Jeśli chodzi o grupę krakowską, to tam sytuacja wyglądała zgoła inaczej - nie było rekordów (a wielu okolicznych pszczelarzy uważało ten sezon za raczej słaby) i powiedziałbym, że było tam przeciętnie lub poniżej przeciętnej. Niestety w grupie krakowskiej przetrwało sezon tylko 4 rodziny z czego 2 w projekcie "Fort Knox", a więc nie mogłem nimi dysponować swobodnie na własne potrzeby. Z dwóch pozostałych zostawiłem sobie tylko 1 w sile (zabierając średni sztuczny rój ze starą matką), a drugą dzieląc na odkłady. W szczycie sezonu (w czasie kwitnienia akacji) miałem więc tam jedynie 1 silną rodzinę (która przez moment miała siłę zbliżającą się do 4 moich korpusów 18'tek mniej czy bardziej obsiadanych przez pszczoły) i 3 względnie silne odkłady/sztuczne roje pozostawione na plastrach. Na akacji silna rodzina mocno się dolewała, a odkłady były w pięknym rozwoju i także zalane miodem. Wróciłem do tych pszczół dopiero około połowy lipca, żeby ewentualnie zabrać miód z silnej i przeglądnąć odkłady. Udało mi się rodzinie odebrać 5 słoików 0.9 miodu - i to był cały tegoroczny zbiór: jakieś 4.5 litra czyli niecałe 6 kg miodu (zostawiłem jej co najmniej kilka kg w ulu). Część z odkładów była już wówczas na głodzie i musiałem tam rozpocząć karmienie. 

Z końcem sierpnia - po mojej chorobie - kiedy wiedziałem już co stało się na pasiece Kr - pojechałem pesymistycznym nastawieniem do pszczół grupy krakowskiej (tam było już przewiezionych uprzednio kilka dodatkowych odkładów). Okazało się jednak, że rodziny miały się dobrze i pokarmu miały dość na rozwój - coś musiało więc nektarować. Z końcem sierpnia pojawiła się też nawłoć, która "dolała" rodziny zapewniając im mieszankę ciasta/syropu cukrowego/syropu inwertowanego i miodu na zimę. Na podkrakowskich pasiekach zostało więc już zakończone  karmienie i usunięte podkarmiaczki. W grupie beskidzkiej pozostają mi jeszcze ostatnie przeglądy, na dwóch miejscach podanie ostatnich dawek, a na jednym usunięcie podkarmiaczek.

Stan zdrowia rodzin - jak co roku jest różny. Są rodziny, które cieszą oko: są dobrze dokarmione, nie mają żadnych oznak chorób czy słabnięcia; ale było i kilka takich, których już nie ma (3? - 4?), a duża część z pasieki KM jest wyraźnie słabsza niż być powinna, choć nie widać żadnych wizualnych łatwo zauważalnych problemów (np. problemów z czerwiem czy bezskrzydłych pszczół). 

W tym roku, przy rekordowych cenach cukru, zanotowałem też rekordową ilość skarmionego pokarmu "na głowę" (matki pszczelej). Jak co roku znam tylko orientacyjną ilość, ale mniej więcej odpowiadającą rzeczywistości (nie notuję szczegółowo). Na zakarmienie rodzin pszczelich przez cały sezon poszło - jeśli czegoś nie pomyliłem: 60 kg ciasta, ok. 130-150 kg cukru (w postaci syropu), ok. 200 kg gotowego syropu (13 wiaderek po 15 kg = 195 kg). Łącznie daje to wartość ok. 400 kg na niecałe 30 rodzin (na tą chwilę 28), które przygotowałem do zimowli. Kosmos. Zwłaszcza przy tak mizernych zbiorach. Daje to ok. 15 kg na rodzinę przygotowaną do zimowli. Przy czym rodziny te są w różnej wielkości i średnio nie są ani mniejsze, ani większe niż każdego innego roku, kiedy karmiłem po 8-11 kg.


Pasieki:

grupa beskidzka:

KM 
- 8 rodzin (w tym 1 rodzina w kłodzie, 1 rodzina w ulu obserwacyjnym).

Zapszczeliłem 2 kłody (wpuszczając tam sztuczne roje) - ale z jednej z kłód w końcu sierpnia wyszedł malutki "rój" - zapewne resztki rodziny pszczelej uciekły z kłody bądź to przez głód, bądź choroby. Była to rodzinka nie większa niż na pół ramki, dosłownie garstka pszczół. Stało się tak pomimo tego, że okresowo starałem się dostarczyć do kłody bądź to zwitek z ciastem, bądź też syrop w butelce... dla królików (dodam, że w tym układzie jaki tu mam, ta butelka się nie sprawdzała - było z nią wiele problemów, albo syrop lał się do środka, albo po zewnętrznej części kłody, albo nie lał się w ogóle, a pszczoły nie miały tym samym do niego dostępu). 

Oprócz tego na pasiece tej stoi kilka rodzin (4 rodziny poza pasieką - rozstawione na działce; 3 rodziny, w tym wspomniana kłoda, na pasiece oraz 1 rodzina w ulu obserwacyjnym, która docelowo będzie zimowała w domu). 


Nie wiem w jakiej sile i kondycji jest rodzina w kłodzie. Widzę z niej loty, ale trudno mi po nich ocenić siłę pszczół. Co jakiś czas podaję jej parę garści ciasta przez wylotek. Rodzina w ulu obserwacyjnym - pomimo regularnego karmienia - nie rozwinęła się do takiej siły jakbym chciał. Prawdopodobnie z powodu późnego startu (na początku nie budowała intensywnie przez co rozwój opóźnił się pewnie ok. 2 tygodnie, a nadto przez jakiś czas rodzina nie miała wystarczającej ilości plastrów). Ma jednak siłę, która pozwoli jej zimować, na razie rodzina nie słabnie (w ciągu sezonu w rodzinie tej widziałem osyp roztoczy i kilka bezskrzydłych pszczół zostało wyrzuconych przez ul, ale rodzina nie wygląda źle).

Część z pozostałych rodzin niestety okazuje oznaki słabnięcia - mam poczucie, że jest to słabnięcie większe niż należałoby oczekiwać z powodu naturalnego jesiennego wypszczelenia. Są to rodziny, które były utrzymywane w ciągu sezonu w większej sile (macierzaki). Rodziny utworzone jako mniejsze odkłady mają sie - mam wrażenie (to tylko wrażenie, ale chyba prawdziwe) - lepiej. W tym sensie, że ich siła jest bardziej spójna z poziomem rozwoju.

Co interesujące na tej pasiece znajduje się rodzina "dobra" (sztuczny rój utworzony z rodziny dobra kupionej wiosną 2022), która do tej pory wygląda bodaj najładniej ze wszystkich - choć jest to rodzina, która trafiła do mojej pasieki względnie niedawno i dopiero teraz przechodzi swoją drugą (mam poczucie, że druga to najtrudniejsza) zimowlę bez leczenia. Ciekawe czy będzie to genetyka z potencjałem, która zagości w mojej pasiece na dłużej?

J
- 5 rodzin

Cztery z pięciu rodzin na pasiece J jest wizualnie w dobrej formie. Nie są to rodziny bardzo silne, ale też ich siła jest raczej spójna z całosezonowym rozwojem. Jest tam między innymi odkład z młodą matką ze wspomnianej poprzednio rodziny dobra oraz odkłady/sztuczne roje z rodzin GMz i R2-3. W tych rodzinach na razie nie widzę, żadnych objawów słabnięcia.

Piąta rodzina jest natomiast problematyczna i - niestety - wróżę jej raczej rychły koniec. Rodzinę tą (naiwnie licząc na pożytek...) praktycznie nie dzieliłem - choć jako że wiosna była słaba, to nie osiągnęła wielkich rozmiarów (ok. 2 moje korpusy, a więc +/- 50 litrów). W rodzinie w końcu sierpnia zaobserwowałem bardzo dużo bezskrzydłych pszczół. W połowie września - zdecydowałem się wbrew mojej dotychczasowej praktyce na zabieg:... usunięcia resztek czerwiu. Jakkolwiek rodzina wciąż utrzymuje pewną rozsądną (jak na okoliczności) siłę, to jednak sądzę, że niedługo jej nie będzie. Dodam też (żeby ukoić nerwy pszczelarzy), że o tyle nie obawiam się jej znaczącego wpływu na inne pasieki, że wysokie porażenie (które na pewno miało miejsce) wystąpiło przed okresem, w którym pszczelarze dokonują leczenia. Nie sądzę też, żeby rodzina była rabowana (a wpływ błądzenia, to raczej problem dla moich sąsiadujących rodzin), bo utrzymywała zapasy pokarmu. 

Kr
- 5 rodzin

Na tej pasiece rodziny nie pokazują objawów znacznego porażenia dręczem, jednak ogólnie ich stan budzi moje pewne obawy. W sierpniu przez chwilę oceniałem go wręcz na opłakany, ale wrażenie to potęgował osyp głodnych pszczół w jednym z uli i głód w pozostałych (wspomniany wcześniej). Po podkarmieniu - w czasie kolejnego przeglądu - miałem wrażenie, że rodziny nabrały wigoru (tak zapewne było) i wyglądały zdrowiej i lepiej. Ot, dowód na to, jak rozsądny wianuszek "miodu" może zmienić wizualny (subiektywny) odbiór rodziny.

Niestety, sądzę, że głód ... hm... nie poprawił stanu rodzin... A jako grupa są one chyba też najsłabsze (w kontekście siły rodziny, tj. liczebności robotnic). Ot, tak się złożyło, że były tam względnie najsłabsze odkłady. Nie mam jednak wrażenia, żeby rodziny te słabły w sposób nienaturalny - raczej ich stan jest spójny z całorocznym rozwojem (wliczając cały bardzo słaby sezon i sierpniowy dramat głodowy).


grupa krakowska:

K 
1 rodzina.

Rodziny z grupy krakowskiej są co do zasady znacząco lepsze niż rodziny z grupy beskidzkiej... Poza pasieką K... 

Tam przewiozłem zarówno sztuczny rój z matką z roju, który przyleciał do mojego ula na pasiece Las1, jak i odkład utworzony z macierzaka z tej pszczoły. Trafiła tam też garstka pszczół, która została z macierzaka tej rodziny (bezmatecznego), który połączyłem z rodziną z matką R2-3. Ta rodzina (macierzak po zeszłorocznej rójce) była w ciągu sezonu moją najsilniejszą rodziną - utrzymywaną w sile, nie dzieloną. Tą, z której udało mi się pozyskać jedyne 5 słoików tegorocznego miodu. Na końcu sierpnia w rodzinie tej zastałem "ogromną" ilość bezskrzydłych pszczół, potem osłabła z siły ponad 3 korpusów do garści pszczół. Sztuczna rójka z matką z zeszłorocznego roju wypszczeliła się do zera. Z wszystkich tych garści pszczół - podobnie jak w przypadku wspomnianej rodziny z pasieki J - wbrew dotychczasowej praktyce usunąłem resztki czerwiu, połączyłem je do jednej rodziny. Na wczorajszym przeglądzie stwierdziłem może 3 bardzo luźno obsiadane ramki pszczół. Rodzinie nie daję szans na przetrwanie. 

Las 1
3 rodziny

Na pasiece Las 1 mam 2 rodziny fortowe, oraz tegoroczną rójkę, która sama przyszła do mojego ula. Wszystkie te rodziny wyglądają dobrze, zdrowo.

Las 2
2 rodziny

Na pasiece Las 2 nie planowałem w tym roku zimować pszczół. Chciałem jednak wywieźć dwie rodziny z pasieki KM, żeby zimować je w grupie krakowskiej (gdzie nie tylko przed zimą jest bomba z pyłku i nektaru nawłociowego, ale mam wrażenie, że napszczelenie jest dużo mniejsze - a jaki by nie był inny powód, zasadniczo rodziny zimują mi lepiej pod Krakowem niż w Beskidzie). Wstępnie myślałem, że ustawię je na pasiece K - w tamtejszych rodzinach pojawiły się jednak duże ilości bezskrzydłych pszczół i uznałem, że lepiej nie narażać ich na dalszą inwazję ze słabnących/osypujących się rodzin. Poszły więc na puste pasieczysko. 

Las 3
4 rodziny

Na pasiece Las3 zimuję 3 rodziny fortowe oraz 1 rodzinę dodatkową (sztuczną rójkę z rodziny R2-3, przy czym o ile pomnę z tegoroczną matką, bo nastąpiła cicha wymiana). Wszystkie wyglądają dobrze - zachowują siłę, są dobrze zakarmione i w rozsądnej wielkości, spójnej z całosezonowym rozwojem.

Dodam, że na pasiece Las 3 ustawiłem ul, w którym umieściłem bodaj 3 nieużywane puste plastry... Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział (a widziałem już sporo przypadków), żeby w ulu było tak dużo kokonów barciaka. Cóż, ktoś musi przecież wychowywać te owady dla całej okolicy ... Pocieszające jest na pewno to, że jeśli nawet w plastrze były jakieś przetrwalniki bakterii to na pewno się nie ostały. Ot, taka naturalna sterylizacja. 

To tylko część królestwa barciaków, jakie zastałem w ulu


Wnioski ogólne z tego sezonu są następujące. Po pierwsze kolejny sezon pokazał, że rodziny w grupie krakowskiej zachowują lepsze zdrowie, rozwijają się lepiej, dynamiczniej i - o dziwo - mają lepszą bazę pożytkową (choć zawsze na nią narzekałem). Kolejny raz kilka przykładów pokazało mi, że sposób utworzenia rodziny, czy jej siła w czasie sezonu (tym bardziej w czasie utworzenia) nie mają żadnego przełożenia na lepsze trwanie rodzin - a nawet na przetrwanie lata, nie mówiąc już o zimowaniu. Straciły się bodaj 2 sztuczne rójki (w tym jedna w kłodzie), oraz 3 silniejsze macierzaki (przy czym jeden wypszczelił się w ciągu sezonu z powodu przedłużających się problemów z wychowem i unasiennieniem matki, a osłabiony bezmatek został ostatecznie połączony z inną rodziną) - dwa z tych macierzaków to były rodziny utrzymywane w największej sile w mojej pasiece (dzielone najmniej - acz z zabraniem sztucznego roju i zachowaniem przerwy w czerwieniu). Nie są to oczywiście liczby i przykłady statystycznie istotne, ale wpisują się w cały trend, który obserwuję od blisko 10 lat. 

Jest to także kolejny sezon, który pokazuje mi, że teren, w którym prowadzę pasieki jest dla pszczół raczej nieprzyjazny, a co najwyżej średni (a w Beskidzie ostatnie lata są zasadniczo złe, z 2 latami wielkiego głodu na 4 odkąd trzymam tu pszczoły) - po pierwsze z powodu raczej słabej bazy pożytkowej, po drugie z powodu wysokiego napszczelenia (bez wątpienia wpływającego na wyższą transmisję patogenów i pasożytów). Mogę jedynie pozazdrościć tym, którzy na pożytki nie narzekają...

niedziela, 17 września 2023

Największe błędy gospodarki pasiecznej w kontekście populacyjnego zdrowia pszczół - cz. 2

 We wrześniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego ostatniego tekstu - kontynuuję w nim rozważania o błędach gospodarki pasiecznej w kontekście zdrowia populacyjnego pszczół miodnych. 

Zapraszam do lektury


Część 1


Największe błędy gospodarki pasiecznej w kontekście populacyjnego zdrowia pszczół - cz. 2


Za postępujący spadek kondycji pszczół miodnych w dużej części odpowiadają pszczelarze, a przede wszystkim ich stałe interwencje wstrzymujące naturalne procesy koadaptacji różnych organizmów. Większość błędów można byłoby łatwo wyeliminować, przyjmując za priorytet zdrowie populacyjne pszczół. 

Dezynfekcja środowiska życia pszczół 

Stałe poddawanie środowiska życia pszczół dezynfekcji i/lub sterylizacji nazywa się nierzadko „higienizacją sprzętu” czy „higieną w pasiece”. Moim zdaniem nie ma to nic wspólnego z higieną, a długofalowo zabiegi są bardzo szkodliwe. Pszczoły mają własne zasady higieny, jeśli mogą je praktykować (np. dziko żyjące populacje) po prostu to robią: czyszczą gniazdo na miarę potrzeb, pokrywają otoczenie propolisem, przejawiają cechy higieniczne (usuwają porażone poczwarki, roztocza Varroa itp.). Bakterie i grzyby, które od zawsze współistniały z pszczołami, są im po prostu potrzebne do zachowania zdrowia. Wśród wielu tysięcy gatunków bakterii i grzybów jest zaledwie garstka mikroorganizmów dla pszczół szkodliwych. Mogą być bardzo niebezpieczne. Nie są jednak bardzo groźne tam, gdzie pszczoły miodne tworzą zdrowe populacje, ale tam, gdzie stale przeciwdziała się wykształcaniu adaptacji do środowiska, odporności na najgroźniejsze choroby (w tym warrozę), nieustannie prowadzi tzw. higienizację... po czym nagle jej zaprzestaje. Wówczas rozwijają się choroby bakteryjne i grzybicze, tym zjadliwsze, im bardziej zapamiętale z nimi walczono. Choroby grzybicze czy nawet zgnilec nie są groźne dla populacji pszczół dziko żyjących (owszem, mogą być groźne dla pojedynczych rodzin tworzących populację), są natomiast wyjątkowo niebezpieczne dla pszczół żyjących w pasiekach poddanych reżimowi intensywnej gospodarki pasiecznej [I. Fries i in., 2006].

Rozumiem potrzebę wykonywania dezynfekcji i/lub sterylizacji ula i sprzętu pasiecznego, jeśli w siedlisku rozwinęła się bardzo zaraźliwa choroba bakteryjna, np. zgnilec amerykański lub europejski. Nie uważam, żeby któraś z tych chorób była problemem biologicznym, ale rozumiem, że w warunkach, w jakich przyszło nam dziś prowadzić pasieki (czyli niesłużących wypracowywaniu zdrowia populacyjnego pszczół miodnych) może być problemem gospodarczym. Przy działalności pasiecznej opartej na pszczołach nieodpornych na choroby i wysokiej gęstości populacji, epidemia może rozwinąć się bardzo szybko. Zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć decyzji o dezynfekcji dennic, powałek, korpusów itp. pszczół żyjących oraz przesiedlania ich do wyjałowionych uli, jeśli nie ma wyraźnych objawów chorób. A może inaczej: jestem w stanie to zrozumieć pod tym warunkiem, że założeniem pszczelarza jest praca z całkowicie nieodpornymi owadami, niezwracanie uwagi na ich zdrowie populacyjne. Wówczas te działania nabierają sensu – są bowiem spójne z przyjętym kierunkiem chowu i hodowli pszczół. 

 Co istotne, większość wirusów (czy ogólnie: patogenów) odpowiadających za duży procent śmiertelności rodzin pszczelich nie jest zagrożeniem dlatego, że są obecne na ściankach ula, dennicy czy woskowym plastrze. Groźne stają się wówczas, gdy zostaną połączone z wektorem, jakim jest dręcz pszczeli. Dla poszczególnych pszczół (a w efekcie rodziny pszczelej) wirusy są największym zagrożeniem, jeśli dostaną się do tkanek wewnętrznych (podczas żerowania), a nie w momencie kontaktu z powłoką ich ciała, bo ta skutecznie broni je przed mikrobami. Wyjątkiem mogłyby być spory wywołujące nosemozę (one nie potrzebują wektora, aby zagrozić zdrowiu rodziny), ale ta dolegliwość także dość szybko przestałaby być realnym problemem dla pszczół, jeśli zaczęlibyśmy się kierować zasadami zdrowia populacyjnego i budować w ulach zdrowe ekosystemy bakteryjno-grzybicze. 

Rozwiązaniem problemu jest odstąpienie od sterylizacji (tzw. zabiegów higienicznych) w siedlisku pszczół żywych (tylko tyle i aż tyle), a w przypadku pszczół osypanych wykonywanie zabiegów tylko w przypadku wystąpienia w ulu groźnej i wysoce zaraźliwej choroby bakteryjnej. Bardzo ważna jest też praca z lokalnie przystosowaną populacją pszczół. 


Usuwanie cech potrzebnych dla zachowania zdrowia populacyjnego podczas doboru hodowlanego 

Przyznam, że od lat nie interesuje mnie praca polskich hodowców nad pszczołami wykorzystywanymi w gospodarce pasiecznej (w związku z tym mam nadzieję, że to co napiszę poniżej nie jest już aktualne, choć pewno nie w każdym przypadku). Lata temu próbowałem poznać metody i motywację hodowców (lub tzw. powielaczy), z niektórymi podejmowałem dyskusje w mediach społecznościowych. Po jakimś czasie przestałem to robić, uznając, że wykonują bardzo dobrą pracę z punktu widzenia poprawy cech gospodarczych pszczół, nierzadko jednak wiele złego z punktu widzenia zdrowia populacyjnego. Oprócz sprowadzania coraz to nowego materiału genetycznego czy tworzenia w swych populacjach balansu cech, który wyklucza zdolności pszczół do samodzielnego radzenia sobie z problemami (zwłaszcza w świecie zdominowanym przez dręcza), w niektórych przypadkach podejmowano selekcję przeciwko cechom, od których właśnie zależy zdrowie pszczół. Poniżej wymienię tylko kilka z nich, ale uważam, że selekcja pszczół w hodowli jest – a na pewno była - po prostu niezrównoważona. 

Po pierwsze stale trwa selekcja pszczół, które wraz z pojawieniem się pierwszych pożytków są wyjątkowo silne i gotowe do zbierania miodu towarowego. Najczęściej oznacza to, że matki zaczynają czerwić już wtedy, gdy powinna trwać zimowla. Przede wszystkim skutkuje to dłuższym okresem lęgowym dla dręcza pszczelego. Mniejszymi problemami mogą być przypadki zaziębienia czerwiu, jeśli w czasie przedwiośnia powrócą chłody, a nawet – w skrajnych sytuacjach - śmierć głodowa pszczół. Jeszcze innym problemem jest to, że cechę próbuje się uzyskać, sprowadzając obce podgatunki z południa. 

Po drugie przez dziesięciolecia trwał dobór hodowlany pszczół, które propolisowały możliwie oszczędnie. Dziś badań dotyczących znaczenia propolisu dla zdrowia pszczół jest coraz więcej. Okazuje się, że propolis może być naturalnym pestycydem (akarycydem) i sprzyjać zmniejszeniu sukcesu reprodukcyjnego dręcza (!) [M. Pusceddu i in., 2021]. Mam nadzieję (sądzę jednak, że płonną), że dziś w toku doboru hodowlanego wybiera się te pszczoły, które propolisują najwięcej. 

Po trzecie bardzo długo trwała selekcja pszczół na tzw. zwarty wzór czerwiu. Oznacza to ni mniej ni więcej, że dobór hodowlany pszczół wymierzony był przeciwko zachowaniom higienicznym (tj. w zdolność pszczół do walczenia z chorobami czerwiu czy warrozą). Na ile cecha ta jest rugowana z genomu pszczół dziś - trudno powiedzieć. 

Rozwiązaniem problemu jest powrót do zasad selekcji naturalnej w toku hodowli (rzecz jasna przez pierwsze lata czy dziesięciolecie można poprzedzić to np. selekcją odporności na warrozę na podstawie kryterium selekcyjnego porażenia dręczem). Uważam, że każdy hodowca powinien stosować zasady doboru naturalnego. Tylko w taki sposób możemy weryfikować, jak daleko jesteśmy w stanie posunąć się w selekcji, zanim zaburzymy mechanizmy zdrowia populacyjnego pszczół. Jeśli jedna cecha rozwinęłaby się nadmiernie, co skutkowałoby upośledzeniem innych potrzebnych zdolności/cech pszczół, to selekcja naturalna wyeliminowałaby rodzinę z procesu doboru hodowlanego (np. jeśli zbyt silne rodziny miałyby zbyt wysokie porażenie dręczem czy rodziny zbyt mało propolisujące cierpiałyby częściej na choroby bakteryjne i grzybicze). 


Wykorzystywanie metod gospodarki pasiecznej upośledzających zdrowie rodzin pszczelich 

Nie jest dziwne, że niektóre metody chowu również wpływają na zdrowie pszczół. Moim zdaniem jednak raczej odbijają się na zdrowiu poszczególnych rodzin niż na zdrowiu populacyjnym. Choć, nie są to stany tożsame, to jednak w pewnym stopniu od siebie zależne. Profesor Seeley tworząc koncepcję pszczelarstwa darwinistycznego, zwrócił uwagę na wiele różnic dotyczących sposobu życia zdrowych populacji pszczół (żyjących dziko, bez dozoru pszczelarzy) w porównaniu z pszczołami w pasiekach poddanymi reżimowi gospodarki intensywnej („Pszczelarstwo” 2019, 7-10). Stosując się do tych zasad, zdecydowanie moglibyśmy poprawić zdrowie poszczególnych rodzin pszczelich, problem tkwi jednak w tym, że niektóre reguły pszczelarstwa darwinistycznego stoją w pewnej kontrze do pszczelarstwa wydajnego, co od razu skreśla tę metodę u wszystkich pszczelarzy zawodowych i pół-zawodowych (w odróżnieniu od wszystkich poprzednio opisywanych błędów gospodarki w kontekście zdrowia pszczół, gdyż te – moim zdaniem - dają się w pełni pogodzić z prowadzeniem wydajnego pszczelarstwa). 

Jeśli porównamy regiony, w których uprawia się pszczelarstwo oparte na zdrowej populacji pszczół (np. niektóre lokalizacje w USA, Wyspy Brytyjskie, część Skandynawii) z regionami, gdzie pszczoły w większości nie tworzą zdrowych populacji (niektóre lokalizacje w USA, znacząca część Europy kontynentalnej), to dojdziemy do wniosku, że tzw. przyjazne pszczołom metody uprawiania gospodarki pasiecznej wcale nie są – lub być nie muszą - kluczowe dla zachowania zdrowia pszczół i ich przetrwania. Albo inaczej: inne okoliczności są istotniejsze niż to, w jakich ulach trzymamy pszczoły czy jak często i intensywnie ingerujemy w ich życie (np. przeglądami, zabiegami przeciwrójkowymi, gospodarką wędrowną itp.). Bartnicy ze Szwajcarii czy Niemiec nierzadko narzekają na blisko stuprocentową śmiertelność pszczół w niedoglądanych siedliskach, podczas gdy na Wyspach Brytyjskich, gdzie populacja pszczół cechuje się wyjątkowym zdrowiem (na tle innych krajów Europy), możliwe jest prowadzenie pszczelarstwa praktycznie nieróżniącego się od opisywanego w podręcznikach do intensywnej gospodarki pasiecznej: w niektórych regionach dzieje się to bez zauważalnych szkód dla zdrowia owadów. Grupa pszczelarzy współpracująca w selekcji pszczół niedaleko Hallsberg w Szwecji (obszar selekcyjny pszczoły Elgon zorganizowany przez Erika Österlunda) po 12-13 latach selekcji zaprzestała zwalczania dręcza w zdecydowanej większości swoich rodzin pszczelich (ich populacja to co najmniej 700– 800 rodzin), choć te trzymane są w obszernych ulach, często jednościennych i niedocieplonych, w wydajnej gospodarce, w której powstrzymuje się rojenie i podejmuje selekcję na produktywne i łagodne pszczoły itp. 

Rozwiązaniem problemu byłoby możliwe najszersze wdrożenie zasad tzw. chowu przyjaznego pszczołom. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wykorzystywać ule z chropowatymi ścianami (stymulującymi propolisowanie), niezależnie od tego, czy pszczoły zajmują ul mniejszy, czy większy i ile mamy uli. Starajmy się rozstawiać ule na pasieczyskach w możliwie dużym oddaleniu od siebie, z wylotkami zwróconymi w różne strony (aby zapobiegać błądzeniu). Na czas pracy nad lokalną adaptacją (ok. 10 lat przy zachowaniu wspomnianych założeń) warto byłoby ograniczyć wędrówki z pszczołami (pod względem częstotliwości i odległości, na które przewozimy pszczoły, rezygnując z wędrówek w późnym okresie sezonu, np. na wrzos czy nawłoć, bo sprzyjają wysokiej transmisji poziomej dręcza i patogenów w wyniku rabunków i błądzenia, a nadto zwiększają stres rodziny pszczelej bezpośrednio przed najtrudniejszym dla nich okresem - zimowlą). 

Czas na zmianę myślenia 

Nie mam wątpliwości, że zdrowie populacyjne pszczół zależy tylko od pszczelarzy. Zasady, według których większość z nich prowadzi dzisiejszą gospodarkę raczej sprzyjają podtrzymywaniu zjadliwości u patogenów niż kształtowaniu odporności u pszczół. Choć w Polsce gęstość populacji pszczół miodnych należy do najwyższych w Europie (tym samym najwyższych na świecie) do zakładania pasiek, a następnie stosowania metod intensywnego pszczelarstwa wciąż przekonuje się nowe osoby. W tle padają argumenty o ratowaniu pszczół. Poza tym mit ratowania pszczół miodnych poprzez prowadzenie gospodarki pasiecznej w obecnym wydaniu wciąż podtrzymuje wielu pszczelarzy. Ten zgubny pogląd służy kreowaniu pozytywnego wizerunku pszczelarstwa. Ale moim zdaniem, aby sprostać oczekiwaniom kreowanym przez wspomniany mit, powinniśmy wreszcie zacząć myśleć o zdrowiu populacyjnym pszczół miodnych i stworzyć im warunki, które faktycznie będą służyć ich kondycji, a nie ograniczać działań do leczenia pszczół z chorób.

wtorek, 8 sierpnia 2023

Największe błędy gospodarki pasiecznej w kontekście populacyjnego zdrowia pszczół - cz. 1

W sierpniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się mój kolejny artykuł (a raczej jego pierwsza część). Tym razem parę słów o zdrowiu populacyjnym. 


Zdrowie populacyjne to pewien skrót myślowy - a samą koncepcję można by wręcz poddać swoistej krytyce. Tak naprawdę populacja/e składa/ją się z poszczególnych osobników - jeśli więc część z nich ma się po prostu źle (w tym kontekście czasem mówi się o "dobrostanie"), to na jakiej podstawie można by mniemać, że populacja jest zdrowa? Cała dyskusja przypomina trochę tą o lesie, prowadzoną pomiędzy leśnikami produkującymi drewno z jednej strony, a z drugiej aktywistami ekologicznymi [czyli tymi, którzy zajmują się szeroko rozumianą ochroną środowiska] i/lub niektórymi naukowcami (bo też nie wszystkimi, a może nawet i mniejszością z nich?) zajmującymi się nauką ekologii [czyli tą, badającą współzależności między organizmami i środowiskiem]. Ci pierwsi nierzadko bronią tezy, że zdrowy las, to ten gdzie nie występują tzw. szkodniki (np. jemioła, kornik), drzewa są względnie młode (nie starsze niż w wieku rębnym), a ich korony zwarte ("las" w pełni wykorzystuje światło do produkcji drewna). Ci drudzy podpowiadają, że zdrowy las to raczej ten, w którym toczą się naturalne procesy - z przebudową drzewostanów spowodowaną zmianami środowiska i chorobami włącznie. A więc o ile w gospodarce leśnej kornik czy jemioła mogą być dobrą wymówką dla zwiększonej wycinki, o tyle przebudowa osłabionego drzewostanu spowodowana przez kornika, jest czymś dla lasu i przyrody zupełnie normalna i neutralna (przy czym dla jednych organizmów może być ona niekorzystna, a dla innych korzystna), a las, w którym umierają drzewa może być zdrowy. 

Ale wróćmy do pszczół. Zapraszam na część pierwszą artykułu. 


Największe błędy gospodarki pasiecznej w kontekście populacyjnego zdrowia pszczół - cz. 1


Za postępujący spadek kondycji pszczół miodnych w dużej części odpowiadają pszczelarze, a przede wszystkim ich stałe interwencje wstrzymujące naturalne procesy koadaptacji różnych organizmów. Większość błędów można byłoby łatwo wyeliminować, przyjmując za priorytet zdrowie populacyjne pszczół. 

Zdarza się, że początkujący pszczelarz lub osoba, która dopiero myśli o rozpoczęciu pszczelarskiej przygody, zapyta mnie o praktyczne rozwiązania w pasiece. Jeśli z kontekstu wnioskuję, że pytanie dotyczy raczej rozwiązań typowo gospodarczych (np. jak przyspieszyć rozwój pszczół? jak wyprodukować więcej miodu? jaka rasa czy linia pszczół byłaby najbardziej miodna? itp.), odpowiadam zdawkowo lub zastrzegam, że nie czuję się pod tym względem wyjątkowo kompetentny. Nie praktykuję bowiem pszczelarstwa, które określa się jako wysoko wydajne czy intensywne. Owszem, znam mniej lub bardziej szczegółowo wiele praktyk, ale moje wybory pasieczne rzadko idą w tym kierunku. Najczęściej, gdy poznaję jakąś nową metodę pszczelarstwa intensywnego, od razu wiem, dlaczego nie chcę jej stosować. Od lat próbuję bowiem kierować się raczej zdrowiem populacyjnym pszczół niż wydajnością. Zwykle podpytuję: na jakim celu ci zależy? Bo ten będzie determinował rozwiązania. To samo bowiem działanie może być poprawne lub błędne w zależności od celu, jaki sobie postawimy. Niestety znacząca większość książek (podręczników) pszczelarskich, artykułów czy wykładów (jak również innych dostępnych źródeł, jak choćby dyskusji w mediach społecznościowych, czy filmów na YouTubie) skupia się jedynie na problematyce wysoko wydajnej gospodarki pasiecznej. Zewsząd płyną praktycznie tylko porady dotyczące takiego sterowania rozwojem rodziny pszczelej, aby optymalnie przygotować ją na nasze pożytki. Mam wrażenie, że „optymalny” to pszczelarskie słowo nie roku, a co najmniej dekady. Niestety wciąż „optymalną” produkcję pasieczną wiąże się z dobrym zdrowiem pszczół, uważając, że skoro są produktywne, muszą być zdrowe. Tymczasem zwiększenie produkcji bardzo często odbywa się kosztem zdrowia rodziny pszczelej, a wiele praktyk hodowlanych kosztem zdrowia populacyjnego pszczół. 

Czy optymalizacja produkcji i metody intensywnego pszczelarstwa są złe? Również na to pytanie nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi, gdyż ona zależy od kontekstu. Z punktu widzenia krótkofalowych potrzeb pszczelarza odpowiedź będzie przecząca: nie, to nic złego. Jeśli jednak popatrzymy na problem zdrowia populacyjnego pszczół, to sprawa nie jest już tak jednoznaczna, a z mojej perspektywy należałoby udzielić następującej odpowiedzi: co najmniej niektóre z metod intensywnego pszczelarstwa (tj. chowu i hodowli pszczół) oznaczają dużo zła dla zdrowia populacyjnego pszczół, a co za tym idzie - nawarstwiają problemy, przed którymi pszczelarze będę musieli stanąć. Uważam bowiem, że stosowanie metod pszczelarzenia sprzyjających zdrowiu populacyjnemu pszczół leży w długofalowym interesie wszystkich pszczelarzy. 

Odróżniam zdrowie populacyjne od zdrowia poszczególnych rodzin pszczelich, bo nie są to kwestie tożsame. Jestem sobie w stanie wyobrazić rodzinę pszczelą, którą w pewnej chwili (na osi czasu) będzie można uznać za organizm zdrowy, gdzie funkcje życiowe przebiegają prawidłowo (np. w toku kuracji zabito w niej pasożyty lub usunięto je w toku innego zabiegu, biotechnicznego), a po dłuższym okresie na tej rodzinie (jak w soczewce) skupią się wszystkie problemy populacji i określenie „zdrowa” stanie się mocno nieadekwatne. Przez zdrowie populacyjne (w odniesieniu do człowieka nazywane zdrowiem publicznym) rozumiem stan, w którym utrzymuje się i umacnia mechanizmy zachowania dobrej kondycji poszczególnych osobników, a nie zwalcza choroby. W zdrowej populacji zwierząt możemy mieć do czynienia z różnymi dolegliwościami, w tym poważnymi schorzeniami poszczególnych osobników nawet śmiertelnymi, choć jeśli takich osobników jest dużo, trudno mówić o zdrowej populacji. Z biologicznego punktu widzenia eliminacja osobników chorych w procesie doboru naturalnego jest zupełnie normalna, a długofalowo sprzyja wręcz zachowaniu zdrowia populacyjnego, eliminuje bowiem osobniki nieprzystosowane, o słabych adaptacjach środowiskowych, czy będące podatne na rozliczne schorzenia (genetyczne, wynikające z braku reakcji immunologicznej na patogeny). 

Populacji pszczół miodnych w Polsce (jak i w znacznej części Europy kontynentalnej) zdecydowanie nie mógłbym nazwać zdrową: czy można ją tak określić, skoro absolutna większość rodzin pszczelich zginęłaby w wyniku chorób z chwilą zakończenia systemowego stosowania kuracji pestycydami? Uważam, że tego typu zagrożenie jest właśnie skutkiem współczesnych metod pszczelarstwa. Nie jest to jedynie moja opinia. Doktor Ralph Büchler z niemieckiego instytutu w Kirchhein (od niedawna na emeryturze) mówi: „Ten problem [brak populacyjnej odporności pszczół na warrozę – BM] został stworzony przez człowieka, nie wynika z natury czy biologii pszczół. To jest wyłącznie problem tego, w jaki sposób chowamy pszczoły”. 

Chciałbym także zastrzec, że nie jestem przeciwnikiem gospodarki pasiecznej. Choć sam miewam wątpliwości, czy moją praktykę można określić słowem „gospodarka”, to jednak, prowadząc pasiekę, wykonuję prace jak większość pszczelarzy. Główna różnica polega na tym, że nie stosuję kuracji przeciw dręczowi pszczelemu, unikam też praktyk, które, moim zdaniem, mogłyby wpłynąć negatywnie na zdrowie populacyjne (zdarza się, że odbija się to na zdrowiu poszczególnych rodzin), które w tym kontekście uważam za błędy. Jakie to błędy? Zostaną wyliczone w dalszej części artykułu. Większości z nich można by się ustrzec, prowadząc wydajne pszczelarstwo (mam nadzieję, że czytelnik sam dojdzie do tego wniosku). Unikanie większości niedobrych praktyk wcale nie musi odbić się znacząco na produkcji pasiecznej. W niektórych przypadkach być może pszczelarz musiałby urealnić swoje oczekiwania wobec pszczół czy też zacząć traktować rodziny pszczele indywidualnie (np. oceniając ich stopień porażenia i podejmując konkretne działania w określonym przypadku – co może w niewielkim stopniu zwiększyć konieczny nakład pracy), ale raczej traktowałbym to jako inwestycję w zdrowie populacyjne pszczół, które z czasem mogłoby przyczynić się do zmniejszenia koniecznych zabiegów w przyszłości. Z przeprowadzanych rozmów czy ankiet (np. w ramach programu Komisji Europejskiej EURBEST dotyczącej badania odporności pszczół na warrozę) wynika, że dla pszczelarzy odporność pszczół na warrozę jest istotniejsza niż inne cechy pszczół; wręcz byliby gotowi zrezygnować z części zbiorów (trudno jednak powiedzieć, o jakiej części mówimy). Mam jednak wrażenie, że przynajmniej w niektórych przypadkach, na deklaracjach się kończy, bo gdy trzeba dokonać konkretnego wyboru, często nie jest on zgodny z potrzebą kształtowania zdrowia populacyjnego. 

Sprowadzanie genetycznie obcych matek pszczelich


Za jeden z największych systemowych błędów pszczelarstwa w zakresie zdrowia populacyjnego uważam stałe przeciwdziałanie lokalnej adaptacji pszczół w naszych pasiekach, wynikające z masowego importu obcych genetycznie matek pszczelich z odległych rejonów. Z jakiegoś powodu pszczelarze wyjątkowo lubują się w tzw. testowaniu nowego materiału genetycznego. Najwidoczniej pszczoły, które mają w swoich ulach, rzadko są dla nich źródłem zadowolenia. Zresztą od tego grzechu nie są wolni również pszczelarze naturalni, choć skala eksperymentowania jest zdecydowanie mniejsza – oni także lubią testowanie coraz to nowych ekotypów i linii, choć znacznie częściej szukają pszczół z lokalnych podgatunków (zdarza się, że w tym celu sprowadzają np. matki pszczele z hodowli zachowawczych z odległości kilkuset kilometrów, czasem też zza granicy). Pszczelarze, których prace hodowlane podziwiam, także sprowadzali obce podgatunki pszczół (np. Erik Österlund w końcu lat 80. ub.w. przywiózł do Szwecji materiał genetyczny A.m. monticola z Kenii w Afryce, a naukowcy z Departamentu Rolnictwa USA importowali pszczoły primorskie z Kraju Nadmorskiego z Rosji. Następnie jednak przez kilka dziesięcioleci pracowali nad lokalnymi adaptacjami tych pszczół, nie sprowadzając kolejnych krzyżówek. Na początku własnej praktyki także kupiłem pszczoły z hodowli zagranicznych, gdzie pracowano nad ich odpornością na warrozę (za pośrednictwem polskich pszczelarzy), wierząc, że będzie ona większa. Od 2015 roku nie sprowadziłem żadnej matki pszczelej, a pracowałem jedynie z rodzinami, które z roku na rok przeżywały bez kuracji (owszem, do mojej pasieki trafiały inne rodziny, ale były to złapane rójki lub odkłady w ramach projektu selekcji i wymiany pszczół www.bees-fortknox.pl). Błędem nazywam więc nie tyle jednorazowe sprowadzenie pszczół, których właściwości są/mogą być dla nas ważne (obecnie najistotniejszą cechą powinna być możliwie wysoka odporność na choroby, w tym przede wszystkim na warrozę), ale stały i powtarzalny import coraz to nowych krzyżówek pszczół i tworzenie lokalnego miksu genetycznego. 

Dziś pszczelarze stale sprowadzają coraz to nowe reproduktorki zarówno z Europy Zachodniej (najczęściej różnych linii Buckfast opartych na „genetyce” pszczoły włoskiej), jak i Azji Mniejszej (np. A.m. anatolica) czy nawet Afryki (np. A.m. sahariensis). Owszem, dzięki temu mają szansę zwiększyć zbiory i takie postępowanie , w krótkim terminie, zapewne jest korzystne gospodarczo. Długofalowo jednak jest wyjątkowo szkodliwe dla adaptacji środowiskowych całej populacji pszczelej i zwiększa koszty koniecznych dodatkowych zabiegów pasiecznych czy kuracji. Te ostatnie najczęściej jednak nie są łatwe do powiązania z praktyką sprowadzenia matek – są odłożone w czasie, a tym samym związki przyczynowo-skutkowe bywają trudne do zauważenia. Poszczególne przypadki mogą mieć (lub mają) dość nieznaczny wpływ na populację, a prawdziwe szkody wynikają z masowości procederu. Dzięki tzw. efektowi heterozji poszczególne rodziny rozwijają się dynamicznie, noszą dużo miodu, wyglądają na zdrowe. Cała okoliczna populacja systematycznie traci jednak swoje adaptacje, a ponieważ zjawisko jest wyjątkowo powszechne, mówimy o populacji w skali całego regionu czy kraju. 

Importowanie obcych genetycznie matek pszczelich jest zjawiskiem, którego nie mogę zrozumieć także ze względów praktycznych. Owszem, oczekiwanie poprawy wyników ekonomicznych pasieki jest zrozumiałe. Jednocześnie jednak nawarstwiają się problemy – z dekady na dekadę trzeba wykonywać coraz więcej zabiegów, przy zwiększającym się ryzyku osypywania się pszczół (poza kwestią braku odporności na patogeny mamy tu też sztandarowy problem matek czerwiących w czasie zimy, grożący osypaniem się pszczół z głodu, co skutkowało wykształceniem się praktyki sprawdzania i ewentualnego uzupełnienia stanu pokarmu w rodzinie w czasie zimowli). Koszty takiego postępowania ponoszą także ci pszczelarze, którzy są dalecy od sprowadzania obcych matek, a pracują z tymi, które mają w pasiekach. Nie da się bowiem oddzielić populacji sprowadzanych od lokalnych. Wydaje się też, że co najmniej w 50 proc. przypadków sprowadzanie matek pszczelich kończy się fiaskiem (z różnych powodów): bądź to matki nie są przyjmowane przez rodziny, co tylko naraża pszczelarzy na koszty (matki obcych podgatunków są z reguły gorzej przyjmowane niż matki własnego podgatunku), bądź tworzone przez nie rodziny wcale nie okazują się bardziej produktywne niż te, które pszczelarze posiadają.

Rozwiązaniem tego problemu jest opieranie wychowu matek pszczelich na własnej populacji pasiecznej. Jestem przekonany, że przy obecnym miksie genetycznym, pszczoły w naszym otoczeniu są na tyle różnorodne, że każdy pszczelarz byłby w stanie w krótkim czasie i w wyniku prostej selekcji uzyskać taką populację, jaka mu odpowiada (przyczyniając się jednocześnie do poprawy adaptacji lokalnych). Ci zaś, którzy nie byliby w stanie poradzić sobie z podstawową selekcją i wychowem matek na własne potrzeby, mogliby korzystać z pomocy miejscowych hodowców (powiedzmy w promieniu do 50, maksymalnie 100 km), pracujących nad zdrową i produktywną populacją, zaadaptowaną do lokalnych warunków. 


Bezrefleksyjna walka z warrozą

Podjęcie walki z warrozą w skali, jaką obserwujemy dziś w pasiekach, uważam za kolejny błąd systemowy przyczyniający się do pogorszenia zdrowia populacyjnego pszczół. Sam zrezygnowałem z kuracji w ogóle, zdając się na selekcję naturalną. Mimo że zawsze uważałem, iż niepodejmowanie zabiegów przeciw warrozie byłby najszybszym i najlepszym sposobem wypracowania adaptacji lokalnych populacji pszczół, to zdaję sobie sprawę z minusów i zagrożeń (krótkotrwałych) takiego rozwiązania. Doskonale też rozumiem dlaczego dla większości pszczelarzy ta droga jest nieatrakcyjna. Uważam jednak, że wcale nie trzeba rezygnować z kuracji w ogóle (co za tym idzie zmniejszać przychody z pasieki), aby odwrócić kierunek ewolucyjny panujący w pasiekach (tj. pogarszanie adaptacji lokalnych pszczół i uzjadliwianie patogenów) w stronę poprawy przystosowań populacji. Postulat ten wcale nie jest nieracjonalny. Ba, jest daleko bardziej racjonalny niż obecna praktyka. 

Warroza jest chorobą bardzo podstępną, a przy tym złożoną. W krótkim artykule można jedynie ograniczyć się do podania kilku informacji i założeń: 
- dręcz pszczeli (Varroa destructor) nie zabija pszczół, jedynie na nich żeruje; 
- zabójcze dla pszczół jest połączenie dręcza i przenoszonych przez niego patogenów, pasożyt (bez patogenów, a przede wszystkim wirusów) jest dla pszczół względnie niegroźny; 
- gospodarka pasieczna, jaką prowadzimy, sprzyja uzjadliwieniu patogenów przenoszonych przez dręcza (tj. stają się one bardziej zaraźliwie i/lub zabójcze dla pszczół); 
- w naszym otoczeniu nie ma obecnie rodziny wolnej od dręcza pszczelego (jeśli nawet wszystkie pasożyty zostały zabite, pasożyt i tak zainfekuje rodzinę w okresie nie dłuższym niż kilka tygodni, a zapewne dni). 

Każda rodzina ma pewien próg tolerancji na warrozę – niektóre wytrzymują wysokie, inne niskie porażenie dręczem bez ujawniania problemów zdrowotnych; przekroczenie tego progu powoduje gwałtowny rozwój choroby i wypszczelenie (śmierć) rodziny pszczelej w dość krótkim czasie, maksymalnie kilku tygodni. Przyjmuje się, że rodziny średnio są w stanie wytrzymać do 3 proc. porażenia (3 samice dręcza na 100 pszczół) bez zagrożenia dla zdrowia i życia superoorganizmu. Przekroczenie tych wartości uważa się za wskazanie do niezwłocznego leczenia (przeprowadzenia kuracji mającej na celu zabicie roztoczy). Nie oznacza to jednak, że 3 proc. porażenia jest progiem tolerancji. Najczęściej jest on dużo wyższy (na poziomie min. 6–8 proc., a dla niektórych rodzin nawet kilkanaście), co oznacza, że do śmierci przeciętnej rodziny może doprowadzić przynajmniej ok. 1 tys. w okresie zimowli lub bezpośrednio przed nią, a w ciągu sezonu ok. 3–4 tys. pasożytów (4 tys. samic dręcza w rodzinie składającej się z 50 tys. pszczół to ok. 8 proc. porażenia). Jeśli za rodziny chore uznamy te, w których występuje pasożyt choćby w niewielkich ilościach (np. 50-100 osobników), to moim, zdaniem, musimy uznać, że ani jedna rodzina nie pozostaje zdrowa dłużej niż przez kilka dni w roku. Wątpliwe z założenia (na wielu poziomach – od gospodarczego do etycznego) wydaje się więc prowadzenie gospodarki pasiecznej przy wykorzystaniu osobników chorych. Za chore powinniśmy uznawać te superorganizmy, w których liczba pasożytów zbliża się do progu tolerancji (np. przekracza próg 3 proc. porażenia). Do czego zmierzam? Otóż, za systemowy błąd, wyjątkowo niekorzystnie wpływający na zdrowie populacyjne pszczół, uważam bezrefleksyjną walkę z warrozą w rodzinach pszczelich, które z pełną odpowiedzialnością moglibyśmy – w danym momencie - zakwalifikować jako zdrowe (jako osobniki, a nie jako część zdrowej populacji). Mówię tu o leczeniu tzw. profilaktycznym czy prewencyjnym. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego czasem wręcz namawia się (a takie głosy słychać – niestety – również w czasie wykładów i konferencji pszczelarskich) do walki z warrozą do ostatniego pasożyta, kilka razy w ciągu sezonu. Ralph Büchler uważa, że z tego powodu pszczelarze nie są w stanie zidentyfikować różnic w poziomie odporności rodzin pszczelich na choroby. Kuracje profilaktyczne przeprowadza się więc nawet wtedy, kiedy w ulach nie ma więcej niż 100 pasożytów. Długofalowo prowadzi to jedynie do skażenia środowiska życia pszczół (potencjalnie też produktów pszczelich) i uzjadliwienia całego zespołu pasożyta z patogenami, który z dekady na dekadę staje się groźniejszy dla pszczół miodnych, a jak twierdzą niektórzy naukowcy, również dla innych dzikich zapylaczy (pszczół samotnic). 

Rozwiązaniem tego problemu byłoby oparcie leczenia pszczół na kryterium uznania rodziny pszczelej za chorą. Nie wyobrażam sobie pozytywnej oceny sytuacji, w której podajemy pestycydy zdrowym superorganizmom (to samo dotyczy również podawania bez potrzeby leków innym zwierzętom czy ludziom). Zapewne najprostsze byłoby oparcie leczenia na kryteriach selekcyjnych, takich jak stopień porażenia (np. wspomniany już powyżej próg 3 proc.). To oznaczałoby jednak, że pszczelarz musiałby mieć świadomość (wiedzę), czy w danej rodzinie porażenie jest wysokie, czy niskie, musiałby więc je badać, metodami, które są opisane w literaturze czy dostępne w Internecie (wykorzystywanie większości z nich nie wymaga wysiłku i pracy). Obecnie wielu naukowców (w tym np. prof. James Ellis z Uniwersytetu Stanowego Florydy, USA) przekonuje, że każde leczenie pszczół należy poprzedzić sprawdzeniem stopnia porażenia i ponowić je następnie po kuracji, aby zweryfikować, czy zabieg przyniósł efekt. Postulat wykonywania kuracji jedynie na podstawie kryteriów (progów) selekcyjnych formułuje też Ralph Büchler, uważając że jest to rozwiązanie, które pozwoli odporniejszym rodzinom odnieść sukces reprodukcyjny. Moim zdaniem dopóki leczenie będziemy przeprowadzać według kalendarza, a nie oceny stanu zdrowia rodzin, nie posuniemy się do przodu w kształtowaniu zdrowej populacji pszczół miodnych


Brak systemowej selekcji odporności pszczół na warrozę


Nie sądzę, że w Polsce selekcję odporności pszczół miodnych na warrozę wykonuje więcej niż kilka promili pszczelarzy (chciałbym się mylić). O ile, znając nasze środowisko, mogę wyobrazić sobie, dlaczego nie robi tego wielu pszczelarzy amatorów, to zagadką jest, dlaczego od co najmniej dwóch dekad nie praktykują tego hodowcy zawodowi (mniej więcej po roku 2000 zaczęło pojawiać się coraz więcej doniesień – zarówno praktyków, jak naukowców, że niektóre populacje pszczół same radzą sobie z warrozą). Zapewne kluczem do rozwiązania tej zagadki jest praktycznie zerowe zainteresowanie pszczołami tolerującymi porażenie dręczem (będące zarówno przyczyną, jak i skutkiem skąpej wiedzy na temat odporności pszczół) i brak popytu ze strony klientów. Pszczelarze zdecydowanie wolą pszczoły noszące dużo miodu niż zajmujące się własnym zdrowiem. W tym kontekście trudno się dziwić, że polska populacja (w absolutnej większości poddana reżimowi gospodarki intensywnej) nie wykształciła mechanizmów odpornościowych. Stan zdrowia populacyjnego naszych pszczół jest absolutnie spójny z praktyką pszczelarską. 

Odporność pszczół na warrozę jest zagadnieniem bardzo lokalnym, a przy tym złożonym. Zidentyfikowanie rodzin, które samodzielnie zwalczają roztocza, jest względnie proste. Każdy z hodowców, których prace śledzę (lub śledziłem), z odpowiednim zapleczem (kilkaset rodzin pszczelich) był w stanie takie rodziny pszczele wyłowić w ciągu kilku (maks. 2-4) sezonów. Problemem trudniejszym i bardziej czasochłonnym było przeniesienie mechanizmów i cech odporności na szerszą populację, a następnie ich utrwalenie (ten sam problem mają ci, którzy próbują zdobyć materiał genetyczny). Większości z nich udawało się to zrobić w ok. dekadę lub półtorej (taki okres wskazują m.in. hodowcy: Danny Weaver z Teksasu, USA, Juhani Lunden z Finlandii, czy Erik Österlund ze Szwecji, ale także naukowcy – również w przypadku nabycia odporności przez populacje dziko żyjące). Oczywiście takie pasieki jak moja, w której nie zwalczam warrozy od 2014 roku, być może nigdy nie uzyskają zadowalającej odporności. Przede wszystkim mam jedynie kilkadziesiąt rodzin (każdego roku staram się zimować ok. 40) - z czego większość to odkłady, jestem otoczony przez pszczoły nieodporne, a do tego tam gdzie mieszkam pszczoły mocno odczuwają skutki przedłużających się okresów głodu (dziura pożytkowa spowodowana przez okresy suszy wynikające prawdopodobnie ze zmian klimatu). 

Rozwiązaniem tego problemu jest wdrożenie kilku bardzo prostych praktyk i... konsekwencja. Po pierwsze uważam, że naukowcy powinni zacząć edukować pszczelarzy w zakresie potrzeby pracy nad odpornością pszczół. To mogłaby stworzyć podwaliny pod popyt na pszczoły odporne, a także w pewnym stopniu wymusić na hodowcach podjęcie stosownych prac (zakładam, że każdy z hodowców wie, że pszczoły potrafią same walczyć z warrozą, a także zna metody selekcji tych cennych i potrzebnych pszczołom właściwości; zresztą, wydaje się, że hodowcy sami powinni podejmować starania, aby wykreować popyt na pszczoły mające te cechy). Po drugie powinni zacząć regularne prace nad hodowlą pszczół odpornych lub zintensyfikować je, (bardziej postępowe środowiska pszczelarskie dawno już tak działają). Po trzecie pszczelarze powinni sami podejmować próby selekcji odporności pszczół w pasiekach. Podstawowe zasady takiej selekcji są bardzo proste: problemem jest to, że wyniku nie można zagwarantować z góry (tj. konkretna populacja nie musi reagować na proces selekcji zgodnie z naszymi oczekiwaniami, zwłaszcza jeśli jest niewielka), a efekt zostaje odsunięty w czasie. Te okoliczności mogą więc pszczelarzy zniechęcać. Cechy odporności, choć coraz częściej o nich słyszymy, nie ujawniają się z taką mocą jak dzieje się to choćby na Wyspach Brytyjskich, dopóki nie zostaną rozpowszechnione w populacji pszczół.


Zapraszam na kolejną część artykułu we wrześniu - część 2.

niedziela, 9 lipca 2023

A miało być 7 lat tłustych, czyli bieda 2023 trwa

Najstarsi pszczelarze z okolicy nie pamiętają tak złego sezonu... No dobra, przesadziłem. 

Po pierwsze nie wiem, kto jest najstarszym pszczelarzem w okolicy, po drugie rozmawiałem raptem z jednym (owszem, już swoje lata miał, ale typuję, że i starsi są), a po trzecie ten sezon chyba jest porównywalny do sezonu 2021 (a może to był 2020? Gubię się, bo wszystkie są porównywalnie złe). 

Idźmy po kolei. Sezon zaczął się i źle i dobrze równocześnie. Źle, bo straty były bardzo duże (oględnie mówiąc 2/3 rodzin), a pogoda nie wróżyła nic dobrego. Dobrze, bo 10 rodzin, które przetrwały były w wyjątkowo dobrej kondycji, jak na te, które z reguły u mnie przeżywały - wszystkie mniej więcej równe i wszystkie w niewiele mniejszej sile niż przed zimą. Był to o tyle ewenement, że zawsze rodziny były od wyjątkowo złych, do ładnych, a tych naprawdę ładnych było raptem 4-6. Tym razem było 10. Uznałem, że zła passa lat 2014-2021 musi się kiedyś skończyć. 2022 pokazał, że może być w miarę dobrze (a wiosną wręcz super). Liczyłem więc słoiki, dokupiłem 2 miodarki i zatrudniłem 8 pracowników sezonowych zza granicy... No dobra, znów przesada. Wiedziałem, że słoiki to mam kupione jeszcze w 2014 i czekają złożone pod warstwą kurzu, a pracownicy by się i owszem przydali, ale do remontu domu, a nie do obsługi 10 rodzin - z tym, że grosz trza liczyć, to i nie ma co przesadzać z ilością pracowników. Ja muszę wystarczyć. 

Pomyślałem po 2022 roku, że może jednak przyroda powoli przystosowuje się do wiariactw klimatycznych, który nas nawiedził wiele lat temu (np. roślinność zacznie się przystosowywać do długoletniej suszy). Średnie temperatury to może i się względnie zgadzają, słupki wody opadowej też, tyle, że jakoś w glebie wody nie ma, roślinność jest słaba, co i prowadzi do tego, że w naszym regionie nektaru w plastrach rzadko się uświadcza.  

 Osadzanie pszczół w drugiej kłodzie

Wiosna była paskudna: zimno, niby mokro, choć mój wystawiony na wierzch dren wcale okresowo nie donosił mi o tym, że w glebie wody przybywa. Pszczoły rzadko wychodziły z ula, miałem wrażenie, że cały maj w ogóle nie wyściubiły nosa. Bywało już źle, ale w sumie nie pamiętam, żebym w maju musiał karmić pszczoły tak "systemowo" - znaczy objeżdżać pasieki i dawać cukru, bo już tylko ostatnie pojedyncze komórki w plastrach się łyscyły. W maju. Chciałbym podkreślić i nadać moc temu co powiedziałem: w maju. Owszem zdarzyło mi się dawniej, że pojedyncza rodzina i w maju wymagała pomocy - ot, z zimy wyszła bez pokarmu, ot, była w mocnym kryzysie zdrowotnym, ot, zrobiłem jakiś bardzo wczesny odkład i sobie nie radził. Ale teraz mieszałem cukier z wodą i objeżdżałem pszczoły, bo było pusto w ulach. W maju. To w grupie Beskidzkiej. W grupie krakowskiej nie było szału, ale było o niebo lepiej. Ironią losu jest to, że jak przeprowadzałem się na limanowszczyznę, to byłem przekonany, że zmieniam miejsce pszczelarzenia na lepsze. Od 4 lat okazuje się, że choć zawsze narzekałem na kapryśne (czasem) przedwiośnia, a przede wszystkim na przedłużające się okresy letniego głodu, to i tak jest i było tam lepiej. Owszem, nie zawsze udawało mi się brać miód - czasem przez moje decyzje (zbyt wczesne podziały), czasem przez stan zdrowia pszczół. Ale karmić nie musiałem - w maju. Najczęściej dopiero w lipcu, czasem w czerwcu. Ale nie w maju.

W grupie krakowskiej rodziny wyszły z zimy w tej samej sile i ogólnej kondycji zdrowotnej co pszczoły w grupie beskidzkiej. Różnica jest taka, że tam w maju nie było głodu, a pszczoły dochodziły do siły ok. 2 moich korpusów (+/- 50 litrów). Ponieważ tu (w Beskidzie Wyspowym) za bardzo nie było co dzielić, a sezon dobry czy zły, trzeba odbudować straty, to i trzeba było tej lepszej siły podkrakowskiej uszczknąć dla dobra rozwoju pasieki. W grupie krakowskiej przeżyło mi 4 rodziny (w grupie beskidzkiej 6) - dwie z nich to pszczoły z projektu Fort Knox, a 2 moje - "prywatne". Siłą rzeczy 2 projektowe nie traktuję jako rodzin swoich - a więc znikają z mojej prywatnej puli. De facto więc tej "lepszej" tegorocznej siły do moich własnych potrzeb zostało mi 2. Szału nie ma. Jedną zdecydowałem się rozbić na drobne, drugą zdecydowałem się zostawić w sile - licząc na miód. Zdecydowałem się podzielić tą, która jest z mojej długoletniej nieleczonej genetyki (R2-3 - żeby od razu pozyskać z niej mateczniki) natomiast ta pozostawiona w sile to zeszłoroczna rójka, która sama do mnie przyleciała. Z obu wziąłem sztuczne roje ze starymi matkami, ale o ile macierzak R2-3 miał wychowywać matki, o tyle do osieroconego zeszłorocznego roju - w ramach czegoś co nazywam "genetyczną kwarantanną" (a więc nie rozmnażam póki stara matka z własnymi pszczołami nie przetrwa min. 2 lat) - podałem matkę z genetyki wywodzącej się z fortowej linii GMZ (o ile pomnę nieleczona bodaj od 2016 czy 17, a u mnie w pasiece chyba od 18) - matka nie została jednak przyjęta, a rodzina wychowała swoją matkę. Tyle miała do powiedzenia o mojej "kwarantannie". [Żeby zakończyć wątek tej rodziny - obecnie sztuczny rój ma się mam wrażenie słabo, co z nim będzie, nie wiem. Z macierzaka zamierzam wziąć rozsądnej wielkości odkład z młodą matką, a następnie bezmateczny macierzak połączyć z niewielkim odkładem z rodziny R2-3. Wolę, żeby w silnej rodzinie do zimy wymieniła się genetyka na taką ciut bardziej obiecującą - choć i tak niczego nie gwarantującą. Zamotałem? oj, chyba tak.]

Na przełomie maja i czerwca mogłem zauważyć, że rodziny z grupy krakowskiej były co najmniej o 50% silniejsze niż rodziny z "głodującej" (karmionej przeze mnie) grupy beskidzkiej. Gdy na pięknie rozwinięty zeszłoroczny rój nakładałem 4ty korpus (4 korpusy po 26l = ok. 100 litrów - rzecz jasna kubatura ula nie była obsiadana na czarno), to na te z "silniejszych" rodzin z grupy beskidzkiej, wcale nie zbliżające się do siły 2 moich korpusów, nakładałem powałkę z otworami, na których zostały położone słoiki z dziurawymi nakrętkami, wypełnione wodą zmieszaną z cukrem. No wiecie, karmię.

Jeśli czegoś nie pomyliłem to do dziś na te moje 10 rodzin wyjściowych (czyli obecnie już dużo więcej "jednostek pszczół") poszło już bodaj 60 kg cukru i chyba paczka ciasta. 95% z tego "zjadła" grupa beskidzka. 

W czasie akacji, ta jedna silna rodzina pozostawiona w grupie krakowskiej pięknie nosiła i miała niezłe przybytki. Chcę ją odwiedzić za około tydzień, gdy skończy się kwitnienie lipy. Teraz nie ma po co tam jeździć - rodziny mają miejsce do rozwoju, plastry, głodu tam nie było. Po lipie zobaczę czy zastanę w rodzinie miód, czy puste (wyrabowane?) ramki. To prawdopodobnie jedyna szansa na miód w tym roku - z jednej rodziny grupy krakowskiej - choć sądząc z różnych głosów miodu lipowego nie będzie (może jednak będzie jakaś pozostałość akacji?). To prawda, że tu gdzie mieszkam w Beskidzie zawsze jest szansa na spadź. Nadzieja umiera ostatnia. Nie nastawiam się jednak, nie zdmuchuję warstwy kurzu z miodarki i słoików.

Kończąc wątek tegorocznego zbioru miodu powiem tak. Od ok. tygodnia, może 10 dni kwitnie lipa. I choć widuję pszczoły i inne owady na kwiatach, to ruch w pasiece jest mizerny. Okresowo rośnie, co wzbudza moją nadzieję na lepsze jutro, już za godzinę jednak na wylotkach silniejszych z rodzin widzę loty pojedynczych pszczół, a nad pasieką prawie nie ma ruchu. Kwitnienie lipy kilka dni temu postanowiłem więc uczcić polewając pszczołom kolejne dawki syropu cukrowego. Niech jedzą na zdrowie.


W tym roku - jak co roku przecież (a od dawna obiecuję sobie, że następnego to będzie lepiej - czemu nie jest?) - cierpię na chroniczny brak czasu. Pomimo tego pilnuję, żeby nie zaniedbać tego co muszę u pszczół, ale też tworzyć jakieś ciekawe (dla mnie) rzeczy w pasiece. W tym roku mam 2 nowości - po pierwsze zapszczeliłem 2 kłody i założyłem ulik obserwacyjny. Mam nadzieję, że ulik obserwacyjny będzie się dobrze prezentował kiedyś na biurku... jak już się dorobię biurka. 
Co do kłód - przy tak biednym roku i słabych pożytkach zastanawiałem się, czy aby ma to sens. Ponieważ kłody nie mają dostępu ni to z boku ni od dołu lub góry (a do wylotka przecież się nie zmieszczę), będzie dość kłopotliwym zarówno sprawdzanie czy pszczoły mają dość pokarmu, jak i ich karmienie (niestety buteleczka dla królików nie sprawdza się najlepiej...). Mam nadzieję, że uda się pszczoły przygotować przez wsuwanie ciasta przez wylotek. Oby. Już z niecierpliwością czekam na obloty, a potem na morze rójek, jakie będą z kłód wychodzić (a potem obudzę się w szarej rzeczywistości).




Jeśli chodzi o tegoroczne podziały, to sprawa wygląda następująco. 

W związku z ogromnymi stratami w Forcie (sięgającymi 80?%) zrobiłem z moich rodzin co się dało w granicach tego, co uznaję za zdolne do dojścia do zimy. Ponieważ rodziny fortowe były w grupie krakowskiej, to miały zdecydowanie lepszy start, nie były głodne (choć nie opływały w luksusy) i miały mniej więcej standardowy rozwój wiosenny. W związku z tym obie podzieliłem rodziny na 7  (1+6) kilkuramkowych odkładów - do dna! Rodziny nie są więc ogromne (ba, nie są nawet średnie!), ale wszystkie są mniej więcej równe, a ponieważ były wczesne, to wychowują już chyba drugie pokolenie czerwiu. Jeśli zdrowie im dopisze - dadzą radę odbudować się do siły nawet bez zasilania ich czerwiem. Przynajmniej tak wynika z moich doświadczeń - miewałem już rodziny mniejsze, które pięknie się rozwijały i dobrze zimowały [zresztą to nie tylko moje doświadczenie - choćby w niedawnym odcinku Beekeeping Today Podkast jednej z pszczelarzy mówił o tworzeniu odkładów na 1 ramce, i twierdził że z 40 - jeśli czegoś nie pomyliłem - bodaj 36 przetrwało zimę. Pszczoły dadzą więc radę, jeśli zdrowie im pozwoli.]

W "swojej" pasiece dzieliłem już jednak trochę oszczędniej. Wcale nie dlatego, że uważam, że to zwiększa szanse pszczół na przetrwanie (czytelnicy bloga ten mój pogląd znają - czy się z nim zgadzają czy nie to już inna rzecz). Dzieliłem oszczędniej, bo a) grupa beskidzka rozwija się gorzej, więc i podziały trzeba robić ostrożniej b) przy moim remoncie nie mam czasu na doglądanie dziesiątek maluchów, c) przy obecnych cenach cukru i tak świetnym pożytkowo sezonie jak bieżący, chyba bym zbankrutował...

Przyjąłem zasady następujące:
1) próbuję mniej więcej odbudować liczbę rodzin z poprzedniej zimowli - a więc ok. 30;
2) próbuję w miarę możliwości pozostawić kilka silnych macierzaków - a więc część rodzin dzielę tylko na 2 (sztuczny rój + macierzak) ;
3) część rodzin dzielę "do dna" - a więc tyle ile mi wyjdzie, ile uznam za rozsądne, ile będzie mateczników itp. 

W ten sposób - wliczając w to 14 rodzinek fortowych z moich dziesięciu rodzin dobiłem do ok. 40+ rodzin (z czego 12 pójdzie "do ludzi" w ramach projektu lub poza nim). Średnio każda zostanie podzielona na 4-4.5 z tym zastrzeżeniem, że statystyki nabijają rodziny fortowe dzielone na 7 (6 młodych). 

Wykonałem więc następujące podziały:

- fotowe => 2x1+6 (2+12)

- silna rodzina na pasiece Las 1 (zeszłoroczny rój) => sztuczny rój + macierzak (1+1)

- R2-3 na pasiece Las 3 => sztuczny rój + bodaj 4 lub 5? (nie pomnę, na ulach chyba jest zapisek)

- Rodzina R2-3 na pasiece domowej KM => sztuczny rój + silny macierzak (1+1)

- Rodzina "dobra" na pasiece domowej KM => miał być sztuczny rój + macierzak i mały odkład, ale z kilkoma matkami ratunkowymi wyszedł rój, który jeszcze się podzielił na 2 więc wyszło ostatecznie 1+4

- Rodzina - nie odtworzę jaka (ale z "mojej" genetyki czyli prawdopodobnie R2-3 lub GMz, ewentualnie 16) - z pasieki Kr => sztuczny rój + silny macierzak i słabszy odkład (1+2)

- Rodzina GMz z pasieki J => sztuczny rój + 2 odkłady (1+2)

- Rodzina GMz z pasieki J => sztuczny rój + silny macierzak (1+1)

- Rodzina R2-3 z pasieki J => sztuczny rój + rozbicie na drobne (4-5?) 

Ile tego jest? Kto chce niech liczy - jak mówiłem jest tego 40+ z czego ok. 30 zamierzam zimować na tych samych 6'ciu miejscach, na których zimowałem pszczoły w zeszłym roku. Zastanawiam się tylko czy 1 lub 2 rodzin nie postawić jeszcze na pasiece Las2. Dodam też, że na pasiece Las1 do mojego ula znów wleciała jakaś rójka. Takie to bogactwo u mnie - czekam teraz, aż mi się byk ocieli.

Jak widać z tych podziałów - sytuacje są bardzo różne, bo rodziny po podziałach to od prawie 4 korpusów pszczół z zeszłorocznego roju, do 2 ramek z rodziny "dobra" czy ok. 3 ramkowych odkładów fortowych. Zastrzec też trzeba, że w grupie beskidzkiej nawet wykonany podział 1+1 mógł czasem oznaczać, że pozostawiony "silny macierzak" to ok. 8 ramek wlkp. Nie dlatego, że za bardzo je osłabiłem, czy też rodzina wyszła słaba z zimy, a dlatego, że potem - po zimie - stała w rozwoju utrzymywana na kroplówce z syropu z buraka cukrowego aż do połowy czerwca. Wtedy bowiem w Beskidzie pojawiły się pożytki mniej więcej na potrzeby bieżące pszczół. Nic dla wygłodzonego pszczelarza...

Ulik obserwacyjny - docelowo ma znaleźć się na biurku.


Czy ten stan głodu i mizerii (nie z ogórków) to wina mojej złej gospodarki? Złych decyzji? Nieleczenia pszczół? W części zapewne. Na pewno nie wina tworzenia tylko 1 ramkowych odkładów - takiej rzeczywistości u mnie nie ma, cokolwiek sobie myślą inni. Jak pokazują różne obserwacje i dowodzą relacje najróżniejszych pszczelarzy (zarówno "naturalsów" jak i "nienaturalsów") największe znaczenie ma teren. Jeśli masz szczęście, to zbiory miodu Cię nie ominą. Jeśli masz pecha, to będziesz co rok bankrutował na cukrze, dopóki nie znajdziesz jakiejś metody utrzymywania pszczół na sterydach. Od "dużego pszczelarza" z południa Polski dowiedziałem się, że całą wiosnę on też biegał z cukrem, a głód występował ponoć w całym pasie Karpat na południu (jak się wyraził: od Bieszczad po Bielsko Biała). Czy tak jest/było? Nie wiem - jeśli coś wiecie, dajcie znać. Mówił, że pasiek na północ od Krakowa coś przywiózł do wirowania. Jednocześnie z niektórych rejonów Polski - jak co roku - płyną głosy o tym, że pszczoły miód noszą, a krowy mleko dają [Taka to jest dziś Polska za dobrej zmiany!] Podpytuję czasem zaprzyjaźnionego pszczelarza spod Krakowa - jemu udało się ukraść coś miodu późniejszą wiosną - ale to było po ramce lub maksymalnie paru ramek z rodziny. Bez szału. Napisał mi ostatnio, że lipa kwitnie, a w ulach zero przybytków. Kilku z moich nieleczących znajomych też mniej czy bardziej narzeka - albo na duże straty zimowe, albo na tegorocznego pecha (w różnym wydaniu), albo na... ceny cukru. Przedwczoraj, w czasie rowerowej przejażdżki zagadnąłem stojącego nad ulem starszego pana (tegoż właśnie, wspomnianego na samym początku). Właśnie podawał ciasto do uli, choć jego pasieka otoczona jest pięknie kwitnącymi właśnie lipami... Od niego też usłyszałem: "gdzie te czasy, kiedy co roku była spadź?". No właśnie. Gdzie te czasy? Się pytam.



PS. Ostatnio się dowiedziałem, że strona Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego "Wolne Pszczoły" przestała istnieć (nie wykupiono domeny na kolejne lata i domena została przejęta) - tym samym dorobek stowarzyszenia przestał istnieć, a lata zaangażowania i pracy poszły w niebyt... Niby stare dzieje, a jednak żal. 

środa, 3 maja 2023

Kolejna wiosna, czyli kto ile ma nóg.

Wiosna 2023 pogodowo zapowiada się nieciekawie. O ile pomnę na mojej działce resztki śniegu leżały jeszcze w pierwszej dekadzie kwietnia. Później było tylko trochę lepiej. Kwiecień był zimny i mokry, niestety tak samo zapowiada się początek maja. Sądzę, że w ulach nie ma realnych przybytków. Niestety może to być zła wróżba na cały sezon - zwłaszcza w rejonie podkrakowskim, gdzie jeśli wiosną nie ma pożytku, to nie ma go cały sezon... 

Do maja na mojej pasiece przetrwało 10 rodzin. Nie mogę powiedzieć, żebym był zadowolony. Do zimy przygotowałem między 28 a 30 rodzin (zależnie od tego od kiedy liczyć zimowlę). Przeżywalność wynosi więc około 35%. Jest to zdecydowanie niezadowalający wynik, zważywszy na to, że rok wcześniej miałem ogromne straty - liczyłem, że w tym roku przeżywalność będzie sięgała 60-70%. Tak wskazywałaby logika - a może nadzieja?

Dlaczego się tak stało? Po raz kolejny rozkładam ręce: nie mam pojęcia. Przyroda ma swój klucz do przeżywalności, ale jeszcze nie udało mi się go poznać. Szczerze powiem, że w tym zakresie czuję się ignorantem i pewnie ignorantem umrę. Kolejny raz analizuję różne przypadki, które dochodzą do moich oczu i uszu, jak również przypadki indywidualnych rodzin z mojej pasieki, a to tylko utwierdza mnie w mojej ignorancji. Zazdroszczę samopoczucia tym, którzy z iście dziewiętnastowiecznym poczuciem zwycięstwa nad naturą, kolejny raz ogłaszają, że mają wysoką przeżywalność i pszczoły w dobrym zdrowiu dzięki swoim mniej czy bardziej tajemnym metodom. Zapewne oni osiągnęli już mądrość pozwalającą im kontrolować przyrodę - ja jeszcze nie. I co więcej raczej nic nie zapowiada, żebym kiedyś taką mądrość osiągnął. 

Deszczowa aura

A tak już bardziej serio. Cieszę się szczerze, że mamy takie przypadki, które pokazują, że trzymanie pszczół bez chemii jest możliwe, nie w wydaniu koniecznej stałej odbudowy pasieki po znacznych stratach, ale w trybie, który można by nazwać "gospodarką pasieczną". W końcu sam zacząłem pisać ten blog licząc na to, że takie historie będą i moim udziałem. Z różnych powodów, które po części rozumiem, a po części nie, przeżywalność w mojej pasiece nie jest zadowalająca, a zbiory miodu są znikome, a w niektórych sezonach zerowe. Nie przemawia przeze mnie jednak zazdrość. Mierzi mnie po prostu słuchanie (czytanie), że wystarczy mniej dzielić, albo podzielić w ten czy inny sposób (idąc z naturalnym cyklem... ?), albo złapać rójkę żeby osiągnąć sukces. Być może mierzi mnie to dlatego, że oznacza, że co roku zabijam swoje pszczoły, bo jestem złym pszczelarzem? Może ramki układam odwrotnie, czy jak? Zawsze uważałem, że rola pszczelarza jest w tej układance znikoma. Nie zerowa, ale całkiem niewielka. Tj. oszacowałbym ją na 10 - 20 % całego sukcesu. Ale może dlatego tak uważałem i wciąż uważam, że nie mam takich sukcesów (jakkolwiek je definiować) jakbym chciał? Zgodnie z przysłowiem: przeszkadza mi rąbek spódnicy. Jest oczywiste, że gdybym osiągnął sukcesy (ponownie: jakkolwiek je rozumieć), to opowiadałbym, że znalazłem cudowny sposób na warrozę: a to górny wylotek, który stosowałem, a to poznałem dogłębnie mądrość roju, a to ponadzmysłowo wyczuwam doskonały czas na podziały pszczół (timing na pewno jest kluczowy...), a to niesamowicie wyczuwam pożytki czy mam zdolność głębokiego rozumienia uczuć matek pszczelich (jestem przekonany, że wówczas mógłbym mieć wiele różnych mocy). Ponieważ jednak wielkich sukcesów brak, to zrzucam wszystko na okoliczności zewnętrzne [niewielkim sukcesem jest to, że od lat utrzymuję ciągłość na pasiece, a zeszłoroczny zakup pszczół nie był podyktowany całkowitą koniecznością, czyli stuprocentowymi stratami]. Na swój sposób cieszę się jednak, że natura dała mi prztyczka w nos już na samym starcie w 2014 - dzięki temu pokazała mi moje miejsce w szeregu. Teraz mogę wszystkim mówić, że "znalazłem" (z tym, że to nie ja, bo ja tylko powtarzam po innych) cudowny sposób na warrozę, prosty i oczywisty: rozmnażasz co przeżywa. Z tym małym zastrzeżeniem, że nie gwarantuję skutku, a już na pewno sukcesów. Ponieważ jednak już to zrozumiałem dawno, apeluję niniejszym do natury, żeby zaprzestała dawania mi prztyczków w nos. Ja już wiem, że ona tu rządzi. 

Ostatnio podesłano mi cytat jednego z pszczelarzy, który na jednej z grup twierdził, że model ekspansji nie sprawdza się, bo nie pozwala pszczołom wejść w tryb zajmowania się warrozą (jak rozumiem, chodziło o ten argument, że albo podziały dokonywane są za wcześnie, zanim pszczoły zajmą się sobą, albo też odkłady są za słabe i zajmują się tym, żeby nie paść z głodu i się namnożyć, a nie głupotami, jak pasożyty). Nie jestem w stanie powiedzieć kategorycznie i jednoznacznie, że nie ma w tym racji. Są bowiem głosy w środowisku pszczelarzy naturalnych utrzymujące, że pszczoły muszą mieć zapewniony pokarm i "opanowane" gniazdo, żeby zaczęły myśleć o propolisowaniu i groomingu - słowem najpierw muszą być syte i mieć urządzone mieszkania, a dopiero potem zajmują się sobą i swoim zdrowiem. Coś w tym może być - sam w końcu od miesięcy chodzę jak stary dziad pokrzywiony bólem pleców, bo remontuję dom (czyt. opanowuję gniazdo), to i zarzuciłem sport, rekreację i odpoczynek - ofiarą tego pada i blogowanie... [co do sytości zaś, to... cóż, sądząc z przybytków mojej wagi, zapewnienie pokarmu u mnie jest na poziomie z naddatkiem]. Słowem: nie zajmuję się sobą i swoim zdrowiem, bo w natłoku roboty uznaję, że nie mam na to czasu, chęci i sił. Dlaczego pszczoły miałyby mieć inaczej? Nie wiem czy jest to swoista obiektywna i międzygatunkowa mądrość dziejowa, czy próba antropomorfizacji pszczół, ale coś na rzeczy może być. W tej chwili nie kojarzę bowiem zrecenzowanych badań naukowych, które wprost by mówiły przykładowo: pszczoły mające 30 kg pokarmu w 40 litrowym siedlisku statystycznie "czochrają się" trzy raz bardziej, niż podobne genetycznie pszczoły (np. pochodzące od matek sióstr), w takim samym siedlisku, które mają jedynie 3 kg pokarmu. [jeśli ktoś takowe zna: uprzejmie proszę o podesłanie(!)]. Znam natomiast podobne opinie pochodzące od kilku osób. Są to dla mnie opinie dające do myślenia i na pewno godne uwagi (w tym sensie, jako hipotezy wiarygodne) - ale przy mojej obecnej wiedzy trudno mi traktować je jako naukowo potwierdzone fakty. 


Rzecz jasna są pszczoły "czochrające się" bardziej i mniej. Każda rodzina pszczela (nawet bardzo spokrewniona z inną) ma inny bilans różnych cech i w różnym stopniu je aktywuje. Znamy dość dużo cech i właściwości pszczół, które sprzyjają ich walce z roztoczem (a pośrednio przeżyciu), z czego kilka jest znanych dość powszechnie, jest opisanych w pracach naukowych i są mniej czy bardziej wykorzystywane w procesie hodowli. To nie podlega sporom (jeśli oczywiście ktoś chce się spierać, to niech się spiera, jego prawo...). Zastanawia mnie bardziej co uruchamia te procesy. Czy faktycznie jest to zapewnienie odpowiedniego rozmiaru i stanu biologicznego rodziny (w znaczeniu: odpowiedniego podziału zadań, zapewnienie realizowania wszystkich potrzeb itp), czy zgromadzenie odpowiednich zapasów jedzenia?

Cały problem z krytyką modelu ekspansji (zarówno w teorii, jak i w konkretnych wykonaniach - w tym moim) nie polega na tym, że nie zgadzamy się na poziomie, który opisałem akapit wcześniej. Bo zgadzamy się. Problem - jak ja to widzę - wynika z niezrozumienia podstawowych założeń modelu ekspansji i z braku łączenia punktów w cały obraz. Inaczej mówiąc, z niepotwierdzenia związków przyczynowo skutkowych tam, gdzie ich się doszukuje, na podstawie niepotwierdzonych opinii oraz nielicznych i statystycznie nieistotnych przypadków. Ale też przecież nikt nikomu nie broni snuć hipotez, czyż nie?

Jak mówi stare przysłowie pszczół, człowiek i jego najwierniejszy przyjaciel tj. pies, mają statystycznie po 3 nogi. I tak też będzie, jeśli popatrzymy na przeciętną parę człowieka i psa. Ale jeśli w naszym myślowym eksperymencie weźmiemy pod uwagę zbiór wszystkich ludzi i wszystkich psów to statystyczna ilość nóg pozostaje zagadką. Myślę, że możemy założyć, że tych nóg będzie gdzieś w granicach między 2 a 2,5 (w okolicach 2.2), ale trudno powiedzieć ile. Mamy bowiem szereg zmiennych. Po pierwsze liczbę ludzi szacuje się dziś na około 8 miliardów, a psów niecały miliard - nie znamy jednak dokładnych danych, a co więcej one stale się zmieniają; po drugie zarówno wśród psów, jak i ludzi zdarzają się takie osobniki, które mają wszystkie nogi (tych jest zapewne najwięcej), ale i takie, które tych nóg mają odpowiednio mniej (również takie całkowicie bez nóg). Jeszcze inną rzeczą jest, że możemy patrzeć na zupełnie różne konfiguracje grup psio-ludzkich, które dalekie będą od statystycznej prawdy - np. na człowieka wyprowadzającego na spacer swoich 10 psów (jeśli czegoś nie pomyliłem w obliczeniach statystycznie mają ok. 3.8 nóg - pod tym wszakże warunkiem, że wszyscy mają tyle, ile mają zdrowe osobniki, albo że któryś pies nie ucieknie), lub na zdjęcie dużej rodziny z jednym psiakiem. 

Biorąc pod uwagę ten prosty przykład, łatwo stwierdzić, że jeśli popatrzymy na różne konfiguracje ludzi i psów możemy wyciągnąć wnioski dotyczące ilości nóg, które będą dość dalekie od prawdy dla całego zbioru. I trochę tak czasem to widzę, kiedy patrzę na wypowiedzi niektórych z krytyków modelu ekspansji. Mam wrażenie, że obserwują albo urzędy, do których psów wprowadzać nie wolno, albo psie schroniska lub hodowle, a w najlepszym wypadku pary psio-ludzkie.

W swojej - szumnie nazwę, a co(!) - karierze pszczelarskiej obserwowałem rokrocznie (przez 9 lat) po ok. 40 rodzin pszczelich nie poddawanych kuracjom (kilka razy było trochę mniej, liczmy więc średnią 35). Daje to obserwacje ponad 300 "pszczołojednostek". Nie jest to ogromna liczba. To mikroułamek całości. To jak zliczanie nóg ludzi i psów w niewielkim miasteczku. Statystycznie rzecz biorąc statystyczne miasteczko może odpowiadać ogólnym statystykom. Ale co, jeśli w miasteczku jest schronisko dla bezdomnych psów? Wielu pszczelarzy - nawet nie tych zawodowych - obserwuje kilkaset rodzin na przestrzeni jednego, dwóch czy trzech lat. Przy nich moje liczby nie wyglądają imponująco. Niestety te 9 lat obserwacji (w bardzo różnych konfiguracjach pożytkowo-pogodowych i różnych miejscach), nie pozwoliło mi wyciągnąć żadnych wniosków, które zbliżyłyby mnie do rozwiązania varroazagadki tj. odpowiedzi na pytanie dlaczego niektóre rodziny przeżywają, a inne nie. Wciąż nie wiem jakim kluczem kieruje się przyroda, jeśli weźmiemy pod uwagę łatwo obserwowalne czynniki (rodzina duża vs mała, ul ocieplony vs nieocieplony, naturalna rójka vs odkład itp itd). Rozliczne badania naukowe pokazują pewne prawidłowości (izolacja, rojenie się, obecność niektórych cech, obecność niektórych wirusów itp). Te są jednak albo niemożliwe u mnie do spełnienia (np. izolacja), albo ich nie badam. Zarówno moje spostrzeżenia jak i znajomych, którzy obserwowali kilkaset pszczołojednostek na przestrzeni ostatnich lat, w żaden sposób nie zbliżają nas do znalezienia idealnej metody chowu pszczół. Zazdroszczę tym, którzy przez ostatnie 3-5 lat zimowali po 2 - 20 rodzin pszczelich (nieleczonych), ale już znają rozwiązanie varroazagadki. Niewątpliwie daje im to spokój ducha, którego od lat poszukuję miotając się po pasiece... Szkoda, że ta wiedza nie jest nigdzie spisana. A może te osoby, o których myślę dzielą się, ale mając zamknięte umysły nie dopuszczamy ich odpowiedzi do siebie? [Wiem natomiast na pewno, że oni nie dopuszczają do siebie naszych odpowiedzi.] Miliony pszczół na połowie globu i kilku kontynentach giną co roku z powodu warrozy, a okazuje się, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki i wystarczyło zdobyć jedną odpowiednią rodzinę na start... 

Puste ule czekają na zapszczelenie...

Do maja na moich pasiekach przetrwało łącznie 10 rodzin w 5 lokalizacjach. Od ostatniego, przedwiosennego sprawdzenia zginęło 2 rodziny. Jedną z nich była rójka z 2021, w której na przedwiośniu było pewnie raptem nie więcej niż 1000 robotnic. Powrót zimy ją "dokończył". Drugą z rodzin (prawie) zabił głód (pasieka Las 1, fortowa GMz z matką z 2020 roku), a "dokończyłem" ja. W czasie ocieplenia przedwiosennego objechałem wszystkie rodziny i uzupełniłem im zapasy pokarmu. Ta miała pokarmu dość dużo, a nadto dostała ramkę miodu z osypanej rodziny. Potem jednak powróciła zima. Gdy zajrzałem do rodziny w połowie kwietnia, gdy zeszły śniegi, około 2/3 -3/4 pszczół było osypane na dennicy, a reszta żyła, była jednak odrętwiała z głodu. Dodatkowo w ulu było 3 ramki zaziębionego czerwiu zasklepionego. Do ula podałem garstkę ciasta i zabrałem do domu, gdzie wieczorem opryskałem niedobitki pszczół wodą z cukrem. W czasie przeglądu dwa dni później okazało się, że w czasie transportu zgniotłem matkę... Część żyjących robotnic została dołączona do jednej z rodzin pod domem. 

10 żyjących rodzin jest w bardzo dobrej kondycji. Są jednak wstrzymane w rozwoju przez długą zimę. Przyznać muszę, że nigdy nie miałem wiosną pszczół tak ładnych (a przy tym tak równych siłą). Co rok, niezależnie od tego ile rodzin przeżywało, były grupy rodzin bardzo ładnych, średnich i "zdechlaków" w 2 może max 3 uliczkach. Tym razem - choć pszczoły na pewno są słabsze niż rodziny pszczelarzy komercyjnych-leczących - wszystkie wyszły z zimy niewiele słabsze niż do zimy poszły. Tak na prawdę nie pamiętam wiosny, żebym miał 10 bardzo ładnych rodzin, a do tego żeby wszystkie rodziny, które przetrwały były w dobrym zdrowiu (Z reguły było to 4 - 6 rodzin). Kolejny raz się zastrzegam: rodziny, które przeżyły to były zimowane odkłady (poza jedną silną, która wszakże zarówno przed zimowlą jak i po niej wcale znacząco nie odbiega/ła od innch). Moja wiosenna ocena siły zawsze odnosi się do tej z jesieni; nie porównuję się z rodzinami które były zazimowane jako silne, a tym bardziej grzane czy pędzone do siły w inny sposób. 

Czas na parę konkretnych historii poszczególnych rodzin i wyciągania wniosków. Przezimowała rójka, która sama weszła do mojego ula w lecie zeszłego roku. Wyszła z zimy piękna. Wniosek: naturalne rójki przeżywają... Wróć. To taki sobie kiepski żart. Nie przezimowała bowiem rójka dwuletnia (naturalna rójka z 21 roku, w 22 zrobiona sztuczna rójka ze starą matką). Wniosek: naturalne rójki przeżywają, ale tylko pierwszą zimę... No dobra, bez żartów. Przeżył bardzo silny macierzak po jednej z utrzymywanych w sile rodzin, którym niewiele przeszkadzałem, a już na pewno nie dzieliłem mocno (wzięta z niej tylko sztuczna rójka). Rodzina była silna cały sezon, nosiła miód, pięknie weszła w zimę. Wniosek: przeżywają silne macierzaki, którym się mało przeszkadza i pozostawia na miejscu starej rodziny (symulacja natury...)... Aaa. miało nie być żartów: nie przetrwało 3 tak samo traktowane rodziny obok... Przetrwały trzy sztuczne rójki ze starą matką, które były utworzone wcześnie w sezonie, ustawione na miejscu docelowym, a następnie mało im przeszkadzałem (jedynie karmienie koniec lata). Wniosek: sztuczne rójki, które tworzy się silne i/lub wcześnie w sezonie (symulowanie natury) przeżywają w dobrej kondycji, jeśli im się nie przeszkadza. Hm. czy na pewno? Trzy tak samo potraktowane rodziny się osypały (w tym jedna jeszcze w lecie - nie było widać roztoczy, ale rodzina kurczyła się, kurczyła, kurczyła, aż w końcu ul zajęły mrówki - ale nie wiem czy była to przyczyna czy skutek ostatecznego zejścia). Kilka utworzonych racjonalnie silnych odkładów przezimowało w dobrej kondycji (takich co tworzy się je jako odkład, a nie mikruska weselnego). Wniosek: jeśli nie kombinuje się z tworzeniem zbyt słabych odkładów, ale utworzy się odkład zdolny do wzrostu i zimowania, to rodzina taka przezimuje. Aha. Zapomniałem wspomnieć, że pewnie z tuzin tak samo utworzonych odkładów się osypało... Między innymi jeden odkład (ale takich historii na przestrzeni 9 ostatnich lat było -dziesiąt), który utworzony był z jednej z 4 najlepszych rodzin jako 2 ramki czerwiu na wygryzieniu z dojrzałym matecznikiem i gęsto obsiadany przez pszczoły. Odkład rozwijał się książkowo: matka szybko się unasienniła, czerwiła jak automat, odkład doszedł do zimy do siły 6-7 ramek "na czarno", był cały czas samowystarczalny, bez nawet połowy objawu wstrzymania letniego rozwoju czy wizualnych problemów chorobowych. Co jak co, ale ten odkład należał do takich rodzin, o których się myśli: piękny rozwój, piękne pszczoły, jeśli któraś ma przetrwać, to właśnie ta. Serce roście. Tyle tylko, że tej rodziny nie ma już od dobrych kilku miesięcy. 

Choć na przestrzeni lat na swój sposób przyzwyczaiłem się do strat pszczół (wiem, może to brzmi brutalnie), to ja na prawdę nie lubię ich tracić. Jeśli ktoś zna sposób, żeby tak się nie działo (który nie wlicza zabijania roztoczy): niniejszym wyciągam rękę po tą wiedzę. Proszę podziel się swoim sposobem. Wracając do mojej analogii: ja na prawdę chcę wiedzieć, ile statystycznie nóg mają ludzie i psy. Nie mów mi tylko, że pszczoły trzeba trzymać w sile, że należy symulować naturę robiąc sztuczną rójkę (jeśli naturalna nie wyjdzie), że odkłady trzeba karmić, że trzeba trzymać silne macierzaki itp itd. To wszystko już zweryfikowałem w moich warunkach. Jeśli u kogoś to działa: super, bardzo się cieszę. Ale to nie jest prawda, która - nomen omen - sprawdzi się wszędzie. Innymi słowy: jeśli czyjeś pszczoły tak traktowane przeżywają, to dzieje się tak z innego powodu, niż te wymienione. Być może w tamtych warunkach wystarcza wiedza, że człowiek i pies statystycznie mają po 3 nogi. 


A czy zatem model ekspansji się sprawdza czy nie? Model ekspansji to metoda szybkiego dzielenia pszczół i selekcji w oparciu o dobór naturalny. Model ekspansji w tym sensie się sprawdza (w 100%), że pozwala na możliwie najszybszą odbudowę pasieki i powielenie tych rodzin, które przetrwały. Czy natomiast jest to dobra metoda selekcji? To już zależy. To metoda mniej więcej zgodna z naturalnym cyklem rozmnażania pszczół (przy czym sztuczna i pod wieloma względami niedoskonała i z rozlicznymi wadami). Po prostu dzielimy pszczoły, które żyją - podobnie jak w naturze z rodziny wychodziłyby rójki. Seeley twierdził, że w Arnot większość rodzin wydaje 3 roje. Rodzina zatem dzieli się na 4 (macierzak + 3 młode). Myślę, że dzielenie pasieki (każdej z rodzin) na 4 to racjonalna ekspansja. Statystycznie (niech to słowo będzie sponsorem tego wpisu) w mojej pasiece rzadko udaje mi się pomnożyć pasiekę przez 3. Oczywiście zdarzało mi się dzielić mocniej poszczególne rodziny [a także rozdawać odkłady poza pasiekę, co zwiększało podziały bez skutku zwiększania mojej pasieki] - ale niewiele różnię się od statystyk wyjścia rojów w Arnot. Czy to znaczy, że w modelu ekspansji rodziny się szybko selekcjonują, że przeżywają dzięki tej metodzie? A kto powiedział, że to metoda na wysoką przeżywalność pszczół? Czy w Arnot (piszę o Arnot, bo to doskonale przebadane miejsce i mamy stamtąd dużo danych) jest wysoka przeżywalność, a rodziny pochodzące z lasu mają 100% odporność na warrozę? Oczywiście, że nie (na oba pytania). Jeśli ktoś twierdzi, że metoda ekspansji nie sprawdza się, to znaczy, że nie do końca rozumie o co w tym chodzi. Jeśli ekspansję łączy z tym, że małe rodziny nie mogą zająć się roztoczem, bo zajmują się budową gniazda, to niech powie to moim dużym osypanym rodzinom, utrzymywanym w sile przez cały sezon. Pszczoły na pewno potwierdzą, że ma rację.

Inną rzeczą jest czy rodziny pochodzące z takiego modelu namnażania mają wyższe czy niższe statystyczne prawdopodobieństwo przetrwania niż rodziny utworzone w inny sposób? (no właśnie jaki? bo w modelu ekspansji nie ma żadnych konkretnych wytycznych co do sposobu dzielenia rodzin pszczelich...). Model ekspansji to oczywiście tylko nazwa więc trudno mi się odnieść do tego jak nazwa może wpłynąć na przetrwanie pszczół. Być może to jakiś efekt psychologiczny? Nazwa kojarzona dobrze sprzyja przetrwaniu, a kojarzona źle zwiększa śmiertelność...? Brzmi logicznie...? Jeśli po prostu pszczół nie leczysz i robisz odkłady z rodzin, które przetrwały lub namnażasz je w inny sposób, to wychodzi mi na to, że też stosujesz model ekspansji... Ale rozumiem, że krytyka bardziej dotyka tego, że tworzy się rodziny zbyt licznie i zbyt małe, co jakoby zwiększa śmiertelność. Cóż - jak pisałem powyżej ja nie zauważam takich prawidłowości. I niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który uważa, że człowiek i pies statystycznie mają po 3 nogi. 


Innym pytaniem - i daleko bardziej zasadnym, niż tępe krytykowanie modelu ekspansji - jest to, czy ten rodzaj prowadzenia selekcji/chowu/hodowli (jak to zjawisko zwał tak zwał) jest najlepszy do osiągnięcia wyniku w postaci uzyskania i utrzymania wysokiej odporności pszczół na warrozę. To już jest inny spór i dotyczy tego, jak najlepiej pszczoły selekcjonować - czy obserwować cechy (jakie i w jaki sposób), czy poziom porażenia (jak badać, kiedy), czy dzielić co przeżywa. To jest naprawdę zupełnie inna dyskusja. I choć w moich warunkach i z moim podejściem do przyrody i pszczół jestem zwolennikiem trzeciej drogi, to jednak sam mogę pokazać wiele jej wad - a moje statystyki niech będą tu świadczyć za tymi wadami. 

Na razie czekam na te tony miodu, które mam obiecane wraz z nadejściem 7 lat tłustych. Nastawiłem się.