W opublikowanym artykule (zapewne ze względu na jego objętość) w toku redakcji wycięto jeden lub dwa akapity. Tu na blogu zamieszczam tekst oryginalny przesłany do Redakcji.
Zapraszam do lektury.
Część 1 - styczeń 2018
Problem ginięcia pszczół narasta
praktycznie każdego roku i coraz częściej słyszy się o masowych
upadkach pasiek w różnych regionach kraju. Wiosną 2017 roku
pszczelarzami wstrząsnęła informacja o ogromnych stratach pszczół
w Karkonoszach, gdzie zgodnie z szacunkami w zimie umarło około
dziesięciu tysięcy rodzin pszczelich, stanowiących około 70%
lokalnej populacji. Według pszczelarzy rodziny, które przeżyły
były na tyle osłabione, że zimna wiosna mogła przyczynić się do
dalszych spadków, a te, którym udało się przetrwać do poprawy
pogody raczej nie były w stanie dojść do odpowiedniej fazy rozwoju
na czas pożytków i wypracować zysku dla pszczelarzy. Wartość
przezimowanej rodziny pszczelej wiosną to kwota od trzystu do
pięciuset złotych. Potencjalny dochód z rodziny pszczelej wynosi
szacunkowo równowartość około dwudziestu, trzydziestu kilogramów
miodu, czyli około siedmiuset do tysiąca złotych. Wartość
usługi, jaką jedna rodzina pszczela świadczy w ekosystemie poprzez
zapylanie, szacowana jest przez Unię Europejską na 1000 Euro.
Straty w karkonoskich pasiekach oscylowały więc wokół stu - stu
pięćdziesięciu tysięcy złotych u pszczelarzy i około
czterdziestu milionów złotych w rolnictwie i całym ekosystemie. A
choć straty pszczół wiosną tego roku w Karkonoszach były bardzo
wysokie, to przecież nie były jedyne w Polsce. Ostatniej zimy miało
nie przeżyć w Polsce 40% populacji pszczół (Kazimierz Jan
Paczesny, „O Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających –
nasz głos naszą szansą”, „Pszczelarstwo” nr 10/2017), która
szacowana jest na około półtora miliona pni. Jest to więc liczba
sięgająca nawet sześciuset tysięcy pustych uli. Bardzo duża
śmiertelność pszczół obserwowana jest okresowo praktycznie w
każdym regionie kraju, a co dwa, trzy lata jest ona ponadprzeciętnie
wysoka dla obszaru całej Polski. Choć statystyki mówią o średniej
śmiertelności rocznej pszczół na poziomie 10 – 15 % populacji,
to w mojej ocenie są to dane mocno zaniżone. Dzieje się tak z
kilku przyczyn. Po pierwsze, pszczelarze nie chcą się przyznawać
do niepowodzeń w pasiekach, gdyż często w środowisku odbierane
jest to bardzo negatywnie (przede wszystkim jako objaw niestaranności
w obchodzeniu się z pszczołami). Po drugie, nikt pszczelarzy nie
pyta o dokładne dane. Po trzecie, nie wszyscy pszczelarze są
zrzeszani w kołach, a nie każdy zrzeszony (z różnych powodów)
podaje prawdziwą liczbę posiadanych uli. Skutkiem tego podawana
przez związki pszczelarskie statystyka spadków pszczół jest
jedynie szacunkiem i to obarczonym dużym błędem. W mojej ocenie,
opartej na corocznych głosach płynących ze środowiska
pszczelarskiego, rzeczywista śmiertelność oscyluje wokół 25 –
30% rocznie. Takie straty dałyby się odbudować dość łatwo w
czasie sezonu letniego, problemem jest jednak to, że straty rzadko
rozkładają się w pasiekach zgodnie z wielkościami statystycznymi.
Obecnie coraz częściej się zdarza, że w części regionów
śmiertelność pszczół jest znikoma, a lokalnie lub regionalnie z
olbrzymich obszarów (często nawet wielkości kilku powiatów)
pszczoły praktycznie znikają, powodując duży deficyt owadów
zapylających. Pasieki z tych regionów często nie są zdolne do
odbudowy stanu z własnych zasobów i pszczelarze zmuszeni są do
sprowadzania pszczół z dalszych odległości. Trzeba mieć też
świadomość, że problemy dotykające pszczoły miodnej, w jakiejś
części dotykają też inne gatunki owadów. Pszczelarze zaś nie
tylko ponoszą olbrzymie straty materialne, ale często tracą też
możliwość zarobkowania, czy choćby racjonalnego wspomożenia
domowego budżetu.
Jakie są przyczyny tak dużej
śmiertelności pszczół? Pszczelarze najczęściej wskazują dwa
czynniki: opryski stosowane przez rolników oraz choroby pszczół.
Moim zdaniem problem jest dużo bardziej złożony, a sami
pszczelarze nie pozostają przy tym bez winy.
Opryskiwanie
Pestycydy stosowane zgodnie z
instrukcją i w małych dawkach nie są zabójcze dla pszczół, ale
nawet wówczas mogą zaburzać działanie ich układów wewnętrznych.
W przypadku owadów społecznych, takich jak pszczoła miodna, może
to spowodować rozregulowanie całego superorganizmu. Środki te
niszczą także zdrową mikroflorę owadów (tzw. biofilmy), co
powoduje u nich zaburzenia układu trawiennego czy odpornościowego.
Tymczasem choroby wywołane przez szkodniki często dotykają upraw
dlatego, że rośliny w toku sztucznej selekcji na wydajność
zostały pozbawione naturalnych mechanizmów ochronnych. W procesie
takiej selekcji rośliny często tracą zdolność obrony przed
naturalnymi wrogami – na przykład produkując mniej olejków
eterycznych, które stanowią ich naturalną barierę i układ
odpornościowy. Wysiewane na dużych obszarach rośliny są mocno
ujednolicone genetycznie, co powoduje łatwość rozprzestrzeniania
się patogenów i pasożytów. Przykładem katastrofy wynikającej z
takich działań jest klęska Wielkiego Głodu w Irlandii (1845 –
1849), wywołana była przez pierwotniaka grzybopodobnego, który
zdziesiątkował uprawy jednolitych genetycznie ziemniaków,
doprowadzając w efekcie do śmierci blisko miliona osób i emigracji
kolejnych dwóch milionów. Dziś problemy rozwiązuje się doraźnie
przy użyciu środków chemicznych, które niszczą równowagę
ekosystemu i w efekcie powodują długotrwałe olbrzymie szkody
środowiskowe.
Stwierdzam z przykrością, że spora
część rolników nie zwraca uwagi na te zagadnienia. Często po
prostu nie jest świadoma konsekwencji stosowania pestycydów, a
kursy, które rolnicy przechodzą, aby móc korzystać z takiej formy
ochrony swoich upraw rzadko lub pobieżnie poruszają ten temat,
mimo że zwykle mają go w programie.
Warto wiedzieć, że podawane na
opakowaniach pestycydów okresy karencji informują tylko o okresie
rozpadu aktywnej substancji chemicznej użytej do oprysku.
Praktycznie nikt nie bada szkodliwości i nie podaje stężeń
substancji, które powstają z rozpadu tych pierwszych. A mogą one
być dużo trwalsze i bardziej toksyczne dla ludzi czy dla pszczół
niż substancje pierwotne. Badania pyłku kwiatowego zbieranego przez
pszczoły wykazały, że praktycznie każda próbka pochodząca z
regionów o rozwiniętym rolnictwie zanieczyszczona jest co najmniej
jednym pestycydem, a niektóre próbki były zanieczyszczone nawet
kilkoma lub kilkunastoma ich rodzajami. Podobne zanieczyszczenia
znajdują się w nektarze, który pszczoły przerabiają na miód. W
tym akurat aspekcie, zyskujące coraz większą popularność
pszczelarstwo miejskie paradoksalnie wypada lepiej niż to z
regionów, w których rozwinęło się rolnictwo na przemysłową
skalę.
Najwięcej środków ochrony roślin
stosuje się w początku okresu wegetacji, a więc wiosną. W okresie
kwitnienia sadów i rzepaku występują liczne zatrucia pszczół o
charakterze ostrym, które często kończą się śmiercią rodzin
pszczelich w przeciągu kilku czy kilkunastu godzin, a maksymalnie
dni. Prawdą jest jednak, że zdecydowana większość spadków
rodzin pszczelich ma miejsce jesienią i zimą, a także na
przedwiośniu. Niewątpliwie jakaś ich część spowodowana jest
zatruciami chronicznymi, które, osłabiając owady, dają o sobie
znać w okresach, kiedy pszczoły są najbardziej podatne na czynniki
zewnętrzne – a więc w czasie zimowli. Wychowywanie młodych
pszczół w środowisku nasączonym pestycydami – choćby w
niewielki stopniu – może wpłynąć na większą podatność na
choroby i skrócić żywotność owadów. Wówczas taka rodzina ma
małe szanse na przetrwanie zimy.
Choroby pszczół
Drugim podawanym przez pszczelarzy
powodem złego stanu pszczół są nękające je choroby. Niestety w
tym aspekcie pszczelarze sporo winy ponoszą sami. Dziś głównym
problemem zdrowia pszczół, nie tylko w Polsce, ale i na całym
świecie, jest warroza, choroba wywoływana przez roztocze o nazwie
dręcz pszczeli (łac. Varroa destructor). Pasożyt ten w
sposób pośredni lub bezpośredni staje się przyczyną śmierci
większości rodzin pszczelich. Początkowo roztocze pasożytowało
na gatunku pszczoły wschodniej (Apis ceranae) występującej
na terenie Azji południowo-wschodniej. Wraz z rozwojem
pszczelarstwa, mająca swe korzenie w Europie, Afryce i Azji
Mniejszej pszczoła miodna (Apis mellifera), jako bardziej
wydajna od pszczoły azjatyckiej, była przewożona w praktycznie
każde miejsce na świecie, aż trafiła w rejon naturalnego
występowania roztocza Varroa destructor. Tam właśnie
pasożyt przeniósł się na pszczołę miodną i ta niestety okazała
się dla roztocza równie dobrym żywicielem, jak jej azjatycka
kuzynka. Było już tylko kwestią czasu aż roztocze zdominuje
pszczelarstwo praktycznie na całym świecie (obecnie występuje na
każdym kontynencie z wyjątkiem Australii). Stało się tak z powodu
przewożenia pszczół z miejsca na miejsce. Do Polski wciąż
sprowadzane są pszczoły o odległych korzeniach, bądź krzyżówki
międzyrasowe (np. pszczół z krajów Europy południowej, Azji i
Afryki). W ten sposób wciąż mogą być przenoszone różne
organizmy patogenne. Przykładowo, obecnie środowisko pszczelarskie
kieruje zaniepokojone spojrzenia do Włoch, gdzie wykryto ognisko
kolejnego organizmu inwazyjnego i pasożyta pszczół - małego
chrząszcza ulowego (łac. Aethina tumida).
Mechanizm takiego rozprzestrzeniania gatunków funkcjonuje zresztą
odkąd człowiek zaczął się przemieszczać na duże odległości –
organizmy są przewożone w ładowniach, zbiornikach balastowych
statków wraz z transportem owoców czy warzyw, a więc tak naprawdę
w każdy możliwy sposób. Prawdopodobnie nie jesteśmy w stanie w
pełni zabezpieczyć się przed przypadkowym przewiezieniem
organizmów, które w jednym regionie stanowią cząstkę
zrównoważonego ekosystemu, a w innym mogą się stać śmiertelnym
zagrożeniem dla lokalnych układów ekologicznych. Powinniśmy
jednak dążyć do ograniczenia importu obcych ras tylko po to, by
osiągnąć krótkoterminową korzyść. Musimy bowiem pamiętać, że
często stają się one obciążeniem dla lokalnych populacji, bo
krzyżując się z nimi, wprowadzają do nich obce geny, pogarszając
przystosowanie całej populacji do miejscowych warunków.
Dręcz pszczeli jest groźny dla
pszczół. Osłabia je, choć tak naprawdę bezpośrednio ich nie
zabija –przenosi choroby pomiędzy pojedynczymi osobnikami
superorganizmu. Jest jak kleszcz roznoszący krętki borelii lub
komar pierwotniaki wywołujące malarię czy wirusy dengi lub zika.
Liczba tych roztoczy w ulach rośnie z miesiąca na miesiąc i z roku
na rok, a gdy przekroczy pewną wartość krytyczną, rodzina
pszczela przestaje sobie radzić z gwałtownym rozprzestrzenianiem
się chorób i umiera. I o ile pszczoła wschodnia w toku ewolucji
świetnie zaadaptowała się do życia z pasożytem i nauczyła się
trzymać jego populację na bezpiecznym poziomie, o tyle pszczoła
miodna w większości rozwiniętych regionów świata do tej pory nie
zdołała wykształcić mechanizmów obronnych pozwalających jej
stawić mu skuteczny opór. Nie zdołała, bo od kilkudziesięciu lat
pszczelarze skutecznie jej w tym przeszkadzają. Wykształcenie
zrównoważonej relacji między pasożytem a jego żywicielem wymaga
eliminacji osobników słabych, które nie radzą sobie z obecnością
organizmu patogennego. Przedstawiciele pszczelnictwa (dziedziny nauki
rolniczej zajmującej się pszczołą i pszczelarstwem) powtarzają
często, że gdyby poddać pszczoły selekcji naturalnej umarłaby
ich znacząca większość, jednak z tych, które przeżyły możnaby
odbudować populację wykazującą zadowalającą odporność na
pasożyta. Taki zresztą mechanizm „radzenia sobie z problemem”
zaistniał samoczynnie w wielu uboższych regionach Azji, Afryki czy
Ameryki Południowej. Tam obecność roztocza dziś stanowi zwykły
czynnik chorobotwórczy, jakich w historii było wiele, a z których
populacje wychodziły ostatecznie obronną ręką. Przykładowo,
roztocze o nazwie świdraczek pszczeli (Acarapis woodi) na
początku XX wieku zabiło niemal wszystkie pszczoły miodne na
Wyspach Brytyjskich, a w drugiej połowie wieku dziesiątkowało
pasieki w Stanach Zjednoczonych, powodując co roku przez długi
okres śmierć kilkudziesięciu procent rodzin pszczelich. Dziś
szkodliwość świdraczka pszczelego jest praktycznie marginalna.
Tymczasem w krajach o rozwiniętym rolnictwie pszczelarze, nie chcąc
ponosić strat, stosują przeciwko warrozie częste zabiegi
lecznicze. Leczenie pszczół polega jednak dokładnie na tym samym,
co „leczenie” pszenicy czy kapusty. A więc na stosowaniu
pestycydu, który ma zabić organizm patogenny. I efekt też jest
podobny – opryski muszą być stosowane wielokrotnie każdego
sezonu, a długofalowo nic się nie zmienia. Co ciekawe, pszczelarze
zauważając różne „błędy” w działaniach rolników
stosujących nieustanne opryski rzadko dostrzegają analogie do
własnych działań. Dopóki oprysk stosuje rolnik, jego działanie
jest być może ekonomicznie uzasadnione, ale również, w oczywisty
sposób, szkodliwe dla środowiska. Podawanie pestycydu do uli jest
przeważnie uznawane za ratowanie pszczół. Z powodu dręcza
pszczelego gospodarka pasieczna została dziś niestety zdominowana
przez pestycydy. Środowisko pszczelarskie zaczyna powoli zdawać
sobie sprawę ze szkodliwości ogromu toksyn, jakie stosuje się w
pasiekach. Winę za ten stan rzeczy widzi jednak tylko w roztoczach,
a nie we własnych zaniedbaniach i skutkach wyborów powodowanych
chęcią zysku. Większość konsumentów miodu nie ma świadomości,
z jakimi substancjami może mieć do czynienia w produktach
pasiecznych, bo pszczelarstwo kojarzy się przecież z naturą, a nie
z intensywną i przemysłową gałęzią rolnictwa, jakim się stało
w ostatnich dziesięcioleciach. Tymczasem zaleca się, aby podawanie
„leku” wykonywać w masce przeciwgazowej, okularach ochronnych
czy gumowych rękawicach, ze względu na jego bardzo wysoką
toksyczność dla ludzi. Zamiast podejmować próby wyhodowania
lokalnej i odpornej populacji oraz zrównoważenia relacji pszczoły
z pasożytem, pszczelarze wolą poszukiwać odpowiedniej substancji
chemicznej, która pozwoli zlikwidować pasożyta. Pestycyd musi więc
zostać zastąpiony bardziej śmiercionośnym, acz mniej toksycznym
lub inną, bardziej zabójczą substancją, która zniszczy roztocze,
ale nie będzie szkodliwa dla pszczół oraz ludzi. Owszem,
nowoczesny pestycyd być może ulegnie szybszemu rozpadowi, ale czy
mamy pewność jakie substancje pochodzące z tegoż rozpadu będziemy
w efekcie spożywać? Czy poznamy ich stężenie, efekty uboczne ich
oddziaływania i okres ich dalszego rozpadu, skoro producent
ograniczy się tylko do badania substancji czynnej?
A inne choroby? Większość chorób
pszczelich jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku stanowiła
względnie niewielki problem dla pszczół i pszczelarstwa. Zdarzały
się spadki rodzin z różnych powodów – w tym również i chorób.
Podobnie jak każdy żywy organizm, pszczoły cierpią na biegunki,
grzybice czy choroby bakteryjne. Ale pszczoły były względnie
samowystarczalne i jeżeli pszczelarz sam zachorował lub wyjechał
na rok, mógł liczyć na to, że gdy powróci do pasieki, zastanie
ją w mniej więcej takim samym stanie, w jakim ją zostawił.
Wprawdzie któraś z rodzin pszczelich mogła się wyroić, a inne
mogły umrzeć z głodu, jeśli sezon nie obfitował w pożytki i
pszczołom nie udało się wyprodukować wystarczającej ilości
miodu. Większość pszczół jednak przeżywała. Dręcz
pszczeli zmienił ten stan. Gdy porażenie rodziny pszczelej
roztoczem wzrasta, dużej części osłabionych pszczół zaczyna
dokuczać któraś z chorób i błyskawicznie przenosi się na inne
osobniki. Śmierć pnia najczęściej następuje przez tzw.
„wypszczelenie”, a więc gwałtowne zmniejszenie liczebności
pszczół robotnic do wielkości, która nie wystarcza do
podtrzymania funkcji życiowych superorganizmu. Mechanizm osłabienia
pszczół przez roztocza sumuje się z osłabieniem rodziny pszczelej
spowodowanym skażeniem środowiska pestycydami – zarówno tymi
przyniesionymi z pól, jak i z tymi podanymi bezpośrednio do ula
przez pszczelarzy. Dodatkowo podawanie innych niż pestycydy
substancji do zwalczania roztoczy, takich jak substancje żrące
(kwasy organiczne) lub inne związki biobójcze (np. olejki
eteryczne), niszczy naturalne bariery ochronne pszczół w postaci
tzw. biofilmów bakteryjnych czy grzybiczych. W efekcie pszczoły
stają się jeszcze podatniejsze na rozwój patogenów, a niegdyś
praktycznie niegroźne choroby rozwijają się błyskawicznie i
stanowią realne zagrożenie (ten stan można porównać do działania
„zwykłej grypy” na wyniszczony organizm). Tak długo, jak
pszczelarze kontrolują skalę porażenia rodzin pszczelich
roztoczem, są one w stanie przetrwać przez pewien okres. Kiedy
jednak pojawia się jakiś szkodliwy zewnętrzny czynnik
środowiskowy, następuje gwałtowna depopulacja – jak stało się
choćby w Karkonoszach. Niestety należy się spodziewać takich
zdarzeń również w przyszłości. To nie tajemnicze
niezdiagnozowane choroby czy promieniowanie zabijają pszczoły –
robi to suma wielu negatywnych czynników środowiskowych, gospodarki
rolnej i pasiecznej. Dzieje się tak w dużej mierze przez
dziesięciolecia zaniedbań, a także źle pojęty i krótkowzroczny
interes pszczelarzy.
Część 2 - luty 2018
Remedium?
Łatwo jest postawić diagnozę, ale
niestety znacznie trudniej jest temu problemowi zaradzić, gdyż
pszczelarstwo w wielu obszarach świata znalazło się w położeniu
bohatera greckiej tragedii. Niezależnie od tego, co zrobi
pszczelarz, będzie zmuszony przyglądać się bardzo negatywnym
skutkom swoich działań. Wybór, jakiego dokonuje, to wybór
pomiędzy podawaniem toksyn, a więc dalszym osłabianiem pszczół i
brnięciem w ślepą uliczkę, a pozwalaniem na dużą śmiertelność
w zgodzie z zasadami doboru i selekcji naturalnej. Pierwsza droga
oznacza dalsze niszczenie odporności pszczół i może doprowadzić
do skażenia produktów pszczelich. A ponieważ roztocza, nieustannie
poddawane presji pestycydów, uodparniają się na nie, substancji
tych używa się coraz więcej.
Alternatywę stanowi zgoda na odsiew
olbrzymiej ilości rodzin pszczelich, które nie są przystosowane do
współistnienia z roztoczem. Ja sam, pomimo olbrzymiego smutku, jaki
wiąże się ze stratą rodzin pszczelich dla pasjonata, wybieram
właśnie tę drogę.
Szczerze wątpię w skuteczność
trzeciego, kompromisowego rozwiązania. Propagują je niektórzy
pszczelarze i ma ono polegać na zastąpieniu pestycydów innymi
środkami biobójczymi oraz podjęciu sztucznej selekcji tzw. pszczół
odpornych – czyli takich, które potrafią same aktywnie ograniczać
liczebność pasożyta. Problem tkwi jednak w tym, że sama liczba
roztoczy w ulu nie stanowi tak naprawdę kluczowego czynnika
selekcyjnego. Dane podawane przez naukowców wskazują, że w latach
osiemdziesiątych, kiedy obecność dręcza pszczelego została
oficjalnie potwierdzona na terenie Polski, rodzina pszczela bez
zwalczania roztoczy była w stanie żyć statystycznie przez co
najmniej 3 lata (na samym początku mówiono nawet o okresie 4 – 5
lat) i najczęściej umierała w czwartym roku przy porażeniu na
poziomie od 7 do 11 tysięcy sztuk pasożyta na rodzinę pszczelą.
Dziś wiele rodzin umiera jesienią, w rok po ostatniej kuracji, a
praktycznie mało która dożywa drugiej zimy, jeżeli nie
przeprowadzi się zabiegu ograniczającego porażenie roztoczem,
paradoksalnie tą właśnie „chemią”, która ma tak zły
długofalowy wpływ. Obecnie śmierć pszczelej rodziny następuje
przy obecności około tysiąca osobników pasożyta, a nierzadko
nawet przy ich mniejszej liczbie. Świadczy to o znaczącym ogólnym
osłabieniu stanu zdrowia owadów, jakie nastąpiło w ostatnich
prawie czterech dekadach.
W środowisku naukowców i weterynarzy
słychać coraz więcej głosów twierdzących, że jedną z metod
ograniczenia negatywnych zjawisk byłoby zaprzestanie przewożenia
pszczół do obcych regionów. Kluczem do poprawy sytuacji mogłaby
być odbudowa lokalnych populacji z tych pszczół, które przetrwały
zagładę, gdyż najistotniejsza jest zdolność do przeżycia w
konkretnych warunkach środowiskowych. Według niektórych
weterynarzy już dwuletnie (acz całkowite) ograniczenie przewożenia
pszczół mogłoby znacząco poprawić sytuację i pozytywnie wpłynąć
na przystosowanie lokalne pszczelich rodzin. Niestety, najczęściej
po dużych lokalnych spadkach pszczoły są sprowadzane z odległych
regionów. Nierzadko w rodzinach, które wyszły z kryzysu osłabione,
matki pszczele są wymieniane (tak określają pszczelarze zabicie
starej matki i wprowadzenie do ula nowej) na takie, które pochodzą
od hodowlanych reproduktorek dających duże prawdopodobieństwo
wysokich zbiorów. Wymiana matki pszczelej, która jako jedyna składa
jaja robotnic w ulu, powoduje, że już po kilku do kilkunastu
tygodniach następuje całkowita wymiana genetyki pszczół w ulach.
Pszczoła robotnica żyje średnio 8-10 tygodni w lecie, a każdego
dnia umierają ich setki, a nawet i tysiące w każdej rodzinie. Te
jednak zastępowane są przez młode pszczoły, których mniej więcej
tyle samo „wygryza się” z plastrów. Czy sprowadzenie nowej
matki i umieszczenie jej w ulu zamiast starej to remiedium na bieżące
dolegliwości rodziny? Czasem być może tak, ale taki sposób
postępowania skutkuje likwidacją linii pszczół, którym udało
się przejść przez tzw. „wąskie gardło ewolucyjne”,
powodujące śmierć sporej części populacji. Ewolucja działa
właśnie przez „wąskie gardła”, a sprowadzanie nowych pszczół
w miejsce tych, które przetrwały jest przeciwne jej zasadom. Takie
działanie być może przysłuży się zwiększeniu zbiorów miodu,
ale na pewno długofalowo nie uczyni populacji pszczół zdrowszą i
lepiej przystosowaną.
Nie ulega wątpliwości, że
niezależnie od tego, czy próbuje się zwalczać roztocza, czy też
nie, trzeba dążyć do ograniczenia ilości pestycydów w ulach.
Nawet jeśli my, pszczelarze, nie mamy wpływu na to, co robi nasz
sąsiad rolnik, sami decydujemy przynajmniej o tym, jakie substancje
wprowadzamy do własnych uli.
Coraz więcej ośrodków pszczelarskich
na świecie odstępuje od stosowania zabiegów zwalczających
roztocza w ulach i po pierwszych okresach załamania populacji z
sukcesem odbudowuje ją na bazie tych linii pszczół, które
przeszły przez wąskie gardło. Po kilku latach w tych odbudowanych
populacjach śmiertelność pszczół jest porównywalna do pasiek,
które stosują pestycydy, a w dodatku z każdym pokoleniem staje się
mniejsza. W Walii grupa pszczelarzy umówiła się, że zaprzestanie
stosowania zabiegów przeciwko roztoczom, a dziś ich pszczoły na
sporym obszarze kraju radzą sobie dokładnie tak samo lub lepiej niż
te wspomagane pestycydami.
Odpowiedzią na problemy pszczół
powinno być też tworzenie niedoglądanych siedlisk dla owadów,
takich, jakie kiedyś funkcjonowały w lasach naturalnych. Również
ta koncepcja ma licznych przeciwników, którzy uważają, że
siedliska pozostawione bez opieki są wylęgarnią chorób
roznoszonych następnie na okoliczne pasieki. Okazuje się jednak, że
w tych regionach świata, gdzie żyją populacje dzikich pszczół,
pasieki gospodarcze (oparte na materiale genetycznym pszczół
dzikich) praktycznie nie wymagają zabiegów przeciwko roztoczom,
gdyż populacja selekcjonuje się sama w sposób zupełnie naturalny
i bez udziału pszczelarzy. W naszym kraju populacja dzikich pszczół
praktycznie nie występuje, gdyż zniszczono jej siedliska wycinką
starych drzew z dziuplami i wyrugowano ją przy pomocy pszczół
pochodzących z hodowli. I choć choroby rozwijają się w pasiekach
błyskawicznie, a dzikich pszczół praktycznie nie ma, to i tak
właśnie je obwinia się za wszelkie bolączki pszczelarstwa.
Obie części w wersji opublikowanej możesz pobrać tu:
Część 2 - luty 2018
O sytuacji pszczół w Karkonoszach można posłuchać tu:
https://www.youtube.com/watch?v=V-2khPHHh4I&t=6s
O sytuacji pszczół w Karkonoszach można posłuchać tu:
https://www.youtube.com/watch?v=V-2khPHHh4I&t=6s