niedziela, 6 czerwca 2021

I... co będzie dalej?

Tracę całkowicie wiarę w pszczelarzy. Środowisko to opowiada o legendy o tym, jak to dawniej pszczelarz nie musiał przysięgać składając zeznania w sądzie, bo był tak prawy, dobry, wspaniały. I to właśnie jest prawda: są to legendy.
Dziś postanowiłem więc powylewać sobie moje ostatnie żale. Kto nie chce tego czytać, niech nie czyta.


Kilka dni temu pojechałem na moją pasiekę w miejscowości Kamień. Moje dawniejsze internetowe doświadczenia nakazywały mi wierzyć w "dobrą wolę" niektórych pszczelarzy. Słyszałem przecież nie raz jak to jestem skurwysynem, a czasem tylko "ekologicznym barbarzyńcą", bo morduję pszczoły w męczarniach. W związku z tym nie chciałem zbyt wiele mówić o miejscach, w których trzymam moje pszczoły. Moje pasieki oznaczyłem więc literami od nazw miejsc, w których stoją i podawałem jedynie przybliżone lokalizacje. Pasieka K, to pasieka w Kamieniu. Bałem się, że ktoś (pszczelarz, bo któżby inny?) je po prostu zniszczy, bo uzna je za siedlisko warrozy i zgnilca. Przy pewnym "odruchu serca" mógłby po prostu te pszczoły przeleczyć, co też całkowicie zniszczyłoby lata mojej pracy - na równi ze zniszczeniem samych pszczół. [W ramach dygresji dodam, że takie sugestie nie raz słyszałem od pszczelarzy, którzy wiedząc, że ktoś "leczy oszczędnie" wieczorem pod nieobecność tego pszczelarza gonią do jego uli z tabletkami... ]. 


Uznawałem jednak, że gdy z kimś się poznam osobiście, to mniej więcej będzie wiedział, zorientuje się, że możemy nie zgadzać się co metod, ale zależy nam na tym samym: żeby pszczoły były zdrowe. Tu powiedzmy zdania nie zmieniam: obelgi usłyszałem prosto w twarz tylko jeden raz. Potem pani przeszło i tylko skarciła mnie z uśmiechem i powiedziała, że ma nadzieję, że się zreflektuję i będę pszczoły leczyć...
Powiedzmy więc, że rozstaliśmy się w pozytywnych nastrojach, pozostając przy własnym zdaniu co do leczenia. A jak wiecie uważam, że tzw. "leczenie" wcale zdrowia pszczołom nie zapewnia. Jest pewnego rodzaju wpadnięciem w zaklęte koło, które nie przynosi postępu, a tylko uzjadliwienie patogenów. Krótkoterminowo jest jednak względnie skutecznie - tj. póki pszczoły się leczy, jest duża (pewna?) szansa, że nie umrą. Odejście od leczenia, natomiast, krótkoterminowo jest katastrofą - pszczoły umierają masowo, te które przeżyją są w kiepskim stanie zdrowia i o miodzie można zapomnieć na długie lata, o ile nie trzyma się pszczół w bardzo dobrym terenie o stałych (choćby niewielkich) pożytkach. To rozwiązanie jednak długofalowo pokazuje, że da się pasiekę zrównoważyć biologicznie, a później - liczę na to - także gospodarczo. Wracam jednak do głównego wątku tych przemyśleń, bo nie miało być przecież o powtarzanych w kółko argumentach. 

Skradziony ul - zdjęcie z końca sierpnia 2020 roku.
W czasie kradzieży miał dołożony kolejny korpus

Będąc w Kamieniu zorientowałem się, że ukradziono mi pszczoły. Któż to zrobił? Personalnie - nie wiem. Wiem jednak, że zrobił to "sąsiad" i to pszczelarz. Przecież nikt inny nie kradnie pszczół jak tylko pszczelarze. Jak mówi stare przysłowie pszczół: "pszczelarz pszczelarzowi wilkiem". 


Na szczęście ukradziono mi względnie niewielkie zasoby - 1 rodzinę dość dużą (jak na moją pasiekę), której właśnie tego dnia planowałem nałożyć czwarty korpus. Na szczęście nie była to dla mnie wyjątkowo cenna genetyka - była to rójka złapana w zeszłym roku, a więc miała za sobą tylko jedną zimę bez leczenia. Aktualnie w Kamieniu zaczyna się pożytek akacjowy, pszczoły doszły do rozsądnej siły i wyglądało na to, że była pewna szansa na parę ramek miodu z tej rodziny (a stali czytelnicy wiedzą, jak u mnie z tym krucho...). Powiedzmy, że odebrano mi jedną z bardzo niewielu szans na miód. Ale widocznie ktoś potrzebował tego miodu bardziej i dlatego pszczoły zabrał... 
Oprócz tego ukradziono mi 2 odkłady ze "starymi matkami" (jedna faktycznie dość starawa - bodaj z 2018) z projektu "Fort Knox". "Na szczęście" były to tylko części tych rodzin z projektu: odkłady, które zabrałem, aby osierocić resztę. Udało mi się wykonać podziały macierzaków i już wyłowiłem 4 matki z linii określanej jako GMz do mojej własnej pasieki (choć jedna pójdzie do ula kolegi), a przecież jeszcze pozostały mateczniki w 2 odkładach fortowych. Cenna genetyka nie uległa więc utracie. Podobnie z drugą linią L1 - nie rozmnażam jej nadmiernie (nie lubię jej cechy oszczędnego kitowania), ale linia ta przyjęła się też u Marcina i poszła bodaj też do innych. Pszczoły z tej linii są więc reprezentowane zarówno u mnie, jak na innych pasiekach.

Pierwszy ze skradzionych odkładów był w jednej 
z takich skrzynek (nie pamiętam czy takiej
jak po lewej czy po prawej)

Największą stratą dla mnie w wyniku tej kradzieży, jest utrata spokoju ducha. Wiem już, że mogę stracić coś więcej. Oczywiście zawsze to wiedziałem i min. stąd rozstawiam pszczoły w niewielkich grupach na licznych pasieczyskach (innym argumentem jest potencjalne wytrucie). Ale teraz odczułem to realnie i na własnej skórze. To inny rodzaj wiedzy. Wiem też, że moja prywatna działka i usadowiona na niej pasieka (ogrodzona) nie są już bezpieczne. Teraz pięć razy zastanowię się zanim postawię tam jakąś rodzinę. Nie mogę jednak (na razie) całkowicie zrezygnować z tego miejsca i wstępnie zamierzam przewieźć tam jeszcze 1 lub 2 rodziny do zimowli. Więcej jednak zapewne tam nie będzie - a przynajmniej na razie, dopóki moja pamięć tego zdarzenia nie zblaknie. Będę jednak już zawsze wiedział, że na jakiegoś lokalnego pszczelarza można liczyć, że zrobi sobie dobrze... 


A wiem, że chodzi tu o lokalnego pszczelarza z kilku powodów. Rok temu całkiem nieopodal "zdjęto" mi z drzew dwie z moich "sztucznych barci". Prawdopodobnie obie były z pszczołami. W jednej była rodzina z 2019 roku i wiosną 2020 zorientowałem się, że skrzynka zniknęła. Druga skrzynka leżała na ziemi pod drzewem, ale po otwarciu okazało się, że w środku było trochę białego wosku. Zapewne ktoś przyuważył wchodzącą tam rójkę, zdjął skrzynkę, a przy okazji zobaczył drugą skrzynkę nieopodal i też ją sobie zabrał. Ot, wisiały sobie przecież, czyli były niczyje. W Kamieniu nad Wisłą działa więc jakiś pszczelarski skurwiel (przepraszam wrażliwych, ale inaczej tego kogoś nazwać nie mogę). 

Co do kradzieży z pasieki mogę tylko domniemywać, że to ta sama osoba. Ilu mogłoby tam być pszczelarzy skurwieli, skoro pewnie samych pszczelarzy jest raptem kilku? Pasieka stoi na uboczu. Nikt, kto nie kręci się po okolicy nie zna tej pasieki. Oczywiście miejscowi wiedzą o niej. Zagadnąłem o tej kradzieży kilka osób przed domami i każdy o pasiece wiedział. W każdym razie z głównej drogi jej nie widać, bo jest oddalona od niej o kilkaset metrów, jest za rzędami domów i drzew. Stoi niedaleko od zupełnie lokalnej drogi do jednego z przysiółków. Słowem: nie da się jej zobaczyć, o ile nie jest się z okolicy, albo przynajmniej nie jeździ tam na spacery, czy wędkowanie w Wiśle. Patrząc na to tylko z punktu widzenia tego argumentu, to jeśli uli nie ukradł ktoś miejscowy, to przynajmniej ktoś taki musiał złodziejowi donieść. Innym - już o wiele bardziej konkretnym argumentem wspierającym tezę o kradzieży przez "sąsiada" jest to, że... pszczoły wracają na stare miejsce. Nalatują się na pusty ul, który został na stojaku. Można by było przyjąć, że pszczoły tam po prostu zostały po kradzieży (czyli do kradzieży doszło w dzień), gdyby nie to, że niektóre pszczoły nalatują się na ul z pyłkiem. Żadna pszczoła, która zostanie na miejscu starego ula, w którym nie ma czerwiu i matki nie poleci po pyłek. To po prostu tak nie działa. Skradzione pszczoły muszą więc być w zasięgu lotu... Wylatują z ula po pyłek, zbierają go, wracają "na pamięć" do ula - tyle, że ula już tam nie ma. Bo przecież wyleciały z innego miejsca, a wróciły tam, gdzie ul już nie stoi.

To wydarzenie skłoniło mnie, do nazwania "pasieki K" publicznie - pełną nazwą: "Kamień, gm. Czernichów". Niech ludzie wiedzą, że tam kradną ule i skrzynki w lesie. A może ktoś z okolicy będzie coś wiedział? Jeśli tak - proszę o informację. 
Informację o kradzieży ogłosiłem też na facebooku. Co do zasady i w absolutnej większości została przyjęta, tak jak się spodziewałem - wyrazami współczucia, udostępnianiem itp. Za te słowa i wsparcie: dziękuję. Niezmiernie je doceniam. Były jednak i jedne "heheszki" - zapytacie kto to? A jakże: pszczelarz...

Z pszczelarzami miałem też i inne doświadczenia. Z tych doświadczeń mogę powiedzieć tyle: poza względnie nielicznymi wyjątkami, co do zasady nie chcą się dzielić swoją wiedzą (a wierzcie mi, mają ją niesamowicie bogatą i mogliby opowiadać o rzeczach, które nam, zwykłym pszczelarzom się nie śniły - niektórzy robią na prawdę wspaniałe rzeczy). Czyli nie różnią się od innych ludzi. Trudno więc im stawiać za to zarzut. Ot, wylewam sobie żale, bo od lat próbuję skłonić pszczelarzy do opowiadania tych fantastycznych historii, które znają i które tworzą własną pasją, zapałem i swoją ciężką pracą. "Za wcześnie, jak już świat doceni moje dokonania, to napiszę o tym książkę" - to sparafrazowana uśredniona odpowiedź, jaką za każdym razem słyszę. Dawniej słyszałem też takie odpowiedzi, że kogoś do czegoś zmuszam i tym samym naruszam ich prawa moim naleganiem. Obecnie więc po dwóch lub trzech prośbach ustaję w próbach. Na stronie "Bractwa Pszczelego", która niby po to została stworzona, aby opisywać różne historie o pszczelarstwie naturalnym, nie znajdziecie więc ciekawostek o bartnictwie, czy warsztatach kószkarskich. 

Wczoraj byłem na spotkaniu pszczelarskim mojego koła. Zdarza mi się, że od kilku lat opowiadam tam jakieś historie rodem z baśni, czyli o tym jak żyją pszczoły nieleczone. Kiedyś na przykład opowiadałem o "pszczelarstwie darwinistycznym". Powiedziałem wtedy, że jest to dobra metoda selekcji odpornych pszczół dla amatorów pszczelarstwa. O ile wiem średnia liczba posiadanych rodzin pszczelich w moim kole wynosi coś około 15, a może mniej. Czego się wtedy dowiedziałem? Otóż tego, że prawdopodobnie jestem jedynym pszczelarzem-amatorem w Polsce. Wszyscy inni to producenci miodu. Ale nie o tym miało być. Wczoraj próbowałem zachęcić pszczelarzy do współpracy w ramach wspólnej lokalnej selekcji. Opowiedziałem wtedy w kilku zdaniach (pewnie dość nieudolnie) jak to wygląda u mnie, na jakim etapie selekcji jestem i co mniej więcej można osiągnąć w przyszłości i razem. Jak mniemam, z około 20 minutowej wypowiedzi 90% osób usłyszało mniej więcej tyle, że próbuję pozbawić ich produkcji miodu. Oczywiście wcale tego nie sugerowałem i zaznaczałem wprost, że wcale nie oczekuję tego, żeby inni robili to co ja - ot, obiecałem, że mogę podzielić się tym, co już sam wypracowałem i moglibyśmy ułożyć wspólny plan na przyszłość. Od jednego "krzykacza" (tego będę tak określał, bo przecież nie raz już słyszałem jego dyskusje - i to nie tylko z moimi "wymysłami") usłyszałem, że nie zrezygnują z miodu (ponownie: wcale tego nie sugerowałem). Od innego usłyszałem, że trzeba by było mieć trutowisko i jakoś nie trafiły moje argumenty, że to my wszyscy bylibyśmy tym trutowiskiem. Ogólnie to spotkanie (a raczej jego efekt) przybiło mnie bardziej niż stwierdzona kradzież. Jest to kolejny kamyczek świadczący o tym, że zdrowego pszczelarstwa nie możemy się spodziewać przynajmniej w najbliższych dekadach. I to wcale nie dlatego, że pszczoły nie dadzą rady.

Na spotkanie wziąłem też 4 matki nieunasiennione i powiedziałem, że oddam je za darmo. Nie oczekiwałem nic w zamian. Sądziłem, że będzie ich mało. W moim kole jest chyba około 70 pszczelarzy, przy czym na spotkaniu było może połowa z nich. O nie, nie spodziewałem się powszechnej chęci współpracy. Jestem naiwny, ale nie aż tak. Spodziewałem się 15 - 20 wstępnie zainteresowanych i może 10, którzy potem realnie podejmą jakąś formę współpracy - oczywiście na własnych zasadach, ale przy wspólnie określonym celu. Rzecz jasna, mój optymizm był nadmierny. Ostatecznie tylko jeden pszczelarz zapytał mnie o matkę. Drugi był zainteresowany słuchaniem tego co mówię i wykazywał dużo życzliwości do tych treści - skoro nikt więcej nie chciał, to jemu też dałem matkę, choć o nią nie prosił. Od kilku innych też usłyszałem parę życzliwych słów, ale jednak ani jedno nie dotyczyło ewentualnej współpracy. Do domu wróciłem więc z dwoma matkami. Tyle zostało z planów współpracy między pszczelarzami w moim kole. 

No cóż, inną rzeczą jest to, jaki ze mnie "handlarz". Kiedy na wstępie mówię, że u mnie nie mam miodu, już wtedy zamykam w ten sposób uszy i mózgi moich słuchaczy. Nieważne, że proponuję coś innego niż dla siebie. Już nikt mnie nie słucha. Wiem o tym, a jednak zawsze stawiałem na uczciwe postawienie sprawy i opis tego jak wygląda rzeczywistość. Nikt już jednak nie słucha dlaczego tak jest. Uznają, że te pszczoły po prostu miodu nie noszą - co zupełnie nie jest prawdą. Czy kogoś interesuje, że miodu nie ma, bo dochodzące do siły rodziny są dzielone na małe z racji ograniczonych własnych zasobów, a nie nakładam na nie nadstawek na miód? Oczywiście, że nie. To już jest poza zainteresowaniem słuchaczy. Niezależnie od tego co mówiły moje usta, słuchacze przez 20 minut słyszeli: "nie ma miodu, nie ma miodu, nie ma miodu...".

Kiedyś kolega sprowadził dla mnie trochę miodu z Bułgarii (całkiem niezłego zresztą: słonecznikowo lawendowego). Ja zawsze jestem łasy na nowe smaki. Kiedyś moja żona jeździła po świecie z racji wykonywanej pracy i z różnych miejsc przywoziła mi miody na próbę. Bardzo to lubiłem. Sądziłem więc, że i inni chętnie spróbują czegoś nowego. Ponieważ tego miodu było całkiem sporo postanowiłem więc zapytać znajomych pszczelarzy na forum, czy nie chcieliby wymienić słoik za słoik jakiegoś ich lokalnego miodu. Zastrzegłem jednak na wstępie (zgodnie z prawdą), że nie wiem z jak traktowanej pasieki pochodzi ten miód. Zainteresowanie było zerowe... Jeden z kolegów ze śmiechem mi mówił, że źle podszedłem do tematu, bo zamiast ogłosić, że mam pyszny egzotyczny miód, od razu napisałem moje szczere zapewnienie. Stąd i brak zainteresowanych. To nic, że większość czytelników forum stosowało chemię. To była przecież "ich" chemia, a nie ta "zła" z Bułgarii... No i taki właśnie ze mnie sprzedawca i mistrz marketingu. Ludzie nie chcą prawdy. Wolą też kupować matki "łagodne, miodne, nierojliwe" no i oczywiście "odporne na choroby", choć są one tak odporne, że hodowcy każą je leczyć i sami to zresztą robią. Ba, niektórzy wolą wierzyć w zawodowych i profesjonalnych mistrzów, którzy w hodowli mogliby osiągnąć wszystko! Tyle, że tak się złożyło, zupełnie przypadkowo, że ci nie robią nic w zakresie odporności pszczół.

Więc co będzie dalej? Myślę, że powoli dojrzewam do wystąpienia z lokalnego koła, z którego dobroci i tak nie korzystam (matki z hodowli, odkłady z hodowli, leki, węza - to główne zalety bycia w kole). Muszę też przemyśleć dalsze kroki związane z moją pasieką. Oczywiście z moich założeń nie zamierzam rezygnować. Od lat robię swoje i tu się nic nie zmieni. Mówię o - nazwijmy to - zewnętrznych działaniach. Moje prośby, apele najczęściej trafiają tylko w próżnię. Nawet w środowisku, które współtworzę, a przecież które skierowane jest na pszczelarstwo naturalne, nie ma zbyt wielkiej chęci współpracy. Na blisko 150 osób na grupie "Bractwa" (to bardzo niewielka grupa), jedynie kilka osób chce współpracować bliżej w ramach projektu "Fort Knox", choć on oferuje uzupełnienie strat z genetyki wywodzącej się z populacji nieleczonej od 2015 roku. Nie ukrywam, że liczyłem na to, że w moim kole uda nam się zorganizować jakąś lokalną formę współpracy w selekcji w grupie co najmniej tych około 10 osób - na kształt takiej jaką zorganizował Erik Osterlund. Na niej skorzystalibyśmy wszyscy - także ja. Zresztą, gdy wspomniałem (po raz kolejny) co robi ten ostatni, na jakim jest etapie i jak wygląda współpraca u niego, od "krzykacza" usłyszałem pytanie wprost i jednoznaczne: czy leczy. Skoro leczy, to nie ma tematu. Nieważne, że rok temu leczył tylko 20% pasieki, nieważne, że jest w pewnym trwającym procesie, a nie na jego końcu, nieważne, że ma rodziny pszczele, których nie leczył od 2015 roku. Leczy. Koniec tematu. Współpraca nie ma sensu.
 
Trudno w ogóle stawiać "kradzież uli" na szali obok "braku chęci współpracy". To pierwsze to czyste ludzkie i bezinteresowne skurwysyństwo. To drugie to co najwyżej tylko brak chęci wyjścia z własnej strefy komfortu. Zarówno obiektywnie, jak i "moralnie/etycznie", to pierwsze jest godne całkowitego potępienia. To drugie jest... no właśnie trudno mi powiedzieć, nie oceniam tego pozytywnie, ale trudno byłoby ocenić to negatywnie. Na poziomie etycznym w żaden sposób nie zbliża się do tego pierwszego. i nie da się tych dwóch spraw w ogóle porównywać. Jednak przyznam szczerze, że to drugie w pewien subiektywny sposób dotknęło mnie bardziej. Żyjemy w świecie, w którym ze środowiskowego punktu widzenia bez pestycydów "się nie da", a w dobie kryzysu klimatycznego daje się dopłaty za wymianę jednego pieca węglowego na inny, nowszy. 

Dziś też nikt mnie już nie przekona, że pszczelarze nie chcą używać toksyn. Tak po prostu. Pasuje im to, nie przeszkadza im zanurzanie się w dymie ze spalanej amitrazy. Bo trudno mi znaleźć inne wytłumaczenie. Trzeba więc robić swoje i tyle.

Jedna z rodzin na pasiece Las 2

Skoro więc się wyżaliłem to jeszcze parę słów o tym co tam w pasiece.
Pod domem (pasieka KM) rodziny mocno się wstrzymały wiosną i do dziś pewnie ze 2 lub 3 doszły do siły około 1 korpusa wielkopolskiego (pełnego, nie mojej 18'tki). W tym jednak miejscu sezon nie skończy się za 3 tygodnie, bo przecież być może wystąpi spadź. 
Udało mi się wyłowić dużo (chyba zbyt dużo jak na moje amatorskie potrzeby) matek: są to matki z linii GMz, R2-2, a lada chwila powinny gryźć się matki z linii przedwojennej. Dla kilku znalazłem już dom, ale problemem pozostanie skąd mam wziąć pszczoły robotnice do pozostałych sześciu? Skąd wezmę pszczołę dla kolejnych przedwojennych? Oj, chyba będę musiał im robić ramkowe odkłady i potem - jak co roku - zasilać je pszczołą z silniejszych... A przecież w tym roku miało już tego nie być...

Kilku rodzinom dołożyłem 4'ty korpus. W jednym przypadku było to już wcześniej (pasieka R2), w drugim (również R2) w sposób całkowicie potrzebny, a w trzecim przypadku trochę na wyrost (B). Piękne wiosną rodziny z linii 16 od dłuższego czasu zatrzymały się w rozwoju (pasieka Las2). Wczesną wiosną były w absolutnej czołówce - jedna była wręcz chyba najładniejsza ze wszystkich rodzin jakie posiadałem. Od miesiąca jednak weszły na trzeci korpus na 2 - 3 ramki i taką siłę utrzymują. Dlaczego tak? Nie wiem. Nie widać tam żadnych łatwych do zdiagnozowania problemów. Wzór czerwiu jest normalny, nie ma tam żadnych wizualnych objawów chorób. Natomiast na pewno pożytkowo nie jest rewelacyjnie - maj nie rozpieszczał, było zimno i deszczowo. Rodziny więc nie są głodne, ale też trudno nazwać je "sytymi" - może to właśnie tego sprawka? Na pasiece K złodziej zostawił jedną rodzinę w ulu warszawskim poszerzanym (ot, zaleta tych ciężkich i nienowoczesnych konstrukcji). Rodzina dochodzi do siły około 14 ramek WP przy czym z 12 obsiada "na czarno". Oby złodziej po nią nie wrócił, bo choć pewnie trudno będzie wziąć z niej miód, to jednak liczę na dobrą genetykę z tej pszczoły i kilka fajnych odkładów.

Odnośnie mojego eksperymentu z wczesną matką - niestety okazała się źle/nie unasienniona i z bólem serca zabiłem ją i zastąpiłem ją inną... Szkoda. Rzeczywistość pokazała jednak, że trudno wychowywać matki, gdy za oknem -5 i leży śnieg do pół łydki... 

A teraz już czas na szukanie pszczół dla moich mateczek...