Z dużym zainteresowaniem przeczytałem wywiad z prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, Przemysławem Szeligą, który ukazał się na łamach „Pszczelarstwa”. Szczególnie ciekawa była druga jego część, gdzie poruszono problem odporności pszczół. Na kilka zagadnień patrzę jednak z nieco innej perspektywy i chciałbym podzielić się własnymi przemyśleniami.
Cieszy mnie, że po dekadach lekceważenia kwestii odporności pszczół na warrozę w polskim środowisku autorytetów pszczelarskich (naukowców i hodowców) rozpoczyna się publiczna dyskusja na ten temat. Chciałoby się krzyknąć: „wreszcie!”. Ostatnio coraz więcej mówi się o tym podczas konferencji pszczelarskich, co jak sądzę, ułatwi pszczelarzom zrozumienie złożoności zagadnienia. Czasem mam wrażenie (choć wiem, że niektórym przedstawicielom świata nauki i hodowcom może się to wydać krzywdzące), że temat był odsuwany tak długo, jak tylko się dało, a pojawił się jako przedmiot dyskusji, gdy po prostu nie można go było dłużej zbywać milczeniem. A przecież warroza jest problemem numer jeden pszczelarstwa na świecie – przynajmniej w tych regionach, gdzie prowadzi się gospodarkę uprzemysłowioną. Zatem opinię prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich, że odporność na warrozę powinna stać się obligatoryjną cechą w hodowli (!) przyjmuję z nadzieją. Ba, okazuje się, że choć będzie to trudne, nie jest niemożliwe, a sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Mniej więcej po dwóch dekadach utrzymywania (z sukcesem) przez wielu amatorów i pszczelarzy zawodowych pszczół bez stosowania kuracji przeciwko dręczowi (przyznaję – najczęściej w innych warunkach środowiskowych!), coś zaczyna się zmieniać. Warto dodać, że dzieje się to co najmniej dekadę po rozpoczęciu poważnych badań naukowych na ten temat na terenie Europy Zachodniej (choć niektóre podjęto jeszcze wcześniej, np. eksperymentalną populację na Gotlandii przestano leczyć w 1999 roku, a populacje pszczół we francuskich Avignon i Le Mans utrzymywane są bez kuracji niemal od początku inwazji dręcza).
A teraz do rzeczy: zacznę od pszczoły Buckfast (nazywanej czasem żartobliwie „fast buck”, czyli „szybki pieniądz”). Nie należę do zwolenników tej metody hodowli, podobnie chyba jak większość przedstawicieli pszczelarstwa naturalnego. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust (organizacji zrzeszającej pszczelarzy naturalnych z Wysp Brytyjskich), powiedział mi w 2018 roku, podczas wspólnej podróży po konferencji w Doorn, w Niderlandach: „Anglia przeprasza za Buckfasta”… I ten komentarz najlepiej chyba oddaje stanowisko tych, którzy cenią sobie pszczołę lokalną. Niezależnie jednak od oceny metod hodowli, wydaje się, że teza pana Szeligi jakoby Buckfast był „wynikiem pewnego modelu hodowlanego polegającego na uzyskiwaniu efektu heterozji przez wielokrotne krzyżowanie populacji genetycznie bardzo od siebie odległych” jest uproszczeniem lub kryje błąd. Na początku ustalmy w czym się zgadzamy: to prawda, że nie ma konkretnej pszczoły Buckfast – nie sposób więc przyjąć dla niej wzorca hodowlanego. Nie mamy do czynienia z konkretnym podgatunkiem, ekotypem, linią czy sztucznie uzyskaną rasą, a jedynie z założeniem hodowlanym, którego efekt będzie zgodny z oczekiwaniami hodowcy (albo okaże się przypadkowy, jeśli hodowcy nie uda się zrealizować zamierzeń). Zgoda również, że nie da się w pełni kontrolować procesu uzyskiwania efektu heterozji.
Jednak Buckfast to swoista metoda hodowli sensu stricte – dokładnie taka, jaką praktykuje większość hodowców (nie mylić z tzw. „powielaczami”, nie umniejszając ich pracy i zaangażowania). Trudno mi także ocenić, czy prawdziwe jest stwierdzenie pana Szeligi, gdy mówi: „wszystkie polskie oferty pszczół Buckfast pochodzą z pseudohodowli i z prawdziwą hodowlą nie mają nic wspólnego”. Nie znam na tyle polskiego rynku producentów matek pszczelich różnych linii Buckfast (celowo nie używam tu pojęcia „hodowcy”, choć termin „producent” w kontekście zwierzęcia wydaje się nie na miejscu…). Do tej tezy musieliby odnieść się polscy pszczelarze, którzy uznają się za hodowców „buckfasta”.
Chciałbym sprecyzować, czym w założeniach jest hodowla Buckfast, bazując na wiedzy Erika Österlunda, który uważa, że swoją hodowlę opiera na metodzie Buckfast (korzystał z doświadczeń brata Adama, twórcy metody oraz pszczoły Buckfast). Z tego powodu stanowisko Österlunda uważam za wiarygodne, mimo że w 2018 roku przyznał mi, że nie ma pewności, czy jego pszczoły to rzeczywiście Buckfast, gdyż nie jest w stanie ustalić, jakie kierunki hodowli wybrałby brat Adam obecnie – tym stwierdzeniem połączył więc samą pszczołę (jej wypracowany efekt hodowlany) z myślą przewodnią jej twórcy. Wydaje się, że była to chyba jednak nieco filozoficzna teza, bo na co dzień, jak i na swojej stronie internetowej, autorską krzyżówkę pszczół określa Österlund jednoznacznie jako pszczołę Buckfast (a konkretną populację nazywa Elgon, aby odróżnić ją od linii innych hodowców „buckfasta”). Na czym więc polega metoda Buckfast? Na pewno nie jest to próba nieustannego poszukiwania efektu heterozji, jak sugeruje pan Szeliga. Szukanie heterozji jest raczej domeną tzw. „powielaczy”, zajmujących się sprowadzaniem zewsząd reproduktorek i tworzeniem krzyżówek we własnych pasiekach. W ocenie hodowlanej tego procederu w zasadzie zgadzam się z panem Szeligą. Nie bagatelizuję też wpływu takich krzyżówek na populację owadów, i tu także zgadzam się z prezesem PSHMP: w przypadku pszczół wszyscy (na swój sposób) jesteśmy hodowcami. Każda matka produkująca trutnie ma bowiem wpływ na ogólną populację, a my wszyscy tworzymy jedno wielkie trutowisko.
Erik Osterlund i Brat Adam (autor: Bjorn Lagerman, źródło: www.elgon.se) |
Celem metody Buckfast – tak jak każdej innej hodowli – jest poszukiwanie i utrwalanie cennych gospodarczo cech pszczół. Od klasycznej czy zwykłej hodowli metoda Buckfast różni się natomiast miejscem poszukiwania tych cech. O ile ta pierwsza poszukuje ich wewnątrz pewnej populacji, o tyle metoda Buckfast szuka ich na zewnątrz (w innych liniach lub nawet podgatunkach). Załóżmy, że hodujemy pszczoły z podgatunku Apis mellifera mellifera, który znany jest z raczej późnego, acz bardzo dynamicznego rozwoju. Cecha ta związana jest z ewolucją podgatunku w niestabilnych warunkach przedwiośnia naszego regionu klimatycznego: pszczoły po prostu „czekają” na korzystne warunki i po ustabilizowaniu pogody szybko dochodzą do siły na bujnych pożytkach wiosennych. Jest to cecha ze wszech miar pożądana, by mogły przetrwać w naturze, i zapobiega problemom na wypadek nawrotu zimy. Wiemy jednak, że w takiej sytuacji trudno wykorzystać towarowo wczesne pożytki – będą one służyły raczej rozwojowi pszczół (pszczelarz nie pozyska ani miodu mniszkowego, ani wierzbowego, ba, czasami może wystąpić kłopot nawet z rzepakowym).
W tradycyjnej hodowli należałoby więc zacząć od oceny zmienności cechy w populacji, w tym przypadku – cechy wczesnego rozwoju rodziny w sezonie, i poprzez selekcję próbować przystosować populację pszczół do możliwości wykorzystania wcześniejszych pożytków. Nie jest to wcale łatwe, a przy tym wymaga dużego nakładu pracy, gdyż większość pszczół środkowoeuropejskich wiosną oczekuje raczej stabilnej pogody. Zmienność tej cechy w „czystej” populacji byłaby więc niewielka, a jej poziom wcale nie musiałby być dla pszczelarza zadowalający (tzn. istnieje ryzyko, że nawet wcześnie rozwijające się rodziny podgatunku pszczół środkowoeuropejskich nie pozwoliłyby pszczelarzowi na pozyskanie miodu z pożytków wczesnych.
W metodzie Buckfast natomiast hodowca będzie szukał tej cechy w obcej populacji pszczół, ruszającej do rozwoju wcześniej. Następnie sprowadzi te geny do własnej populacji, wmiesza je, utrwali, a potem doprowadzi do ulokalnienia wytworzonej populacji (tj. przeprowadzi proces adaptacji pszczół do lokalnych warunków poprzez eliminację osobników, które źle na nie reagują). Dzięki temu nie musi poszukiwać zmienności cechy w populacji, w której ta zmienność – jak wspomniałem – może wcale nie być duża. Hipotetycznie więc efekt hodowlany można uzyskać szybciej, i może być on lepszy, tj. nasilenie danej cechy może być większe niż w populacji lokalnej. Jak wynika z historii selekcji brata Adama, praca ta wcale nie jest jednak łatwa. Angielski hodowca (a ściślej mówiąc angielski mnich, urodzony w Niemczech jako Karl Kehrle, który przybrał imię Adam, wstępując do zakonu) musiał bowiem próbować rozlicznych krzyżówek, aby osiągnąć ten efekt. Jeśli natomiast chodzi o efekt heterozji – owszem, występuje on w tego rodzaju krzyżówkach, ale nie był celem w klasycznej metodzie Buckfast. W pewien sposób utrudniał wręcz ocenę cechy podczas hodowli, gdyż „chwilowy” efekt zwiększonego wigoru może zaburzać ocenę poziomu utrwalenia i ekspresji cechy w poszczególnych rodzinach. Tymczasem brat Adam pracował przede wszystkim nad utrwalaniem cech, a nie wybujałymi reakcjami na efekt krzyżowania różnych, odmiennych genetycznie pszczół. Zresztą pan Szeliga trafnie to podsumował, mówiąc, że krzyżowanie pszczół w ogóle jest mało przewidywalne, a praca hodowcy bywa zabawą w ciuciubabkę. A zatem praca brata Adama wcale nie była łatwa i – zgodnie z określeniem użytym przez pana Szeligę – mnicha raczej należałoby nazywać krzyżownikiem niż poszukiwaczem heterozji.
Wracając do przykładu uzyskania u pszczół cechy wczesnego rozwoju, trzeba podkreślić, że pszczoła kraińska Apis mellifera carnica, jako pochodząca z rejonów bardziej wysuniętych na południe, instynkt „oczekiwania na stabilną pogodę” miała w pewnym sensie stłumiony. Dlatego też rozwój pszczół kraińskich jest bardziej skorelowany z potrzebą uzyskiwania wczesnych pożytków: rzecz jasna mówimy o ocenie tej cechy, mając na uwadze korzyści gospodarcze. Z perspektywy biologicznej bowiem, pszczoły, które zbyt wcześnie ruszą z rozwojem i spotkają się z nawrotem zimy, mogą zginąć z głodu, albo przynajmniej – wskutek wychłodzenia – narazić czerw na rozwój choroby. W pasiece najczęściej nie jest to problem: pszczelarz zapewni rodzinom odpowiednią ilość pokarmu, w razie potrzeby dokarmi pszczoły wiosną, zacieśni czy też ociepli gniazdo, wykona termoizolację ula, co sprawi, że na okres kwitnięcia rzepaku (lub nawet wcześniejszych pożytków) rodziny będą w pełni rozwoju. Warto zwrócić uwagę na fakt, że pan Szeliga, oraz inni hodowcy, którzy prowadzą swoje pasieki nieopodal, ale jednak poza granicami naturalnego występowania pszczoły kraińskiej, mogą prowadzić hodowlę tego podgatunku dzięki temu, że ktoś niegdyś sprowadził te geny z południa, a więc, mówiąc w pewnym uproszczeniu, użył metody Buckfast (mimo że zrobił to zanim ona została zaklasyfikowana jako metoda brata Adama i tak nazwana). Zapewne i wysiłek włożony w pracę krzyżowniczą był mniejszy, ot, sprowadzone pszczoły kraińskie były na tyle wartościowe, że nie trzeba było miksować ich genów w lokalnej populacji. Przez lata z pewnością dochodziło do krzyżowania lokalnych populacji ze sprowadzonymi pszczołami kraińskimi (celowo lub samoistnie). Pan Szeliga przyznaje zresztą, że hodowcy wymieniają się materiałem genetycznym, a zatem poszukując genów na zewnątrz, stosują elementy metody hodowli Buckfast (choćby odbywało się to tylko w ramach jakiegoś podgatunku, a motywacją było wyeliminowanie ryzyka inbredu, czyli chowu wsobnego).
Warto zaznaczyć, że w większości hodowli Buckfast problem inbredu w zasadzie nie istnieje. Nie dlatego, że mamy do czynienia z ciągłą heterozją; przyczyną jest raczej podejście do pracy nad populacją pszczół. W hodowli Buckfast inbredu nie uważa się za narzędzie do utrwalania cech; chów wsobny uznaje się za zagrożenie dla osiągnięć procesu hodowlanego. Przyczyn takiego podejścia można upatrywać albo w różnych efektach krzyżowania pszczół w pierwszym etapie, albo w przyjęciu filozofii brata Adama. On bowiem zwracał szczególną uwagę na potrzebę różnorodności genetycznej, gdyż zdawał sobie sprawę, że tylko „plastyczna”, a więc genetycznie zróżnicowana populacja, dostosowana do lokalnych warunków, może poradzić sobie z problemami, które mogą wystąpić w przyszłości.
U jednego z nielicznych hodowców pszczół Buckfast, wskazującego na problem inbredu we własnej populacji, Juhani Lundena z Finladii (nie zwalcza dręcza od ponad dekady), skutek inbredu wynika jednak ze stosowania metody sztucznego unasienienia, co doprowadziło do zdecydowanego ograniczenia genetycznej różnorodności populacji. Erik Österlund natomiast od dekad w zasadzie nie wprowadza do pasieki obcych pszczół (poza lokalnie złapanymi rojami). Geny pszczół afrykańskich znalazły się w jego populacji pod koniec lat 80. ubiegłego wieku (ponad 30 lat temu). Hodowca przyznaje, że na początku te pszczoły nie potrafiły nawet właściwie zawiązać kłębu zimowego, ale cały czas trwa proces ich „ulokalniania”. Österlund, po pewnym czasie stwierdził też, że zabieg sprowadzenia obcych genów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i prawdopodobnie wcale nie był potrzebny (w kontekście dalszej pracy nad odpornością na warrozę). Wydaje mi się, że pszczoły Elgon, mimo początkowej domieszki genów afrykańskich, obecnie są o wiele bardziej lokalne (w odniesieniu do lokalizacji pasieki hodowcy) niż duża część populacji pszczół na terenie Polski. Österlund zaleca – zgodnie z założeniami metody Buckfast i brata Adama – aby hodowlę prowadzić raczej szeroko, eliminując z puli genetycznej ok. 30–50 procent „najgorszych” pszczół, zachowując dużą różnorodność „lepszych” w szerokiej populacji (chodzi o zapewnienie zróżnicowania genetycznego, im mniejsza pasieka, tym mniejszy procent eliminowanych osobników). Przy takim podejściu można utrzymać różnorodność genetyczną, proces selekcji powoli przebiega w założonym kierunku w całej populacji, a szeroka ława „lepszych” pszczół zapewnia dużą różnorodność strony ojcowskiej. Tymczasem klasyczna hodowla często ogranicza się do corocznego doboru raptem kilku reproduktorek, co prowadzi do nadmiernego zawężenia populacji. W tym kontekście – z punktu widzenia zdrowia populacyjnego pszczół i plastyczności populacji – metoda Buckfast może wydawać się wręcz korzystniejsza.
Nie chciałbym „wrzucać do jednego worka” różnych przypadków hodowli w Polsce, ale na początku mojej pszczelarskiej przygody, gdy jeszcze wydawało mi się, że kupowanie matek do własnej pasieki jest potrzebne, jeden z hodowców zasugerował, abym zdecydował się na matkę nieunasienioną, gdyż jego zdaniem, jeśli on miałby unasienić ją u siebie, mogłaby się okazać się gospodarczo słabsza z uwagi na problem inbredu. O zagrożeniu inbredem mówił też pan Szeliga w wywiadzie. Nie słyszałem natomiast, aby o takim ryzyku wspominał Österlund.
Warto też przypomnieć genezę pszczół Buckfast, ma to znaczenie przy ocenie metody hodowlanej i łączy się z zagadnieniami dotyczącymi odporności pszczół. Otóż w początku lat 20. XX wieku na Wyspach Brytyjskich pszczoły miodne zostały zdziesiątkowane, niektórzy uważali nawet, że wyginęły. Stało się tak z powodu inwazji roztocza Acarapis woodi (świdraczek pszczeli; ang. tracheal mite, czyli „roztocz tchawkowy” pasożytujący w tchawkach pszczół), wywołującego tzw. chorobę roztoczową. Brat Adam, który wówczas odpowiadał za pasiekę benedyktyńskiego opactwa w miejscowości Buckfast, stwierdził że wszystkie pszczoły należące do lokalnego podgatunku wyginęły, przeżyły natomiast krzyżówki pszczoły włoskiej (Apis mellifera ligustica). Z tego powodu uznał, że należy poszukiwać pszczół, które nie tylko będą cenne gospodarczo (lepsze niż użytkowane dotąd), ale także wykażą się odpornością na zagrożenia ze strony patogenów i pasożytów. Tak zaczęła się jego praca hodowlana, który trwała kilka dekad. Brat Adam podróżował po Europie, Azji Mniejszej, Afryce Północnej, poszukując pszczół, które mógłby wykorzystać w pracach hodowlanych. W efekcie udało mu się stworzyć pszczołę – jak mniemał – zbliżoną do ideału: łagodną, miodną, nierojliwą, dynamicznie się rozwijającą, tworzącą silne rodziny, a przy tym przystosowaną do lokalnych warunków i odporną na świdraczka. Kto wie, być może gdyby brat Adam żył, jego priorytetem byłaby odporność na warrozę.
To dziedzictwo w pewnym sensie przejął Österlund, poszukując pszczół z innych podgatunków, które już wówczas wykazywały odporność na warrozę (A. m. monticola, A. m. sahariensis). Szwedzki hodowca jest też chyba jednym z nielicznych pszczelarzy na świecie, którzy w zakresie hodowli działali proaktywnie: prace nad wzmacnianiem odporności na warrozę zaczął, gdy stało się jasne, że choroba prędzej czy później dotknie i jego pszczoły (stało się to 20 lat później). I choć wiele założeń Österlunda nie potwierdziło się, jego wysiłek w konfrontacji z blisko czterema dekadami bierności innych hodowców jest nie do przecenienia.
Obecnie jednak, z dwóch głównych założeń hodowli pszczoły Buckfast, zdecydowana większość hodowców praktykuje tylko selekcję cech korzystnych gospodarczo. Przystosowanie do lokalnych warunków zeszło na dalszy plan (przez większość „producentów matek” zastępowane jest poszukiwaniem efektu heterozji, który zwiększa wigor osobników), a odporność na największe zagrożenie: warrozę w praktyce rzadko uznaje się za cechę istotną w hodowli (od tego są przecież leki). Przyznać trzeba jednak, że co najmniej kilka ośrodków hodujących pszczoły metodą Buckfast daleko bardziej zwraca uwagę na odporność pszczół na warrozę niż hodowcy „klasyczni”. A „powielaczom”, których działalność skrytykował pan Szeliga, oddać trzeba, że sprowadzają do własnych populacji również pszczoły z pasiek hodowlanych, w których selekcjonuje się odporność. Przy wszystkich zastrzeżeniach do takich metod „hodowli” (np. brak rozwiązań systemowych i wynikające z tego zagrożenia), wydaje się, że „powielacze” bywają o wiele bardziej otwarci na potrzeby wypracowania odporności populacyjnej niż hodowcy „klasyczni”. Trudno jednak powiedzieć, czy działania te spowodowane są troską o los pszczół czy biznesu. Jest pewne, że sprowadzenie pszczół „odpornych” sytuacji nie poprawi, jeśli nie pójdą za tym inne systemowe działania hodowlane, w tym praca nad ulokalnieniem.
Daleki jestem też od usprawiedliwiania tworzenia miksu genetycznego, który na pewno nie jest korzystny dla pszczół. Czasem wydaje się jednak, że w naszej, lokalnej populacji pszczół, niewiele już można zepsuć... Obserwując szerzące się problemy zdrowotne w pasiekach mam wrażenie, że pod względem zdrowia populacyjnego pszczół sięgnęliśmy niemal dna i teraz może być już tylko lepiej… W tym miejscu należy dodać, że choroba roztoczowa nie spowodowała wyginięcia, lokalnego dla Wysp Brytyjskich, ekotypu pszczoły z podgatunku środkowoeuropejskiego Selekcja naturalna zapewniła przystosowanie populacji, która odbudowała się spośród tych, które przetrwały pogrom. Podsumowując wątek „buckfasta” wspomnę o powszechnie hodowanych w Polsce pszczołach kraińskich, którymi pan Szeliga również się zajmuje: otóż brat Adam cenił je dość wysoko i uważał, że – jako odrębnemu podgatunkowi – najbliżej mu do ideału pszczoły gospodarczej. Mimo to w procesie tworzenia pszczoły Buckfast „krainkę” odrzucił. Okazało się bowiem, że dawała bardzo niestabilne krzyżówki (z tego powodu trudno byłoby wprowadzić do populacji opactwa Buckfast korzystne cechy „krainki”). Hodowca twierdził też, że choć A. m. carnica ma dość dobrze zbilansowane cechy, to intensyfikację tych, które najbardziej go interesowały, znalazł w innych podgatunkach (łatwiej je było „wyłowić” i wprowadzić do tworzonej krzyżówki). Trzeba też zauważyć, że mieszańce „krainki” swoją nadmierną obronnością nie raz dały się we znaki pszczelarzom. Wbrew pozorom „ciemne agresywne pszczoły” to często nie nasze „mellifery”, ale właśnie krzyżówki pszczoły kraińskiej. Wydaje się więc, że obawy, iż Buckfast może w krzyżówkach tworzyć nadmiernie obronne potomstwo potwierdziłyby się także dla „krainki”. A krytykom „buckfasta”, będących równocześnie miłośnikami naszej, lokalnej „krainki” należy przypomnieć, że zdecydowana większość terytorium Polski leży poza granicą naturalnego występowania Apis mellifera carnica.
Uczestnicy wyprawy do Kenii (autor Erik Osterlund, źródło: www.elgon.se) |
Chciałbym też zwrócić uwagę na jeszcze jedną z opinii pana Szeligi. Otóż mówi on: „Jeśli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko”. Nie wiem, czy jest to opinia Prezesa, czy też przekonanie większej części środowiska, ale trudno mi się z tym zgodzić. Otóż, po pierwsze „takie pszczoły” żyć dziko nie mogą z prostej przyczyny: zginą z głodu. Miodność nie wyklucza szeroko rozumianej odporności na warrozę. Jest to cecha korzystna i niezbędna pszczołom dziko żyjącym do przetrwania. Oczywiście, wyhodowanie pszczół niemiodnych wydaje się teoretycznie możliwe, ale one na pewno nie będą żyć dziko. Owszem, pszczoły nieleczone przeciwko warrozie bywają mniej miodne, z różnych powodów: z reguły tworzą słabsze rodziny, są lepiej przystosowane do lokalnego klimatu i pogody, co wpływa na terminy i dynamikę rozwoju (przykład z pszczołą środkowoeuropejską), nierzadko są bardziej rojliwe, a to jak wiadomo osłabia rodzinę i przerywa jej tzw. nastrój roboczy. Często jest to skutek bądź metod chowu, bądź zajmowania mniejszych siedlisk, bądź przystosowań do lokalnego środowiska, co z kolei pomaga przetrwać w warunkach przedłużających się okresów głodu lub niestabilnej pogody. Poza tym: na etapie selekcji, gdy odporność jest mała, pszczoły te mogą walczyć z problemami, mogą być po prostu chore (np. zakażone wirusami), więc trudno oczekiwać od nich wysokiej miodności. Nie oznacza to jednak, że nie jesteśmy w stanie produkować miodu z wykorzystaniem takich pszczół. To wszystko kwestia czasu, konsekwencji i wysiłku hodowlanego, a także dostosowania metod chowu. Erik Österlund doskonale potrafi bilansować kwestie produkcyjności pszczół i ich odporności. Kolejna sprawa to problem odporności w sytuacji dużego napszczelenia, z czym mamy do czynienia w Polsce. To prawda, że może ono utrudniać uzyskanie odporności, wątpię jednak, czy można tę kwestię stawiać w tak kategoryczny sposób, tym bardziej, że dotąd nikt nie próbował tego sprawdzić. Nie neguję faktu dużego napszczelenia, ale moim zdaniem daleko istotniejszy w skutkach jest problem praktykowania metod chowu i hodowli pszczół niesprzyjających wypracowaniu odporności pszczół, a wręcz jej przeciwdziałających. Obecnie, głównie z uwagi na transport pszczół i bagatelizowanie ich odporności, można powiedzieć, że warunki chowu sprzyjają wykształceniu zwiększonej zjadliwości patogenów. Im bardziej patogeny są zjadliwe, tym łatwiej mogą osiągnąć sukces ewolucyjny (moim zdaniem ewolucja dręcza pszczelego ma w tej układance daleko mniejsze znaczenie niż ewolucja przenoszonych przez niego patogenów). Duże napszczelenie na pewno sprzyja ewolucji zjadliwości patogenów, gdyż ułatwia im przenoszenie się między rodzinami pszczelimi (niezależnie od tego, czy doprowadzają do śmierci gospodarza, czy nie). Wydaje się, że jeśli zaczęlibyśmy zwracać uwagę na kwestie lokalności pszczół (ograniczenie wędrówek, a przede wszystkim powstrzymanie sprowadzania obcych genetycznie pszczół do większych regionów) i ich odporność (selekcja w kierunku ograniczenia namnażania populacji dręcza i tolerowania porażenia patogenami), to nawet przy dużym napszczeleniu udałoby się wyhodować pszczoły odporne na warrozę (niekoniecznie odporne na dręcza, słusznie bowiem w wywiadzie rozróżniono te dwie kwestie). Można by uznać, że moje założenie jest równie hipotetyczne, jak stwierdzenie, które podałem w wątpliwość, ale na potwierdzenie dysponuję przykładem rejonu względnie wysoko napszczelonego, w którym taki „cud” się wydarzył. Mam na myśli okolice Hallsberg (miasta w Szwecji, w którym mieszka Österlund), gdzie napszczelenie wynosi ok. 5 rodzin na kilometr kwadratowy (wg danych hodowcy). Wiem, że w wielu regionach Polski jest ono wyższe, mimo to jednak nie jest to niska wartość. Wspólnym wysiłkiem lokalnego środowiska pszczelarskiego (trwającej ponad dekadę pracy hodowlanej, żelaznej konsekwencji i współpracy) udało się osiągnąć bardzo wysoką przeżywalność pszczół bez kuracji (ew. przy bardzo dużym ich ograniczeniu) z zachowaniem ich cennych walorów gospodarczych. Jeszcze do niedawna warroza była tam śmiertelnym zagrożeniem, obecnie pszczelarze leczą jedynie 5–10 procent populacji rodzin pszczelich. Österlund w roku 2021 nie przeprowadził żadnego zabiegu przeciwko dręczowi i z populacji ok. 100 rodzin pszczelich, zimą zginęły tylko dwie, a dwie kolejne wyszły z zimy mocno osłabione (do marca 2022 roku przeżywalność była stuprocentowa). Czy dałoby się ten sukces przenieść do Polski? Moim zdaniem – w założeniu – tak, ale to wymagałoby współpracy lokalnego środowiska, więc rzeczywistość każe zachować sceptycyzm...
W rozmowie z panem Szeligą poruszono też kwestię leczenia interwencyjnego w kontrze do prewencyjnego. Moim zdaniem leczenie interwencyjne jako zasada byłoby doskonałą selekcją, pozwalającą na długofalowe rozwiązanie problemu. Jest to przecież metoda, nazwana przez amerykańskiego hodowcę, Johna Kefussa – „miękkim testem Bonda” („soft Bond test”), którą z powodzeniem stosowano w rejonie szwedzkiego Hallsberg. Obawiam się jednak, że jest to głos wołającego na puszczy. Mam też wrażenie, że takie rozwiązanie szybciej znalazłaby podatny grunt w środowisku pszczelarzy amatorów niż zawodowych.
Ze smutkiem skonstatowałem natomiast, że hipotetyczny chów pszczół w halach, w warunkach izolacji od środowiska zewnętrznego, porównany został do masowego chowu innych zwierząt. Trudno pozbyć się wrażenia, że warunki chowu owadów, z jakimi mamy do czynienia w świecie realnym, przypominają warunki masowego chowu. Wystarczy porównać podstawowe kryteria hodowli naszych pszczół z kryteriami chowu innych zwierząt: są one stłoczone, często przetrzymywane w środowisku, które nie jest w stanie zaspokoić ich naturalnych potrzeb; zwierzęta są w pełni uzależnione od naszej woli – osobniki „nieproduktywne” (w naszym rozumieniu) bywają „likwidowane”. Tak jak stłoczone w halach brojlery w znacznej większości nie przeżyją bez kuracji lekami, pszczoły w większości nie przetrwają bez odpowiedniej dawki pestycydów. A przecież, niezależnie od tego, czy mówimy o uprawie roli, chowie kurczaków czy pszczół, wszystko powinno sprowadzać się do zasady zrównoważonego rozwoju. Z tego powodu nie powinniśmy narażać na szwank potrzeb przyszłych pokoleń. Ta zasada jest łamana w większości gałęzi rolnictwa, od dawna nie przestrzega się jej w hodowli pszczół, niezależnie od tego czy „lokalnie” hodujemy pszczoły kraińskie, kaukaskie czy Buckfast. Posługując się analogią pana Szeligi, odnoszę wrażenie, że „szarą farbką” jest naturalna i zrównoważona populacja, a dążenie do uzyskania „ciekawych odcieni” (niezależnie, czy za pomocą metody Buckfast, czy klasycznej) jest właśnie przyczyną naszej porażki; to przez to szukanie „ciekawych odcieni” straciliśmy wiele naturalnych przystosowań pszczół i podkopaliśmy ich zdrowie populacyjne. Cóż jednak zrobić, skoro pszczelarze wyżej cenią czyste i żywe kolory?...
Aby zakończyć z optymizmem muszę powiedzieć, że z satysfakcją przyjmuję włączenie się pana Przemysława Szeligi do dyskusji na temat pszczół odpornych. Wiele lat temu, przy okazji spotkania dotyczącego programu Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających, miałem okazję wysłuchać jego prelekcji. Pamiętam, że o odporności pszczół wyrażał się wówczas z dużo większym sceptycyzmem niż w wywiadzie. Wówczas trudno mi było odrzucić wrażenie poczucia beznadziei i przegranej sprawy (w dodatku spotkanie okazało się raczej promocją Greenpeace niż próbą merytorycznej dyskusji, zapewne moje oczekiwania były zbyt wysokie). Ewolucję poglądów prezesa Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich przyjmuję więc z nadzieją. Liczę, że słowa pana Szeligi przełożą się na działania hodowców zrzeszonych w stowarzyszeniu. Kto, jeśli nie oni, mogą wyznaczyć odpowiedni kierunek działania? Wysiłki nas, amatorów, rzadko mają wpływ na większą populację pszczół. Mimo mocnych, opartych na faktach argumentów, giną w konfrontacji z potencjałem hodowców, sprzedających tysiące matek. Pszczelarze naturalni na pewno jednak nie przestaną obserwować działań hodowców. Wielu z nas zapewne nie szybko pozbędzie się sceptycyzmu wynikającego z dekad zaniechań, ale kto wie, może niektórzy obdarzą „zawodowców” jakimś kredytem zaufania. Liczę na to, że uda nam się zrobić krok w przód, kiedy za kilka lat środowisko pszczelarskie jednym głosem zakrzyknie: „sprawdzam”.