Jak już pisałem ledwie parę dni temu, jesienią w ogóle nie myślałem o pszczołach. To i blog trochę zaniedbałem. Mając inne rzeczy na głowie, ni to czasu nie miałem, ni inspiracji, żeby przelewać moje wymysły "na papier". No cóż - zapewne świat przez to nie zubożał. Ale gdy tylko pojawiła się chwila, to i przyszła inspiracja do nowych wpisów, choć ledwie parę dni temu uznałem, że na rok 2017 zakończyłem już swoją "blogerską działalność". A inspiracją są ponownie moi koledzy, którzy nowinki wymyślają. Mam świadomość, że to oni mogą mieć rację, a nie ja. W końcu nikt nie ma monopolu na prawdę, a też i prawda zależeć będzie od tego jakie mamy cele i poglądy na wiele zagadnień. A poza tym wszystkim, któż mi zabroni na swoim własnym blogu opisać mój pogląd na temat ich publicznych wypowiedzi? Ano nikt.
No więc zaczęło się to wszystko od wyszukiwania różnych form suplementacji dla pszczół, podawania pszczołom pokarmów cukrowych z początkiem zimy, oraz nowych argumentów, które znane nam są co najmniej od kilku lat, i z którym już dziesiątki razy się rozprawialiśmy, lub przynajmniej o nich dyskutowaliśmy. I oczywiście z jednej strony tylko krowa zdania nie zmienia (ponoć), a przecież mamy szereg różnych doświadczeń po drodze, które mogą (mogłyby) przyprawić o ból (bul?) głowy każdego pszczelarza, a co dopiero zmienić nasze zdanie.
Z jednej strony mam świadomość tego co dzieje się w pasiekach, które tracą pszczoły (i co się dzieje w głowach tych pszczelarzy, którzy pszczoły tracą) - otóż pszczoły takie są słabsze, rozwijają się wolniej, nie noszą miodu, czasem mają problemy ze zgromadzeniem wystarczających ilości pokarmu białkowego, słabną zamiast iść w siłę, dają objawy chorób itp itd - a to wszystko rzutuje na samopoczucie, portfel i spiżarnię pszczelarza. Wiem, bo tego doświadczam. Nie mówię tego jako człowiek oderwany od tych problemów - a wręcz przeciwnie - jako ktoś, kto te problemy przeżywa od wielu lat i funkcjonuje jakoś w samym ich centrum. Z drugiej strony każdy chyba dorosły człowiek powinien zdawać sobie sprawę z tego jak wygląda rzeczywistość i jakie są najróżniejsze konsekwencje różnych działań/zachowań/stanów w naszym otoczeniu. Nie chcę wchodzić w politykę na tym blogu, ale podam tu jeden z przykładów jak bardzo niektóre rzeczy są oczywiste i jak bardzo dla niektórych przy tym nieodgadnione. Niestety będzie to przykład z samego centrum polityki (ale potem - obiecuję już do tego tematu nie wracać). Otóż w ostatnich wyborach parlamentarnych partia, która je wygrała, "schowała" swojego niepopularnego wiceprzewodniczącego Antoniego przed opinią publiczną. Nic o nim nie mówiono, albo negowano jego przyszłe role - po prostu: nie było go. Po wyborach nagle ... "zupełnie nieoczekiwanie" tenże pan stanął na świeczniku otrzymując jeden z ważniejszych resortów. Społeczeństwo poczuło się oszukane. Jakże to wiceprzewodniczący zwycięskiej partii nie zniknął po wyborach? Zaskakujące... (sic). No nic, kończę ten drażliwy temat - chciałem tylko pokazać jak bardzo oczywiste sprawy są niedostrzegane, gdy nie chcemy ich dostrzec.
Od lat ostrzegamy jakie są konsekwencje naszych wyborów. Piszemy o tym wszem i wobec. Nagle konsekwencje stają przed nami, a my czujemy się zaskoczeni i oszukani. Szukamy swoich win w zaniechaniach czy zaniedbaniach. A może warto by czasem po prostu głębiej zastanowić się nad oczywistościami i przyjąć do wiadomości realne konsekwencje naszych wyborów, nauczyć się z nimi żyć - albo... nie podejmować różnych decyzji.
Idea drogi jaką przyjęliśmy (w sporej grupie członków Stowarzyszenia Wolne Pszczoły) lata temu, to rzucić możliwie duże siły do selekcji naturalnej, z przykrością przyjąć straty "na klatę", a następnie rozmnażać możliwie szeroko nasze "przetrwalniki", "survivory", "fuksy", "przeżyciopszczoły" czy jak je tam zwał. Ot cała idea. Niekoniecznie dlatego, że niosą za sobą cenne geny "higieniczne", ale dlatego że po prostu wypracowały jakieś mechanizmy obronne. Jakieś. Mniej czy bardziej możliwe do zdefiniowania, nazwania, zmierzenia, obserwowania. Kilkakrotnie na tym blogu wspominałem Juhani Lundena, który stosuje ostrą selekcję i sztuczne unasiennienie matek w celu utrwalenia cech. Robi chłop wszystko co w jego mocy, żeby było dobrze. Dobiera rodziny obserwując ich cechy higieniczne, licząc roztocza, odsklepiając komórki, następnie pozyskuje nasienie trutni i podczas zabiegu igłą wstrzykuje to "w czeluście" matek pszczelich, uzyskując możliwie dobrą genetykę. Nie mówię, że nie ma on sukcesów. Jakieś tam ma - w końcu bodaj od 9 lat prowadzi pasiekę bez leczenia, zbiera jakiś tam miód, sprzedaje za bardzo dobre pieniądze swoje matki pszczele. Z drugiej strony non stop walczy z inbredem, twierdzi, że jego pszczoły nie rozwijają się tak jakby chciał, ma większe straty niżby chciał, a jego matki które wylądowały w Polsce u niektórych osób nie poradziły sobie z roztoczami (lub innymi chorobami) i padły. Tam gdzie żyją, raczej są leczone (przynajmniej nic nie wiem żeby miało być inaczej). Słowem stosując metody Juhaniego nie do końca mamy to, co chcielibyśmy mieć, roboty z tym jest dużo, a choć jakoś się to kręci, to znacznie poniżej oczekiwań (nie wiem czy materialnych, ale na pewno pszczelarskich). A już na pewno nie jest to pszczelarstwo naturalne, o jakim mówią choćby Walijczycy (choćby tu: http://wolnepszczoly.org/zapowiedz-filmu-outside-the-box/). Podobnie mamy u Erika Osterlunda. Z jednej strony jego sukcesy są daleko mniejsze (przynajmniej te głoszone), a z drugiej jego metody są już - dla mnie - przyjaźniejsze i znacząco bliższe naturze jak i mojemu światopoglądowi (pomimo tego, że stosuje leczenie). Tak czy siak jeden i drugi od parunastu lat "walczą" z tematem dręcza pszczelego (choć u Erika występuje on bodaj tylko od 8 czy 9). My zresztą z tym tematem także od kilku lat już "walczymy".
Metoda selekcji naturalnej (niektórzy nazywają to testem Bonda - którego to określenia nie lubię), powoduje (przynajmniej na tzw. okres przejściowy):
- utratę sporej części populacji w toku selekcji
- konieczność wymyślenia i zastosowania metody szybkiej odbudowy z "resztek"
- brak lub zmniejszenie zbiorów miodu
- możliwość (ryzyko, zagrożenie, prawdopodobieństwo) utraty całej pasieki
- itp itd itp
- i to wszystko ma trwać lata (5, 7, 10? może po 2 lub 3 trzeba zacząć od nowa?).
Wiemy o tych raptem kilku zasadach i konsekwencjach, a pomimo tego gdy nas dotkną, to jesteśmy tym zaskoczeni i zadziwieni.
Jeden z kolegów, gdy już się z nimi dawno rozprawiliśmy, podsyła nagle na nowo odkryte argumenty Randy'ego Olivera (tu: http://forum.wolnepszczoly.org/showthread.php?tid=1403&pid=46920#pid46920. podaję same punkty, kto chce może sobie doczytać w wątku na forum szczegóły):
1. zasypuje lokalne środowisko roztoczami z wielka szkodą dla sąsiadów. Czyli problem tzw. mite bomb.
2. ekstremalne genetyczne wąskie gardło selekcji może skutkować utratą potencjalnych odpornych cech
3. początkowe wysokie straty redukują zasoby pszczół do tworzenia nuków w następnym seoznie aby testować materiał hodowlany
4. możesz skończyć z niepożądaną pszczołą tak jak to było z programem testu bonda na wyspie Gotlandii i w programie Le Conte we Francji
5. finansowe straty. To jest nie do zaakceptowania przez większość zawodowych pszczelarzy. Oni stracili by pracę gdyby musieli ponosić wysokie straty przez pierwszych kilka lat.
6. Jest to tylko częściowa symulacja selekcji "natury" w warunkach pasieki. Pszczelarz tworzy sztuczne warunki pszczołom na pasiece zwiększając horyzontalny przepływ chorób, zwiększając tym samym nienaturalnie presję jaka jest wywierana na testowane rodziny.
Czy to jest w jakikolwiek sposób "coś nowego"? Może dla kogoś tak, dla mnie to są wszystkie argumenty, które poznałem, przemyślałem i z którymi się uporałem około 4 lata temu, kiedy pierwszy raz sięgnąłem po lekturę Michaela Busha, strony www.resistantbees.com oraz innych tekstów tzw. Wielebnych z Arizony. Jakie są wnioski i odpowiedź na te argumenty? No cóż - na każdy z nich można by napisać co najmniej dłuższy tekst, albo rozdział książki, ale spróbuję tu znaleźć parę słów, żeby zrobić jakieś podsumowanie tych myśli.
1. Szkoda dla sąsiadów z powodu tzw. mite bomb jest niezaprzeczalna. Tylko zastanówmy się czy alternatywa (wybijanie roztoczy) powoduje poprawę i zmniejszenie ładunku trotylu w "mite bomb"? Nie sądzę, a dowodzi tego kilkudziesięcioletnia historia dręcza nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Fakt, nie lecząc lokalnie być może zwiększamy zagrożenie oddziaływaniem "mite bomb", ale też te lokalizacje gdzie zwalcza się roztocza cierpią duże spadki - nie tylko związane bezpośrednio z roztoczami, ale także choćby z negatywnymi skutkami tych terapii (np. zwiększona podatność na inne choroby jak nosema). Dziś rodziny pszczele padają nawet z niskim porażeniem roztoczami (albo nazwijmy to: "względnie niskim"), o czym już pisałem wielokrotnie. Wybór więc jest taki, czy prowadzimy gospodarkę w której roztocza mają możliwość się mnożyć, ale długofalowo hodujemy pszczoły, które mogą je tolerować, czy też walczymy do upadłego zwiększając podatność pszczół. Obie drogi mają plusy i minusy.
Więcej o tym starałem się napisać choćby tu: http://wolnepszczoly.org/kto-komu-szkodzi-czyli-szukanie-kozlow-ofiarnych-za-dziesieciolecia-zaniedban/
2. Ekstremalnie małe tzw. "wąskie gardło ewolucyjne" może skutkować utratą potencjalnie odpornych cech. No więc jak radzą sobie pszczoły w tych lokalizacjach gdzie wytworzyły się zdziczałe populacje? Badania naukowe wskazują, że populacje zdziczałe wywodzą się od mniej niż 10% "survivorów" - badania te polegają na porównaniu DNA jądrowego (kodującego cechy organizmu) oraz DNA mitochondrialnego. To ostanie dziedziczy się tylko z linii matki (mitochondria występują w komórkach, w tym w komórce jajowej, która staje się "zaczątkiem" nowego organizmu i w przeciwieństwie do DNA jądrowego nie mieszają się w toku zapłodnienia). Z badań populacji, które przeszły przez wąskie gardło wynika, że DNA jądrowe zachowuje bardzo dużą różnorodność, która znacząco nie odbiega od różnorodności pszczół z innych populacji, przy znacząco zmniejszonej różnorodności DNA mitochondrialnego. A więc populacja może się odbudować nawet z małej ilości osobników i być praktycznie tak samo różnorodna genetycznie jak populacje, które przez wąskie gardło nie przeszły.
Od innej strony - czy aby na pewno "cechy" (które potencjalnie mogą być utracone) odpowiadają za przeżycie pszczół? To już sprawa dyskusyjna. Na pewno selekcja "na cechę" tej znacząco większej przeżywalności nie przynosi. Wydaje się, że zdecydowanie większe znaczenie w tym aspekcie mogą mieć inne czynniki - np. takie, które powodują ekspresję określonych genów (inaczej: uwydatnienie cechy), a nie sama obecność odpowiednich genów.
3. Początkowe wysokie straty mogą utrudnić odbudowę populacji. Fakt i oczywistość. Wiosną 2017 roku musiałem kupić pszczoły, żeby móc maksymalnie rozpropagować geny przetrwalnika. Ale też Łukasz po wprowadzeniu selekcji naturalnej u siebie pszczół nie musiał dokupywać. Na swoich pszczołach (lub złapanych rójkach - tak czy siak nie kupując pszczół) działało wielu pszczelarzy prowadząc selekcję naturalną (Charles Martin Simon, Dee Lusby, Michael Bush, nawet i Juhani Lunden). O innych nie wiemy. Wielu zapewne dokupiło pszczoły. Chodzi o to, że jest to pewien proces, który musimy jakoś przejść - nawet i dokupując pszczoły jeżeli trzeba. Pamiętając, że pszczoły mogą umrzeć nawet i przy leczeniu (zwłaszcza gdy nie chcemy nasycać za bardzo środowiska ula toksynami), to aby zwiększyć szansę przetrwania pasieki i mieć materiał do namnażania trzeba by poddać leczeniu całkiem sporą populację. To przy ograniczonych zasobach jakimi dysponujemy zmniejsza znów pulę pszczół poddanych selekcji - a więc trzeba to po prostu wyważyć czy wolę rzucić do selekcji 40 rodzin licząc na jak największą przeżywalność, czy na przykład 20, a 20 leczyć. Oba rozwiązania mogą mieć wady i zalety. Ja zdecydowałem rzucić do selekcji to wszystko czym dysponuję, bo i tak nie jest to największa pula.
4. Niepożądana pszczoła? Czyli jaka? Żądląca? nie dająca miodu? To kwestia dalszej selekcji i prób. Nie da się złapać 2 srok za 1 ogon. Dla mnie (i wydawało mi się też dla innych) najistotniejsze na dziś jest ustabilizowanie przeżywalności. O resztę będziemy się martwić potem. Jak na razie nie znam przypadku z tych pasiek, które nie stosują leczenia, żeby wypracowana w toku selekcji pszczoła uniemożliwiła im normalną obsługę. Sam Comfort obsługuje swoją pasiekę bez kapelusza i w krótkich spodenkach - widać to na wielu filmach. Michael Bush mówi o bardzo racjonalnych zbiorach miodu.
5. Finansowe straty. No jasne że są. Dlatego nikt nie każe każdemu nie leczyć. Kto może sobie na to pozwolić niech tak działa. Inni niech leczą w całości czy w części - to wybór każdego. Ale istotne jest jedno: jeżeli chce się tą selekcję pchać do przodu (w kierunku jaki nas interesuje) ona musi opierać się na rodzinach nieleczonych. Selekcja leczonych rodzin (lub w oderwaniu od presji) to żadna selekcja (pomijam tu znaczące wątpliwości jakie mam względem tego, że za przeżycie będzie odpowiadać tylko określony i utrzymywany w toku selekcji gen). Po kilku latach selekcji w pierwszym roku, w którym Juhani Lunden odstawił leczenie, stracił 70%. Erik po nadejściu roztoczy o mało nie stracił 80% pasieki (tak szacuje - uratował sporą część z tego lecząc). Podobnie stosując leczenie a wciąż selekcjonując (i to selekcjonując już selekcjonowany materiał) Łukasz w pierwszym roku stracił około 80% pszczół. Tak to wygląda. Jeżeli Cię na to nie stać - nie bierz się za to.
6. Oczywiście, że selekcja jest w warunkach pasieki - też mi odkrycie. Ale ja wciąż planuję prowadzić pasiekę - więc selekcjonuję w takich warunkach w jakich chcę by moje pszczoły żyły w przyszłości. Na pasiekach żyją pszczoły wszystkich Wielebnych z Arizony - a nawet i tych z Europy. Nie dajmy się zwariować - po prostu stwórzmy pszczołom najlepsze warunki jakie możemy im stworzyć.
Dalej ten sam kolega przytacza pewne błędne wyobrażenia (misconceptions) wg Randy'ego Olivera, a to:
1. Przyroda jest "miła" dla pszczół - jasne że nie jest. A raczej jest i nie jest. Pszczoły są takim samym gatunkiem jak ... sarny (!), czy ludzie. My też chorujemy, giniemy, bywamy nieszczęśliwi, zziębnięci. Chodzi tylko o to, że w tego typu gospodarce pszczoły mają radzić sobie z problemami same - z różnych powodów - choćby po to, żeby zminimalizować w przyszłości konieczność opieki. Kiedyś środowisko było "zdrowsze" i na pewno bardziej "naturalne", jednak żyliśmy krócej, cierpieliśmy na różne schorzenia, a i pewnie komfort życia był niższy. Pytanie jednak pozostaje czy na pewno powinniśmy dążyć do wyrugowania tego wszystkiego co było kiedyś?
2. Pszczoły przeżywają tam gdzie przyroda tworzy "rozkoszne" warunki (blissful state of nature) - jak wyżej. Dobre warunki to lepsza szansa przetrwania, ale i większa konkurencja i często lepsze warunki dla naturalnych wrogów.
3. Pszczoły "nie lubią" chemikaliów - cóż, cały świat to chemikalia. Niektóre jednak są toksynami i truciznami. Z jednej strony zabijają wrogów, z drugiej powoli podtruwają. Ale znów trzeba wrócić do argumentacji powyżej - czy moje pszczelarstwo ma polegać na zbieraniu miodu, ale i nieustannych zabiegach kilka razy w roku, czy chcę prowadzić gospodarkę "zbieracką" na półdzikich rodzinach? Czy chcąc wyjechać na dłuższe wakacje od razu muszę planować zakup nowych rodzin po powrocie? To kwestia wyborów. Dla mnie są to wybory na długie lata.
4. Jest jakiś "najlepszy ul" dla pszczół - zgadzam się z Randy'm - zdecydowanie jest to błędne wyobrażenie.
5. Pszczelarstwo naturalne jest czymś nowym - z tym też się zgadzam. To powrót do pewnych zasad, które były standardem jeszcze kilkadziesiąt lat temu. To tylko kwestia zachowania pewnej równowagi.
6. Ostatnie błędne wyobrażenie wg Randy'ego to takie, że pszczelarstwo bez leczenia jest dobrą metodą gospodarki. Sam wolałbym pewnie przeprowadzić jakiś prosty zabieg (byle nie truć siebie czy pszczół) i żeby wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Czasy półśrodków odeszły jednak w zapomnienie. Półśrodki wg mnie ani nie prowadzą do potencjalnie zrównoważonej pasieki, ani do wybujałej gospodarki wysoko produkcyjnej. Czy da się prowadzić dzięki nim w miarę zdrową pasiekę pozyskując w miarę zdrowe produkty - być może, więc niech każdy szuka swojej drogi.
Inny z kolegów pisze:
"Ostatnio bardzo dużo czytałem artykułów R.Oliviera. Jak dla mnie jego argumenty są rozsądne. Podoba mi się jego podejście. Nic nie bierze na wiarę. Każdą teorie, lek, metodę sprawdza u siebie na pasiece na dużej próbce rodzin. Nie 5-10 uli u siebie koło domu tylko np. na 200 rodzinach. To przemawia. Poza tym jest to naukowiec, który rzetelnie podchodzi do tematu swoich badań. Wyniki upublicznia, przedstawia wykresy i wnioski jakie wyciągnął. Poza tym współpracuje z wieloma innymi naukowcami.
Przekonuje mnie jego twierdzenie, że w drodze selekcji nie musi ginąć żadna rodzina. Selekcja nie musi prowadzić do armagedonu. Można to robić rozsądniej. Genetyka przenosi się tylko przez matkę i trutnie więc nie ma sensu żeby umierała cała nieprzystosowana rodzina. Przeleczenie w miarę naturalnymi metodami, wymiana matki i rodzina znów może brać udział w selekcji. Nie ma potrzeby aby stała się mite bomb i infekowała pozostałe rodziny na pasieczysku.
Jego metoda selekcji pozwala mieć cały czas rodziny produkcyjne, stabilną gospodarkę pasieczną przy jednoczesnym prowadzeniu selekcji. Taka trochę ulepszona wersja gospodarki Webstera.
Choć zarówno Olivier jak Webster nie dorobili się jeszcze pszczół odpornych."
Wygląda więc na to, że pojawił się nowy idol czy jak to niektórzy mówią "mentor" - Randy Oliver. A mnie się wydaje, że część z kolegów "nie doczytała" na początku z czym się mierzymy. Były różne założenia i pomysły, ale każdemu się chyba wydawało, że jest wyjątkowy, a wszyscy inni robili coś nie tak i dlatego im nie wychodziło. Na własnej skórze poznaję jak to działa, bo, jako że mam zwyczaj dzielenia się publicznie swoimi doświadczeniami i przemyśleniami, wielokrotnie zarzuca mi się popełnianie błędów, które kosztują małe życia moich pszczół. Wielokrotnie staram się to prostować twierdząc, że u mnie dzieje się to co na całym świecie - nierzadko dokładnie to samo co u wyjątkowo doświadczonych pszczelarzy. Mimo tego słyszę często: "to Twój błąd - to się dzieje u Ciebie, bo nie zabezpieczyłeś odpowiednio swojego pasieczyska przed sarnami" (no, może lekko inaczej). A więc chyba wszyscy liczyliśmy kiedyś, że gdy tylko się za to weźmiemy, to na pewno nam się uda, bo przecież to wszystko przemyśleliśmy i wyciągnęliśmy jakiś tajemniczy wniosek z niepowodzeń innych, którzy - w przeciwieństwie do nas - nie byli wystarczająco wyjątkowi, żeby się im udało. A ja w swojej pasiece szukam po prostu równowagi, a od lat wiem z czym się mierzę. Owszem mi też krążą głupie myśli gdy okazuje się co rok, że nie jestem "tym specjalnym" pszczelarzem, żeby i mieć miód i wysoką przeżywalność. Ale potem przypominam sobie wszystkie przemyślenia i wnioski sprzed lat. Dlatego (poza chwilami załamania) staram się nie miotać i nie zmieniać "mentorów", tylko dlatego, że stało się to co czego byłem świadomy od lat. Jeżeli na pasiece "armageddon" przeżywa jedna, dwie czy trzy rodziny, to nie po to, żebym uznał, że nic specjalnego nie pokazały, tylko po to, żebym pomnożył je maksymalnie jak tylko mogę, w granicach możliwości moich pasieki i portfela (tj. na przykład kupując rodziny). Bo jeżeli pszczelarstwo bez leczenia jest możliwe, to tylko wieloletnia, żelazna konsekwencja może doprowadzić do tego, że wydarzy się to na naszych pasiekach. Zmiana metod i lekceważenie drobnych (acz zapowiadanych i oczekiwanych) sukcesów, jak przeżycie kilku rodzin, raczej do niego nie doprowadzą.
Czy można to robić rozsądniej? Rozsądniej czyli jak? Tak jak Juhani? Aby po 15 latach selekcji w tym 9 czy 10 latach pszczelarstwa bez leczenia walczyć z inbredem na równi z warrozą? Bo to mniej więcej jest ta metoda "racjonalna". Choć chyba nie, bo i u Juhaniego mnóstwo pszczół umiera, a Randy Oliver ponoć twierdzi, że pszczoły nie muszą umierać. Czy racjonalniej jest mieć rodziny produkcyjne i miód? Jasne. Pytanie tylko czego chcemy i gdzie dążymy. W ogóle najbardziej racjonalne byłoby leczyć wszystko i mieć tylko rodziny produkcyjne. Tylko czy o to nam chodziło?
Czy Webster dorobił się pszczół odpornych? A czy one w ogóle istnieją? Czy człowiek wypracował już odporność na grypę? Albo na tasiemca? Przyroda nie jest "miła". Śmierć z powodu chorób będzie występować zawsze. Podejrzewam (choć nie wiem), że i wśród Apis ceranae w gorszych latach warroza doprowadza do śmierci części rodzin. Czy to znaczy, że Apis ceranae nie jest odporna na dręcza pszczelego? Czy wystąpienie zapowiadanych założeń powinno więc powodować u nas miotanie się i szukanie nowych mentorów, albo wymyślania głupich powodów spadków rodzin? Czy to, że starcia z warrozą nie przeżyła żadna z naszych 5, 8 czy 20 rodzin pszczelich oznacza, że metoda selekcji naturalnej nie działa i powinniśmy zacząć testować wyciąg z kory brzozowej, aspirynę, wołowy gnat, czy zgniecione skorupki jaj zmieszane z rzygowinami skowronka? Może koledzy po prostu potrzebują zająć czymś swój umysł, a może po prostu czasem nam wszystkim wydaje się, że jesteśmy na tyle wyjątkowi, że nam się na pewno uda. Gdy rzeczywistość pokazuje pazurki, i okazuje się, że wyjątkowi nie jesteśmy, poszukujemy innych dróg - i chyba czasem nieważne czy mają uzasadnienie racjonalne czy nie. Michael Bush pisał o tym - wydaje nam się, że lepiej zrobić coś (cokolwiek) niż patrzeć biernie. A według mnie czasem lepiej po prostu przeczekać ten okres, o którym mówiliśmy od lat, mnożąc co się da, a nie traktować drobnego sukcesu, jakim jest przetrwanie choćby niewielkiej części pasieki, jako porażki. Jeżeli z 40 rodzin przeżywa 1 czy 3, to można popatrzeć na to, że umiera ponad 90%, ale można też zobaczyć, że przeżyła 1 czy 3. Lata temu pisaliśmy sobie o tym, że przeżywalność może być mniejsza niż 10 % - jeżeli tak się stanie musimy pomnożyć to co przetrwało, żeby wreszcie (po kolejnych latach) dojść do stabilizacji. Dziś gdy to staje się rzeczywistością, zaczynamy się miotać i trafiają do nas argumenty o nieracjonalności tego właśnie podejścia. Wydaje mi się czasem jakby niektórzy z nas nie doczytali naszych dyskusji. A może brali w nich udział bez świadomości?
Przygotowując się do "szalonego sylwestra" życzę wszystkim wytrwałości w konsekwentnym dążeniu do wybranego celu. A niewątpliwie za jakiś czas w Nowym Roku ktoś znów odkryje jakąś oczywistość, z którą zmierzyliśmy się już lata temu.
STRONA O MOICH PRÓBACH PROWADZENIA PASIEKI BEZ ZWALCZANIA DRĘCZA PSZCZELEGO
(VARROA DESTRUCTOR)
niedziela, 31 grudnia 2017
czwartek, 28 grudnia 2017
Perfekcyjna węza, czyli głupieje(ę) na starość...
Kolejny rok zmierza ku końcowi. Już w zasadzie można by zacząć liczyć godziny do jego końca. Niedługo zacznie się nowy, z nowymi oczekiwaniami, planami, decyzjami. Byłem mocno zajęty jesienią i przyznam, że nawet za bardzo nie miałem czasu myśleć o pszczołach i innych zajęciach związanych z prowadzeniem pasieki. A roboty trochę czeka. Do wiosny muszę zbić z 250 ramek, a do tego chcę zrobić trochę daszków i korpusów (a raczej moich skrzynek WP). Nie jest to wiele i jak dobrze pójdzie, może raptem parę dobrych dni - ale nie będzie nudy, bo też nie ma na to zbyt wiele czasu. Co do zasady ten sprzęt jednak nie jest mi niezbędny "na już". Kto wie, może nawet przez najbliższych parę sezonów nawet nie uda się go użyć? Do tej pory jakoś nie mam szczęścia. Oczywiście, można mi zarzucić, że podejmuję złe decyzje. Czasem sam się nad tym zastanawiam. Ba, nawet nie czasem, a często. Ważę decyzje, wyszukuję za i przeciw. Najczęściej dochodzę do takich samych wniosków do jakich doszedłem po "eye-opener'ze" jakim była dla mnie lektura Michaela Busha. Ale ogólne wnioski (strategia) to jedno, a szczegółowe decyzje (taktyka), to już coś innego. Strategię trzeba mieć stałą - określony cel, który przyświeca gdzieś tam z przodu. I ja od lat nie zmieniłem ani celu, ani głównych środków do niego. Taktykę natomiast trzeba dostosować do bieżącej sytuacji. Podejmować decyzje wg najlepszej woli i wiedzy każdego miesiąca i każdego sezonu - a wszystkie one różnią się od poprzednich, jak i swoich odpowiedników w cyklu rocznym czy wieloletnim. Przede mną rok, który będzie odpowiednikiem roku 2016, który przecież doprowadził do prawie całkowitej utraty pasieki. Ale przecież ten rok może być zupełnie inny niż 2016, który na dziś z jednej strony oceniam jako najgorszy w historii mojej pasieki (nawet wliczając 2014, który zakończył się całkowitymi spadkami), a z drugiej przecież pozostawił mi mojego przetrwalnika, na którego cenne właściwości liczę i na którym planuję odbudowanie pasieki. Więc znów czekają mnie różne przemyślenia taktyki postępowania. Może jednak pisząc w kółko, że pszczół nie należy gonić, za bardzo je gonię? Owszem, nie gonię ich na pożytki, nie staram się zwiększać siły nadmiernie, nie przyspieszam wiosennego rozwoju. Ale jednak tworząc dużo małych rodzinek, wymagam przecież od pszczół nierzadko ponadnaturalnej szybkości rozwoju. Bo w warunkach jakie im tworzę muszą tak działać, aby mieć dużą szansę na przetrwanie zimy. To wszystko jest jednak mocno złożone i biorąc pod uwagę różne aspekty można różnie bilansować różne wady i zalety różnych pomysłów i działań. No i tak to właśnie jest z nami pszczelarzami. W sezonie zasuwamy podejmując dziwne decyzje i nie mamy czasu "żeby załadować". Za to zimą przychodzi czas rozważań, snucia planów, tęsknoty za pszczołami. Dylematów i rozważań nad taktyką i strategią. I w takich chwilach przed oczami staje mi Bohdan Smoleń i jego wieczna żywa Pelagia przed zakładem (czy za? bo się rozbudowują...) produkującym bombki choinkowe - też. "Jak tak siądę i myślę...." - "taa... głupieje na starość". No i cóż - nowy rok idzie, więc my wszyscy na starość głupiejemy. Ja oczywiście też. Też również. A jakże by inaczej. Rozpamiętujemy jakieś dziwne nasze decyzje, które tak naprawdę nie mają jakiegokolwiek związku przyczynowego z efektami jakie oglądaliśmy na pasiece. Jedni wiążą upadki rodzin ze zbyt dużą ilością plastrów w ulu, inni z przekarmieniem pszczół jesiennymi pożytkami (sic!), a i nie możemy zapomnieć o zeszłorocznej teorii jakoby sarny dziesiątkowały rodziny pszczele prawie na miarę dręcza pszczelego. Różni koledzy dochodzą do różnych mniej czy bardziej ciekawych wniosków dotyczących pasieki. Na przykład ostatnio na forum był ciekawy wątek dotyczący poszukiwań perfekcyjnej węzy pszczelej - oczywiście z rozmiarem komórki 4.9 mm - która oczywiście ma nam uratować pszczoły i pszczelarstwo jak tylko wpadnie nam w łapy, uda nam się zrobić na niej matrycę, a na matrycy odlać swoją własną prywatną osobistą węzę. Nie mówię, że sam nie mam czasem równie dziwnych pomysłów - ponownie zaznaczam, że też należę do tych głupiejących na starość pań Pelagii. Ale przyznam, że tamten wątek mnie akurat rozbawił. I wcale nie twierdzę, że korzystanie z węzy nie ma żadnych zalet i każdy kto chce węzę stosować na pewno musi robić coś źle czy niewłaściwie. Z mojego punktu widzenia pewnie tak, bo mi się nie chce wprawiać węzy i nie mam na to czasu. Gdybym do mojego grafiku musiał wcisnąć jeszcze zrobienie praski do węzy, a potem odlewanie węzy, to pewnie bym już całkiem postradał zmysła. I węzę można w tych wszystkich rozważaniach zbilansować pozytywnie, byleby tylko mieć chwilę na to, żeby ją wyprodukować i wprawić w ramki. W dziesiątki, setki ramek. Właśnie w te, które od maja (wciąż) bieżącego roku czekają na mnie na zbicie, zapakowane oryginalnie w kartonach - bo nie mam na to czasu od paru miesięcy. Kto wie - może zamiast ramek mam tam cegłę? Nawet nie sprawdziłem... Podobnie jak nie sprawdziłem stołu do odsklepiania i dwóch trzydziestolitrowych odstojników do miodu kupionych w 2015 roku w jesieni. No cóż - w roku 2016 i 2017 nie były mi potrzebne. W obu tych latach pozyskałem przecież zastraszającą ilość 3 słoików miodu (łącznie) z blisko 80 lato-rodzin (łącznie - tj. po ok. 40 w obu tych latach). "Na szczęście" więc moje pszczoły były na głodzie, nie nosiły miodu, umierały dziesiątkami i nie rozwijały się na tyle, żebym tych wspomnianych wcześniej ramek potrzebował. "Na szczęście" też nie musiałem wyciągać z pudełka stołu do odsklepiania i go składać. W pudełku kartonowym zarówno stół do odsklepiania, jak i ramki zajmują zdecydowanie mniej miejsca i są bardziej ustawne. Uf. Szczęśliwy to pszczelarz, którego pszczoły nie chcą się rozwijać! Żeby było jeszcze śmieszniej, to muszę tu dodać, że w 2014 roku kupiłem około 150 słoików na miód. Część się przydaje, a jak! - ...do podkarmiania... Część leży zafoliowana i czeka na lepsze czasy. Pośmiawszy się z siebie i swoich decyzji dotyczących zakupu sprzętu i słoików wrócę do tego, żeby pośmiać się z innych. Nie szyderczo. No, może trochę. Ale w dobrej wierze i z dozą sympatii - tak samo jak śmieję się z moich słoików i odstojników do miodu. Wracając więc do perfekcyjnej węzy, to właśnie bardziej chodziło mi o o szukanie tej perfekcji. I to mnie tak rozbawiło. Bo pszczeli plaster nigdy nie jest dobrze odwzorowanymi rzędami i kolumnami komórek. Pszczoły kręcą "igrekami", zmieniają kąty czy wielkość komórki. Centrum igreka nie bywa centralnie w środku komórki budowanej z drugiej strony plastra, a wymiary mierzone w 3 kierunkach, rzadko są równe. To świadczy o tym, że przekroje komórek rzadko stanowią idealne sześciokąty. O ile więc zgadzam się z pewną ideą "pomniejszenia pszczoły", to po wielu latach gospodarki bezwęzowej szukanie perfekcji wzoru plastra jest i było dla mnie najmniej dziwne. Ot szukamy doskonałości w niedoskonałościach, w średniości (średniactwie?), zachwycamy się tym, że pszczoły nasze nie są doskonałe, bo i rozlatane, i żądlące, i miodu znoszące nic lub znacznie poniżej przeciętnej. Co więcej szukamy takich i chcemy takie - strategicznie! A drogą do tego wszystkiego będzie perfekcyjny arkusz węzy, który jak tylko wpadnie nam w ręce, to rozwiąże nam problem umierających od lat pszczół. Oby. I na nowy rok 2018 życzę kolegom, aby ta węza poprawiła im i ich pszczołom nastroje, tak jak sobie życzę aby moje odstojniki i słoiki zapełniły się miodem. Nie byłbym sobą jakbym w swoich złośliwościach nie odniósł się ponownie do mojego ulubionego Michała. Otóż tenże-on-sam niegdyś wspominał, że pozbawione węzy pszczoły budują nadmierne ilości komórki trutowej, które uniemożliwią zapewne normalne funkcjonowanie rodziny pszczelej. Podobnież tworzą skomplikowane konstrukcje dzikiego gniazda, w którym nie ma tzw. mostków, bo całe gniazdo i wszystkie plastry w zasadzie się przenikają i składają się na nieokreśloną bryłę - a więc niejako same w sobie są jednym wielkim mostkiem. Michał kiedyś wspomniał, że pszczoły robią tak, dlatego że po dziesięcioleciach stosowania węzy nie potrafią już budować tak jak potrafiły 100 i więcej lat temu. Zatraciły tą zdolność i instynkt samozachowawczy. Stwierdził, że nadmierna liczba trutni doprowadzi rodzinę do upadku, a wymyślne konstrukcje gniazda uniemożliwią pszczołom dobrą zimowlę. Słowem bez pomocy pszczelarza pszczoły nie wiedzą co czynią i po prostu umierają. Ciekawe w tym jest to, że kiedyś w 2015 roku pisałem na moim blogu o rodzinie, która po utworzeniu składała się chyba z 80% trutni. W myślach skazałem ją na zagładę, a ona na złość mi wyszła z tego, odbudowała się pięknie do zimy, przezimowała, ... a umarła (jak większość) dopiero wczesną zimą 2016 roku. Ale kierując się swoimi głębokimi przemyśleniami Michał wymyślił koncepcję nauczenia pszczół powrotu do natury. To - jak większość głupotek tegoż kolegi - wzbudziło we mnie wesołość na miarę tej z mojego idiotycznego wymysłu, żeby kupić sobie 150 słoików na miód. Dlaczego o tym wspominam teraz, choć to już stare dzieje? Ano, w celu przypomnienia historii. Gdy pojawił się temat perfekcyjnej węzy, której poszukują moi koledzy dotychczas gospodarujący bez węzy, przypomniał, że "śmialiśmy się z niego, że pszczoły chce tresować", a tymczasem on chciał tylko węzą wytresować pszczoły na pomniejszenie komórki, co też uczynił, a co dziś próbują - za nim - inni. Więc prostuję. Koncepcja pomniejszenia pszczoły przy pomocy węzy jest znana co najmniej od parunastu lat większości Wielebnym-z-Arizony, a samej Najwielebniejszej-Jedynej-i-Faktycznie-z-Arizony chyba grubo od ponad dwudziestu (nie chce mi się tego sprawdzać, ale od czasu świdraczka w Arizonie, a więc może jeszcze od lat 80tych). Piszemy o tym wszyscy od dawna, a Łukasz zaczął to stosować bodaj z 5 czy 6 lat temu. Nie na tym miała polegać tresura pszczół, z której się nabijałem. Dziś przyklejanie tej "tresury" pod temat regresji wielkości pszczoły jest lekkim pomieszaniem.
Na nowy rok - oprócz wspomnianych powyżej życzeń - życzę wszystkim żebyśmy nie głupieli na starość. Żebyśmy nie wymyślali, że pszczoły na naszych pasiekach umierają od nadmiernych pożytków, saren, rozległych gniazd, zastosowanych (lub nie) beleczek, nie używania węzy z perfekcyjnie odwzorowaną komórką, ciepłej lub zimnej zabudowy, czy tego, że nie stosujemy "jaki-by-nie-był system".
Oby ten nadchodzący rok był dla wszystkich spełnieniem ich marzeń i (zdrowych) ambicji.
Na nowy rok - oprócz wspomnianych powyżej życzeń - życzę wszystkim żebyśmy nie głupieli na starość. Żebyśmy nie wymyślali, że pszczoły na naszych pasiekach umierają od nadmiernych pożytków, saren, rozległych gniazd, zastosowanych (lub nie) beleczek, nie używania węzy z perfekcyjnie odwzorowaną komórką, ciepłej lub zimnej zabudowy, czy tego, że nie stosujemy "jaki-by-nie-był system".
Oby ten nadchodzący rok był dla wszystkich spełnieniem ich marzeń i (zdrowych) ambicji.
środa, 1 listopada 2017
Gdzie się podziała dzika populacja?
Weźmij naczynie i wlej w nie soku. Najlepiej aroniowego. Bo zdrowy, smaczny i intensywnie kolorowy. Weź i kolejne naczynie - puste. Potem co rusz z pierwszego ulewaj małą lub większą część do naczynia pustego (lub wypijaj, bo smaczne), a do pierwszego uzupełniaj płyn dolewając, a to wody, a to płynu z drugiego naczynia, a to drobiny stężonego soku. W różnych proporcjach. Powtarzaj to setki, a nawet i dziesiątki razy. Co rusz uzupełniaj w naczyniu głównym płyn do pełna.
Nie trudno zauważyć, że jeżeli Twoim priorytetem będzie dolewanie raczej wody niż soku (bo sok za słodki, a woda dobrze gasi pragnienie), czy jego roztworu, to płyn będzie systematycznie tracił intensywność barw i smak soku. Jeżeli w jednym cyklu odlejesz 90% płynu z naczynia, a uzupełnisz go wodą, to roztwór już po jednym takim cyklu będzie dość przejrzysty.
Trudne do pojęcia? Wydaje się oczywiste. A jednak.
Jeżeli dziką populację pszczół podstawimy jako sok (bo przez jej historycznie opisywany wigor i obronność zdałoby się ją nazwać "juicy" tj. soczystą), a pszczołę hodowlaną jako wodę, to z czasem zobaczymy, że intensywnie namnażana pszczoła hodowlana rozwodni nam dzikość prawie zupełnie. A może nawet nie tyle chodzi o "dzikość" co po prostu "przystosowanie lokalne". Bo też chyba nikomu nie przychodzi do głowy odbudować prawdziwie dzikiej populacji z jej potomków, a bardziej po prostu prozaicznie o to, żeby radziły sobie w tym środowisku w jakim żyją. Tak samo jak nikomu nie przychodzi do głowy odbudowywanie genetycznej populacji tura z populacji krów hodowlanych, ale mimo to utrzymuje się stada zachowawcze ras krów lokalnie przystosowanych (nie wypowiadam się odnośnie jakości tych programów), czy walczy się o utrzymanie przywróconych naturze populacji żubrów czy koników polskich. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć, ale o pewne możemy wciąż zadbać.
Jedno z internetowych forów. Pszczelarz pyta: "Gdzie jest dzika populacja?", a dalej pisze, wykazując z jednej strony drobne przebłyski inteligencji, a z drugiej całkowity brak zrozumienia tego, co się do człowieka pisze od lat: "Sekta [tak, tak, "sekta to my - Wolne Pszczoły!] uważa, że poprzez "samooczyszczenie" da się wyeliminować nieprzystosowane kolonie. Problem drobny w tym, że nie ma kolonii genetycznie odpornych. A tego nie chcecie przyjąć do wiadomości". A na to dalej kolejny Tytan: "To pytanie zadałem jakiś czas temu (...). I sensownej odpowiedzi nie otrzymałem. Gdzie są wszystkie te roje które wyszły i nie zostały złapane? 40 lat z warrozą, chyba wystarczająco czasu minęło? Przecież powinno być już masa odpornych dzikich pszczół. Więc gdzie są?". No i cóż. Trzeba powiedzieć prawdę. Nie ma. Bo szklanka jest tylko lekko zabarwiona sokiem, a generalnie w środku jest głównie woda. Przez ostatnie dziesiątki lat, ba, i z dwieście zapewne, pszczelarze robią wszystko co w ich mocy, żeby zmienić soczysty skład dzikiej populacji. Z różnych powodów. Bo mało produktywna, bo żądliwa, bo rojliwa, bo za bardzo propolisująca. Ba! nawet źle sklepi, bo na mokro, a przecież lepiej jest na sucho! I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Mam wrażenie, że pszczelarze w większości jakby nie zdawali sobie sprawy, że to co robią ma realny skutek w ich otoczeniu. Że akcja budzi reakcję. Że kto jak kto, ale pszczelarz ma wpływ na środowisko życia pszczół, a i środowisko pszczelarskie. Że jak rozmnoży swoją matkę, to ma swoje matki, a jak kupi obcą, to wprowadza obcą genetykę w swoje otoczenie. To ostatnie jest dla pszczelarzy jakoś wyjątkowo trudne do ogarnięcia. Wprowadza i wprowadza te wytwory hodowli do swojej pasieki chyba tylko po to, żeby potem opowiadać, że już nie ma dzikiej populacji. A pszczoły przecież umierają. Co roku. Jednego roku więcej, innego roku mniej. Dochodzą różne głosy, że śmiertelność populacji pszczół oscyluje rocznie wokół 30% (co jest systematycznie uzupełniane przez tworzone nowe rodziny). Niech to będzie 20 czy 10, ale nie zmienia to faktu, że co parę lat lokalnie czy regionalnie jest to i 70 czy nawet 90 procent. Nawet i w przypadku pszczół leczonych. Tak jak to było wiosną 2015 roku u nas, czy tej wiosny w Karkonoszach. Jak i w pasiekach, tak i tyle samo (czasem mniej czy więcej) umiera ich w naturze. Na moim przykładzie zobaczmy co się w takiej sytuacji dzieje. Pszczelarze mnożą ile mogą z tego co przeżyło, a do tego w sposób zorgniazowany czy prywatnie sprowadzają odkłady lub przezimowane rodziny z dalekich odległości. Rzecz jasna do tych rodzin kupują matki hodowlane, lub ciągną je po reproduktorkach. Gdy ostatniej zimy padło mi 40 rodzin, sprowadziłem wiosną 6 rodzin, z których znów do zimy doszło 40. A więc pszczelarze są w stanie nawet straty przekraczające 90% odbudować praktycznie w ciągu jednego sezonu. Gdybym chciał odbudować straty w tempie dzikiej populacji, to z mojego przetrwalnika zrobiłbym do zimy kolejną rodzinę, a zakładając, że udałoby się wypuścić "dwójniaka" czy "trójniaka", to do zimy poszłoby maksymalnie 4 dzikie rodziny. Popatrzmy na wynik. Pszczelarz: 40, Przyroda (hipotetycznie i nad wyraz optymistycznie): 4. A teraz przyjmijmy teoretyczne wyliczenia. Jeżeli na określonym obszarze koła pszczelarskiego chowa się około 1000 rodzin pszczelich i żyje w naturze (znów bardzo optymistycznie i na wyrost) nawet i 100 rodzin i z każdej z tych populacji padnie równo po 70 % to powstaje olbrzymia nisza do zapełnienia. Ale z tych 300 rodzin pszczelarze bez problemu odbudują populację do końca roku. Bo zrobią o jeden odkład więcej z rodziny czy sprowadzą pszczoły z sąsiedniego województwa. W naturze z dużą dozą prawdopodobieństwa do zimy dojdzie maksymalnie 60 rodzin, z 30, które przetrwały. A więc w kolejnych latach proporcja obu populacji będzie inna. Coraz więcej wody. Coraz więcej "hodowlanych rójek" zajmie też naturalne siedliska dzikich pszczół i "blokując dziuplę" padnie w bieżącym roku nie doczekawszy nawet zimy. A przecież spadki pszczół w naturze nie będą zawsze równe spadkom w pasiekach. Choć w pojedynczych latach mogą być zbliżone, to zakładam, że długofalowo jednak "naturalne" straty są wyższe. Bo tak naprawdę nie są naturalnymi! Są stratami rozwodnionej populacji, wymagającej troski, a troski tej nie otrzymują. Część z naturalnych rójek nie znajdzie miejsca w dziuplach, bo drzew dziuplastych coraz mniej, a część tych dziupli zajmie najlepszy hodowlany obcy Buckfast. Choć nie taki znów najlepszy skoro uciekł z rojem. I wciąż i wciąż z racji sprowadzania coraz większej ilości wybitnych matek hodowlanych i rozmnażania ich ponad miarę w pasiekach, zachodzi proces rozwadniania niegdyś soczystej dzikiej populacji... Przyznam, że dla mnie jest to tak oczywiste, że sam zastanawiam się czy nie będzie wstyd publikować tego posta, jako odkrywcze opisanie oczywistej oczywistości. A jednak czytając te powyżej przytoczone przeze mnie cytaty nie wiem, czy te oczywiste oczywistości nie są tak oczywiście oczywiste jak mi się wydaje, czy też ktoś po prostu prowokuje. Ale chyba raczej nie jest to prowokacja. Otóż z jednym z autorów przytoczonych postów miałem już wcześniej osobiście do czynienia. Opowiadał mi historię drzew sadzonych w górach, które sprowadzone były z terenów nizinnych i po osiągnięciu wieku dojrzałego (dla drzew to 50 - 70 lat od nasadzeń) zaczęły chorować i usychać. Dziś stanowią problem, bo trzeba je ratować. Tenże sam człowiek, pszczelarz, opowiada też o tym, że w wysoce napszczelonym regionie, co roku najmniej 5 - 10 % rodzin się roi, a z tychże rójek spora część uchodzi w las (wcale bym się im nie dziwił, wiedząc co je czeka). Są to ponoć liczby idące w kilkadziesiąt rojów idących rok w rok w dziki i mało dostępny las. A pomimo tego w lesie pszczół nie ma. To ponoć też dowodzi, że pszczoły nie są w stanie przeżyć bez leczenia. I przez 40 lat nie udało się wytworzyć populacji, co musi świadczyć o tym, że tego po prostu nie da się zrobić w świecie na którym istnieje varroa. I nawet bym przyznał rację, że mogłoby tak być, gdyby powiedział, że jednego roku obserwuje nowo zasiedlone dziuple, a kolejnego zawsze widzi je puste - i tak w kółko od lat 40. Wówczas przyznałbym rację: ten czy inny rój nie dał rady przetrwać. Albo żaden z nich nie dał rady. Ale ponoć pszczół w ogóle nie ma. Więc, skoro w ogóle nie widzimy pszczół, nawet tych tegorocznych choć dziesiątki rojów idą w las, które leczenia jeszcze nie powinny wymagać, może trzeba się zastanowić czy one na pewno w las uchodzą? A może tych rojów jest znacząco mniej - na tyle mniej, że "gubią się" w czeluściach lasu i populacja nie ma z czego się zbudować?
Ten sam pszczelarz nie widział też żadnej analogii zamierających obcych środowiskowo drzew do sprowadzanych przez siebie umiłowanych buckfastów, które co prawda umarły, ale według niego wcale nie radziły sobie gorzej bez leczenia niż "lokalne dzikie pszczoły". Bo jak niby dzikie miałyby sobie radzić lepiej skoro przecież ich nie ma i od dawna nie było, bo umarły? No nie było, bo z pierwszym uderzeniem warrozy, obcego inwazyjnego gatunku, z którym żadna pszczoła nie umiała sobie radzić, "ulało się" 90 - 95% "soku" z naczynia, a kolejne 5 - 10% przez lata tak się genetycznie rozwodniły, że praktycznie w niczym nie różnią się od pszczół trzymanych w pasiekach (one też przecież mają w sobie resztki "soku"). Tak, tak, te wspomniane powyżej 40 lat z warrozą nie tylko nie uczyniły nic dobrego dla lokalnie przystosowanej populacji, ale wręcz jeszcze bardziej ją rozwodniły, bo odbudowa populacji (wypełnienie naczynia) opierała się na pszczole hodowlanej (czysta kranówa), a nie na lokalnej półdzikiej pszczole (sok). A żyjącej dziś wolno rójki na pewno nie można porównywać do dzikich populacji z lat siedemdziesiątych, czy początku lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku - nie wspominając już nawet czasów zanim zaczęto sprowadzać obce rasy. Dziś nie ma dzikich populacji, bo w pasiekach mamy już praktycznie samą wodę, którą żeśmy sobie sami wlali do wielkiego naczynia jakim jest krajowa populacja pszczoły miodnej.
Popatrzmy znów na mój przykład czy innych kolegów od pszczół wolnych. Czy możemy z całą pewnością powiedzieć, że trzymamy lokalne półdzikie kundle (sok)? Na tą chwilę na pewno nie. Ale tu chodzi o proces. Ten "sok" gdzieś drzemie w populacji, bo ta choć jest rozwodniona to raczej nigdy nie dotrze do homeopatycznych stężeń, jako że przecież pszczoły, zawężane w cechach ekonomicznie słusznych, wywodzą się z dzikich populacji. Owszem, nie dzikich podkrakowskich, kieleckich, mazowieckich czy rzeszowskich. Często dzikich z Włoch, Turcji czy Słowenii. I właśnie da się to zrobić przez "samoczyszczenie", które wyruguje nieprzystosowanie lokalne. I nie musi to być wówczas pszczoła historycznie lokalna. To ma być pszczoła przystosowana lokalnie, choćby wywodziła się z lasów równikowych Grenlandii czy arktycznej sawanny. Da się to zrobić, bo przyroda jest na tyle plastyczna. Jeżeli więc przetrwały u nas pojedyncze rodziny, które mogą się wykazać większym stężeniem soku, to należy po prostu je pomnożyć, a więc w naszej początkowej analogii do naczynia dolać roztworu soku, zamiast wody. Tu po prostu chodzi bardziej o przyjęcie pewnego modelu. Procesu. Ot cała filozofia działania. Trudne do pojęcia.
Gdybyśmy nagle jako ludzie stracili całkowicie zainteresowanie pszczołami i nie przejawiali już tej ogromnej troski o los owadów, przyroda zapewne byłaby w stanie odbudować dziką populację pszczół na przestrzeni 5, 10, maksymalnie 15 lat. Na pewno ta dzikość byłaby inna niż ta sprzed 200 lat, ale udałoby się to zrobić, gdyż wówczas nie byłoby tak rażących dysproporcji rozmiarów obu populacji i ciągłego "dolewania wody" po ubytku "soku". Dziś, w czasach zjadliwej warrozy, nierzadko wykazującej odporność na pestycydy (nie zawsze poprzez odporność na truciznę - ot, na przykład poprzez siedzenie w spokoju pod zasklepem) coraz częściej w czasie konferencji, szkoleń czy wykładów mówi się o tym, że zdrowe pszczoły w pasiece może z dużą dozą prawdopodobieństwa zapewnić trzymanie się własnej populacji i rozmnażanie swoich pszczół. Nawet i tych leczonych. Co więcej moje osobiste rozmowy na temat pszczół, które przeżyły "hatakumby" wskazują, że śmiertelność jest niższa w tych pasiekach, gdzie trzyma się własną populację, a nie sprowadza co rok nowych matek. Są też miszczowie pszczelarstwa, którzy chełpią się, że ze swoich własnych - mocno selekcjonowanych - pszczół mają rekordowe zbiory miodu (ile w tym prawdy to nie wiem) i wcale nie potrzebują heterozygotycznych matek od najlepszych hodowców ze wszystkich stron świata. Niestety w czasach gdy aktywnie dolewa się wody do roztworu, aby utrzymać wyższe stężenie soku trzeba by równie aktywnie dolewać soku. Przyroda działa konsekwentnie i skutecznie, ale nie oszukujmy się - wolniej. Stąd w mojej osobistej ocenie potrzebnych jest jak najwięcej aktywnych działań w kierunku odbudowy dzikiej (albo raczej przystosowanej) populacji, bo bierność w tym zakresie nie wystarczy. Bierna obserwacja jednej czy dwóch rójek wychodzących z uli, to nie jest wystarczająca kontrreakcja na niszczenie przystosowania do życia w przyrodzie (bo oczywiście pszczoły użytkowane przez cech pszczelarski w pasiekach cechują się innymi cechami - są więc przystosowane do życia w pasiece, a ich przystosowanie polega na tym, że są świetnymi producentami miodu i prawdopodobnie dlatego tylko żyją). Opowiadanie więc, że to wszystko bajki, bo "u mnie" są lasy i dziuple, a i tak nie ma dzikiej populacji jest po prostu... pitoleniem. Ot co.
Nie trudno zauważyć, że jeżeli Twoim priorytetem będzie dolewanie raczej wody niż soku (bo sok za słodki, a woda dobrze gasi pragnienie), czy jego roztworu, to płyn będzie systematycznie tracił intensywność barw i smak soku. Jeżeli w jednym cyklu odlejesz 90% płynu z naczynia, a uzupełnisz go wodą, to roztwór już po jednym takim cyklu będzie dość przejrzysty.
Trudne do pojęcia? Wydaje się oczywiste. A jednak.
Jeżeli dziką populację pszczół podstawimy jako sok (bo przez jej historycznie opisywany wigor i obronność zdałoby się ją nazwać "juicy" tj. soczystą), a pszczołę hodowlaną jako wodę, to z czasem zobaczymy, że intensywnie namnażana pszczoła hodowlana rozwodni nam dzikość prawie zupełnie. A może nawet nie tyle chodzi o "dzikość" co po prostu "przystosowanie lokalne". Bo też chyba nikomu nie przychodzi do głowy odbudować prawdziwie dzikiej populacji z jej potomków, a bardziej po prostu prozaicznie o to, żeby radziły sobie w tym środowisku w jakim żyją. Tak samo jak nikomu nie przychodzi do głowy odbudowywanie genetycznej populacji tura z populacji krów hodowlanych, ale mimo to utrzymuje się stada zachowawcze ras krów lokalnie przystosowanych (nie wypowiadam się odnośnie jakości tych programów), czy walczy się o utrzymanie przywróconych naturze populacji żubrów czy koników polskich. Pewnych rzeczy nie da się cofnąć, ale o pewne możemy wciąż zadbać.
Jedno z internetowych forów. Pszczelarz pyta: "Gdzie jest dzika populacja?", a dalej pisze, wykazując z jednej strony drobne przebłyski inteligencji, a z drugiej całkowity brak zrozumienia tego, co się do człowieka pisze od lat: "Sekta [tak, tak, "sekta to my - Wolne Pszczoły!] uważa, że poprzez "samooczyszczenie" da się wyeliminować nieprzystosowane kolonie. Problem drobny w tym, że nie ma kolonii genetycznie odpornych. A tego nie chcecie przyjąć do wiadomości". A na to dalej kolejny Tytan: "To pytanie zadałem jakiś czas temu (...). I sensownej odpowiedzi nie otrzymałem. Gdzie są wszystkie te roje które wyszły i nie zostały złapane? 40 lat z warrozą, chyba wystarczająco czasu minęło? Przecież powinno być już masa odpornych dzikich pszczół. Więc gdzie są?". No i cóż. Trzeba powiedzieć prawdę. Nie ma. Bo szklanka jest tylko lekko zabarwiona sokiem, a generalnie w środku jest głównie woda. Przez ostatnie dziesiątki lat, ba, i z dwieście zapewne, pszczelarze robią wszystko co w ich mocy, żeby zmienić soczysty skład dzikiej populacji. Z różnych powodów. Bo mało produktywna, bo żądliwa, bo rojliwa, bo za bardzo propolisująca. Ba! nawet źle sklepi, bo na mokro, a przecież lepiej jest na sucho! I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Mam wrażenie, że pszczelarze w większości jakby nie zdawali sobie sprawy, że to co robią ma realny skutek w ich otoczeniu. Że akcja budzi reakcję. Że kto jak kto, ale pszczelarz ma wpływ na środowisko życia pszczół, a i środowisko pszczelarskie. Że jak rozmnoży swoją matkę, to ma swoje matki, a jak kupi obcą, to wprowadza obcą genetykę w swoje otoczenie. To ostatnie jest dla pszczelarzy jakoś wyjątkowo trudne do ogarnięcia. Wprowadza i wprowadza te wytwory hodowli do swojej pasieki chyba tylko po to, żeby potem opowiadać, że już nie ma dzikiej populacji. A pszczoły przecież umierają. Co roku. Jednego roku więcej, innego roku mniej. Dochodzą różne głosy, że śmiertelność populacji pszczół oscyluje rocznie wokół 30% (co jest systematycznie uzupełniane przez tworzone nowe rodziny). Niech to będzie 20 czy 10, ale nie zmienia to faktu, że co parę lat lokalnie czy regionalnie jest to i 70 czy nawet 90 procent. Nawet i w przypadku pszczół leczonych. Tak jak to było wiosną 2015 roku u nas, czy tej wiosny w Karkonoszach. Jak i w pasiekach, tak i tyle samo (czasem mniej czy więcej) umiera ich w naturze. Na moim przykładzie zobaczmy co się w takiej sytuacji dzieje. Pszczelarze mnożą ile mogą z tego co przeżyło, a do tego w sposób zorgniazowany czy prywatnie sprowadzają odkłady lub przezimowane rodziny z dalekich odległości. Rzecz jasna do tych rodzin kupują matki hodowlane, lub ciągną je po reproduktorkach. Gdy ostatniej zimy padło mi 40 rodzin, sprowadziłem wiosną 6 rodzin, z których znów do zimy doszło 40. A więc pszczelarze są w stanie nawet straty przekraczające 90% odbudować praktycznie w ciągu jednego sezonu. Gdybym chciał odbudować straty w tempie dzikiej populacji, to z mojego przetrwalnika zrobiłbym do zimy kolejną rodzinę, a zakładając, że udałoby się wypuścić "dwójniaka" czy "trójniaka", to do zimy poszłoby maksymalnie 4 dzikie rodziny. Popatrzmy na wynik. Pszczelarz: 40, Przyroda (hipotetycznie i nad wyraz optymistycznie): 4. A teraz przyjmijmy teoretyczne wyliczenia. Jeżeli na określonym obszarze koła pszczelarskiego chowa się około 1000 rodzin pszczelich i żyje w naturze (znów bardzo optymistycznie i na wyrost) nawet i 100 rodzin i z każdej z tych populacji padnie równo po 70 % to powstaje olbrzymia nisza do zapełnienia. Ale z tych 300 rodzin pszczelarze bez problemu odbudują populację do końca roku. Bo zrobią o jeden odkład więcej z rodziny czy sprowadzą pszczoły z sąsiedniego województwa. W naturze z dużą dozą prawdopodobieństwa do zimy dojdzie maksymalnie 60 rodzin, z 30, które przetrwały. A więc w kolejnych latach proporcja obu populacji będzie inna. Coraz więcej wody. Coraz więcej "hodowlanych rójek" zajmie też naturalne siedliska dzikich pszczół i "blokując dziuplę" padnie w bieżącym roku nie doczekawszy nawet zimy. A przecież spadki pszczół w naturze nie będą zawsze równe spadkom w pasiekach. Choć w pojedynczych latach mogą być zbliżone, to zakładam, że długofalowo jednak "naturalne" straty są wyższe. Bo tak naprawdę nie są naturalnymi! Są stratami rozwodnionej populacji, wymagającej troski, a troski tej nie otrzymują. Część z naturalnych rójek nie znajdzie miejsca w dziuplach, bo drzew dziuplastych coraz mniej, a część tych dziupli zajmie najlepszy hodowlany obcy Buckfast. Choć nie taki znów najlepszy skoro uciekł z rojem. I wciąż i wciąż z racji sprowadzania coraz większej ilości wybitnych matek hodowlanych i rozmnażania ich ponad miarę w pasiekach, zachodzi proces rozwadniania niegdyś soczystej dzikiej populacji... Przyznam, że dla mnie jest to tak oczywiste, że sam zastanawiam się czy nie będzie wstyd publikować tego posta, jako odkrywcze opisanie oczywistej oczywistości. A jednak czytając te powyżej przytoczone przeze mnie cytaty nie wiem, czy te oczywiste oczywistości nie są tak oczywiście oczywiste jak mi się wydaje, czy też ktoś po prostu prowokuje. Ale chyba raczej nie jest to prowokacja. Otóż z jednym z autorów przytoczonych postów miałem już wcześniej osobiście do czynienia. Opowiadał mi historię drzew sadzonych w górach, które sprowadzone były z terenów nizinnych i po osiągnięciu wieku dojrzałego (dla drzew to 50 - 70 lat od nasadzeń) zaczęły chorować i usychać. Dziś stanowią problem, bo trzeba je ratować. Tenże sam człowiek, pszczelarz, opowiada też o tym, że w wysoce napszczelonym regionie, co roku najmniej 5 - 10 % rodzin się roi, a z tychże rójek spora część uchodzi w las (wcale bym się im nie dziwił, wiedząc co je czeka). Są to ponoć liczby idące w kilkadziesiąt rojów idących rok w rok w dziki i mało dostępny las. A pomimo tego w lesie pszczół nie ma. To ponoć też dowodzi, że pszczoły nie są w stanie przeżyć bez leczenia. I przez 40 lat nie udało się wytworzyć populacji, co musi świadczyć o tym, że tego po prostu nie da się zrobić w świecie na którym istnieje varroa. I nawet bym przyznał rację, że mogłoby tak być, gdyby powiedział, że jednego roku obserwuje nowo zasiedlone dziuple, a kolejnego zawsze widzi je puste - i tak w kółko od lat 40. Wówczas przyznałbym rację: ten czy inny rój nie dał rady przetrwać. Albo żaden z nich nie dał rady. Ale ponoć pszczół w ogóle nie ma. Więc, skoro w ogóle nie widzimy pszczół, nawet tych tegorocznych choć dziesiątki rojów idą w las, które leczenia jeszcze nie powinny wymagać, może trzeba się zastanowić czy one na pewno w las uchodzą? A może tych rojów jest znacząco mniej - na tyle mniej, że "gubią się" w czeluściach lasu i populacja nie ma z czego się zbudować?
Ten sam pszczelarz nie widział też żadnej analogii zamierających obcych środowiskowo drzew do sprowadzanych przez siebie umiłowanych buckfastów, które co prawda umarły, ale według niego wcale nie radziły sobie gorzej bez leczenia niż "lokalne dzikie pszczoły". Bo jak niby dzikie miałyby sobie radzić lepiej skoro przecież ich nie ma i od dawna nie było, bo umarły? No nie było, bo z pierwszym uderzeniem warrozy, obcego inwazyjnego gatunku, z którym żadna pszczoła nie umiała sobie radzić, "ulało się" 90 - 95% "soku" z naczynia, a kolejne 5 - 10% przez lata tak się genetycznie rozwodniły, że praktycznie w niczym nie różnią się od pszczół trzymanych w pasiekach (one też przecież mają w sobie resztki "soku"). Tak, tak, te wspomniane powyżej 40 lat z warrozą nie tylko nie uczyniły nic dobrego dla lokalnie przystosowanej populacji, ale wręcz jeszcze bardziej ją rozwodniły, bo odbudowa populacji (wypełnienie naczynia) opierała się na pszczole hodowlanej (czysta kranówa), a nie na lokalnej półdzikiej pszczole (sok). A żyjącej dziś wolno rójki na pewno nie można porównywać do dzikich populacji z lat siedemdziesiątych, czy początku lat osiemdziesiątych poprzedniego wieku - nie wspominając już nawet czasów zanim zaczęto sprowadzać obce rasy. Dziś nie ma dzikich populacji, bo w pasiekach mamy już praktycznie samą wodę, którą żeśmy sobie sami wlali do wielkiego naczynia jakim jest krajowa populacja pszczoły miodnej.
Popatrzmy znów na mój przykład czy innych kolegów od pszczół wolnych. Czy możemy z całą pewnością powiedzieć, że trzymamy lokalne półdzikie kundle (sok)? Na tą chwilę na pewno nie. Ale tu chodzi o proces. Ten "sok" gdzieś drzemie w populacji, bo ta choć jest rozwodniona to raczej nigdy nie dotrze do homeopatycznych stężeń, jako że przecież pszczoły, zawężane w cechach ekonomicznie słusznych, wywodzą się z dzikich populacji. Owszem, nie dzikich podkrakowskich, kieleckich, mazowieckich czy rzeszowskich. Często dzikich z Włoch, Turcji czy Słowenii. I właśnie da się to zrobić przez "samoczyszczenie", które wyruguje nieprzystosowanie lokalne. I nie musi to być wówczas pszczoła historycznie lokalna. To ma być pszczoła przystosowana lokalnie, choćby wywodziła się z lasów równikowych Grenlandii czy arktycznej sawanny. Da się to zrobić, bo przyroda jest na tyle plastyczna. Jeżeli więc przetrwały u nas pojedyncze rodziny, które mogą się wykazać większym stężeniem soku, to należy po prostu je pomnożyć, a więc w naszej początkowej analogii do naczynia dolać roztworu soku, zamiast wody. Tu po prostu chodzi bardziej o przyjęcie pewnego modelu. Procesu. Ot cała filozofia działania. Trudne do pojęcia.
Gdybyśmy nagle jako ludzie stracili całkowicie zainteresowanie pszczołami i nie przejawiali już tej ogromnej troski o los owadów, przyroda zapewne byłaby w stanie odbudować dziką populację pszczół na przestrzeni 5, 10, maksymalnie 15 lat. Na pewno ta dzikość byłaby inna niż ta sprzed 200 lat, ale udałoby się to zrobić, gdyż wówczas nie byłoby tak rażących dysproporcji rozmiarów obu populacji i ciągłego "dolewania wody" po ubytku "soku". Dziś, w czasach zjadliwej warrozy, nierzadko wykazującej odporność na pestycydy (nie zawsze poprzez odporność na truciznę - ot, na przykład poprzez siedzenie w spokoju pod zasklepem) coraz częściej w czasie konferencji, szkoleń czy wykładów mówi się o tym, że zdrowe pszczoły w pasiece może z dużą dozą prawdopodobieństwa zapewnić trzymanie się własnej populacji i rozmnażanie swoich pszczół. Nawet i tych leczonych. Co więcej moje osobiste rozmowy na temat pszczół, które przeżyły "hatakumby" wskazują, że śmiertelność jest niższa w tych pasiekach, gdzie trzyma się własną populację, a nie sprowadza co rok nowych matek. Są też miszczowie pszczelarstwa, którzy chełpią się, że ze swoich własnych - mocno selekcjonowanych - pszczół mają rekordowe zbiory miodu (ile w tym prawdy to nie wiem) i wcale nie potrzebują heterozygotycznych matek od najlepszych hodowców ze wszystkich stron świata. Niestety w czasach gdy aktywnie dolewa się wody do roztworu, aby utrzymać wyższe stężenie soku trzeba by równie aktywnie dolewać soku. Przyroda działa konsekwentnie i skutecznie, ale nie oszukujmy się - wolniej. Stąd w mojej osobistej ocenie potrzebnych jest jak najwięcej aktywnych działań w kierunku odbudowy dzikiej (albo raczej przystosowanej) populacji, bo bierność w tym zakresie nie wystarczy. Bierna obserwacja jednej czy dwóch rójek wychodzących z uli, to nie jest wystarczająca kontrreakcja na niszczenie przystosowania do życia w przyrodzie (bo oczywiście pszczoły użytkowane przez cech pszczelarski w pasiekach cechują się innymi cechami - są więc przystosowane do życia w pasiece, a ich przystosowanie polega na tym, że są świetnymi producentami miodu i prawdopodobnie dlatego tylko żyją). Opowiadanie więc, że to wszystko bajki, bo "u mnie" są lasy i dziuple, a i tak nie ma dzikiej populacji jest po prostu... pitoleniem. Ot co.
niedziela, 8 października 2017
Podziały a ilość roztoczy w ulu
W jednym z wcześniejszych postów opisałem "pszczelarski model ekspansji" - TU. Plan ten ma szereg wad i zalet. Największą jego wadą jest to, że od 4 lat nie mogę uzyskać "upragnionego" 1 kilograma miodu z ula. W tym roku mógłbym tego miodu trochę wziąć - na siłę. Odbierając pszczołom to, co gromadzą na bieżąco, a tzw. żelazny zapas uzupełnić cukrem. Zdarzyło mi się kilkukrotnie w mniejszych czy większych rodzinach pozostawić pełną ramkę miodu lub dwie, które następnie, zamiast się cudownie rozmnożyć - zniknęły. Zapewne w całym sezonie zebrałbym z tego 2 może 3 korpusy. Uważam jednak, że miód jest w pierwszej kolejności dla pszczół. Dopiero gdy one są zaspokojone mógłbym coś wziąć dla siebie. A ponieważ "model ekspansji" nie sprzyja ich zaspokojeniu, a ostatnie 2 sezony pod względem nektarodajności pozostawały wiele do życzenia, to i słoiki zakupione 4 lata temu - jak się okazuje w olbrzymiej ilości 100 czy 130 sztuk - stoją na półce w folii, lub mniej czy bardziej regularnie napełniane są syropem do karmienia pszczół. Cechy "modelu ekspansji" przedstawiłem w przytoczonym powyżej tekście. Nie wchodząc w opisane już poprzednio szczegóły, generalnie chodzi o to, żeby rodziny przeżywające, które mogą wykazywać, czy to genetyczne, czy pozagenetyczne zdolności do radzenia sobie z warrozą, namnożyć maksymalnie jak tylko się da - w granicach rozsądku. Tą granicą rozsądku musi być zdolność do odbudowania się do takiej wielkości, która umożliwi znaczącej większości rodzin przetrwanie zimowli. Nie sposób podać obiektywnie jaka to ma być wielkość rodziny (bo czasem i 3 ramki pszczół potrafią przeżyć, a z drugiej strony moje doświadczenia pokazują, że najsilniejsze rodziny umierają pierwsze - jaki powód? być może ten, który opisuję poniżej) i ile da się zrobić rodzin z jednej przezimowanej. Wszystko zależy od siły tej rodziny, jej wigoru i stanu zdrowia, pożytków czy pogody. Co do zasady nie powinno być problemem zrobienie z jednej rodziny pięciu lub sześciu w ciągu sezonu - wliczając w to rodzinę ze starą matką. Ale praktyka pokazuje że jest różnie.
Jeden z kolegów od kilku lat stale zarzuca mi wykonywanie zbyt licznych podziałów i tworzenie zbyt małych rodzin, mówiąc, że wszelkie moje "niepowodzenia" wynikają właśnie z tego. A prawda jest taka, że ja nie widzę "porażek" czy "niepowodzeń". Owszem, nie mogę mówić też o "sukcesach". Bo jak mówić o sukcesie czy porażce, w sytuacji kiedy mamy kilkuletni plan działań, w toku którego zakładamy jeden lub dwa praktycznie całkowite spadki? Toż dzieje się to, co zakładałem (choć oczywiście licząc na łagodniejsze spadki). W jednym z poprzednich tekstów (TU) opisałem historyjkę o słoniu. Pozwolę sobie ją przytoczyć jako cytat:
Ostatnio na forum napisałem "koledze adwersarzowi" o moim dziecięcym druhu, który jako kilkuletnie dziecko został zabrany do zoo. Tam stojąc przed ogrodzeniem wzięto go na ręce i pokazywano słonia, który stał bardzo blisko niego (w zasadzie opierał się o ogrodzenie na przeciwko, o kilka metrów - albo bliżej - od mojego dziecięcego znajomego). Pokazywano mu słonia, a on go nie widział, bo... patrzył na jego brzuch i nie miał odpowiedniej perspektywy. Patrząc na słonia nie widział słonia, bo (nomen omen) zasłaniał mu słoń (a raczej jego część).
A więc jesteśmy w sytuacji kiedy ktoś nazywa porażką to, że nastąpiła eliminacja osobników nieprzystosowanych, podczas gdy nasza metoda na tym właśnie polega. Oczywiście, cieszyłbym się niezmiernie gdyby te spadki na drodze na wypracowania odporności były na poziomie 60 czy 70%, a nie 98. Jeszcze bardziej cieszyłbym się, gdybym był już na poziomie pasieki przystosowanej ze spadkami na poziomie 20 - 40%. Ale przecież właśnie jesteśmy w tym momencie naszej historii, kiedy liczymy się z olbrzymimi stratami, aby odsiać nieprzystosowanie z naszej pasiecznej populacji. Nie da się być pięć lat do przodu po roku czy dwóch. A przynajmniej nie w pszczelarstwie bez leków w naszej polskiej rzeczywistości.
Wracając do kolegi - w tym roku (mam nadzieję, że nie zdradzam jakiejś tajemnicy) wykonał bardzo zacne podziały rodzin i nie tylko udało mu się zrobić tych rodzin "na głowę" więcej niż mi, ale też z jego opisu wygląda, że doszły do zimy w znacząco lepszej sile, a i w jakimś tam czasie sezonu zdołał wziąć miód. Co trzeba jednak napisać przy okazji zużył kilkakrotnie więcej cukru niż ja, który pozostawiałem rodziny bez karmienia tak długo jak długo widać było, że mają w ramkach - jak to mówił Jakub Puchatek: "małe co-nieco". No cóż, być może faktycznie lepiej czekać aż rodzina osiągnie swoje maksimum, bo dzięki temu uda się nie tylko szybsze dojście pszczół do siły (wzrost pszczelich rodzin wiosną jest wykładniczy z czynnikiem wzrostu od 2 - 4 w zależności od rasy/linii pszczół i warunków zewnętrznych. Oznacza to mniej więcej tyle, że każda młoda pszczoła wychowuje od 2 do 4 - a czasem i więcej - kolejnych młodych pszczół), co później pozytywnie wpłynie i na siłę odkładów, a i pszczoły lepiej wykorzystają pożytek dla siebie i dla pszczelarza. Kto wie, być może trzeba to będzie zmienić w mojej praktyce. Od lat czytam w książkach jak doprowadzić pszczoły do siły na pożytek, jak go wykorzystać - ja jednak zupełnie nie nastawiałem się na miód i pożytek. Albo inaczej - nastawiałem się na to, żeby "wykorzystać pożytek" (jak to mówią pszczelarze), ale w zupełnie inny sposób to rozumiejąc. Otóż zawsze chciałem "wykorzystać pożytek" nie w ten sposób, żeby brać miód z maksymalnie rozwiniętych rodzin, a do tego, aby w czasie tego pożytku wykonać podziały - bo zawsze uznawałem, że z punktu widzenia młodych rodzin, to bardzo dobry pomysł. Na razie zdania nie zmieniłem. Chodzi mi przede wszystkim o kwestię odżywienia larw matecznych czy dobrego startu młodej rodziny. Patrząc jednak na wynik wspomnianego kolegi - czy takie myślenie to błąd z mojej strony? Ha! Nie wiem. Porównując tylko efekt pasieki we wrześniu można by tak ocenić i wcale nie mówię, że tak nie jest. Ale ani kolega nie miał swoich pszczół w moim terenie, ani ja w jego, a pszczoły mieliśmy z różnych źródeł i w różnej kondycji. U mnie udało się zrobić około 35 odkładów z 4 rodzin, a około 15 z 4 kolejnych, które jednak nie bardzo chciały iść do siły i pozwolić się dzielić. Oczywiście ilościowy efekt końcowy mojej pasieki jest pomniejszony o rodziny, które z różnych powodów zostały zlikwidowane lub zlikwidowały się same - mówię o tym, co udało się wytworzyć w czasie podziałów. Dodatkowo czy mogłem przewidzieć, że praktycznie od końca maja nie będzie już nektaru? A może wobec tego powinienem kupić dodatkowe 500 kilo cukru i już wtedy zacząć tuczenie, jak tylko stwierdziłem, że zapasów nie przybywa, a ubywa? Nie wiem. To już kwestia decyzji i podejścia. Ja chciałbym pracować nad samodzielnością pszczół. Dopóki sobie radzą (nawet jak są sztucznie utworzoną i malutką rodziną) staram się nie ingerować. Często mając pełną świadomość, że ingerencja by im "pomogła" (rzecz jasna z perspektywy pszczelarza lubiącego patrzeć na rosnące w siłę i zalane pokarmem rodzinki). Patrząc na "dominującą czwórkę" - mój wynik byłby lepszy ilościowo "na głowę", ale składając do kupy całą pasiekę - jak pisałem u wspomnianego kolegi było lepiej zarówno ilościowo jak i końcowo w sile przygotowanych do zimowli rodzin - nie mówiąc już o naszych zbiorach miodu. Spora część z tego wynikała w jakiejś mierze z winy różnych moich decyzji. Tak czy siak nie dojdziemy już do tego co jemu udałoby się zrobić w moich warunkach i przy moich pszczołach, a co mi mając do dyspozycji jego warunki. Ale - na usprawiedliwienie moich działań - mogę powołać się na pewien poligon doświadczalny. Inny z kolegów wiosną wziął do siebie zarówno przedwojenne jak i te pszczoły, które miał tamten pierwszy. Dzięki temu można było na swój sposób porównać jedne i drugie pszczoły, bo te i te były w jednym miejscu i traktowane przy podobnym rodzaju włożonego serca i "troski" pszczelarskiej. Z przedwojennych, zgodnie z moją wiedzą "wycisnął" mniej niż ja i sporo mniej niż z tej drugiej grupy. Więc, w świetle powyższego, być może mogę uznać, że moje decyzje i działania nie były takie złe? A kto wie, może i były - jak na te warunki - całkiem dobre?
Ale nie o tym miał być ten tekst.
W czasie dyskusji prowadzonej z Szymonem na Zjeździe Wolnych Pszczół pojawił się temat tego, czy podziały (w ramach modelu ekspansji) realnie wpływają na ilość roztoczy w ulu i czy wobec powyższego wykonywanie takich podziałów może wpłynąć na stan porażenia rodziny. Oczywiście chodzi o to, czy możemy to działanie traktować w duchu "ulżenia" rodzinie. A więc czy możemy uznać, że skoro podzieliliśmy, to nie tylko mamy więcej rodzin, ale czy "w delikatny" sposób zwiększamy ewentualną szansę przeżycia rodziny w związku z obniżeniem (bądź nie) ilości roztoczy "na głowę" pszczoły. W końcu dzieląc n razy rodzinę wielkości x i porażeniem y (przy założeniu matematycznym, że dzielimy zarówno pszczoły jak i roztocza na równe części) uzyskujemy rodziny wielkości x/n z porażeniem y/n, a więc dokładnie w takiej samej proporcji. Rzecz jasna statystycznie - a wszystko zależy jak nam się uda podzielić pasożyta i czy po równo. Ponieważ dyskusja - choć jej kaliber był nad wyraz znaczny, jak to w każdej dyskusji pszczelarskiej - prowadzona była w piątkowy wieczór w ogólnie wesołej atmosferze, to rzecz jasna, jak się można domyślać, nie została dokończona. Obiecałem, że w sobotę wszystko rozrysuję i ... na tym się zakończyło. W związku z tym postanowiłem umieścić na ten temat tekst - który dedykuję niniejszym Szymonowi jako wyraz dokończenia naszej dyskusji.
Po pierwsze więc potwierdzam: w chwili podziału (zakładając, że dzielimy równo) faktycznie nic się nie zmienia. Proporcja pszczół i warrozy jest taka sama przed podziałami i po. Ale ja w dyskusji mówiłem o czymś innym. O tym poniżej.
Wyjdźmy od faktów niekwestionowanych - od ilości i tempa namnażania roztoczy w ulu. W tym przypadku - ponieważ nie chce mi się wyważać otwartych drzwi - posłużę się opracowaną tabelą, którą znalazłem w sieci - akurat trafiłem na portalu pasieka24.pl na taką, która dokładnie obrazuje, to co chcę pokazać.
W tabeli widać wyraźnie, że porażenie warrozą zależy od wielu czynników - pozostańmy przy tych mierzalnych i pomińmy dziesiątki innych. Przede wszystkim są to: ilość warrozy w ulu wiosną, tempo namnażania pasożyta (a więc co poprzednio - w przypadku pszczół - określiłem "czynnikiem wzrostu"). Czego nie widać bezpośrednio na tabeli, ale nie sposób temu zaprzeczać, porażenie będzie zależeć również od długości czerwienia matek pszczelich. A więc im później matka zacznie czerwić wiosną, im wcześniej skończy jesienią oraz im dłuższa będzie przerwa w czerwieniu w sezonie, tym więcej ominiemy pokoleń roztoczy. Na przykład, odnosząc się do tabeli, podane ilości roztoczy będą dotyczyć, załóżmy, nie 1 czy 2 połowy marca, a wartości kolejnej.
Zatrzymajmy się w tej chwili na małą dygresję, skoro już jesteśmy przy tej tabeli, choć może nie dotyczy ona wprost tematu posta, ale idei pszczelarstwa naturalnego jako takiego i kierunków pewnych działań - a więc tematyki zgodnej z całością przekazu mojego bloga. Otóż pszczelarstwo - nazwijmy je "tradycyjne" (komercyjne?) - ukierunkowuje swoje działania na minimalizacji ilości warrozy w ulu. A więc dąży do tego, żeby stan ilościowy roztoczy był taki jak obrazowany w 1 połowie marca lub niższy. Niestety to można uzyskać jedynie poprzez działania ukierunkowane na roztocza, a nie na pszczoły. A więc musimy je (w domyśle: roztocza - choć często dzieje się tak i z pszczołami czy czerwiem) zabijać, truć, wycinać wraz z czerwiem itp. Te działania nie zmieniają niczego w zdolnościach populacji pszczół do radzenia sobie z roztoczami - a pośrednio wręcz pogarszają sytuację, doprowadzając do większej podatności pszczół na choroby poprzez niszczenie ich ochronnych barier i gubienia odporności genetycznej. Idee pszczelarstwa naturalnego - tzw. TF - ukierunkowane są natomiast na inne czynniki. Po pierwsze i najważniejsze na to, aby pszczoły nauczyły się same ograniczać czynnik wzrostu warrozy. A więc jak spowodować, żeby wartości z prawej części tabeli (czyli tam gdzie widzimy wartości dla roztoczy rozmnażających się z czynnikiem wzrostu 2), zbliżyć do jej lewej połowy (a więc gdzie widzimy wartości dla czynnika wzroztu 1,5), a wręcz zmniejszyć jeszcze bardziej. Takie pszczoły na świecie są. Po drugie chodzi o to, aby skrócić sezon, podczas którego ilość roztoczy rośnie - a więc sezon zakończyć na wartościach takich jak podane są dla drugiej połowy sierpnia czy pierwszej połowy września. No cóż - zapewne kosztem miodu wierzbowego i nawłociowego. Po trzecie wreszcie chodzi o to, aby pszczoły uzyskały tolerancję dla większej ilości roztoczy w ulu. Tu przypominam fakt, który kiedyś podałem za dr Chorbińskim czy dr Howisem - pszczoły kiedyś umierały po 3 - 4 latach, dziś po 1 - 2 sezonach. Popatrzymy na tabelę i zastanówmy się jak pszczoły nieumiejące radzić sobie z roztoczami przeżywały aż 3 lata. Dziś w teorii same mechanizmy odporności czy tolerancji są u pszczół rozwinięte lepiej, a i tak ponury żniwiarz (pszczelarz?) zbiera plon przy daleko niższym porażeniu roztoczami. Ot zagwózdka... Jak były w stanie to robić, skoro z tabeli wynika, że przy braku umiejętności ograniczania pasożyta, powinny mieć po 3 latach pewnie parę milionów pasożytów? A jednak tyle żyły i miały ich "raptem" po około 7 tysięcy - czyli, posługując się prawą kolumną tabeli, tyle ile mogłyby mieć w czerwcu gdyby w 1 połowie marca było ich 50! Czy aby na pewno nie miały zdolności przeżycia z roztoczem? Wróćmy jednak do tematu, bo to już kolejna dygresja w tym tekście.
Na tabelę dotyczącą roztoczy musimy nałożyć kolejną warstwę - pszczoły.
Ilość pszczół robotnic, również będzie rosła wykładniczo. Ale o ile przyrost ilości roztocza jest praktycznie stały przez cały sezon (dopóki jest czerw), to pszczoły mają swoje maksimum rozwoju gdzieś w czerwcu, potem przez jakiś czas matka czerwi w swoich maksymalnych możliwościach, a następnie ogranicza czerwienie i ilość pszczół najpierw stabilizuje się na pewnym poziomie, a potem systematycznie maleje aż do zimy. Statystyczna rodzina pszczela zimuje pewnie przy około 8 - 15 tysiącach osobników, a w szczycie sezonu może ich liczyć od około 30-40 do nawet 100 tysięcy. Do takich ilości osobników rodzina pszczela dochodzi w około 4 miesiące po zimie. A więc przez 4 miesiące ilość pszczół rośnie, potem przez około miesiąc utrzymuje się w swoim +/- maksimum, następnie maleje przez kolejne około 3 miesiące i pozostałe 4 miesiące znów utrzymuje się na mniej więcej stabilnym poziomie w okresie zimowym. Oczywiście to pewnego rodzaju uproszczenie, a też trzeba mieć na względzie to, że w każdej rasie zarówno wspomniane liczby, jak i podane okresy mogą się różnić. Nowoczesna pszczoła hodowlana zaczyna rozwój wcześniej, szybciej dochodzi do siły i znacząco dłużej utrzymuje się w maksymalnym rozwoju. Zimuje również w rodzinach silniejszych. Rysuje się nam mniej więcej taki schemat, że ilość pszczół rośnie wykładniczo przy czynniku wzrostu od 2 do 4 (acz przyrost następuje statystycznie co 20 - 21 dni, bo tyle trwa rozwój czerwiu) przez około 4 - 5 miesięcy, podczas gdy ilość roztoczy przyrasta przez 7 - 9 miesięcy przy czynniku wzrostu około 1,5 (w okresach krótszych niż u pszczół - wg tabeli powinniśmy liczyć go co około 2 tygodnie). Wraz z zakończeniem czerwienia matki pszczelej ilość roztoczy też trochę spadnie - będą systematycznie wymierać stare osobniki, a młodych nie będzie przybywać aż do wiosny. Wygląda to mniej więcej tak jak na wykresie poniżej (za pomoc w opracowaniu graficznym wykresów dziękuję Mariuszowi).
Wprowadźmy nową zmienną - podział rodziny. Sytuacja 2, to podział rodziny na pół i poddanie każdej z nich matki czerwiącej. Przy okazji dzielimy również roztocza do dwóch rodzin (przyjmijmy hipotetycznie, że dzielimy je również idealnie na pół). Przy hipotetycznym czynniku wzrostu roztoczy 1,5 (korzystamy z tabeli), widać, że "zarobiliśmy" na tym około półtora miesiąca, gdyż mniej więcej w tyle czasu ilość roztoczy podwaja się. O tyle też czasu "skracamy" więc sezon. Jeżeli pszczoły będą czerwić do tego samego okresu w sezonie (przyjmijmy do połowy października), to do zimy wraz z pszczołami pójdzie tyle roztoczy ile byłoby ich w sezonie w końcu sierpnia - dwa razy mniej. Przy podziale rodziny na pół możemy liczyć, że pszczoły dojdą do takiej samej siły na zimę jaką miałyby w przypadku gdybyśmy rodziny nie dzielili, jednak w sezonie prawdopodobnie nie osiągną maksymalnej ilości osobników, jaką mogłyby mieć, gdyby nie wykonywać podziałów. Prawdopodobnie też do pełnej siły dojdą chwilę później niż gdybyśmy ich nie dzielili. Tą sytuację obrazuje wykres poniżej. Przepołowienie rodziny, choć w czasie podziału ilość roztoczy "na głowę" jest ta sama, okazuje się więc korzystne w pewien sposób dla rodziny pszczelej w końcu sezonu.
A teraz przejdźmy do opisu sytuacji w modelu ekspansji przy licznych podziałach, kiedy damy dodatkowo rodzinie przerwę w czerwieniu. Podobnie jak w poprzednim przypadku, w czasie gdy rodzina dochodzi do mniej więcej swojego maksimum wykonujemy tyle podziałów, na ile pozwala nam racjonalny osąd sytuacji i doświadczenie. Z bardzo silnej rodziny jesteśmy w stanie utworzyć nawet do parunastu małych rodzinek. Tyle mi się nigdy nie udało i pewnie tyle nigdy nie utworzę. W tym roku jednak z najsilniejszej czwórki udało mi się utworzyć po około 9 młodych rodzinek. A te rodzinki wcale nie były potęgami. Nie jestem w stanie powiedzieć też ile z tych rodzinek później wymagało wspomagania. Przyjmijmy jednak, że z rodzin silnych możemy w ramach modelu ekspansji utworzyć po 6 - 10 odkładów. W przypadku rodzin nieleczonych co najmniej sezon zapewne raczej będziemy operować liczbami bliżej 2 - 5, zanim nie będziemy w stanie wypracować powrotu wigoru do rodzin, a później i tak zapewne będziemy bliżej wartości 5 - 6 niż 10. W 2016 na przykład stan pasieki udało się ledwie podwoić i choć utworzone rodzinki nie były słabeuszami, to wiadomo jaki był ich ostatecznie koniec.
W tym modelu najistotniejsze jest dla nas to, że powinniśmy utworzyć rodzinki w takim okresie i w takiej sile, aby do zimy były względnie pełnowartościową biologicznie rodziną (co nie równa się pełnowartościowej produkcyjnie! przez pełnowartościową biologicznie nazywam taką, która mniej więcej jest zdolna do podtrzymania swoich funkcji w przeciętnym sezonie). Zapewne nie dojdą do takiej siły jak rodziny "pełne", ale też nam o to w modelu ekspansji nie chodzi, a bardziej o to, żeby zwiększyć ilość "szans" w pasiece. I jaka jest zaleta takich rodzinek? Otóż te rodzinki rozwijają się praktycznie do końca sezonu i praktycznie do końca sierpnia rosną w siłę. Oczywiście matka musi kiedyś wyhamować w czerwieniu, a żeby to zrobić musi zwolnić. Ale to hamowanie jest inne niż w rodzinach dużych i daje też inne objawy. O ile rodzina duża może się zmniejszyć nawet pięcio - sześciokrotnie, to w przypadku małych rodzin, na których pracuję od lat, obserwuję zmniejszenie raczej o 20 - 30 procent, rzadko 50. Nasze doświadczenie musi nam pozwolić tak pracować w tym modelu, aby siła rodzin przed zimą osiągnęła co najmniej wartość graniczną, która da dużą szansę przetrwania zimy. Na wykresie oznaczyłem ją Y0. Musimy więc stworzyć takie rodziny, żeby ich siła była wyższa niż ta wartość.
A to wszystko oznacza to, że w jesiennym wypszczeleniu rodzin porażenie roztoczami nie rośnie tak gwałtownie jak w przypadku rodzin, w których nie wykonywaliśmy podziałów. Dodatkowo dając rodzinie przerwę w czerwieniu zapewniamy jej około 2 - 3 tygodnie bez czerwiu zasklepionego (niecały miesiąc czerwienia matki minus parę dni przez które jest czerw otwarty, który będzie w niedługim czasie zasklepiony dając schronienie roztoczom). W więc w ten sposób skracamy roztoczom sezon do namnażania o właśnie te 2 - 3 tygodnie. Owszem, skracamy ten sezon również dla pszczół, ale pamiętajmy, że one będą rozwijać się szybciej niż roztocza, a gdy utworzymy niewielką rodzinę, ona będzie rosła do końca sezonu, a nie będzie ulegać pomniejszeniu od lipca czy początku sierpnia. A więc będzie rosła wraz z populacją roztoczy utrzymując "korzystny" stosunek wielkości jednej i drugiej populacji. W przypadku pozostawienia rodziny bez matki czerwiącej może się okazać, że w pierwszym okresie ilość pszczół będzie spadać - stąd, trochę na wyrost tak zaznaczyłem na wykresie (Sytuacja 3), ale ten spadek będzie nieznaczny. Z większym prawdopodobieństwem rodzinka pozostanie mniej więcej stabilna.
Więc jak to wygląda w tym hipotetycznym modelu. Przyjmując, że rodzina, która w początku czerwca miała 50 tysięcy osobników i około 120 - 150 sztuk roztoczy, przy czynniku wzrostu 1,5 do października może ich mieć około 1000. Ten 1000 przypadnie na około dziesięć tysięcy pszczół zimujących, dając porażenie na poziomie około 10%. Bardzo duża część ostatniego czerwiu będzie też pokłuta przez roztocza, bo będzie ich na tyle dużo, że duży procent pszczół zimujących będzie się rozwijał w obecności roztoczy. Dzieląc tą samą rodzinę na początku czerwca na 7 rodzin otrzymujemy małe rodziny z porażeniem około 20 osobników. Kierując się danymi z tabeli (szacunkowo), ta rodzina w październiku będzie mieć około 100 - 130 roztoczy. Rodzina będzie zimować zapewne przy około 6000 - 7000 pszczół, co powinno dać porażenie na poziomie około 2%.
Tak w liczbach i hipotetycznym modelu. A wiadomo, że przyroda to przyroda. To nie matematyka i nie da się tego wrzucić w ramy wzorów. Oczywiście, że w chwili podziałów, te podziały proporcjonalnie nie mają żadnego znaczenia dla stopnia porażenia. Mogą mieć znaczenie gdy nie podzielimy pszczół i roztoczy po równo. Któraś rodzina dostanie roztoczy więcej, któraś mniej. Każda z rodzin będzie się też rozwijać się innym tempem, a to będzie rzutować na porażenie jesienią. Dodatkowo wraz z większą ilością rodzinek dajemy szansę na takie działanie doboru i selekcji naturalnej, które będzie sprzyjać naszym założeniom. Ważne jest to, że model ekspansji wykorzystuje cechę małych rodzinek polegającą na stałym rozwoju i wzroście praktycznie do końca sezonu i względnie zmniejszonego wypszczelenia w jesieni. Stan, w którym rodzina jest niewielka zapewne w jakiś negatywny sposób może wpływać na same pszczoły. Nie można wykluczyć, że małe rodziny w jakiś sposób "stresują się" tym, że ilość pszczół w rodzinie z końcem sezonu nie pozwala na optymalną zimowlę. Jak to jednak w wielu sytuacjach bywa - jest coś za coś. A ten tekst miał zobrazować tylko wpływ podziałów na ilość roztoczy w ulu. Na tym etapie na jakim obecnie jesteśmy uważam, że plusy modelu ekspansji przeważają nad minusami. A każdy i tak podejmuje własne decyzje na swojej pasiece.
Na zakończenie trzeba dodać, że właściwość, o której piszę da się też w pewien sposób wykorzystać w komercyjnej pasiece. Otóż jeżeli wykonamy podział rodziny na 2 czy 3 równe części, to prawdopodobnie żadna z nich nie da nam miodu, a zimować będą w sile mniej więcej rodzin nie dzielonych. Jeżeli natomiast z pełnej rodziny zabierzemy dwa 2 - 3 ramkowe odkłady, to prawdopodobnie macierzak pozwoli nam na wzięcie względnie normalnych zbiorów miodu, a odkłady dojdą do bardzo porównywalnej siły na zimę. Właśnie dlatego, że rozwijają się do końca sezonu, a nie tylko do jego szczytu. To podejście jeszcze przede mną - gdy uda się ustabilizować pszczoły na tyle, że będzie można zminimalizować model ekspansji do znacząco mniejszych podziałów.
Jeden z kolegów od kilku lat stale zarzuca mi wykonywanie zbyt licznych podziałów i tworzenie zbyt małych rodzin, mówiąc, że wszelkie moje "niepowodzenia" wynikają właśnie z tego. A prawda jest taka, że ja nie widzę "porażek" czy "niepowodzeń". Owszem, nie mogę mówić też o "sukcesach". Bo jak mówić o sukcesie czy porażce, w sytuacji kiedy mamy kilkuletni plan działań, w toku którego zakładamy jeden lub dwa praktycznie całkowite spadki? Toż dzieje się to, co zakładałem (choć oczywiście licząc na łagodniejsze spadki). W jednym z poprzednich tekstów (TU) opisałem historyjkę o słoniu. Pozwolę sobie ją przytoczyć jako cytat:
Ostatnio na forum napisałem "koledze adwersarzowi" o moim dziecięcym druhu, który jako kilkuletnie dziecko został zabrany do zoo. Tam stojąc przed ogrodzeniem wzięto go na ręce i pokazywano słonia, który stał bardzo blisko niego (w zasadzie opierał się o ogrodzenie na przeciwko, o kilka metrów - albo bliżej - od mojego dziecięcego znajomego). Pokazywano mu słonia, a on go nie widział, bo... patrzył na jego brzuch i nie miał odpowiedniej perspektywy. Patrząc na słonia nie widział słonia, bo (nomen omen) zasłaniał mu słoń (a raczej jego część).
A więc jesteśmy w sytuacji kiedy ktoś nazywa porażką to, że nastąpiła eliminacja osobników nieprzystosowanych, podczas gdy nasza metoda na tym właśnie polega. Oczywiście, cieszyłbym się niezmiernie gdyby te spadki na drodze na wypracowania odporności były na poziomie 60 czy 70%, a nie 98. Jeszcze bardziej cieszyłbym się, gdybym był już na poziomie pasieki przystosowanej ze spadkami na poziomie 20 - 40%. Ale przecież właśnie jesteśmy w tym momencie naszej historii, kiedy liczymy się z olbrzymimi stratami, aby odsiać nieprzystosowanie z naszej pasiecznej populacji. Nie da się być pięć lat do przodu po roku czy dwóch. A przynajmniej nie w pszczelarstwie bez leków w naszej polskiej rzeczywistości.
Wracając do kolegi - w tym roku (mam nadzieję, że nie zdradzam jakiejś tajemnicy) wykonał bardzo zacne podziały rodzin i nie tylko udało mu się zrobić tych rodzin "na głowę" więcej niż mi, ale też z jego opisu wygląda, że doszły do zimy w znacząco lepszej sile, a i w jakimś tam czasie sezonu zdołał wziąć miód. Co trzeba jednak napisać przy okazji zużył kilkakrotnie więcej cukru niż ja, który pozostawiałem rodziny bez karmienia tak długo jak długo widać było, że mają w ramkach - jak to mówił Jakub Puchatek: "małe co-nieco". No cóż, być może faktycznie lepiej czekać aż rodzina osiągnie swoje maksimum, bo dzięki temu uda się nie tylko szybsze dojście pszczół do siły (wzrost pszczelich rodzin wiosną jest wykładniczy z czynnikiem wzrostu od 2 - 4 w zależności od rasy/linii pszczół i warunków zewnętrznych. Oznacza to mniej więcej tyle, że każda młoda pszczoła wychowuje od 2 do 4 - a czasem i więcej - kolejnych młodych pszczół), co później pozytywnie wpłynie i na siłę odkładów, a i pszczoły lepiej wykorzystają pożytek dla siebie i dla pszczelarza. Kto wie, być może trzeba to będzie zmienić w mojej praktyce. Od lat czytam w książkach jak doprowadzić pszczoły do siły na pożytek, jak go wykorzystać - ja jednak zupełnie nie nastawiałem się na miód i pożytek. Albo inaczej - nastawiałem się na to, żeby "wykorzystać pożytek" (jak to mówią pszczelarze), ale w zupełnie inny sposób to rozumiejąc. Otóż zawsze chciałem "wykorzystać pożytek" nie w ten sposób, żeby brać miód z maksymalnie rozwiniętych rodzin, a do tego, aby w czasie tego pożytku wykonać podziały - bo zawsze uznawałem, że z punktu widzenia młodych rodzin, to bardzo dobry pomysł. Na razie zdania nie zmieniłem. Chodzi mi przede wszystkim o kwestię odżywienia larw matecznych czy dobrego startu młodej rodziny. Patrząc jednak na wynik wspomnianego kolegi - czy takie myślenie to błąd z mojej strony? Ha! Nie wiem. Porównując tylko efekt pasieki we wrześniu można by tak ocenić i wcale nie mówię, że tak nie jest. Ale ani kolega nie miał swoich pszczół w moim terenie, ani ja w jego, a pszczoły mieliśmy z różnych źródeł i w różnej kondycji. U mnie udało się zrobić około 35 odkładów z 4 rodzin, a około 15 z 4 kolejnych, które jednak nie bardzo chciały iść do siły i pozwolić się dzielić. Oczywiście ilościowy efekt końcowy mojej pasieki jest pomniejszony o rodziny, które z różnych powodów zostały zlikwidowane lub zlikwidowały się same - mówię o tym, co udało się wytworzyć w czasie podziałów. Dodatkowo czy mogłem przewidzieć, że praktycznie od końca maja nie będzie już nektaru? A może wobec tego powinienem kupić dodatkowe 500 kilo cukru i już wtedy zacząć tuczenie, jak tylko stwierdziłem, że zapasów nie przybywa, a ubywa? Nie wiem. To już kwestia decyzji i podejścia. Ja chciałbym pracować nad samodzielnością pszczół. Dopóki sobie radzą (nawet jak są sztucznie utworzoną i malutką rodziną) staram się nie ingerować. Często mając pełną świadomość, że ingerencja by im "pomogła" (rzecz jasna z perspektywy pszczelarza lubiącego patrzeć na rosnące w siłę i zalane pokarmem rodzinki). Patrząc na "dominującą czwórkę" - mój wynik byłby lepszy ilościowo "na głowę", ale składając do kupy całą pasiekę - jak pisałem u wspomnianego kolegi było lepiej zarówno ilościowo jak i końcowo w sile przygotowanych do zimowli rodzin - nie mówiąc już o naszych zbiorach miodu. Spora część z tego wynikała w jakiejś mierze z winy różnych moich decyzji. Tak czy siak nie dojdziemy już do tego co jemu udałoby się zrobić w moich warunkach i przy moich pszczołach, a co mi mając do dyspozycji jego warunki. Ale - na usprawiedliwienie moich działań - mogę powołać się na pewien poligon doświadczalny. Inny z kolegów wiosną wziął do siebie zarówno przedwojenne jak i te pszczoły, które miał tamten pierwszy. Dzięki temu można było na swój sposób porównać jedne i drugie pszczoły, bo te i te były w jednym miejscu i traktowane przy podobnym rodzaju włożonego serca i "troski" pszczelarskiej. Z przedwojennych, zgodnie z moją wiedzą "wycisnął" mniej niż ja i sporo mniej niż z tej drugiej grupy. Więc, w świetle powyższego, być może mogę uznać, że moje decyzje i działania nie były takie złe? A kto wie, może i były - jak na te warunki - całkiem dobre?
Ale nie o tym miał być ten tekst.
W czasie dyskusji prowadzonej z Szymonem na Zjeździe Wolnych Pszczół pojawił się temat tego, czy podziały (w ramach modelu ekspansji) realnie wpływają na ilość roztoczy w ulu i czy wobec powyższego wykonywanie takich podziałów może wpłynąć na stan porażenia rodziny. Oczywiście chodzi o to, czy możemy to działanie traktować w duchu "ulżenia" rodzinie. A więc czy możemy uznać, że skoro podzieliliśmy, to nie tylko mamy więcej rodzin, ale czy "w delikatny" sposób zwiększamy ewentualną szansę przeżycia rodziny w związku z obniżeniem (bądź nie) ilości roztoczy "na głowę" pszczoły. W końcu dzieląc n razy rodzinę wielkości x i porażeniem y (przy założeniu matematycznym, że dzielimy zarówno pszczoły jak i roztocza na równe części) uzyskujemy rodziny wielkości x/n z porażeniem y/n, a więc dokładnie w takiej samej proporcji. Rzecz jasna statystycznie - a wszystko zależy jak nam się uda podzielić pasożyta i czy po równo. Ponieważ dyskusja - choć jej kaliber był nad wyraz znaczny, jak to w każdej dyskusji pszczelarskiej - prowadzona była w piątkowy wieczór w ogólnie wesołej atmosferze, to rzecz jasna, jak się można domyślać, nie została dokończona. Obiecałem, że w sobotę wszystko rozrysuję i ... na tym się zakończyło. W związku z tym postanowiłem umieścić na ten temat tekst - który dedykuję niniejszym Szymonowi jako wyraz dokończenia naszej dyskusji.
Po pierwsze więc potwierdzam: w chwili podziału (zakładając, że dzielimy równo) faktycznie nic się nie zmienia. Proporcja pszczół i warrozy jest taka sama przed podziałami i po. Ale ja w dyskusji mówiłem o czymś innym. O tym poniżej.
Wyjdźmy od faktów niekwestionowanych - od ilości i tempa namnażania roztoczy w ulu. W tym przypadku - ponieważ nie chce mi się wyważać otwartych drzwi - posłużę się opracowaną tabelą, którą znalazłem w sieci - akurat trafiłem na portalu pasieka24.pl na taką, która dokładnie obrazuje, to co chcę pokazać.
źródło: https://pasieka24.pl/index.php/pasieka-czasopismo-dla-pszczelarzy/87-pasieka-2-2005/941-warroza-kontratakuje |
Zatrzymajmy się w tej chwili na małą dygresję, skoro już jesteśmy przy tej tabeli, choć może nie dotyczy ona wprost tematu posta, ale idei pszczelarstwa naturalnego jako takiego i kierunków pewnych działań - a więc tematyki zgodnej z całością przekazu mojego bloga. Otóż pszczelarstwo - nazwijmy je "tradycyjne" (komercyjne?) - ukierunkowuje swoje działania na minimalizacji ilości warrozy w ulu. A więc dąży do tego, żeby stan ilościowy roztoczy był taki jak obrazowany w 1 połowie marca lub niższy. Niestety to można uzyskać jedynie poprzez działania ukierunkowane na roztocza, a nie na pszczoły. A więc musimy je (w domyśle: roztocza - choć często dzieje się tak i z pszczołami czy czerwiem) zabijać, truć, wycinać wraz z czerwiem itp. Te działania nie zmieniają niczego w zdolnościach populacji pszczół do radzenia sobie z roztoczami - a pośrednio wręcz pogarszają sytuację, doprowadzając do większej podatności pszczół na choroby poprzez niszczenie ich ochronnych barier i gubienia odporności genetycznej. Idee pszczelarstwa naturalnego - tzw. TF - ukierunkowane są natomiast na inne czynniki. Po pierwsze i najważniejsze na to, aby pszczoły nauczyły się same ograniczać czynnik wzrostu warrozy. A więc jak spowodować, żeby wartości z prawej części tabeli (czyli tam gdzie widzimy wartości dla roztoczy rozmnażających się z czynnikiem wzrostu 2), zbliżyć do jej lewej połowy (a więc gdzie widzimy wartości dla czynnika wzroztu 1,5), a wręcz zmniejszyć jeszcze bardziej. Takie pszczoły na świecie są. Po drugie chodzi o to, aby skrócić sezon, podczas którego ilość roztoczy rośnie - a więc sezon zakończyć na wartościach takich jak podane są dla drugiej połowy sierpnia czy pierwszej połowy września. No cóż - zapewne kosztem miodu wierzbowego i nawłociowego. Po trzecie wreszcie chodzi o to, aby pszczoły uzyskały tolerancję dla większej ilości roztoczy w ulu. Tu przypominam fakt, który kiedyś podałem za dr Chorbińskim czy dr Howisem - pszczoły kiedyś umierały po 3 - 4 latach, dziś po 1 - 2 sezonach. Popatrzymy na tabelę i zastanówmy się jak pszczoły nieumiejące radzić sobie z roztoczami przeżywały aż 3 lata. Dziś w teorii same mechanizmy odporności czy tolerancji są u pszczół rozwinięte lepiej, a i tak ponury żniwiarz (pszczelarz?) zbiera plon przy daleko niższym porażeniu roztoczami. Ot zagwózdka... Jak były w stanie to robić, skoro z tabeli wynika, że przy braku umiejętności ograniczania pasożyta, powinny mieć po 3 latach pewnie parę milionów pasożytów? A jednak tyle żyły i miały ich "raptem" po około 7 tysięcy - czyli, posługując się prawą kolumną tabeli, tyle ile mogłyby mieć w czerwcu gdyby w 1 połowie marca było ich 50! Czy aby na pewno nie miały zdolności przeżycia z roztoczem? Wróćmy jednak do tematu, bo to już kolejna dygresja w tym tekście.
Na tabelę dotyczącą roztoczy musimy nałożyć kolejną warstwę - pszczoły.
Ilość pszczół robotnic, również będzie rosła wykładniczo. Ale o ile przyrost ilości roztocza jest praktycznie stały przez cały sezon (dopóki jest czerw), to pszczoły mają swoje maksimum rozwoju gdzieś w czerwcu, potem przez jakiś czas matka czerwi w swoich maksymalnych możliwościach, a następnie ogranicza czerwienie i ilość pszczół najpierw stabilizuje się na pewnym poziomie, a potem systematycznie maleje aż do zimy. Statystyczna rodzina pszczela zimuje pewnie przy około 8 - 15 tysiącach osobników, a w szczycie sezonu może ich liczyć od około 30-40 do nawet 100 tysięcy. Do takich ilości osobników rodzina pszczela dochodzi w około 4 miesiące po zimie. A więc przez 4 miesiące ilość pszczół rośnie, potem przez około miesiąc utrzymuje się w swoim +/- maksimum, następnie maleje przez kolejne około 3 miesiące i pozostałe 4 miesiące znów utrzymuje się na mniej więcej stabilnym poziomie w okresie zimowym. Oczywiście to pewnego rodzaju uproszczenie, a też trzeba mieć na względzie to, że w każdej rasie zarówno wspomniane liczby, jak i podane okresy mogą się różnić. Nowoczesna pszczoła hodowlana zaczyna rozwój wcześniej, szybciej dochodzi do siły i znacząco dłużej utrzymuje się w maksymalnym rozwoju. Zimuje również w rodzinach silniejszych. Rysuje się nam mniej więcej taki schemat, że ilość pszczół rośnie wykładniczo przy czynniku wzrostu od 2 do 4 (acz przyrost następuje statystycznie co 20 - 21 dni, bo tyle trwa rozwój czerwiu) przez około 4 - 5 miesięcy, podczas gdy ilość roztoczy przyrasta przez 7 - 9 miesięcy przy czynniku wzrostu około 1,5 (w okresach krótszych niż u pszczół - wg tabeli powinniśmy liczyć go co około 2 tygodnie). Wraz z zakończeniem czerwienia matki pszczelej ilość roztoczy też trochę spadnie - będą systematycznie wymierać stare osobniki, a młodych nie będzie przybywać aż do wiosny. Wygląda to mniej więcej tak jak na wykresie poniżej (za pomoc w opracowaniu graficznym wykresów dziękuję Mariuszowi).
Wprowadźmy nową zmienną - podział rodziny. Sytuacja 2, to podział rodziny na pół i poddanie każdej z nich matki czerwiącej. Przy okazji dzielimy również roztocza do dwóch rodzin (przyjmijmy hipotetycznie, że dzielimy je również idealnie na pół). Przy hipotetycznym czynniku wzrostu roztoczy 1,5 (korzystamy z tabeli), widać, że "zarobiliśmy" na tym około półtora miesiąca, gdyż mniej więcej w tyle czasu ilość roztoczy podwaja się. O tyle też czasu "skracamy" więc sezon. Jeżeli pszczoły będą czerwić do tego samego okresu w sezonie (przyjmijmy do połowy października), to do zimy wraz z pszczołami pójdzie tyle roztoczy ile byłoby ich w sezonie w końcu sierpnia - dwa razy mniej. Przy podziale rodziny na pół możemy liczyć, że pszczoły dojdą do takiej samej siły na zimę jaką miałyby w przypadku gdybyśmy rodziny nie dzielili, jednak w sezonie prawdopodobnie nie osiągną maksymalnej ilości osobników, jaką mogłyby mieć, gdyby nie wykonywać podziałów. Prawdopodobnie też do pełnej siły dojdą chwilę później niż gdybyśmy ich nie dzielili. Tą sytuację obrazuje wykres poniżej. Przepołowienie rodziny, choć w czasie podziału ilość roztoczy "na głowę" jest ta sama, okazuje się więc korzystne w pewien sposób dla rodziny pszczelej w końcu sezonu.
A teraz przejdźmy do opisu sytuacji w modelu ekspansji przy licznych podziałach, kiedy damy dodatkowo rodzinie przerwę w czerwieniu. Podobnie jak w poprzednim przypadku, w czasie gdy rodzina dochodzi do mniej więcej swojego maksimum wykonujemy tyle podziałów, na ile pozwala nam racjonalny osąd sytuacji i doświadczenie. Z bardzo silnej rodziny jesteśmy w stanie utworzyć nawet do parunastu małych rodzinek. Tyle mi się nigdy nie udało i pewnie tyle nigdy nie utworzę. W tym roku jednak z najsilniejszej czwórki udało mi się utworzyć po około 9 młodych rodzinek. A te rodzinki wcale nie były potęgami. Nie jestem w stanie powiedzieć też ile z tych rodzinek później wymagało wspomagania. Przyjmijmy jednak, że z rodzin silnych możemy w ramach modelu ekspansji utworzyć po 6 - 10 odkładów. W przypadku rodzin nieleczonych co najmniej sezon zapewne raczej będziemy operować liczbami bliżej 2 - 5, zanim nie będziemy w stanie wypracować powrotu wigoru do rodzin, a później i tak zapewne będziemy bliżej wartości 5 - 6 niż 10. W 2016 na przykład stan pasieki udało się ledwie podwoić i choć utworzone rodzinki nie były słabeuszami, to wiadomo jaki był ich ostatecznie koniec.
W tym modelu najistotniejsze jest dla nas to, że powinniśmy utworzyć rodzinki w takim okresie i w takiej sile, aby do zimy były względnie pełnowartościową biologicznie rodziną (co nie równa się pełnowartościowej produkcyjnie! przez pełnowartościową biologicznie nazywam taką, która mniej więcej jest zdolna do podtrzymania swoich funkcji w przeciętnym sezonie). Zapewne nie dojdą do takiej siły jak rodziny "pełne", ale też nam o to w modelu ekspansji nie chodzi, a bardziej o to, żeby zwiększyć ilość "szans" w pasiece. I jaka jest zaleta takich rodzinek? Otóż te rodzinki rozwijają się praktycznie do końca sezonu i praktycznie do końca sierpnia rosną w siłę. Oczywiście matka musi kiedyś wyhamować w czerwieniu, a żeby to zrobić musi zwolnić. Ale to hamowanie jest inne niż w rodzinach dużych i daje też inne objawy. O ile rodzina duża może się zmniejszyć nawet pięcio - sześciokrotnie, to w przypadku małych rodzin, na których pracuję od lat, obserwuję zmniejszenie raczej o 20 - 30 procent, rzadko 50. Nasze doświadczenie musi nam pozwolić tak pracować w tym modelu, aby siła rodzin przed zimą osiągnęła co najmniej wartość graniczną, która da dużą szansę przetrwania zimy. Na wykresie oznaczyłem ją Y0. Musimy więc stworzyć takie rodziny, żeby ich siła była wyższa niż ta wartość.
A to wszystko oznacza to, że w jesiennym wypszczeleniu rodzin porażenie roztoczami nie rośnie tak gwałtownie jak w przypadku rodzin, w których nie wykonywaliśmy podziałów. Dodatkowo dając rodzinie przerwę w czerwieniu zapewniamy jej około 2 - 3 tygodnie bez czerwiu zasklepionego (niecały miesiąc czerwienia matki minus parę dni przez które jest czerw otwarty, który będzie w niedługim czasie zasklepiony dając schronienie roztoczom). W więc w ten sposób skracamy roztoczom sezon do namnażania o właśnie te 2 - 3 tygodnie. Owszem, skracamy ten sezon również dla pszczół, ale pamiętajmy, że one będą rozwijać się szybciej niż roztocza, a gdy utworzymy niewielką rodzinę, ona będzie rosła do końca sezonu, a nie będzie ulegać pomniejszeniu od lipca czy początku sierpnia. A więc będzie rosła wraz z populacją roztoczy utrzymując "korzystny" stosunek wielkości jednej i drugiej populacji. W przypadku pozostawienia rodziny bez matki czerwiącej może się okazać, że w pierwszym okresie ilość pszczół będzie spadać - stąd, trochę na wyrost tak zaznaczyłem na wykresie (Sytuacja 3), ale ten spadek będzie nieznaczny. Z większym prawdopodobieństwem rodzinka pozostanie mniej więcej stabilna.
Więc jak to wygląda w tym hipotetycznym modelu. Przyjmując, że rodzina, która w początku czerwca miała 50 tysięcy osobników i około 120 - 150 sztuk roztoczy, przy czynniku wzrostu 1,5 do października może ich mieć około 1000. Ten 1000 przypadnie na około dziesięć tysięcy pszczół zimujących, dając porażenie na poziomie około 10%. Bardzo duża część ostatniego czerwiu będzie też pokłuta przez roztocza, bo będzie ich na tyle dużo, że duży procent pszczół zimujących będzie się rozwijał w obecności roztoczy. Dzieląc tą samą rodzinę na początku czerwca na 7 rodzin otrzymujemy małe rodziny z porażeniem około 20 osobników. Kierując się danymi z tabeli (szacunkowo), ta rodzina w październiku będzie mieć około 100 - 130 roztoczy. Rodzina będzie zimować zapewne przy około 6000 - 7000 pszczół, co powinno dać porażenie na poziomie około 2%.
Tak w liczbach i hipotetycznym modelu. A wiadomo, że przyroda to przyroda. To nie matematyka i nie da się tego wrzucić w ramy wzorów. Oczywiście, że w chwili podziałów, te podziały proporcjonalnie nie mają żadnego znaczenia dla stopnia porażenia. Mogą mieć znaczenie gdy nie podzielimy pszczół i roztoczy po równo. Któraś rodzina dostanie roztoczy więcej, któraś mniej. Każda z rodzin będzie się też rozwijać się innym tempem, a to będzie rzutować na porażenie jesienią. Dodatkowo wraz z większą ilością rodzinek dajemy szansę na takie działanie doboru i selekcji naturalnej, które będzie sprzyjać naszym założeniom. Ważne jest to, że model ekspansji wykorzystuje cechę małych rodzinek polegającą na stałym rozwoju i wzroście praktycznie do końca sezonu i względnie zmniejszonego wypszczelenia w jesieni. Stan, w którym rodzina jest niewielka zapewne w jakiś negatywny sposób może wpływać na same pszczoły. Nie można wykluczyć, że małe rodziny w jakiś sposób "stresują się" tym, że ilość pszczół w rodzinie z końcem sezonu nie pozwala na optymalną zimowlę. Jak to jednak w wielu sytuacjach bywa - jest coś za coś. A ten tekst miał zobrazować tylko wpływ podziałów na ilość roztoczy w ulu. Na tym etapie na jakim obecnie jesteśmy uważam, że plusy modelu ekspansji przeważają nad minusami. A każdy i tak podejmuje własne decyzje na swojej pasiece.
Na zakończenie trzeba dodać, że właściwość, o której piszę da się też w pewien sposób wykorzystać w komercyjnej pasiece. Otóż jeżeli wykonamy podział rodziny na 2 czy 3 równe części, to prawdopodobnie żadna z nich nie da nam miodu, a zimować będą w sile mniej więcej rodzin nie dzielonych. Jeżeli natomiast z pełnej rodziny zabierzemy dwa 2 - 3 ramkowe odkłady, to prawdopodobnie macierzak pozwoli nam na wzięcie względnie normalnych zbiorów miodu, a odkłady dojdą do bardzo porównywalnej siły na zimę. Właśnie dlatego, że rozwijają się do końca sezonu, a nie tylko do jego szczytu. To podejście jeszcze przede mną - gdy uda się ustabilizować pszczoły na tyle, że będzie można zminimalizować model ekspansji do znacząco mniejszych podziałów.
niedziela, 24 września 2017
O odporności i humanitaryzmie
No cóż, parę dni polało i od razu skoczyła liczba postów na różnych forach. Jak tylko pojawi się taka jesienna pogoda, pszczelarze zaczynają tęsknić za owadami i rzucają się do internetu, żeby sobie o nich podyskutować. W efekcie zaczynamy kolejny punkt pszczelarskiego sezonu: jesienne udowadnianie, że warrozę należy tłuc do zera, a jak nie, to postępujesz niehumanitarnie dla pszczół, które wziąłeś w opiekę. Jesteś niemoralny i postępujesz nieetycznie. Kolejny raz czytam deklaracje, że pszczelarze od razu, niezwłocznie, natychmiast i za każde - nawet wygórowane - pieniądze kupią pszczoły odporne na warrozę. Bardzo chętnie by to zrobili, tylko, że takich pszczół nie ma. A skoro nie ma, to najwidoczniej należy iść dalej wyznaczoną ścieżką, bo przecież ona jakoś tam działa. I choć tych różnych moich rozważań, zarówno o etyce postępowania, jak i o odporności, na tym blogu było już sporo, skoro kolejny raz temat wałkujemy, to i ja sobie nie odmówię. A co!
Więc jak to jest z tą pszczelą warroaodpornością? Wraz z kolegami ze stowarzyszenia staramy się cały czas, od zawsze i nieustająco uświadamiać jedno. Nie ma czegoś takiego jak odporność na warrozę. A przynajmniej nie ma w takich warunkach w jakich przyszło nam żyć. Pszczelarze oczekują odporności pszczół "zero-jedynkowej". Jeżeli takiej nie ma (kupuję matkę - żyje, warrozy brak), to nie ma sensu sobie tym głowy zawracać. Czyli albo odporność na warrozę jest (a jej nie ma) i pszczoły po prostu są nieśmiertelne, co oznacza, że można je doić z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej, albo tej odporności nie ma (bo przecież nie ma) i należy na pszczołach stosować środki, bądź to toksyczne, bądź to parzące (bo innych nie ma) i doić je z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wybór jest jasny. Odporności nie ma. I nie będzie. Bo gdyby miała być, to przecież by już była. Tak mniej więcej wygląda ta logika. W skrócie. W uproszczeniu. Ale właśnie mniej więcej tak. Nikt nie patrzy na to, że od niego bardzo wiele zależy, że wiele zależy od nas wszystkich. Że to całe środowisko musi podjąć starania, a nie Instytut Taki czy Owaki, hodowca Iksiński bądź Igregowski, bo przecież nie żaden Truteń, choćby się uważał za Pana, bo on to tylko bezsensownie zabija swoje pszczoły postępując niehumanitarnie.
Odporność na warrozę jest tematem skomplikowanym. Od lat mówi się o tym, że niektórym hodowcom udaje się wyselekcjonować jakieś zachowania sprzyjające odporności, pszczoły radzą sobie lepiej, ale przecież nie wyśmienicie, a gdy tylko te pszczoły kupimy, to praktycznie nie zauważamy odporności, bądź jest ona w granicy błędu pomiaru. Słowem - oszukiwał, bo przecież odporności nie ma. Dla mnie (choć mogę być w błędzie - przecież praktycznie całe środowisko mówi, że jestem w błędzie) kwestia odporności (braku) może wynikać z prostej przyczyny. Roztocza nie zabijają pszczół, a są tylko wektorem chorób. A więc organizmem, który przenosi patogeny. Teoretycznie, gdybyśmy mieli po 2 roztocza na każdej pszczole (wliczając matkę), to rodzina byłaby w stanie żyć, o ile nie byłoby tych wszystkich wstrętnych i brudnych patogenów, które pszczoły toczą. Owszem, pszczoły byłyby słabsze, nosiłyby mniej miodu, ale dlaczego miałyby umrzeć? To tak jakbyśmy ludzie mieli ranę na skórze, do której przyczepiła się pijawka i sobie z nas nomen omen spijała. Można z tym żyć, choć trzeba więcej dźwigać, a krwi trochę mniej. Mniejsza wydolność, szybsze zmęczenie - ot wszystkie tegoż konsekwencje. Problem zaczyna się gdy dodamy to, co pszczoły faktycznie zabija. Wirusy, grzyby, bakterie czy inne badziewie. Wówczas takie osłabiane pszczoły nasączane są patogenami. Choroby się rozwijają i rodzina umiera. Popatrzmy na inną sytuację - mamy tony patogenów w ulu, ale nie mamy roztoczy. Te bakterie siedzą sobie na chitynie, pukają, stukają i nie mogą wejść do środka. Podobnie próbują przez komórki nabłonkowe, ale tam odbijają się od naturalnych barier. Czasem niektórej się uda. Pojedyncze pszczoły umierają, ale umierają poza ulem, albo są wynoszone przez pszczoły-grabarki. Bywało lepiej, bo jednak jakiś tam znikomy procent pszczół choruje i osłabia to całość, ale rodzina funkcjonuje. Mamy więc dwa czynniki chorobotwórcze. Kiedy je zsumujemy zaczyna się problem. Warroza przenosi choroby, a tym więcej pszczół umiera im więcej warrozy jest w ulu. Już nie może być po 2 sztuki roztoczy na pszczole, jak to być mogło w naszej hipotetycznej sytuacji nieistnienia organizmów patogennych. Jest źle, bo okazuje się (w świetle badań z lat 80tych), że w takiej sytuacji rodzina umiera po 3, czasem po 4 latach. Niefajnie. Ale dochodzi jeszcze kolejny czynnik braku odporności pszczół - utoksycznienie ich środowiska życia, z czym mamy do czynienia obecnie. Ten trzeci główny czynnik (bo o licznych pomniejszych nie ma co mówić), za który wprost odpowiadają w 90% pszczelarze, powoduje, że zanikają bariery ochronne owadów. Niszczony jest nabłonek pszczół, niszczone są biofilmy bakteryjno-grzybicze, rozregulowane są organy wewnętrzne, komunikacja wewnątrz ulowa, zanieczyszczone jest środowisko życia i wychowu larw, zwiększona jest podatność na w zasadzie wszelkie czynniki chorobotwórcze. Kiedy w ostatnich dziesięcioleciach dodaliśmy trzeci czynnik okazało się, że pszczoły umierają przy około pięcio(lub więcej)krotnie mniejszym porażeniu roztoczami i mniej więcej 2 - 3 razy szybciej. Spora część rodzin umiera po 1 sezonie, znacząca większość granicząca z całością populacji umiera po dwóch.
Kiedy hodowca selekcjonuje pszczoły, to selekcjonuje je u siebie - w swojej lokalizacji. Wybiera ze swojej populacji te, które radzą sobie dobrze. Zlicza roztocza, obserwuje VSH czy grooming, ale też wybiera przecież reproduktorki z populacji lokalnej, a nie z zagranicy. Jego pszczoły - choćby były z mocno ograniczoną różnorodnością genetyczną - są lokalne. Ale lokalne są tylko u niego. Nie u tych co kupią jego matki. Co to oznacza? Ano tyle, że większość pszczół odporna jest na te szczepy bakterii czy grzybów, które występują w jego tak czy inaczej chwiejnie zrównoważonym ekosystemie, przy jego pożytkach czy zawartości mineralnej lokalnych wód (i 1000 innych czynnikach). A więc jeżeli pszczoły radzą sobie z ograniczeniem warroa (bo przecież nie ma pszczół odpornych, które wyczyściłyby ul do 0 - a przynajmniej nie na zawsze), to radzą sobie też siłą rzeczy i niejako przy okazji z miejscowymi patogenami. Przeniesienie tych samych pszczół gdzieś indziej powoduje zwiększenie podatności na inne choroby w nowej lokalizacji. Pszczoły zaczynają się zajmować słabnącym stanem zdrowia, coraz więcej pszczół choruje i umiera, a tym samym cała ulowa populacja mniej pilnuje roztoczy, bo ma inne problemy. Tak to widzę. Może źle, może niewłaściwie. Zapewne nieściśle. Ale nie zmienia to faktu, że przeniesienie "odporności" na warrozę do innych lokalizacji, do tej pory okazywało się awykonalne (bo oszuści i hochsztaplerzy ją ogłaszali, choć jej nie było!), gdy tymczasem odporność na inne choroby jakoś udawało się selekcjonować. Dla mnie wynika to z faktu, że inne choroby nie są wektorem kolejnych chorób, tylko są po prostu zjadliwe. A więc nie pośrednio, a bezpośrednio są czynnikiem "problemotwórczym", a dzięki temu można to selekcjonować "zerojedynkowo" co w przypadku warrozy jest niemożliwe.
Taka mniej więcej wiedza płynie z analizy tego, co można gdzieś usłyszeć czy wyłowić na temat "warroaodporności". A przynajmniej ja to tak rozumiem. Czyli trzeba nad odpornością pracować lokalnie, z własną populacją, a do tego trzeba dodać czynnik detoksykacji uli. To niestety wymaga pracy nad populacją. Pracy każdego komu dobro długofalowe pszczół i pszczelarzy leży na sercu. Niestety roztoczy nie da się wymazać gumką, tylko albo trzeba je czymś zabić, albo próbować wypracować tolerancję. Selekcja na dany czynnik nie może zachodzić pod nieobecność lub przy minimalizacji tego czynnika. Ten czynnik musi być obecny stale i musi cisnąć swe piętno. Nie wyobrażam sobie selekcji o następujących założeniach: 1. zabijam roztocza, żeby ochronić cenne życie pszczół; 2. z tych rodzin pobieram pszczoły lub czerw do badania stopnia porażenia; 3. rozmnażam te, które nie mają roztoczy - ergo są na nie odporne (???). Takie założenia selekcyjne chyba dla każdego brzmią absurdalnie, a przynajmniej mam nadzieję, że tak jest. Co się jednak okazuje? Otóż w czasie jesiennego cyklu dysput pszczelarskich po raz tysięczny udowadnia się, że takie postępowanie byłoby humanitarne, moralne, etyczne, czy po prostu ludzkie. A patrzenie na śmierć rodzin pszczelich, które wzięliśmy pod opiekę będzie temu przeciwne.
W przeciwieństwie do części z moich kolegów ja nie mam problemu z toczeniem tego rodzaju dyskusji o pszczelarstwie na gruncie jakiejś tam etyki postępowania. Oczywiście, że można przyjąć założenie, że długofalowa selekcja i uzyskanie odporności jest po prostu racjonalna, choćby ekonomicznie (wyhodowanie pszczół odpornych = mniej roboty = brak zakupu środków toksyczno-parzących = czysty zysk i możliwość dojenia pszczół z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej). Ja jednak uważam, że tą dyskusję można toczyć również na gruncie etyki. "Właściwe" jest nie trucie klienta toksynami. "Właściwe" jest pozwolenie organizmom żyć tak jak natura chciała. "Właściwym" jest nie parzenie pszczół środkami chemicznymi. "Właściwe" jest nieodbieranie pszczołom możliwości wychowania trutni czy wychodzenia rójek. Itp itd itp. Niestety to co wydaje się "właściwe" po pierwsze może wiązać się z patrzeniem na śmierć organizmów (czy to jest "właściwe"? a może coś jest "właściwsze" niż coś innego?), a po drugie na dzień dzisiejszy wiąże się (może wiązać się) z ujemnym bilansem ekonomicznym. Czy więc "właściwsze" będzie skazywanie pszczelarza i jego rodzinę na śmierć głodową z powodu całkowitego braku dochodów czy parzenie pszczół środkiem nomen omen parzącym? Można tak w kółko, aż całkowicie się zapętlimy i sami udowodnimy tezę przeciwną do postawionej na początku. Więc zamiast rozważać co jest "właściwsze" w tak subiektywnym czy względnym zagadnieniu jakim jest moralność (a ta jest chyba najbardziej względna ze wszystkich względności tego świata), zastanówmy się jakie są proste "humanitarne" alternatywy dla "niehumanitarnej" rzeczywistości tzw. TFB czyli pszczelarstwa bez leczenia.
Ostatnio na stronie Wolnych pszczół ukazał się tekst o tym czy patrzenie na śmierć słabnących rodzin jest humanitarne (autor - Solomon Parker - próbuje udowodnić, że na pewno nie jest niehumanitarne). Ja w zasadzie zgadzam się z tezami artykułu, choć pewnie sam opisałbym to inaczej. Już bardziej nie zgadzam się z tezami jednego z komentarzy pod tym tekstem, popełnionym przez jednego z moich kolegów. Albo przynajmniej uważam go za zbytnie spłycenie i uproszczenie. Ale to jego poglądy nie moje. Nikt nie mówi, że musimy się we wszystkim zgadzać. Tak czy siak tekst wywołał kilka tzw. (za przeproszeniem) gównoburz, bo znów się zaczęło o tym jacy to z nas bandyci. Ot tak patrzymy sobie jak pszczoły, które wzięliśmy pod opiekę sobie umierają, a my nic. Toć już lepiej byłoby je zostawić w lesie, a nie trzymać na pasiece, bo w tym pierwszym przypadku nie popełnilibyśmy grzechu przeciwko humanitaryzmowi. Na ten argument ja przynajmniej mogę przesłać linki do tekstów o tzw. "sztucznych barciach". Zawsze to humanitarniej z mojej strony, bo 2 z rodzin skazuję na śmierć, ale w lesie czyli zgodnie z wytycznymi. Zastanówmy się jednak w kontrze co tzw. "dobra praktyka pszczelarska" mówi o słabnących rodzinach, żeby było bardziej humanitarnie. Bo przecież te też mogą się zdarzyć i w najlepszej pasiece. Otóż najlepsza praktyka pszczelarska mówi, że po pierwsze należy "wyleczyć" (środkiem parzącym lub toksycznym), zabijając przy tym miliony organizmów (choć w zamian "ratując" tysiące!... poza tymi, które już były chore, bo je dobijemy, ale to przecież humanitarna śmierć, bo szybka, a nie w męczarniach). I oczywiście (tu mała dygresja) chodzi o to, żeby zabić szkodnika, a uratować zwierzę gospodarskie, którym się opiekujemy. Bo na tym przecież polega etyka i moralność - żeby uratować "swoich", zabijając "obcych". A tymczasem w nauce ekologii ponoć nie używa się określenia szkodnik. O szkodnikach mówimy m.in. w przypadku produkcji rolnej. Tak czy siak do szkodników nie stosuje się zasad moralności i humanitaryzmu, a tylko do stworzeń gospodarskich (no, chyba że akurat to nam pasuje, to wówczas się stosuje). Wracając do "dobrej praktyki pszczelarskiej" - po drugie możemy zrobić jedną z kilku rzeczy. Po pierwsze po drugie możemy zabić matkę, bo przecież jej dzieci pozwoliły na osłabienie całej rodziny i dołączyć te dzieci do innej rodziny (stres czy lekkie ścinanie pszczół jest pomijalne w debacie o humanitaryzmie ratowania słabnącej rodziny). Zabicie tej matki nie jest "niehumanitarne", bo jak to głosi jeden z pszczelarzy - każda matka i tak prędzej czy później zostanie wymieniona w cichej wymianie, więc my tylko uprzedzamy naturę. Co oczywiście jest logiczne, bo jak uprzedzamy naturę to jest humanitarnie, ale jak pozwalamy naturze działać, to nie jest. Jasne przecież, co nie? Poza tym ta matka przecież nie zasługuje na humanitarne potraktowanie, bo śmiała przekazać takie geny, że aż rodzina osłabła! Straciła więc swój status zwierzęcia gospodarskiego, do którego stosują się zasady humanitaryzmu. Niektórzy pszczelarze też twierdzą, że prawdziwego etycznego pszczelarza poznaje się po tym jak traktuje pojedynczą pszczołę. Ale z innych wypowiedzi tych samych pszczelarzy należy wnioskować, że zasada ta (co jest oczywiste) nie tyczy się nieproduktywnych matek pszczelich i trutni, bo te jak pisałem ten status bądź to straciły, bądź go nigdy nie miały. No chyba, że mówimy o trutniach selekcjonowanych w hodowlach, to wówczas trzeba je traktować tak jak na to zasługują czyli humanitarnie. Po drugie po drugie możemy sobie taką rodzinę bez zabijania matek połączyć z inną takąż słabnącą rodziną. To działanie jest nad wyraz humanitarne przecież, bo ratujemy te wszystkie pszczoły. Nic to, że skazujemy którąś z matek na bezcelową i pozbawioną szans na powodzenia ucieczkę przed śmiercią po ulu - i tak ją przecież pszczoły (lub druga matka) dogonią i zażądlą. Ale w tym wypadku przecież tylko wyprzedziliśmy naturę, czyli było w pełni humanitarnie, co już udowodniłem wcześniej. Po trzecie po drugie wreszcie możemy tą rodzinę zasilić, lub liczyć na to, że po zabiciu tych stworzeń, do których zasad humanitaryzmu się nie stosuje, sobie poradzi. A jak słabnie dalej to patrz punkty po pierwsze po drugie i po drugie po drugie.
UZUPEŁNIENIE:
Co jeszcze w tym miejscu warto dodać, a co jest ciekawe z punktu widzenia względności ocen i wyrażanych poglądów. Otóż bardzo często sposób traktowania pszczół - w ramach szeroko pojętego humanitaryzmu - porównuje się do sposobu traktowania ludzi. Argumenty bardzo często są zbliżone do: "Ciekawe czy gdyby Twoje dziecko było chore, to też byś tak patrzył z boku zamiast coś robić". I to oczywiście bardzo ważki argument. Tyle że na prawdę ciężko przychodzi mi porównywać te dwie sytuacje i zawsze od tego stronię. Otóż po pierwsze patrzę na pszczoły z punktu widzenia bardziej "zbieractwa" niż "uprawy", gdyż pszczoły są i w pewien sposób musza pozostać półdzikie, aby należycie spełniać zarówno funkcje ekologiczne (zapylanie) jak i swoje życiowe, a nasze ekonomiczne (zbieranie czy wytwarzanie produktów takich jak miód, pierzga, wosk). A więc zawsze będą kontaktować się ze światem zewnętrznym, przy okazji narażając się na różne bodźce patogenne. Nie sposób gospodarki pasiecznej porównać do takiej jak "uprawy" kur w klatkach czy krów w boksach, a bardziej takiej jak otwarte hodowle bydła mięsnego w Ameryce Południowej. Tam zapewne "bydło-larze" wykonują 10% tych zabiegów jakie w "uprawie krów" wykonują hodowcy w gospodarce wysoko uprzemysłowionej. Nie mogę więc wykluczyć, że część krów np. w Patagonii ginie w paszczach drapieżników czy z powodu chorób. Czy to humanitarne czy nie? Tym samym pszczoły muszą umieć sobie radzić z bodźcami zewnętrznymi na swój własny sposób, a nie da się tego wypracować robiąc wszystko za nie. Druga sprawa to taka, że Ci którzy najgłośniej krzyczą o humanitaryzmie - a raczej jego braku przy hodowli tzw. "naturalnej" typu hands-off czy treatment-free i porównują to do zajmowania się chorymi członkami rodziny, najczęściej stosują szereg zabiegów, których raczej na członkach rodziny by nie stosowali. Tzw. "dobra praktyka pszczelarska" zaleca na przykład "wymianę matki" gdy jej córki, tj. pszczoły robotnice, są zbyt agresywne, czy za mało produktywne. To ponoć sprzyja ogólnej poprawie pogłowia pszczół (bo te pszczoły nie "rozsiewają" swych złych genów) oraz zmniejszeniu zagrożenia dla sąsiadów w wyniku przypadkowych pożądleń. Jest to więc ponoć działanie ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu - nie tylko pszczelarzy ale i całych społeczności. Idąc tym tropem i porównując całą sytuację do dzieci - w myśl głoszących tezy o właściwości takich porównań - należałoby uznać za "dobrą praktykę wychowawczą" "wymianę" niegrzecznych czy mało produktywnych dzieci. To nie tylko poprawiłoby ogólne "pogłowie dzieci", które nie rozsiewałyby w przyszłości swoich "złych" genów, ale też takie dzieci będąc zbyt głośnie nie przeszkadzałyby sąsiadom "żądląc" ich święty spokój. Przy okazji "wymienilibyśmy" szereg osób malujących po murach, czy nie ustępujących miejsca staruszkom w autobusie. Takie działanie należałoby więc pewnie uznać za ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu, czyż nie? Brzmi absurdalnie? Zapewne, ale też nie zmieni to faktu, że w następnej dyskusji ponownie pojawią się porównania pszczół do ludzi, a działania względem pszczół do tych względem dzieci...
Może faktycznie o humanitaryzmie czy moralności lepiej nie dyskutować, bo ta nie ma sensu w świecie pszczelarskim? Na długie jesienne wieczory i tak pozostaje nam przecież dyskusja o odporności!
Więc jak to jest z tą pszczelą warroaodpornością? Wraz z kolegami ze stowarzyszenia staramy się cały czas, od zawsze i nieustająco uświadamiać jedno. Nie ma czegoś takiego jak odporność na warrozę. A przynajmniej nie ma w takich warunkach w jakich przyszło nam żyć. Pszczelarze oczekują odporności pszczół "zero-jedynkowej". Jeżeli takiej nie ma (kupuję matkę - żyje, warrozy brak), to nie ma sensu sobie tym głowy zawracać. Czyli albo odporność na warrozę jest (a jej nie ma) i pszczoły po prostu są nieśmiertelne, co oznacza, że można je doić z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej, albo tej odporności nie ma (bo przecież nie ma) i należy na pszczołach stosować środki, bądź to toksyczne, bądź to parzące (bo innych nie ma) i doić je z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej. Wybór jest jasny. Odporności nie ma. I nie będzie. Bo gdyby miała być, to przecież by już była. Tak mniej więcej wygląda ta logika. W skrócie. W uproszczeniu. Ale właśnie mniej więcej tak. Nikt nie patrzy na to, że od niego bardzo wiele zależy, że wiele zależy od nas wszystkich. Że to całe środowisko musi podjąć starania, a nie Instytut Taki czy Owaki, hodowca Iksiński bądź Igregowski, bo przecież nie żaden Truteń, choćby się uważał za Pana, bo on to tylko bezsensownie zabija swoje pszczoły postępując niehumanitarnie.
Odporność na warrozę jest tematem skomplikowanym. Od lat mówi się o tym, że niektórym hodowcom udaje się wyselekcjonować jakieś zachowania sprzyjające odporności, pszczoły radzą sobie lepiej, ale przecież nie wyśmienicie, a gdy tylko te pszczoły kupimy, to praktycznie nie zauważamy odporności, bądź jest ona w granicy błędu pomiaru. Słowem - oszukiwał, bo przecież odporności nie ma. Dla mnie (choć mogę być w błędzie - przecież praktycznie całe środowisko mówi, że jestem w błędzie) kwestia odporności (braku) może wynikać z prostej przyczyny. Roztocza nie zabijają pszczół, a są tylko wektorem chorób. A więc organizmem, który przenosi patogeny. Teoretycznie, gdybyśmy mieli po 2 roztocza na każdej pszczole (wliczając matkę), to rodzina byłaby w stanie żyć, o ile nie byłoby tych wszystkich wstrętnych i brudnych patogenów, które pszczoły toczą. Owszem, pszczoły byłyby słabsze, nosiłyby mniej miodu, ale dlaczego miałyby umrzeć? To tak jakbyśmy ludzie mieli ranę na skórze, do której przyczepiła się pijawka i sobie z nas nomen omen spijała. Można z tym żyć, choć trzeba więcej dźwigać, a krwi trochę mniej. Mniejsza wydolność, szybsze zmęczenie - ot wszystkie tegoż konsekwencje. Problem zaczyna się gdy dodamy to, co pszczoły faktycznie zabija. Wirusy, grzyby, bakterie czy inne badziewie. Wówczas takie osłabiane pszczoły nasączane są patogenami. Choroby się rozwijają i rodzina umiera. Popatrzmy na inną sytuację - mamy tony patogenów w ulu, ale nie mamy roztoczy. Te bakterie siedzą sobie na chitynie, pukają, stukają i nie mogą wejść do środka. Podobnie próbują przez komórki nabłonkowe, ale tam odbijają się od naturalnych barier. Czasem niektórej się uda. Pojedyncze pszczoły umierają, ale umierają poza ulem, albo są wynoszone przez pszczoły-grabarki. Bywało lepiej, bo jednak jakiś tam znikomy procent pszczół choruje i osłabia to całość, ale rodzina funkcjonuje. Mamy więc dwa czynniki chorobotwórcze. Kiedy je zsumujemy zaczyna się problem. Warroza przenosi choroby, a tym więcej pszczół umiera im więcej warrozy jest w ulu. Już nie może być po 2 sztuki roztoczy na pszczole, jak to być mogło w naszej hipotetycznej sytuacji nieistnienia organizmów patogennych. Jest źle, bo okazuje się (w świetle badań z lat 80tych), że w takiej sytuacji rodzina umiera po 3, czasem po 4 latach. Niefajnie. Ale dochodzi jeszcze kolejny czynnik braku odporności pszczół - utoksycznienie ich środowiska życia, z czym mamy do czynienia obecnie. Ten trzeci główny czynnik (bo o licznych pomniejszych nie ma co mówić), za który wprost odpowiadają w 90% pszczelarze, powoduje, że zanikają bariery ochronne owadów. Niszczony jest nabłonek pszczół, niszczone są biofilmy bakteryjno-grzybicze, rozregulowane są organy wewnętrzne, komunikacja wewnątrz ulowa, zanieczyszczone jest środowisko życia i wychowu larw, zwiększona jest podatność na w zasadzie wszelkie czynniki chorobotwórcze. Kiedy w ostatnich dziesięcioleciach dodaliśmy trzeci czynnik okazało się, że pszczoły umierają przy około pięcio(lub więcej)krotnie mniejszym porażeniu roztoczami i mniej więcej 2 - 3 razy szybciej. Spora część rodzin umiera po 1 sezonie, znacząca większość granicząca z całością populacji umiera po dwóch.
Kiedy hodowca selekcjonuje pszczoły, to selekcjonuje je u siebie - w swojej lokalizacji. Wybiera ze swojej populacji te, które radzą sobie dobrze. Zlicza roztocza, obserwuje VSH czy grooming, ale też wybiera przecież reproduktorki z populacji lokalnej, a nie z zagranicy. Jego pszczoły - choćby były z mocno ograniczoną różnorodnością genetyczną - są lokalne. Ale lokalne są tylko u niego. Nie u tych co kupią jego matki. Co to oznacza? Ano tyle, że większość pszczół odporna jest na te szczepy bakterii czy grzybów, które występują w jego tak czy inaczej chwiejnie zrównoważonym ekosystemie, przy jego pożytkach czy zawartości mineralnej lokalnych wód (i 1000 innych czynnikach). A więc jeżeli pszczoły radzą sobie z ograniczeniem warroa (bo przecież nie ma pszczół odpornych, które wyczyściłyby ul do 0 - a przynajmniej nie na zawsze), to radzą sobie też siłą rzeczy i niejako przy okazji z miejscowymi patogenami. Przeniesienie tych samych pszczół gdzieś indziej powoduje zwiększenie podatności na inne choroby w nowej lokalizacji. Pszczoły zaczynają się zajmować słabnącym stanem zdrowia, coraz więcej pszczół choruje i umiera, a tym samym cała ulowa populacja mniej pilnuje roztoczy, bo ma inne problemy. Tak to widzę. Może źle, może niewłaściwie. Zapewne nieściśle. Ale nie zmienia to faktu, że przeniesienie "odporności" na warrozę do innych lokalizacji, do tej pory okazywało się awykonalne (bo oszuści i hochsztaplerzy ją ogłaszali, choć jej nie było!), gdy tymczasem odporność na inne choroby jakoś udawało się selekcjonować. Dla mnie wynika to z faktu, że inne choroby nie są wektorem kolejnych chorób, tylko są po prostu zjadliwe. A więc nie pośrednio, a bezpośrednio są czynnikiem "problemotwórczym", a dzięki temu można to selekcjonować "zerojedynkowo" co w przypadku warrozy jest niemożliwe.
Taka mniej więcej wiedza płynie z analizy tego, co można gdzieś usłyszeć czy wyłowić na temat "warroaodporności". A przynajmniej ja to tak rozumiem. Czyli trzeba nad odpornością pracować lokalnie, z własną populacją, a do tego trzeba dodać czynnik detoksykacji uli. To niestety wymaga pracy nad populacją. Pracy każdego komu dobro długofalowe pszczół i pszczelarzy leży na sercu. Niestety roztoczy nie da się wymazać gumką, tylko albo trzeba je czymś zabić, albo próbować wypracować tolerancję. Selekcja na dany czynnik nie może zachodzić pod nieobecność lub przy minimalizacji tego czynnika. Ten czynnik musi być obecny stale i musi cisnąć swe piętno. Nie wyobrażam sobie selekcji o następujących założeniach: 1. zabijam roztocza, żeby ochronić cenne życie pszczół; 2. z tych rodzin pobieram pszczoły lub czerw do badania stopnia porażenia; 3. rozmnażam te, które nie mają roztoczy - ergo są na nie odporne (???). Takie założenia selekcyjne chyba dla każdego brzmią absurdalnie, a przynajmniej mam nadzieję, że tak jest. Co się jednak okazuje? Otóż w czasie jesiennego cyklu dysput pszczelarskich po raz tysięczny udowadnia się, że takie postępowanie byłoby humanitarne, moralne, etyczne, czy po prostu ludzkie. A patrzenie na śmierć rodzin pszczelich, które wzięliśmy pod opiekę będzie temu przeciwne.
W przeciwieństwie do części z moich kolegów ja nie mam problemu z toczeniem tego rodzaju dyskusji o pszczelarstwie na gruncie jakiejś tam etyki postępowania. Oczywiście, że można przyjąć założenie, że długofalowa selekcja i uzyskanie odporności jest po prostu racjonalna, choćby ekonomicznie (wyhodowanie pszczół odpornych = mniej roboty = brak zakupu środków toksyczno-parzących = czysty zysk i możliwość dojenia pszczół z miodu do końca świata i o jeden dzień dłużej). Ja jednak uważam, że tą dyskusję można toczyć również na gruncie etyki. "Właściwe" jest nie trucie klienta toksynami. "Właściwe" jest pozwolenie organizmom żyć tak jak natura chciała. "Właściwym" jest nie parzenie pszczół środkami chemicznymi. "Właściwe" jest nieodbieranie pszczołom możliwości wychowania trutni czy wychodzenia rójek. Itp itd itp. Niestety to co wydaje się "właściwe" po pierwsze może wiązać się z patrzeniem na śmierć organizmów (czy to jest "właściwe"? a może coś jest "właściwsze" niż coś innego?), a po drugie na dzień dzisiejszy wiąże się (może wiązać się) z ujemnym bilansem ekonomicznym. Czy więc "właściwsze" będzie skazywanie pszczelarza i jego rodzinę na śmierć głodową z powodu całkowitego braku dochodów czy parzenie pszczół środkiem nomen omen parzącym? Można tak w kółko, aż całkowicie się zapętlimy i sami udowodnimy tezę przeciwną do postawionej na początku. Więc zamiast rozważać co jest "właściwsze" w tak subiektywnym czy względnym zagadnieniu jakim jest moralność (a ta jest chyba najbardziej względna ze wszystkich względności tego świata), zastanówmy się jakie są proste "humanitarne" alternatywy dla "niehumanitarnej" rzeczywistości tzw. TFB czyli pszczelarstwa bez leczenia.
Ostatnio na stronie Wolnych pszczół ukazał się tekst o tym czy patrzenie na śmierć słabnących rodzin jest humanitarne (autor - Solomon Parker - próbuje udowodnić, że na pewno nie jest niehumanitarne). Ja w zasadzie zgadzam się z tezami artykułu, choć pewnie sam opisałbym to inaczej. Już bardziej nie zgadzam się z tezami jednego z komentarzy pod tym tekstem, popełnionym przez jednego z moich kolegów. Albo przynajmniej uważam go za zbytnie spłycenie i uproszczenie. Ale to jego poglądy nie moje. Nikt nie mówi, że musimy się we wszystkim zgadzać. Tak czy siak tekst wywołał kilka tzw. (za przeproszeniem) gównoburz, bo znów się zaczęło o tym jacy to z nas bandyci. Ot tak patrzymy sobie jak pszczoły, które wzięliśmy pod opiekę sobie umierają, a my nic. Toć już lepiej byłoby je zostawić w lesie, a nie trzymać na pasiece, bo w tym pierwszym przypadku nie popełnilibyśmy grzechu przeciwko humanitaryzmowi. Na ten argument ja przynajmniej mogę przesłać linki do tekstów o tzw. "sztucznych barciach". Zawsze to humanitarniej z mojej strony, bo 2 z rodzin skazuję na śmierć, ale w lesie czyli zgodnie z wytycznymi. Zastanówmy się jednak w kontrze co tzw. "dobra praktyka pszczelarska" mówi o słabnących rodzinach, żeby było bardziej humanitarnie. Bo przecież te też mogą się zdarzyć i w najlepszej pasiece. Otóż najlepsza praktyka pszczelarska mówi, że po pierwsze należy "wyleczyć" (środkiem parzącym lub toksycznym), zabijając przy tym miliony organizmów (choć w zamian "ratując" tysiące!... poza tymi, które już były chore, bo je dobijemy, ale to przecież humanitarna śmierć, bo szybka, a nie w męczarniach). I oczywiście (tu mała dygresja) chodzi o to, żeby zabić szkodnika, a uratować zwierzę gospodarskie, którym się opiekujemy. Bo na tym przecież polega etyka i moralność - żeby uratować "swoich", zabijając "obcych". A tymczasem w nauce ekologii ponoć nie używa się określenia szkodnik. O szkodnikach mówimy m.in. w przypadku produkcji rolnej. Tak czy siak do szkodników nie stosuje się zasad moralności i humanitaryzmu, a tylko do stworzeń gospodarskich (no, chyba że akurat to nam pasuje, to wówczas się stosuje). Wracając do "dobrej praktyki pszczelarskiej" - po drugie możemy zrobić jedną z kilku rzeczy. Po pierwsze po drugie możemy zabić matkę, bo przecież jej dzieci pozwoliły na osłabienie całej rodziny i dołączyć te dzieci do innej rodziny (stres czy lekkie ścinanie pszczół jest pomijalne w debacie o humanitaryzmie ratowania słabnącej rodziny). Zabicie tej matki nie jest "niehumanitarne", bo jak to głosi jeden z pszczelarzy - każda matka i tak prędzej czy później zostanie wymieniona w cichej wymianie, więc my tylko uprzedzamy naturę. Co oczywiście jest logiczne, bo jak uprzedzamy naturę to jest humanitarnie, ale jak pozwalamy naturze działać, to nie jest. Jasne przecież, co nie? Poza tym ta matka przecież nie zasługuje na humanitarne potraktowanie, bo śmiała przekazać takie geny, że aż rodzina osłabła! Straciła więc swój status zwierzęcia gospodarskiego, do którego stosują się zasady humanitaryzmu. Niektórzy pszczelarze też twierdzą, że prawdziwego etycznego pszczelarza poznaje się po tym jak traktuje pojedynczą pszczołę. Ale z innych wypowiedzi tych samych pszczelarzy należy wnioskować, że zasada ta (co jest oczywiste) nie tyczy się nieproduktywnych matek pszczelich i trutni, bo te jak pisałem ten status bądź to straciły, bądź go nigdy nie miały. No chyba, że mówimy o trutniach selekcjonowanych w hodowlach, to wówczas trzeba je traktować tak jak na to zasługują czyli humanitarnie. Po drugie po drugie możemy sobie taką rodzinę bez zabijania matek połączyć z inną takąż słabnącą rodziną. To działanie jest nad wyraz humanitarne przecież, bo ratujemy te wszystkie pszczoły. Nic to, że skazujemy którąś z matek na bezcelową i pozbawioną szans na powodzenia ucieczkę przed śmiercią po ulu - i tak ją przecież pszczoły (lub druga matka) dogonią i zażądlą. Ale w tym wypadku przecież tylko wyprzedziliśmy naturę, czyli było w pełni humanitarnie, co już udowodniłem wcześniej. Po trzecie po drugie wreszcie możemy tą rodzinę zasilić, lub liczyć na to, że po zabiciu tych stworzeń, do których zasad humanitaryzmu się nie stosuje, sobie poradzi. A jak słabnie dalej to patrz punkty po pierwsze po drugie i po drugie po drugie.
UZUPEŁNIENIE:
Co jeszcze w tym miejscu warto dodać, a co jest ciekawe z punktu widzenia względności ocen i wyrażanych poglądów. Otóż bardzo często sposób traktowania pszczół - w ramach szeroko pojętego humanitaryzmu - porównuje się do sposobu traktowania ludzi. Argumenty bardzo często są zbliżone do: "Ciekawe czy gdyby Twoje dziecko było chore, to też byś tak patrzył z boku zamiast coś robić". I to oczywiście bardzo ważki argument. Tyle że na prawdę ciężko przychodzi mi porównywać te dwie sytuacje i zawsze od tego stronię. Otóż po pierwsze patrzę na pszczoły z punktu widzenia bardziej "zbieractwa" niż "uprawy", gdyż pszczoły są i w pewien sposób musza pozostać półdzikie, aby należycie spełniać zarówno funkcje ekologiczne (zapylanie) jak i swoje życiowe, a nasze ekonomiczne (zbieranie czy wytwarzanie produktów takich jak miód, pierzga, wosk). A więc zawsze będą kontaktować się ze światem zewnętrznym, przy okazji narażając się na różne bodźce patogenne. Nie sposób gospodarki pasiecznej porównać do takiej jak "uprawy" kur w klatkach czy krów w boksach, a bardziej takiej jak otwarte hodowle bydła mięsnego w Ameryce Południowej. Tam zapewne "bydło-larze" wykonują 10% tych zabiegów jakie w "uprawie krów" wykonują hodowcy w gospodarce wysoko uprzemysłowionej. Nie mogę więc wykluczyć, że część krów np. w Patagonii ginie w paszczach drapieżników czy z powodu chorób. Czy to humanitarne czy nie? Tym samym pszczoły muszą umieć sobie radzić z bodźcami zewnętrznymi na swój własny sposób, a nie da się tego wypracować robiąc wszystko za nie. Druga sprawa to taka, że Ci którzy najgłośniej krzyczą o humanitaryzmie - a raczej jego braku przy hodowli tzw. "naturalnej" typu hands-off czy treatment-free i porównują to do zajmowania się chorymi członkami rodziny, najczęściej stosują szereg zabiegów, których raczej na członkach rodziny by nie stosowali. Tzw. "dobra praktyka pszczelarska" zaleca na przykład "wymianę matki" gdy jej córki, tj. pszczoły robotnice, są zbyt agresywne, czy za mało produktywne. To ponoć sprzyja ogólnej poprawie pogłowia pszczół (bo te pszczoły nie "rozsiewają" swych złych genów) oraz zmniejszeniu zagrożenia dla sąsiadów w wyniku przypadkowych pożądleń. Jest to więc ponoć działanie ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu - nie tylko pszczelarzy ale i całych społeczności. Idąc tym tropem i porównując całą sytuację do dzieci - w myśl głoszących tezy o właściwości takich porównań - należałoby uznać za "dobrą praktykę wychowawczą" "wymianę" niegrzecznych czy mało produktywnych dzieci. To nie tylko poprawiłoby ogólne "pogłowie dzieci", które nie rozsiewałyby w przyszłości swoich "złych" genów, ale też takie dzieci będąc zbyt głośnie nie przeszkadzałyby sąsiadom "żądląc" ich święty spokój. Przy okazji "wymienilibyśmy" szereg osób malujących po murach, czy nie ustępujących miejsca staruszkom w autobusie. Takie działanie należałoby więc pewnie uznać za ze wszech miar słuszne i dla dobra ogółu, czyż nie? Brzmi absurdalnie? Zapewne, ale też nie zmieni to faktu, że w następnej dyskusji ponownie pojawią się porównania pszczół do ludzi, a działania względem pszczół do tych względem dzieci...
Może faktycznie o humanitaryzmie czy moralności lepiej nie dyskutować, bo ta nie ma sensu w świecie pszczelarskim? Na długie jesienne wieczory i tak pozostaje nam przecież dyskusja o odporności!
Subskrybuj:
Posty (Atom)