wtorek, 9 listopada 2021

Jeszcze o odporności pszczół - cz. 2

 Zapraszam na kolejną część tekstu "Jeszcze o odporności pszczół", która ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika Pszczelarstwo

(W miesięczniku zmieniono tytuł na "O odporności pszczół", ale pozostanę tu przy swoim! W toku redakcji wdał się też błąd - poprawiony poniżej: prof. Martin jest "Brytyjskim naukowcem", a nie "Amerykańskim"). 


Część 1


Jeszcze o odporności pszczół - cz. 2

Dręcz pszczeli jest z nami już 40 lat, a mimo to zdecydowana większość pszczół wciąż sobie z nim nie radzi. Nie dlatego, że nie są w stanie kontrolować samodzielnie populacji roztocza, ale z powodu stałej ingerencji człowieka.

Problemem nie jest sam dręcz pszczeli (Varroa destructor). Roztocz jest tylko organizmem żerującym na pszczołach, osłabiającym je, ale przecież rzadko zabijającym bezpośrednio. Specjalista od patogenów i pasożytów pszczół, prof. Stephen Martin z Uniwersytetu Salford w Menchesterze (Wielka Brytania) uważa, że, aby rodzina pszczela zginęła na skutek żerowania na pszczołach roztocza Varroa potrzeba byłoby 80 tys. (!) wolnych od wirusów osobników pasożyta [Martin, 2020]. Tak więc problemem jest zabójcze dla pszczół połączenie roztocza z przenoszonymi przez niego patogenami (jak się uważa, głównie z wirusem zdeformowanych skrzydeł – DWV), które Randy Oliver nazywa „potworem” (ang. the monster). Takie spojrzenie pozwala spojrzeć na problematykę dręcza pszczelego i powodowanej przez niego (pośrednio) śmiertelności rodzin pszczelich z wielu stron.

ZARZĄDZANIE WARROZĄ W PASIECE

To tytuł jednego z wykładów dra hab. Pawła Chorbińskiego prof. UPWr wygłoszonego w 2016 roku. Ani tytuł, ani treści nie straciły na aktualności. Wydaje się, że dziś tak właśnie rozumiane jest pszczelarstwo. Wielu pszczelarzy mówi zresztą wprost: „kiedyś chodziło się do pszczół, dziś chodzimy do warrozy”. Naukowiec zauważa m.in., że w latach 80. ub. w. rodziny pszczele były w stanie funkcjonować dłużej bez kuracji przeciwko roztoczowi i ginęły przy znacząco wyższym porażeniu niż dziś.

Większość doświadczonych pszczelarzy twierdzi, że niegdyś tabletka Apiwarolu wystarczyła, aby „załatwić” problem roztoczy na cały sezon. Dziś wprawdzie niektórzy praktycy także twierdzą, że do utrzymania pszczół przy życiu wystarcza jedna dawka tzw. chemii (rozumianej jako ogół substancji chemicznych, stosowanych do zabicia pasożytów) w sezonie, ale nie jest to do końca prawda. Podpytywani o szczegóły przyznają zwykle, że najpierw izolują matki (aby doprowadzić do stanu bezczerwiowego), używają tzw. ramek pracy, zdarza się, że w ogóle usuwają cały czerw, wymieniają wszystkie elementy ula na dezynfekowane co najmniej raz w sezonie, odkażają przechowywane plastry w oparach najróżniejszych substancji, sterylizują narzędzia pasieczne i wreszcie palą wszystkie ramki (czasem też inne elementy ula, np. wkładki dennicowe) co dwa–trzy sezony. Zdarza się również, że używają kwasów lub olejków eterycznych, których nie uważają za „chemię”, mimo że są to przecież substancje chemiczne. Przez „chemię” rozumieją więc syntetyczne pestycydy, a nie zaliczają do niej substancji organicznych (tzw. „naturalnych”), które są toksyczne zarówno dla dręcza jak i wielu innych organizmów w ulu – w tym pożytecznych dla pszczół bakterii czy grzybów. W ostatnich dekadach pszczelarze nauczyli się skuteczniej kontrolować populację dręcza, tyle tylko, że te umiejętności nie przekładają się na wzrost przeżywalności i poprawę kondycji pszczół. Dziś problem jest zatem o wiele poważniejszy i wymaga zdecydowanie większych nakładów pracy niż kilka dekad temu. Zapytany o przyczyny takiego stanu rzeczy prof. Thomas Seeley bez chwili wahania odpowiada, że powodem jest wzrost zjadliwości patogenów, przede wszystkim wirusów, głównie wirusa zdeformowanych skrzydeł. Niestety, nowoczesna gospodarka pasieczna na wielu płaszczyznach sprzyja ewolucji patogenów w kierunku zwiększenia ich zjadliwości. Neutralizowanie negatywnego wpływu układu („potwora”) mogłoby się udać zatem także wówczas, gdyby przenosił on mniej groźne szczepy patogenów, nawet gdyby populacja dręcza rosła.

HAPLOTYP JAPOŃSKI I KOREAŃSKI

Varroa jacobsoni kilkukrotnie zmieniał żywiciela, przenosząc się na pszczołę miodną. Długo uważano, że roztocze żerujące na pszczole miodnej i wschodniej należą do tego samego gatunku. Dopiero po latach stwierdzono, że zmiana żywiciela spowodowała tak duże zróżnicowanie genetyczne u osobników Varroa, iż pasożyta żerującego na pszczole miodnej uznano za osobny gatunek, nazywając go Varroa destructor. Naukowcy sugerują, że podczas jednej ze zmian żywiciela wykształcił się szczep (haplotyp) nazwany japońskim, a przy innej szczep koreański. Wielu naukowców i praktyków twierdzi, że ten drugi jest bardziej zjadliwy. Niektórzy za szczepy uważają czasem dwa bliźniaczo podobne gatunki roztoczy: V. destructor i V. jacobsoni.

Do niedawna w żadnej ze znanych mi publikacji nie znalazłem odpowiedzi na pytania, które narzucają się same: co powoduje, że jeden ze szczepów jest bardziej zjadliwy niż drugi? Wiarygodne wydawało mi się dopiero wyjaśnienie Olivera, zamieszone na prowadzonym przez niego blogu. Otóż, według autora, Varroa jacobsoni współistnieje z pszczołą wschodnią (Apis ceranae) w relacji wykształconej w ciągu długiej koewolucji. Varroa może przebywać i żerować na dorosłych robotnicach, ale co do zasady nie rozmnaża się w ich czerwiu. W uproszczeniu przyjmijmy, że występuje coś w rodzaju „chemicznej antykoncepcji”, którą stosują larwy robotnic pszczoły wschodniej. Siła „uderzenia” Varroa jacobsoni kierowana jest zatem na czerw trutowy, bo roztocza odnoszą sukces reprodukcyjny tylko wtedy, gdy w nim się rozwijają. Według Olivera haplotyp japoński zachował przystosowanie Varroa jacobsoni, tzn. roztocz rozmnażał się głównie w czerwiu trutowym, omijając czerw robotnic. Sukces reprodukcyjny roztocza był o wiele mniejszy z uwagi na ograniczony czas wychowu trutni w ciągu sezonu, jak i ich liczbę. Mówiąc wprost: przez większą część sezonu „porodówka” była dla dręcza zamknięta. Z uwagi na ograniczoną liczbę osobników dręcza, rodziny pszczele były w stanie funkcjonować bez kuracji tam, gdzie w pierwszej fazie nastąpiła inwazja właśnie tego szczepu.

Według Olivera haplotyp koreański zaczął się mnożyć także w czerwiu robotnic i dzięki temu jego sukces reprodukcyjny był większy co sprawiło, że zaczął dominować niemal na całym świecie – również tam, gdzie na początku funkcjonował szczep japoński. Ponieważ w żadnym ze źródeł, które podaje Randy Oliver, nie znalazłem opisu różnic zjadliwości typów dręcza, postanowiłem zweryfikować hipotezę u naukowców zajmujących się pszczołą miodną. Profesor Seleey odesłał mnie do prof. Stephena Martina z Uniwersytetu Salford, specjalisty od patogenów i pasożytów pszczół – w tym dręcza pszczelego. Prof. Martin badał m.in. wspomnianą w poprzednim artykule populację pszczół na wyspie Fernando de Noronha u wybrzeży Brazylii [„Pszczelarstwo”, 10/2021].

Brytyjski naukowiec rozwiał wszystkie wątpliwości: hipotezę Randy'ego Olivera uznał za bezpodstawną. Okazało się, że w badaniach porównawczych obu haplotypów dręcza nie ujawniono żadnych różnic w sposobach i zdolnościach ich rozmnażania. Ujawniono także, że oba typy mogą przenosić zabójcze dla pszczół szczepy patogenów. Profesor nazwał różnicę w haplotypach dręcza „drobnym, nieistotnym czynnikiem”.

Skąd więc różnice w zdolnościach przetrwania niektórych populacji zainfekowanych różnymi typami dręcza? Według profesora wynikają one przede wszystkim ze zdolności samych pszczół (odpowiedź immunologiczna) i (nie)obecności zabójczych szczepów niektórych patogenów w środowisku pszczół. Gdy rozwija się infekcja wywołana DWV, w organizmie zakażonego owada dochodzi do namnożenia zjadliwego szczepu wirusa, który następnie (najczęściej za pośrednictwem dręcza) przenosi się na kolejne pszczoły, a później na inne rodziny pszczele. Kiedy natomiast szczepy wirusa pozostają pod kontrolą układu immunologicznego pszczół, nie dochodzi do rozwoju klinicznej postaci choroby. Innymi słowy, dopóty dopóki zjadliwy wirus nie namnoży się w organizmie pszczoły do poziomu krytycznego (przy którym owad zaczyna chorować) roztocz nie będzie mógł transmitować cząstek wirusa w ilości potrzebnej do rozwoju choroby u kolejnych owadów.

Według prof. Martina proces namnażania się wirusa do ilości, która może zagrozić zdrowiu owadów zachodzi więc nie w organizmie roztocza, a pszczoły, dręcz jest zatem przede wszystkim tzw. wektorem mechanicznym wirusa. Profesor Martin sugeruje, że zdolność pszczół do przetrwania nie zależy od obecności określonego haplotypu dręcza pszczelego. Dodać jednak trzeba, że niektóre szczepy wirusa DWV posiadają zdolność do namnażania się także w organizmie dręcza – te mogą zatem być dla pszczół większym zagrożeniem. Na marginesie dodam, że zdaniem profesora Martina pszczoły z Fernando de Noronha, świetnie znoszące wysokie porażenie dręczem, są skazane na zagładę. Do tej pory, w niewielkich ilościach, znajdziemy w materiale genetycznym tej populacji pszczół niezjadliwą formę DVW. W sytuacji gdy (w wyniku mutacji lub transmisji z zewnątrz) zjadliwy szczep wirusa ujawni się i namnoży w niekontrolowany sposób, pszczoły zginą. Zdaniem naukowca proces ten jest nieunikniony, chociaż może być odległy w czasie. Tezy te znajdują potwierdzenie w badaniach pszczół na wyspie Nowa Gwinea, gdzie występuje zarówno pszczoła wschodnia (Apis ceranae), jak i miodna (Apis mellifera). Populacje pszczół obydwu gatunków są porażone przez roztocza Varroa jacobsoni (wyspa jest wolna od Varroa destructor). Według naukowców do kolejnej zmiany żywiciela gatunku V. jacobsoni – z pszczoły wschodniej na miodną - doszło tam ok. 2008 roku.

Należy zaznaczyć, że rodziny pszczele zostały również zaatakowane przez roztocza: Troplilaelaps mercedesae. Po początkowym załamaniu populacji pszczoły miodnej, spowodowanym niekontrolowanym namnożeniem się pasożytów, owady wykształciły jednak odporność, która pozwala na prowadzenie normalnej działalności pszczelarskiej. Naukowcy sugerują, że brak wirusa DWV w populacji pszczół z Nowej Gwinei pozwala utrzymywać je w dobrej kondycji.

wtorek, 2 listopada 2021

Zima zweryfikuje wszystko, czyli podsumowanie sezonu 2021

W pierwszą sobotę października zrobiłem ostatnie przeglądy w 3 ulach - tylko po to, żeby wyjąć podkarmiaczki. Wszystko co uznałem za potrzebne było zrobione już wcześniej, we wrześniu. W ten sposób zakończyłem kolejny sezon mojego pszczelarzenia. Był to ósmy w kolejności sezon, w którym nie wykonywałem kuracji "chemicznych" przeciwko dręczowi i czwarty pełny sezon odkąd moja nieleczona pasieka jest całkowicie samowystarczalna (ostatni raz pszczoły kupiłem blisko 5 lat temu w marcu 2017 roku i obym więcej tego robić nie musiał). Wtedy też - czyli po ostatnich otwarciach daszków ulowych - zacząłem pisać to podsumowanie. Ten rok jest dla mnie wyjątkowo pracowity w związku z prowadzeniem remontu domu. Muszę więc przyznać, że choć pszczoły są dla mnie odskocznią i pasją, to ucieszyłem się z tego, że będę mógł przez kilka miesięcy od nich odpocząć - a może wręcz po prostu zostawić je w spokoju wiedząc, że teraz wszystko zależy tylko od nich.

Trudno mi powiedzieć jaki ten sezon był dla innych. Dochodziły do mnie raczej głosy świadczące o tym, że był bardzo słaby, słaby lub co najwyżej przeciętny. Dla mnie pszczelarsko był w zasadzie taki sam jak kilka ostatnich: pszczoły rozwijały się względnie nieźle, ale w ulach okresowo pojawiał się głód i nie udało się pozyskać jakichkolwiek racjonalnych ilości miodu. 

W tym sezonie będę zimował moje pszczoły na 9 miejscach (tym więcej roboty dla mnie...) w ilościach od 2 (pasieka K, pasieka R2) do kilkunastu (pasieka KM-dom). Łącznie do końca sezonu doprowadziłem porównywalną liczbę rodzin jak w latach poprzednich - około 40 (na dzień publikacji tego tekstu nie więcej niż 39). Przez cały sezon - jeśli czegoś nie pomyliłem - skarmiłem około 100 kilogramów cukru podawanego w syropach cukrowych, 5 wiaderek gotowego syropu (75kg) i około 250 - 270 kg ciasta cukrowego. Wydaje mi się, że łącznie było to ok. 450 kg. Przyznam, że nie jestem jednak pewny tych wartości - zapewne jednak podałem trochę więcej niż 10 kilogramów cukru na rodzinę, co było moją normą przez kilka lat. Przyjmę, że było to ok. 11 kg. Był to pokarm podawany przez cały sezon, a nie tylko do zakarmienia zimowego. Pozyskałem jedynie 10 kilogramów miodu - znów mało, znów trzeba będzie miód kupić. Problemem może być to, że lokalnie prawie nikt nie miał racjonalnych zbiorów miodu, a kurierzy ponoć przestali przyjmować miód do przesyłek... Jakoś to będzie. Jeśli nie uda się miodu kupić do wiosny pewnie uda się jakoś dotrwać na syropie zmieszanym z miodem, który gdzieś po drodze odwiruję z rodzin, w których stwierdzę osypanie się. Ech, wstyd.

W Małopolsce sezon należał chyba do wyjątkowo ubogich w pożytki. Nie znam nikogo w bliższej czy trochę dalszej okolicy, kto byłby zadowolony z tego lata i miał dobre zbiory miodu. Znajomy pszczelarz ze "ściany wschodniej" mówił, że wiosną było u niego naprawdę dobrze. Inny z Dolnego Śląska także twierdził, że źle nie było. U nas jednak - raczej znacząco poniżej średniej. Jeden zaprzyjaźniony pszczelarz wziął cokolwiek więcej wiosną, potem z lipy chyba już nic, a z nawłoci zebrał akurat tyle, żeby rozdać znajomym i nie sprzedać ani słoika (z reguły pozyskiwał rocznie 500 - 700 kg miodu, w tym roku z tego co kojarzę nie osiągnął nawet połowy tej dolnej granicy). Wydaje mi się, że najlepiej w tym roku dopisała akacja - w zasadzie pierwszy raz od lat. Mój jakikolwiek zbiór miodu był właśnie z tego okresu.

W rejonie domu udało mi się znaleźć 2 nowe miejsca na pszczoły (oznaczyłem je pasieka Kr i J) - na jednym z nich właściciel działki powiedział mi, że rozmawiał z kilkoma pszczelarzami i żaden z nich nie pozyskał praktycznie w ogóle miodu na sprzedaż w tym roku. Czyli było biednie - nie tylko u mnie. W poprzednim roku było zresztą podobnie - okoliczni pszczelarze  w rejonie mojego nowego domu raczej narzekali na głód w ulach... Z mojej osobistej perspektywy jest to jakiś trend. Pogoda wariuje. Po sześciu latach suszy i upałów mieliśmy 2 lata raczej zimne i mokre. I choć zawsze narzekałem na te susze (to one sprowadzały letni głód), okazuje się, że z punktu widzenia gospodarki pasiecznej zdecydowanie gorzej wypadają lata zimne i mokre niż suche i upalne. Wysłuchałem wystąpień z Dni Bartnika i najwyraźniej okazuje się, że ten trend nie dotyczy tylko mojej amatorskiej i nieleczonej pasieki. Wychodziłoby na to, że jest coraz trudniej pozyskać miód w naszym rejonie geograficznym. Ale może po prostu to ja robię coś nie tak? Albo może naprawdę "nie da się" pozyskiwać racjonalnych zbiorów nie stosując tych wszystkich "trików" i "sztuczek", o których stale czytam w podręcznikach czy artykułach pszczelarskich, a które w większości odrzucam jako rozwiązania dla mojej pasieki? 

Jeśli chodzi o pszczoły to ogólna tendencja była następująca: pszczoły w rejonie Krakowa miały się co do zasady lepiej niż te w Beskidzie Wyspowym, gdzie od 2 lat mieszkam. Tam też, mając silne rodziny, dałoby się pozyskać trochę miodu w okresie wiosennym (głównie z okresu wakacji). Straty po poprzedniej zimie były generalnie duże (ok. 60%), ale te z rodzin, które przeżyły pod Krakowem wystartowały do sezonu raczej silniejsze, nie osłabły znacząco na przedwiośniu i rozwijały się w lecie dużo szybciej. Kilka rodzin doszło do siły około 4 moich korpusów. Najsilniejsze były 2 siostry R2-3 na pasiece R2 - przez chwilę miały dołożone po piątym korpusie. Kilka innych miało 3 korpusy "na czarno". Nawet z tych silniejszych rodzin nie udało się jednak pozyskać więcej niż po parę ramek miodu. Żadna z rodzin pod domem nie osiągnęła natomiast nawet siły pełnych 2 moich korpusów 18'tek. Uczciwie przyznać trzeba jednak, że 2 najsilniejsze były dwu lub trzykrotnie bardzo delikatnie osłabiane (raz czy dwa zabrałem po ramce do wychowu matek w "mikrusach", a następnie bodaj w końcu maja czy czerwcu zabrałem z nich po 2 ramki pszczół ze starą matką). Silniejsze rodziny pod Krakowem osłabiałem jednak co najmniej tak samo - niektóre bardziej - a i tak osiągały znacząco większe rozmiary (nawet dwukrotnie) i szybszą dynamikę wzrostu. Z różnych prowadzonych rozmów wynikało jednak, że "tutejsze" pszczoły miały się podobnie u innych po sąsiedzku. Nie wiem więc czy ten opisywany stan to była norma, ale wygląda na to, że nie był to także jakiś specjalny wyjątek.

W tym roku straciłem zupełnie serce (byłby to po prostu dodatkowy obowiązek na który nie miałem ani czasu ani ochoty) do tego, żeby śledzić niektóre linie genetyczne i w kilku przypadkach zupełnie się pogubiłem. Nigdy zresztą nie traktowałem tego jako coś istotnego - raczej zacząłem to praktykować tylko dlatego, że krytykowano mnie za to, że tego nie robię. A i tak nigdy nie wykonywałem tego w sposób, który byłby w pełni wiarygodny i zadowalający krytyków, a nawet moją własną ciekawość. Osobiście zawsze patrzyłem na pasiekę jako  na całość - dzieliłem silne, ze słabszych często brałem odkłady dla "lepszej" genetyki. I o ile w kilku przypadkach mogę wciąż z pewnością powiedzieć co jest co, to zdecydowanie kilka rodzin stanowi dla mnie zagadkę co do wyjściowej linii genetycznej. W tej chwili posiadam jedną tegoroczną rójkę, której w przyszłym roku nie zamierzam namnażać, a poza tym rodziny, które wywodzą się z genetyki nieleczonej co najmniej od 2018 roku tj. GMz (większość od 2017 - przedwojenna; lub 2015 - 16, R2-2, R2-3) - w przyszłym roku wszystkie więc rodziny (poza jedną tegoroczną rójką) będą dla mnie równie wartościowe z punktu widzenia genetyki do namnażania. Jak co sezon najmocniej namnożę pewnie te, które pokażą dobry wigor i rozwój, a nie te, które będą miała specjalny znaczek na daszku. O ile - mam nadzieję - będzie w ogóle co namnażać.

Niedawno rozmawiałem ze znajomym pszczelarzem, który na części swojej pasieki odstawił leczenie bodaj 2 sezony temu. Pamiętam wcześniejsze rozmowy z nim - uznawał, że silniejszy odkład ma zdecydowanie większe szanse na przetrwanie, niż rodziny słabsze. Teraz stwierdził to, co ja i paru innych znajomych mówimy od dawna: nie ma absolutnie żadnych reguł jeśli chodzi o przetrwanie. Możesz utworzyć rodzinę z 1 ramki pszczół, utrzymywać ją na minimalnych zapasach pokarmu - tylko takich, które pozwolą jej na osiągnięcie racjonalnej siły do zimy - i rodzina ta może przetrwać w dobrym zdrowiu. W przeciwieństwie do silnej rodziny obok, która ma stale dopływ pokarmu, rozwija się pięknie, sama zakarmia się do zimy. Oczywiście może być też na odwrót. Po prostu nie ma reguł, które pozwoliłyby na statystycznie istotną ocenę zwiększenia szans pszczół na przetrwanie. Być może taką metodą byłoby badanie stopnia porażenia rodzin, czy wnikliwe obserwowanie szeroko rozumianych cech higieniczności. Ja mówię jednak o metodach prowadzenia zwykłej amatorskiej gospodarki (działaniach lub zaniechaniach pszczelarza), czy metodach oceny stanu pszczół "gołym okiem". Te nie przekładają się na możliwości oceny zdolności pszczół do przetrwania w stopniu, który można by wykorzystać w amatorskiej pasiece - na przykład do zmiany jakiejś metody prowadzenia pszczół. Zawsze cieszy mnie, gdy ktoś próbuje sam przekonać się, że to co powtarzamy jest prawdą: regułą jest to, że nie ma reguł. Regułą jest natomiast także to, że przy pewnym stopniu odporności rodzin te silne (silniejsze) generalnie są samodzielne w sezonie i w zasadzie nie wymagają opieki pszczelarza. Słabe raczej wymagają karmienia, sprawdzania postępów w rozwoju, okresowego zapobiegania rabunkom (lub radzenia sobie z ich skutkami), oceny czy unasienniły się matki, powiększania gniazda itp itd. Słowem - co do zasady wymagają o wiele więcej pracy i wysiłku ze strony pszczelarza. Silną rodzinę na cały sezon można zostawić w spokoju i zaglądać co powiedzmy 6 tygodni, najczęściej jedynie po to, żeby zaspokoić ciekawość. Podkreślam: piszę to w kontekście zdolności pszczół do samodzielnego życia w ciągu lata, a nie w kontekście prowadzenia gospodarki pasiecznej (zwłaszcza tej intensywnej - bo co ja o niej wiem, zresztą?). 

W toku sezonu, co do zasady, stan zdrowia pszczół nie powodował u mnie nadmiernych zmartwień. Oczywiście były rodziny w różnym stanie. Były takie, które nie chciały rosnąć i takie, które rozwijały się błyskawicznie. Przykładowo jedna z rodzin - mały odkład utworzony bodaj w czerwcu ze "starą matką" przedwojenną urósł bodaj trzy-czterokrotnie i zajmował w końcu września luźno 8 ramek wielkopolskich (moich ramek podbudowanych dodatkowo od spodu). Inna znów rodzina była utrzymywanym względnie silnym macierzakiem po rodzinie R2-2. Po zabraniu odkładu ze starą matką, rodzina dostała młodą matkę z linii przedwojennej (nieunasiennioną córkę opisanej chwilę temu matki). Była to jedna z tych rodzin, które tu, na pasieczysku pod domem, należały do czołówki - jak na to miejsce rodzina fajnie wzrastała i choć nie doszła do takiej siły jak pszczoły na starych pasieczyskach, to jednak była dość racjonalnej wielkości prawie 2 moich korpusów 18'tek. W pewnym momencie nawet, w lipcu, w przypływie optymizmu nałożyłem na nią dodatkowy, trzeci korpus w nadziei, że pojawi się spadź. Jedyne co się pojawiło to głód i rodzina przestała rosnąć. Przy ostatnim jesiennym przeglądzie stwierdziłem, że osłabła tak bardzo, że pewnie dałoby się ją ścisnąć do półtorej ramki pszczół. W końcówce października opukałem ul, a ponieważ nic nie usłyszałem zdjąłem daszek - pszczół w ulu nie było. A raczej były w niewielkiej ilości - do tego martwe na dennicy. Moim zdaniem takie jesienne gwałtowne wypszczelenie i śmierć przed nadejściem zimy to typowe zjawisko związane z obecnością nosemy cerane lub roztoczy, a raczej z przenoszonymi przez dręcza wirusami. Te dwa wspomniane powyżej przypadki to kolejne "dowody" (w dużym cudzysłowie) na to, że absolutnie nie ma reguł na to, że utworzenie słabej rodziny lub utrzymywanie silnych/silniejszych rodzin w sezonie przekłada się na ich późniejszy wigor czy stan na końcu sezonu. Dodam też - dla pełnej jasności, że obydwie sytuacje dotyczą mniej więcej tej samej populacji - podobnie długo nieleczone i traktowanej tak samo. 

Co do zasady jednak w tym roku widziałem wyjątkowo mało roztoczy i bezskrzydłych pszczół. Zdecydowanie mniej niż w latach poprzednich - co roku zresztą widzę ich mniej, a w tym roku były to naprawdę sporadyczne przypadki. Pomimo tego, choćby opisany powyżej przykład dowodzi, że problemy wcale się nie skończyły. Także w kilku innych rodzinach widziałem osłabienie - choć nie tak znaczące. Zakładam, że jest to symptom nadchodzących problemów: zauważalne osłabienie nigdy nie wróży rodzinom dobrze. Najważniejsze jest jednak to, co zastanę w pasiece wiosną, a nie co obserwuję w poszczególnych rodzinach w lecie czy jesieni.

Pierwsza ofiara tej zimowli - zanim ta jeszcze na dobre się zaczęła...

W minionym już sezonie 2021 namnażałem głównie genetykę z rodzin "16", "przedwojennej", "R2-3" i "GMz". Ta ostatnia linia z jakiegoś powodu wzbudza we mnie duże nadzieje. Przyznam jednak, że absolutnie nie mam żadnych statystycznie istotnych wskazań, że moje nadzieje mają jakąś głębszą podstawę. Ot, posiłkuję się dwuletnimi obserwacjami tylko jednej rodziny i do tego z matką, która została mi skradziona oraz kilku córek na przestrzeni raptem paru miesięcy. Jest to linia wywodząca się z otrzymanego od Marcina odkładu z projektu "Fort Knox". Dwa poprzednie sezony pokazały, że rodzina "oryginalna" w zasadzie utrzymywała siłę, wigor i zdrowie czołówki pasiecznej. W tym roku zdecydowałem się więc namnożyć mocniej tą pszczołę - do końca sezonu kilka rodzin, które z niej utworzyłem należały do rozwijających się bezproblemowo, utrzymujących siłę i nie pokazujących objawów jakichkolwiek problemów. Tylko w jednej z córek (na pasiece B) widziałem głód w okresie rabunków. Była ona jednak jedną z nielicznych, które wyszły z tych rabunków cało. Dopiero kilka przyszłych sezonów pokaże, czy ta genetyka faktycznie jest coś warta, czy też po prostu córki-robotnice skradzionej matki miały jakiś potencjał, który nie koniecznie przejdzie na jej wnuczki.

W tym roku miałem sporo problemów z letnim głodem i trwającymi wówczas rabunkami. O ile co roku narzekam na okresy głodu w lecie, to w tym roku zdecydowanie intensywniej przekładało się to na rabowanie. Wiele rodzin na pewnym etapie miało absolutne zero pokarmu w ulu, a na dennicach porozrzucane martwe pszczoły strażniczki. Podejmowałem różne interwencje - w kilku przypadkach przewiozłem rodziny w inne miejsce, w innych założyłem przed wylotkami siatki aluminiowe i zmniejszyłem wylotki na 1 pszczołę. W większości przypadków zabiegi te pomogły. W kilku - bodaj 3 lub 4 - zakończyły się zupełnym wypszczeleniem rodziny. W jednej sytuacji, akurat gdy przyjechałem na pasiekę wyszedł rój "głodniak" (wielkości pięści), który złapałem i po jakimś czasie dołączyłem do odkładu, który stracił matkę. Te przypadki, mające miejsce z początkiem sierpnia, zakończyły się mniej więcej około połowy miesiąca, wraz z pojawieniem się - dość ubogiego zresztą - nektarowania nawłoci. Dodam też w tym miejscu, że moje pszczoły nie były trzymane "na głodzie" - wszystkie odkłady dostawały wówczas regularnie ciasto. Być może rabunki pochodziły więc z jakiejś sąsiedniej pasieki, w której ktoś nie zdecydował się karmić, albo po prostu ma pszczoły lubujące się w tzw. gotowiźnie. A być może rabowały moje rodziny - te, które głodu nie cierpiały.

Był też jeden "dziwny" przypadek rodziny "na głodzie". Był to jeden z silniejszych macierzaków z młodą matką "16" (już po podziałach w szczycie sezonu w sile zbliżonej do 2 moich korpusów). W przypadku maluchów podaję z reguły pokarm stale, gdy tego potrzebują - dość oszczędne ilości, ale jednak zaglądam regularnie i uzupełniam jeśli widzę, że zapasy zbliżają się do niewielkich. Takie większe rodziny jednak, z reguły traktuję jako te, które powinny sobie radzić same i rzadko karmię, nawet jeśli zapasy się kurczą. Mają przecież odbudowane gniazda do zimy i wystarczająco pszczół, żeby zebrać pokarm. O ile będzie z czego zbierać. Uznaję też, że powinny też same "potrafić" regulować intensywność czerwienia (ograniczać się w okresach głodu), co nie powinno odbić się na ich zdolności do zimowli. Nawet jeśli taka rodzina będzie w czasie zimowli słabsza o ramkę niż mogła by być, to przecież i tak jej zdolność do przezimowania nie powinna zostać zagrożona przez krótkie wstrzymanie w rozwoju. To jest, przynajmniej wówczas, gdy zdrowie w miarę dopisuje (a jak wiadomo głód pszczołom nie służy i wpływa negatywnie na odpowiedź immunologiczną). Wspomniana rodzina na pewnym etapie miała nawet dołożony trzeci korpus z woszczyną, aby potencjalnie wykorzystała pożytek spadziowy - o ile by się pojawił. Nie pojawił się. Rodzina radziła sobie dobrze, ale gdy zajrzałem w okresie szczytu głodu zobaczyłem smutny obraz pszczół zupełnie bez energii, wstrzymanych w rozwoju, brak larw i jajeczek w plastrach, a także z częściowo usuwanymi  (zjadanymi?) poczwarkami. Ot, klasyczny głód w dość już mocno zzawansowanym stadium. Nie zastanawiając się długo, usunąłem trzeci korpus, dorzuciłem sporą dawkę ciasta (o. 2 kg) i zmniejszyłem wylotek. Przygotowany na dalsze karmienie zajrzałem do rodziny ok. 10 dni później i zadziwił mnie ten widok, gdyż rodzina wyglądała na taką, w której rozwój nie był wstrzymany: gniazdo z kilkoma ramkami miodu i resztą mocno zaczerwioną. Wyglądało to tak, jakby ktoś podmienił ule. W zasadzie rodzina wyglądała na prawie przygotowaną do zimowli. Otrzymaną ode mnie dawkę energii rodzina wykorzystała bardzo dobrze. A czy resztę ukradła czy dozbierała, z jakiegoś pożytku, który nagle się pojawił - tego nie wiem i raczej się już nie dowiem.

Z nietypowych wydarzeń: w tym sezonie - co już wspomniałem - zdarzyła się pierwsza i mam nadzieję ostatnia kradzież w mojej pasiece. Straciłem 2 odkłady ze starymi matkami z linii "fortowych" (L1 i GMz). Oprócz tego skradziono mi zeszłoroczną rójkę, która w tamtym czasie należała do pasiecznej czołówki. Miała siłę 3 moich korpusów i pokazywała potencjał na dalszy wzrost. Rodzinę skradziono zaraz przed pożytkiem z akacji, która akurat w tamtym miejscu (pasieka K) występuje masowo. Nie mam pojęcia czy miała jakikolwiek potencjał do przetrwania bez leczenia warrozy. Statystyka mówi raczej, że szans wielkich nie miała. Mogłem z niej jednak liczyć na pewne zbiory miodu (oceniając sezon z dzisiejszej perspektywy mogłem z niej liczyć na drobne kilka słoików). W zamian przyszła do mnie malutka rójka (2 ramki pszczół). Przyszła sama do ula. Słaba zamiana... W czasie ostatniego przeglądu rójka ta zajmowała mniej więcej 7 - 8 ramek pszczół. 

Przeanalizujmy więc pokrótce poszczególne miejsca. Zacznę od "starego" rejonu - czyli na zachód od Krakowa.

Pasieka K

stan do zimowli: 2 rodziny - wizualny stan rodzin dość dobry.

Na tym pasieczysku miałem zimować 6 - 8 rodzin. To miejsce jest dla mnie wygodne więc zawsze traktowałem je jako pewną dobrą bazę. Po kradzieży zmieniłem plany: chciałem zimować 3 - 4 rodziny, ale ostatecznie uznałem, że pozostanę przy dwóch. 

Pasieka R2

stan do zimowli: 2 rodziny (nie pomnę genetyki, ale chyba ule są opisane). Wizualny stan rodzin - jedna rodzina bardzo ładna, druga średnia. 

Na tej pasiece zaprzyjaźniony pszczelarz trzyma swoje ule - ja staram się więc zanadto tego miejsca nie rozwijać. Traktuję je jednak jako swoisty poligon doświadczalny - otóż obok siebie znajdują się rodziny leczone i nieleczone. Możemy więc obserwować ewentualny wpływ jednych na drugie. W tej chwili nie zauważam negatywnych zjawisk.

Pasieka Las1

stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualny stan bardzo dobry.

Na tej pasiece stacjonują 2 rodziny fortowe: GMz - macierzak oraz R2-3 na macierzaku po L1 (młoda matka L1, córka skradzionej, nie unasienniła się). Oprócz tego są tu rodziny spoza projektu: GMz (wnuczka skradzionej) oraz bodaj R2-3 macierzak. 

Pasieka ta docelowo przeznaczona jest do likwidacji. Jest to kilkuletnia szkółka dębowa. Drzewa zacieniają ule, a mi coraz trudniej się tam poruszać. W tym miejscu mam największe (a w zasadzie: jedyne) problemy z wilgocią w ulach. Działo się tak jednak i wówczas, gdy drzewka były małe. Zwłaszcza w tych, w których dzieje się źle lub średnio. Zdrowe rodziny trzymają poziom wilgotności w normie. Sytuacja dotyczy zarówno lata jak i zimy, ale po zimie negatywne zjawiska nasilają się - np. pleśnieją korpusy czy dennice. Zeszłej zimy usunąłem stamtąd ul po osypanej rodziny, który nasiąkł tak bardzo wilgocią, że ledwie byłem w stanie go podnieść. Dwie rodziny, które przeżyły miały jednak praktycznie suche ule (inna, trzecia rodzina, przeżyła słaba, na oparach miodu - ona miała zapleśniałą dennicę i zupełnie mokre korpusy). W ciągu sezonu ule są "atakowane" przez mrówki - nie te groźne dla pszczół, które zmusiły mnie do likwidacji pasieczyska T, ale te groźne przede wszystkim dla drewna. Mrówki przebywają w ulu i nie tylko niszczą docieplenia, ale także sprowadzają i utrzymują tam wilgoć, która w efekcie sprzyja próchnieniu drewna. Pasieka Las1 jednak systematycznie zaskakuje - oprócz tych negatywnych zjawisk jak zacienienie czy nadmierna wilgoć, obserwuję w niej także to, że rodziny w lecie mają "skądś" zacne zapasy miodu. Zawsze na pasiece tej trzymałem praktycznie tylko rodziny fortowe, które mocno dzielone są po prostu odkładami. Nie sposób więc próbować prowadzić na nich gospodarki. W tym roku - dokładnie w czasie, w którym stwierdziłem duże rabunki na pasiece B, na pasiece Las1 odkłady były solidnie podlane miodem i w dobrym rozwoju. Likwidacja pasieki będzie więc przebiegać powoli - sądzę, że po prostu będę utrzymywał tam te rodziny, które są, dopóki się ewentualnie nie osypią. Nowe rodziny raczej będę ustawiał w innych miejscach. 

Pasieka Las2

Stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualnie stan bardzo dobry.

Przyznam, że obecnie nie pamiętam, które rodziny tam stoją - wydaje mi się jednak, że ule są opisane. Jest tam chyba m.in. jedna lub dwie rodziny z linii genetycznej "16". 

Miejsce to ogólnie oceniam pozytywnie - zawsze rodziny mają się tam ogólnie chyba powyżej przeciętnej (z okresowym występowaniem standardowych problemów). Nie obserwuję tam problemów z wilgocią. Są jednak te same problemy z mrówkami pchającymi się do ula (najczęściej siedzą nad powałkami) i utrzymującymi wilgoć w drewnie. W tym roku na miejscu tym przezimowały w bardzo dobrej kondycji dwie siostry "16". Po osieroceniu ich uzyskałem z nich trzydzieści kilka pięknych mateczników. Udało mi się wyłapać rodziny zaraz przed wygryzieniem matek (w jednej z nich nawet już pojawiła się pierwsza matka, ale inne mateczniki nie zostały zniszczone), przewiozłem wykonane odkłady pod dom, gdzie wyłowiłem bodaj coś ponad 25 matek - w bardzo dużej części zostały rozdane. Kilka poszło do kolegów z "Fortu" (same lub z ramką pszczół), bodaj 8 zostało przekazane do pszczelarzy z mojego koła pszczelarskiego, a 4 poszły do znanego pszczelarza z regionu - jestem ciekawy czy udało mu się je unasiennić i doprowadzić rodziny z nich do zimowli - wiosną spróbuję dowiedzieć się od niego jak przebiegła zimowla. 

Pasieka Las3 - nowe miejsce

Stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualnie stan bardzo dobry.

W lecie zwróciłem się do leśniczego o wyznaczenie nowego pasieczyska, które docelowo ma zastąpić Las1. Jest to także tzw. "gniazdo", na którym znajduje się szkółka dębowa. Miejsce jest na południowym stoku małej górki, dobrze nasłonecznione. Na miejscu tym zimuję 4 rodziny, w tym 3 z projektu Fort Knox. Są tu 2 odkłady przekazane mi przez Mariusza (potomek rodziny L1 - moja linia w tym roku zakończyła się bezpotomnie, więc w tym momencie jest to ostatnia przedstawicielka jej u mnie) oraz rodzina GMz w ulu warszawskim. Oprócz tego jest jedna rodzina spoza projektu (nie pamiętam w tej chwili jaka - chyba ul jest opisany). 

Pasieka B

Stan do zimowli: 3 rodziny. Stan pozostałych przy życiu - poprawny.

To miejsce było w tym roku problematyczne. Przez bodaj 2 ostatnie lata śmiertelność pszczół w tym miejscu była wysoka, ale w sezonie rodziny miał się bardzo dobrze. W tym roku jednak pszczoły tutaj stale sprawiały jakieś problemy. Na miejscu w lecie stała jedna duża rodzina (w szczycie sezonu miała przez chwilę dołożony 4 korpus) oraz niewielkie odkłady. Najpierw planowałem zimować tu 8 rodzin. Jeden z odkładów stracił matkę więc dołączyłem go do innego. Potem przyszedł okres głodu i rabunków. W pewnym momencie na przełomie lipca i sierpnia) stwierdziłem, że silna rodzina radzi sobie dobrze, ale wszystkie odkłady (były to wówczas odkłady od 4 do 6 ramek pszczół) zostały wyrabowane z pokarmu do zera. Co do jednego. Pszczoły żyły, ale nie miały nawet pół grama pokarmu w ulu (choć dostały bardzo dużo ciasta półtora tygodnia wcześniej). Na dennicach w każdym ulu rozścielone były martwe strażniczki. Widać rabusie pokonały opór odkładów, wybrały cały pokarm i pozostawiły rodziny przy życiu. Wszystkie rodziny dostały ciasto, zmniejszyłem im wylotki i założyłem przed nie siatki aluminiowe, które miały pomóc pszczołom w obronie. Gdy przyjechałem następnym razem za ok. półtora tygodnia przy życiu pozostały 4 rodziny (1 duża i 3 odkłady), które wyglądały w porządku. Z pozostałych: 2 ule były puste, a w jednym była garstka rozbieganych pszczół bez matki. W tym czasie złapałem też wspomniany wcześniej rój głodniak dołączony później do innego bezmatka. Przy następnej wizycie w drugiej połowie sierpnia stwierdziłem, że jeszcze jeden z odkładów wypszczelił się lub został wyrabowany (typuję to drugie). Pozostałe 2 odkłady wyglądały w zupełnie porządku - wydaje mi się, że przeżyły kryzys związany z rabunkami. Pozostaje pytanie co będzie z nimi dalej, bo na pewno okresowy głód nie przyniósł pszczołom nic dobrego. Jeśli natomiast chodzi o rodzinę najsilniejszą, to z końcem lata miała jakiś problem z matką i choć wyglądała zdrowo miała niewiele czerwiu (wydaje mi się, że po drodze nastąpiła cicha wymiana). Ograniczając rodzinę do zimowego gniazda zabrałem jej kilka ramek z "miodem". Rodzina ta, jako jedyna na tym miejscu, nie była karmiona przeze mnie całe lato - ale odwirowany "miód" smakował jakoś cukrowo. Wydaje mi się, że rodzina ta mogła więc także rabować sąsiednie odkłady. Na pewno nie była w tym sama, bo wówczas pokarmu miałaby o wiele więcej. W rabunkach musiały ją wspomagać jakieś obce pszczoły z sąsiednich pasieczysk. 

Rejon Beskidu Wyspowego

Pasieka KM - dom

Stan do zimowli 11 rodzin. Wizualnie - od poprawnego do bardzo dobrego.

Jako pasieka domowa jest to moje swoiste "centrum dowodzenia". Tu najwięcej rozmnażam i "mieszam" pszczołom. W pewnym momencie miałem tu chyba grubo ponad 30 "rodzin" - przy czym gros z nich to była ramka pszczół z matecznikiem lub świeżo wygryzioną matką. Jest to też miejsce, gdzie w razie problemów przywożę rodziny na obserwację. Stąd też stan rodzin jest bardzo różny. Od tych, które mają się dobrze i są ustabilizowanymi rodzinami (odkładami) od późnej wiosny czy względnie silnymi macierzakami po podziałach, aż do "składaków" łączonych ze słabiaków i bezmatków z końcem lata.


Zimuję tu pszczoły od 2 lat. Dwie poprzednie wiosny pokazały statystycznie większą śmiertelność niż w innych miejscach. Łączyłem i nadal łączę to z przewiezieniem pszczół w rejon lekko innego klimatu. Choć mieszkam niewiele wyżej niż wcześniej (obecnie na raptem ok. 350 metrach), to jednak jest to teren pogórza zapewne z lekko ostrzejszym klimatem - względnie niedalekie szczyty osiągają ok 900 metrów (tego roku 1 maja na jednym z takich szczytów był jeszcze śnieg). Zima na pewno trwa tu dłużej, a okres wegetacji jest krótszy niż pod Krakowem. Zmiana środowiska dla moich pszczół zapewne mogła wpłynąć na statystycznie gorszą zimowlę pszczół i gorszy ich start w sezonie. Liczę jednak, że pozostałe przy życiu pszczoły, które rozmnażam i unasienniam już tutaj pozwolą z czasem na zrównanie się stanu pszczół tutaj i na "starych" miejscach. W tym roku, jak już wspomniałem, pszczoły przeżyły tu słabsze (a raczej zimowla była podobna, ale o ile pod Krakowem pszczoły na przedwiośniu wzięły się za dobry rozwój, to tutaj w tym czasie osłabły). Tutejsze rodziny w ogóle nie osiągnęły dużych rozmiarów. Cały rok w ulach było dość biednie - jak się okazuje podobnie było u sąsiadów. W terenie wybitnie spadziowym (dominacja lasów jodłowych) od dwóch lat spadzi nie uświadczyłem - ponoć tak samo było u innych. Pszczoły więc po prostu trwały. Nie udały się moje zabiegi z przewiezieniem tu kilku silniejszych rodzin po lipie spod Krakowa - liczyłem, że po pierwsze, lipa tutaj będzie nektarowała później, a więc pszczoły być może zbiorą coś i dla siebie i dla mnie, a po drugie późnego lata być może wystąpi spadź. I o ile lipa pod Krakowem nektarowała słabo, to tutaj w ogóle, a spadzi, jak już pisałem nie było. 


Na pasiece pod domem zimuję rodziny w bardzo różnej sile i kondycji. Jest jednak kilka, które wzbudzają nadzieję na dobrą zimowlę. Pierwszy raz zimuję też dwie słabe rodzinki w ulach odkładowych. Rodziny te zimowane są na 3 i 4 ramkach - po obu stronach gniazda znajdują się słomiane zatwory, a nad powałką z cienkich listewek dołożyłem docieplenie z wełny drzewnej i przykryłem ocieplonym daszkiem. Wbrew pozorom rodzinki te mają więc o wiele lepsze warunki termoizolacyjne niż inne w standardowych nieocieplanych ulach z górnymi wylotkami. Jestem ciekawy tego eksperymentu. 

Dodam, że w sierpniu na pasiece było 13 rodzin - jedna, dość niewielka została wyrabowana na przełomie sierpnia i września, natomiast druga wypszczeliła się niedawno (wspominałem o niej wcześniej). Są więc już tutaj pierwsze ofiary rozpoczynającej się zimowli. 

W tym roku postanowiłem rozglądnąć się za nowymi miejscówkami po sąsiedzku. Nie wiem jak udało mi się to zrobić, bo naprawdę nie miałem na to czasu. Napisałem "ulotkę" o mojej pasiece i oczekiwaniach, w wolną niedzielę wsiadłem na rower i objechałem miejsca, które już znałem, a które mi się podobały. Zapukałem do paru domów, krótko porozmawiałem i w taki sposób udało mi się znaleźć dwa miejsca. W jednym z  nich (pasieka Kr) przy okazji poznałem bardzo fajnych ludzi - małżeństwo trochę młodsze ode mnie i mojej żony, które też postanowiło szukać szczęścia  żyjąc na uboczu. Oni też, podobnie jak my, kupili stary dom i pięknie go wyremontowali (a raczej należałoby użyć formy niedokonanej, bo wciąż to robią). W drugim przypadku (pasieka J) to piękna miejscówka należąca do lokalnej rodziny, mieszcząca się na wysokości ponad 600 metrów n.p.m. z przepięknym widokiem na dolinę. Mam nadzieję, że pszczołom będzie tam dobrze.

Pasieka Kr

stan do zimowli - 5 rodzin, stan wizualny: poprawny.

W większości rodziny te to średniaki. Żadna specjalnie nie błyszczy. Jedna z nich jest trochę silniejsza, ale wynikało to z jej zasilenia czerwiem w sierpniu. Otóż w lecie utworzyłem 2 słabsze rodziny na ramce WP, które nie dały rady odbudować się do zimy w stopniu w jakim bym chciał i oczekiwał (miałem mało odbudowanych plastrów WP, aby zapewnić rodzinom dobry start). W związku z tym z jednej z nich strzepnąłem wszystkie pszczoły z matką na kilka ramek czerwiu na ramce wielkopolskiej, który ukradłem z silnej rodziny, a plastry z czerwiem poszły do drugiej z rodzin. Nie lubię takich zabiegów i staram się ich unikać. Ale staram się też zapewnić pszczołom rozsądną siłę do zimowli - zwłaszcza o ile ich mniejsza siła wynika z późnego utworzenia w rozmiarach mniej niż racjonalnych. Wówczas szukam rozwiązań, które nie do końca wypełniają założenia "naturalności", ale jednak łatają problem. 

Pasieka J

stan do zimowli - 4 rodziny - stan wizualny bardzo dobry

Rodziny te mają się naprawdę nieźle. Na początku sierpnia jednak na pasiece pojawił się problem z rabunkami (stan kilku rodzin był zbliżony do tego z pasieki B). Odkłady były przeze mnie karmione (tydzień czy dwa wcześniej dostały sporą dawkę ciasta), a jednak pojawił się głód - ewidentnie w wyniku tzw. cichego rabunku. W jednej z rodzin na głodzie pojawił się jakiś problem z czerwiem wynikający moim zdaniem z braku pokarmu (zamierające larwy). Rodzina trafiła więc na pasiekę KM do obserwacji, a w zamian przewiozłem tam inną. Rodziny zostały dokarmione i od kolejnych przeglądów było już wszystko w najlepszym porządku. Jeżeli chodzi o rodzinę wywiezioną do obserwacji, to została dokarmiona i na wszelki wypadek trafiła na kilka dni do chłodnego garażu - aby nie ryzykować kolejnych rabunków zanim pszczoły się nie wzmocnią, a stan rodziny się nie ustabilizuje. Na szczęście przy kolejnych przeglądach problemy z czerwiem zniknęły - rodzina ewidentnie wyczyściła problem (jaki by on nie był). Od tego czasu czerw był zwarty, rodzina ruszyła z normalnym rozwojem i do zimowli poszła w dobrym wizualnie stanie (jako jedna z 11 na pasiece KM). 

Obecnie więc według mojej wiedzy na 9 pasieczyskach do zimowli przygotowanych jest 39 rodzin (wg stanu na koniec sierpnia czy początek września było to 41). Nie znam bieżącego ich stanu. Do większości z nich zaglądałem zaraz po połowie września, a więc już blisko półtora miesiąca temu. Nawet pod domem nie mam czasu na spacery przy ulach w ciepłe dni, aby sprawdzić czy pszczoły oblatują się - wiem, że w większości z tych rodzin pszczoły żyją, ale zupełnie nie wiem w jakim są stanie. Liczę na to, że wiosną znów przywita mnie około 50% stanu. Chciałbym liczyć na więcej, ale chyba po raz kolejny się nie uda. Co prawda stan większości rodzin nie budzi moich zastrzeżeń (co najmniej około 30 jest w bardzo dobrej kondycji - podkreślam: przy ocenie wizualnej!), ale jednak mam w pamięci letnie problemy z głodem i rabunkami. To najlepiej nie wróży... To też był kolejny rok, w którym pszczoły nie mogły być samodzielne z uwagi na słabe nektarowanie roślin i okresowy głód. W takich warunkach trudno być niepoprawnym optymistą. Po ostatnich 7 latach chudych, chciałbym doczekać się teraz lat tłustych. Obawiam się, że w tym temacie też jednak jestem pesymistą. Mam poczucie, że zmiany środowiskowe poszły chyba zbyt daleko.


ps. Od lat powtarzam sobie, że każdy kolejny rok ma być spokojniejszy (nie tylko pszczelarsko). Co roku jest jednak pod tym względem gorzej i gorzej. W tym roku cierpiałem na wyjątkowy brak czasu, jakiego nie pamiętam od lat. Sam opis podsumowania sezonu zajął mi około miesiąca. Nigdy jeszcze tak długo nie pisałem tekstu. Zapewne brak czasu i możliwości jasnego zebrania myśli da się odczytać także w jego stronie językowej/stylistycznej. Mam nadzieję, że zima przyniesie trochę spokoju przed kolejnym sezonem - czego życzę każdemu, nie tylko zresztą pszczelarzom.