środa, 11 listopada 2020

Model Ekspansji - rewizja po latach

Końcówka lata i jesień są dla mnie wyjątkowo pracowite. Ale dziś jest święto, a we wsi cicho... więc aż głupio włączać elektronarzędzia. Jest więc czas wrócić do bloga i nadrobić zaniedbania. 

W ostatnim czasie znów pojawiły się dyskusje na temat wyboru pewnych metod selekcji pszczół odpornych. Takie rzeczy oczywiście dzieją się okresowo: gdy pojawiają się nowe, zapalone do tematu osoby, jest tylko kwestią czasu, aż pojawią się dyskusje. I oczywiście każda sroka swój ogonek chwali. Ja wspierałem i wspieram każde działanie, które ma nas wszystkich przybliżyć do celu. Niezależnie od tego czy w mojej ocenie mają mniej czy więcej sensu. Jeżeli ktoś chce prowadzić selekcję na 2 rodzinach pszczelich - proszę bardzo, droga wolna; jeżeli ma to być z wykorzystaniem amitrazy - cóż, nie zabronię, bo zabronić nie mogę. Ale w dyskusji swoje powiem, bo takie moje prawo. Co najwyżej mogę ubolewać, że ktoś nie chce dołączyć się do już działającej współpracy, która pokazała już pewne drobne sukcesy. Jeżeli ktoś jednak chce zaczynać od zera, od tego co my mamy już za sobą (niezależnie od tego jak daleko nam jeszcze do właściwego celu), od wyszukiwania matek gdzieś na świecie, od ponownego przechodzenia przez podstawowy odsiew zupełnie nieprzystosowanych pszczół - jej/jego wola. 


W toku dyskusji nad metodami wracają czasem jak bumerang argumenty odnośnie tego, że "Model Ekspansji" niczego nie selekcjonuje. Ba, w ogóle nie można go stawiać obok działań hodowców. "Model ekspansji" - jak się dowiedziałem wczoraj - jest li tylko "romantyczną walką z lokalnymi kundelkami". Nie można go porównać do prawdziwej hodowli, która jest zawodem, a porównywanie tych dwóch zajęć do siebie byłoby "grubym nieporozumieniem". Zgadzam się w zupełności i cieszę się, że mojej działalności nikt nie porównuje do hodowli pszczół organizowanej przez zawodowców. Z całym szacunkiem dla zaangażowania, wiedzy i skrupulatności zawodowych hodowców, to właśnie ta działalność doprowadziła i doprowadza do coraz gorszego stanu pszczół. Oczywiście "hodowla" to tylko narzędzie. Można je też wykorzystać w słusznym celu. Czekam więc z niecierpliwością aż się to stanie. Jeżeli więc ktoś wskaże mi hodowcę, który to narzędzie w słusznym celu wykorzystuje, to będę niezmiernie wdzięczny i zadowolony, że wreszcie się coś zmienia. Znam kilka takich przypadków - żaden z nich nie prowadzi hodowli w Polsce. Oczywiście nie znam wszystkich hodowców (ba, odkąd zorientowałem się, że nie robią w zasadzie nic w kierunku jaki mnie interesuje, po prostu zająłem się swoją robotą i przestałem ich poszukiwać - bo to była strata czasu), nie znam ich metod - nie mogę więc generalizować. Będę bardziej niż szczęśliwy gdy ktoś dowiedzie mi, że jakiś hodowca podejmuje hodowlę lokalnych pszczół odpornych w Polsce. Czekam na to z niecierpliwością. Do tej pory się nie doczekałem i przyznam, że nie mam wielkiej nadziei. Ci, którzy gdzieś tam w ofercie mają pszczoły, które pochodzą z krócej lub dłużej nieleczonych populacji - zgodnie z moją wiedzą nie prowadzą dalej lokalnej selekcji. Pewnie czasem powielają to co mają, najczęściej leczą, bo boją się sprawdzić w boju, to co lata im na pasiekach. Najwyraźniej tyle w nich wiary i przekonania co do posiadanego materiału genetycznego i własnej nad nim pracy. Czy warto ten materiał od nich brać - choćby na start selekcji? Nie wiem, być może. Jeżeli jest to materiał, który gdzieś już coś przeszedł/pokazał, to na pewno warto spróbować. Co ja mówię... Zachęcam do tego z całego serca! Ale nie po to, żeby potem narzekać, że to wszystko ściema, bo pszczoły umarły. Kupić, rozmnożyć, pracować nad tym dalej lokalnie - licząc się z tym, że pszczoły sobie nie poradzą - z różnych powodów (o niektórych z nich będzie poniżej). Nie liczyłbym przy tym na gwarancję sukcesu, a raczej na (być może) zwiększone prawdopodobieństwo. Dlaczego? Bo przeżywalność pszczół jest czymś większym niż tylko to, co można przekazać genetycznie. Opiera się na pewnych mechanizmach, które - będąc tymi "genetycznymi" lub nie - muszą zostać na swój sposób włączone i utrzymywane na wysokich obrotach. Mówię tu przykładowo o reakcji immunologicznej na patogeny. Jeżeli więc weźmiemy najlepszy materiał genetyczny i potraktujemy go zgodnie z "najlepszymi" wzorcami pszczelarstwa nowoczesnego, to nie postawię na te pszczoły funta kłaków. Jeżeli też ktoś zamierza wyciągnąć z genetyki pszczół co tylko się da, utrwalać to przez inbredowanie, czy sztuczne unasiennienie, a potem takie reproduktorki leczyć, aby utrzymać osiągnięty "sukces" to... droga wolna. Mnie w to proszę nie mieszać. Jest to poza moim rozumieniem tego tematu. Z przyjemnością jednak zapoznam się z praktyką, o ile oczywiście ktoś poda mi choć jeden przykład, w którym to się udało i zadziałało. Nawet Juhani Lunden, który "igłą" utrwalał przecież kombinacje genetyczne, cały czas wystawiał swoje pszczoły na presje. Nie było tam leczenia reproduktorek, bo... to po prostu nie ma sensu. Ale to wolny kraj, każdy może robić to co chce (w granicach prawa).


O "modelu ekspansji" pisałem jeszcze w 2015 roku. O ile wówczas był to dla mnie model czysto teoretyczny (próbowałem go przecież stosować dopiero pierwszy sezon), to teraz mam już kilka lat praktyk za sobą. Dalej uważam go najlepszą metodę selekcji przeżywających pszczół z wykorzystaniem selekcji naturalnej. Metoda Erika Osterlunda, który pszczoły leczy gdy tego potrzebują, jest dla mnie numerem 2. Parę lat temu miałem w jego metodę mniejszą wiarę. Dziś Erik udowadnia mi, że się myliłem. Z tym zastrzeżeniem, że w międzyczasie dowiedziałem się, że podjął szeroką współpracę w swojej okolicy i nasycił region trutniami wywodzącymi się z kilkuset selekcjonowanych rodzin pszczelich. Nie dziesięciu, tylko kilkuset. Ale wróćmy do ekspansji, bo nie ma to być wpis o metodzie Erika, tylko rozważania o praktyce ostatnich lat stosowanego przeze mnie modelu selekcyjnego. 

W zasadzie podtrzymuję wszystkie wady i zalety modelu, które wspominałem we wpisie z 2015 roku. Muszę tylko wprost podkreślić (co czytelnicy mojego bloga wiedzą, bo o tym piszę często), że liczyłem na więcej w zakresie produkcji pasiecznej. Ale ta mniejsza/znikoma/ba... zerowa produkcja wynika też nie tylko z przyjętego modelu, ale i ze współpracy, którą podejmuję. W 2017 otrzymałem pomoc od Łukasza, która była mi wówczas bardzo potrzebna i okazała się dla mnie niezmiernie cenna. Chciałbym też wierzyć, że "wycisnąłem" z niej co się tylko da. Od tego czasu próbuję więc ten "dług" spłacić pomagając na miarę moich możliwości każdemu, kto tylko podejmuje z nami bliską współpracę i od 3 lat rozdaję corocznie około 20 - 25 % swojej pasieki. Zmierzam do tego, że przy tych samych zasobach moja pasieka bądź to mogłaby rosnąć szybciej, bądź też pszczoły mogłyby być utrzymywane w większej sile (co jest dla pszczelarza o wiele mniejszym kłopotem niż przy utrzymywaniu maluchów). Mam jednak nadzieję, że ta moja pomoc okaże się dla innych równie cenna jaką pomoc Łukasza była dla mnie i oby przyniosła też dalszy rozwój współpracy. 

Po latach praktyki podtrzymuję więc w zasadzie wszystkie teoretyczne przemyślenia o modelu ekspansji z 2015 roku. Z jedną różnicą, o czym już chyba wspominałem w innych wpisach: Naiwnością z mojej strony był sąd, że wszystkie rodziny, które przeżyją, w pierwszych latach będą się rozwijały prężnie i zdrowo - czyli "normalnie". Zakładałem, że z rodziny można zrobić kilka, do - w teorii - nawet kilkunastu małych rodzin. W teorii... wciąż to podtrzymuję. W praktyce pszczół bez leczenia okazało się to naiwnością i bzdurą. Popatrzmy hipotetycznie na 3 korpusy pszczół "na czarno" na pełnej ramce wielkopolskiej. Takie rodziny przy nowoczesnej gospodarce pasiecznej, to nic dziwnego. Powiedzmy, że mamy 10 ramek nabitych czerwiem, 10 ramek miodu i 10 ramek suszu, okresowo zapełnianego nakropem. Wszystko to roi się od pszczół. W "normalnej" gospodarce to nic dziwnego. W teorii nie ma żadnego problemu, żeby taką rodzinę podzielić na 10 rodzin składających się z 1 ramki czerwiu (z matecznikiem), 1 ramki miodu i 1 ramki osłonowej - wszystko "na czarno" obsiadane przez pszczoły. Taki odkład utworzony z początkiem maja, do zimy idzie w sile co najmniej 7 - 8 ramek pszczół "na czarno", a więc w sile biologicznej zupełnie wystarczającej do zimowania. Do tego spokojnie, jako jedenastą rodzinę, można by zrobić niewielki pakiet ze "starą" matką, który osiągnie podobną wielkość, jeżeli zapewnimy mu susz. Mała córka znajomej mojej żony powiedziała kiedyś, że chciałaby mieć termos, bo mogłaby sobie w nim nosić zupę do szkoły. Gdy już dostała termos powiedziała mamie: "No dobra, tylko skąd wziąć zupę?". Wracając do naszego hipotetycznego podziału hipotetycznej rodziny, pytanie nasuwa się samo: "no dobra, tylko skąd wziąć 3 korpusy pszczół na czarno?". Wcale nie twierdzę, że nie da się tego osiągnąć. Da się. Ale nie z każdą "przeżytą" rodziną. Co roku mam po kilka takich silniejszych - w pewnym etapie sezonu osiągają siłę około 4 moich korpusów "18" tek, co jest rozmiarem zbliżonym do tej hipotetycznej rodziny. W tym roku rodzinę "przedwojenną" podzieliłem - o ile pomnę - na 7, a rodzinę "R2-3" na bodaj 8 "małych" części. Problem jest w tym, że jeżeli zazimuję ponad 40 rodzin, to kolejnego roku takich czterokorpusowych rodzin nie mam 25 czy 30, ale 2 lub 3 i może drugie tyle bardzo zacnych rodzin, które nie pokazują żadnych problemów, ale nie osiągają więcej niż około 3 moje korpusy "18'tki". Inne rozwijają się z problemami lub bez nich, ale nie są w wystarczającej sile, żeby do szczytu sezonu zbliżyć się do dużych rozmiarów. Rzecz jasna, gdyby je "wytrzymać" dłużej, zapewne mogłyby jeszcze "ciut" wzrosnąć. A może dogoniłyby je problemy i zaczął się ich upadek, przed którym ratuje przerwa w czerwieniu i podział? Trudno powiedzieć. Na razie mam za mało zasobów na takie dziwne "eksperymenta" jak utrzymywanie rodzin w sile od początku do końca sezonu. Kto wie, być może inne rodziny, które odstają, mogłyby do końca lata również wzrosnąć do "zacnej" siły? One jednak także są dzielone w szczycie sezonu. Ot, po prostu w ramach "modelu ekspansji" dochodzące do siły rodziny są dzielone na odkłady. Czasem ze "swoją" genetyką, a czasem z genetyką tych "lepszych". 

Model ekspansji powoduje więc, że - przynajmniej w warunkach mojej pasieki - trudno mi jest wyłuskać wystarczająco zasobów, aby zarówno zapewnić odbudowę liczby rodzin i rozwój, jak i przeznaczyć wystarczająco pszczół do produkcji. Skromne zasoby mogłyby zostać wykorzystane w jednym lub drugim celu, a moje wybory zapewne najlepiej świadczą o tym jakie są moje priorytety. 



Prześledźmy więc praktykę ostatnich 3 lat (uśredniając):

- zimuję każdego roku po ponad 40 rodzin;

- przeżywa +/- 50% (wiosną 2020 było to ok. 40 %)

- z około 20, które przeżywa 5 - 6 jest w (bardzo) dobrym zdrowiu i kondycji, 8 - 10 jest w stanie średnim (lepszym lub gorszym), ale pewnie byłyby w stanie być względnie samowystarczalne i kolejne 5 - 6 jest rodzinami, które wychodzą z zimy z dużymi problemami lub w ogóle jako garstka pszczół;

- z tych zasobów w szczycie sezonu tworzę około 60 - 70 rodzin (statystyczny podział każdej jest więc mniej więcej na 3 części), z czego do zimy idzie ponad 40, paręnaście ląduje u innych, a dalsze wykruszają się z różnych powodów (kilka jest rabowanych, a gdy/jeśli traci się matka rodziny są łączone z innymi). 

- siła moich rodzin jest bardzo różna i zależy od wielu czynników. W ciągu sezonu mogę mieć na jednej pasiece rodzinę na 4 korpusach (przed podziałami) i obok ramkę pszczół z matecznikiem. Jako najsłabsze do zimy idą odkłady w rozmiarze około 6 - 7 ramek pszczół z czerwiem w sierpniu na minimum 4 ramkach - w tym co najmniej 3 z dużą jego ilością (wszystkie mniejsze odkłady są najczęściej zasilane, chyba że wystąpi osłabienie w samym końcu lata, wówczas taka rodzin(k)a zostaje w tej sile w jakiej jest).


Model ekspansji jest oczywiście metodą na swój sposób stałą. Chodzi po prostu o to, aby tworzyć więcej rodzin niż tak naprawdę chcemy i potrzebujemy aby mieć rezerwę na wypadek strat i aby długofalowo nasza populacja selekcjonowała się przy wykorzystaniu doboru naturalnego (w sztucznych warunkach pasieki). Sama ekspansja jednak może być różna w zależności od sezonu. Moim założeniem jest, aby osiągać pewien próg rozwoju liczebnego. Jeżeli daleko mi do tego progu (a tak bywa) staram się utworzyć więcej małych rodzin. Jeżeli osiągnę pewien stan stabilizacji, na pewno będę tworzył mniej, ale za to silniejszych rodzin. Przykład. Mam 40 rodzin, a chciałbym kolejnego roku zazimować 50 (wliczając straty matek czy inne okoliczności trzeba w szczycie sezonu utworzyć około 60). Jeżeli wiosną zostanie mi 15, trzeba będzie z każdej (statystycznie) zrobić 3 nowe odkłady, czyli każdą podzielić na 4 części. Taki podział wydaje się absolutnie graniczny przy pszczołach nieleczonych (w statystycznym roku, w mojej pasiece, przy moich pożytkach itp.) - w niektórych latach będzie zupełnie nierealny, w innych uda się to przeprowadzić. Jeżeli natomiast przetrwałoby 30 rodzin, to wystarczy z każdej rodziny (statystycznie) zrobić po 1 odkładzie, aby osiągnąć zaplanowany cel. Liczę kiedyś na taki rok, aby można było wreszcie myśleć o stabilizacji i zarówno sobie, jak i pszczołom dać trochę wytchnienia...

Wiele osób zarzuca modelowi, że małych rodzin w zasadzie nie można porównać do rodzin dużych/pełnowartościowych biologicznie i produkcyjnie. Prowadzenie selekcji na nieleczonych odkładach w ich mniemaniu nie ma więc sensu, bo nie można ich ze sobą porównywać, oceniać długości przetrwania, wyniki pomiarów liczby dręcza są zupełnie niewiarygodne i nieporównywalne, a w ogóle to utworzenie nowego odkładu, jest niejako pracą od zera, bo przecież to zaczątek nowej rodziny i wraz z utworzeniem takiego odkładu "resetujemy" naszą pracę... Na swój sposób to wszystko prawda. Erik może z całą stanowczością powiedzieć, że tą konkretną rodzinę ma nieleczoną od tylu i tylu lat/miesięcy i może podać jej wyniki z całej historii - zarówno jeżeli chodzi o produkcję, jak i liczbę dręcza. Zgoda. Jest to wynik zobiektywizowany, którego nie sposób mieć w "modelu ekspansji". Pewnie dałoby się to zrobić, gdyby ekspansja polegała na utworzeniu jednego odkładu rocznie z danej rodziny. Wówczas można by mieć dane dotyczące długości życia konkretnej rodziny. Na pytanie jak długo taka żyje, mógłbym powiedzieć - ta ma 3 lata, ta 2, ta rok. W sytuacji kiedy z jednej dużej rodziny tworzę mniej więcej 7 równych małych odkładów, nie sposób przyjąć, że zachowana zostaje długość życia danej rodziny. I ja sam nie wiem czy taki odkład, który wywodzi się z poprzedniorocznego odkładu, ma już 2 lub 3 lata czy tydzień. I przyznam, że mnie to mało obchodzi. Mnie interesuje całość populacji. Mogę mieć wszystkie rodziny mające tydzień. Ważne jest dla mnie to, że pasieka jest samowystarczalna od 2017 i oparta o genetykę, która leczona była ostatni raz w 2014 roku (oby się to utrzymało). Patrzę więc nie jednostkowo, ale populacyjnie. Przy założeniu, że dzielimy każdą rodzinę w pasiece "do dna" i każdy świeżo utworzony odkład byłby leczony (co czasem - z niezrozumiałych mi powodów - przychodzi do głowy niektórym "selekcjonerom"), to - nie wchodząc przy tym w skomplikowane modele matematyczne - śmiertelność na poziomie 50% oznaczałby, że statystycznie rodzina żyje 2 lata. A tak naprawdę niewiele więcej niż rok kalendarzowy, bo umiera drugiej zimy po utworzeniu. Jeżeli jednak dzielimy całą rodzinę na kilka mniejszych, każda z nich ma swoją "dawkę" dręcza, część z nich umiera, a część nie... to ja nie podejmuję się określić jak przeżyciowość 50% populacji przekłada się na długość życia poszczególnych rodzin. Istotnym w tej układance jest to, że cała populacja jest stale zainfekowana dręczem i przy statystycznie równym podziale, każda z cząstek rodzin otrzymuje odpowiednią proporcjonalnie liczbę pasożytów.

Teraz przejdę do tego, dlaczego uważam, że model ekspansji jednak selekcjonuje pasiekę - bo selekcjonuje nie tylko pszczoły, ale właśnie całą pasiekę. 

Selekcjonerzy pszczół skupiają się przede wszystkim na ich cechach. W takiej "zabawie" to one są kluczowe. Wybierają jakąś mierzalną cechę i w zależności od wyniku pomiaru, do kolejnej rundy przechodzą te, które są w widełkach. Wszystko byłoby super, gdyby przeżywalność pszczół zależała tylko i wyłącznie od ich cech. Nie mówię, że nie zależy w ogóle, ale, że nie zależy tylko od nich. Na świecie istnieje bardzo wiele populacji (np. w południowej Afryce), w których rodziny pszczele, według doniesień naukowców mogą mieć okresowo po 20 - 30 TYSIĘCY osobników dręcza - I ŻYJĄ(!). To niezły wynik zważywszy na to, że pszczelarze podają do uli kolejne dawki toksyn gdy po wcześniejszej osypuje się po 15 - 20 samic roztoczy... Gdzie tkwi cud? Cudów nie ma. Przeżywają, bo dręcz nie niesie tam zagrożenia w postaci groźnych patogenów. Wszystkie są "zaprzyjaźnione". A są "zaprzyjaźnione" bo lokalne warunki (warunki życia dzikiej populacji + metody lokalnych pszczelarzy) sprzyjają ich ewolucji w kierunku zmniejszenia ich zjadliwości, a pszczoły poddane stałej presji łagodnych form patogenów, mają wykształconą w wystarczającym stopniu odpowiedź immunologiczną aby te patogeny trzymać w ryzach. Koniec cudu. Co się też okazuje, jeżeli pszczoła nie zachoruje (patogen nie będzie się w niej namnażał z niekontrolowaną prędkością, pokonując bariery immunologiczne), to dręcz nie będzie miał czego przenosić na inne pszczoły... Logiczne, nie? A jednak jest to tylko częściowo logiczne. Bo patogen mógłby przecież namnażać się w dręczu, a nie w pszczole. Okazuje się jednak, że tak nie jest - a przynajmniej nie w przypadku najgroźniejszych wirusów w pewnej populacji i przynajmniej tak wyszło z badań, z którymi się zapoznałem (być może w innej populacji, z innym patogenem byłoby inaczej? trudno powiedzieć). Mamy więc pewien ciąg logiczny: 

Pojedyncza pszczoła choruje => dręcz żeruje na niej => dręcz "nasyca się" patogenami z chorej pszczoły => żerując na innych robotnicach/czerwiu dręcz przenosi patogeny => rozpoczyna się niekontrolowana epidemia, która doprowadza do wypszczelenia i śmierci rodziny.

I teraz wyobraźmy sobie następujący ciąg logiczny:

pojedyncza pszczoła nie choruje => dręcz żeruje na niej, ale nie pobiera z niej zabójczych patogenów w dużych ilościach => dręcz żeruje na innych osobnikach => żeruje dalej => nic się nie dzieje. [nuda, aż się chce wyjść z kina...]

Jeżeli więc mielibyśmy ekologiczny układ między organizmami w ulu, w którym: 

a) pszczoły są odporne na przenoszone patogeny, 

b) patogeny nie wykształcałyby zwiększonej zjadliwości,

c) pszczoły pozwalałyby na okresowy wzrost populacji dręcza, a zaczynałyby go ograniczać (korzystając z posiadanych już od dawna zdolności) dopiero wówczas kiedy realnie by im przeszkadzał,

to wówczas moglibyśmy się cieszyć zdrowymi pszczołami, niezależnie od tego czy w rodzinie byłoby 20 czy 10000 osobników dręcza (to się zresztą dzieje w populacjach Ameryki Południowej i Afryki Południowej). 

Ten powyższy scenariusz nie tylko jest hipotetycznie możliwy, ale jest rzeczywistością w wielu miejscach na mapie świata. Jest też faktycznie możliwy punktowo w otoczeniu pszczół nieprzystosowanych (a więc w populacjach nie izolowanych). Oczywiście w tych ostatnich przypadkach (jak np. w populacji niedaleko Avignon, czy w lesie Arnot) na pewno takiej populacji jest się trudniej utrzymać, niż w przypadku rozległych regionów RPA czy Brazylii, gdzie wszystkie organizmy przeszły proces koadaptacji. Niemniej jednak to się dzieje. A zmierzam do tego, że skupienie się tylko i wyłącznie na cechach pszczół wprost ograniczających populację dręcza jest tylko sukcesem połowicznym. Selekcja naturalna działa tu o wiele lepiej, bo wprost i bezpośrednio, jak również pośrednio, oddziałuje pełniej na wszystkie organizmy biorące udział w tej ekologicznej układance. 


W przypadku warrozy problemem jest tak naprawdę siła presji pasożyta (czy raczej przenoszonych patogenów). Dziś rodzina wizualnie ma się dobrze, a za trzy tygodnie może jej nie być. Wszystko zależy od tempa rozwoju wewnątrzulowej epidemii, a pośrednio od wielkości populacji dręcza, czy raczej stosunku wielkości tej populacji do odpowiedzi immunologicznej pszczół i zjadliwości patogenów. W rodzinie, w której odpowiedź immunologiczna pszczół będzie mała, 500 osobników dręcza może doprowadzić do katastrofy. Tam gdzie odpowiedź immunologiczna będzie większa, rodzina poradzi sobie z dziesięciokrotnością tej liczby pasożytów. Zapewne dziś statystyczna rodzina pszczela umrze przy 1000 - 1500 osobników roztoczy. Nie dlatego, że ma tyle roztoczy, ale dlatego, że przy tej liczbie roztoczy, przenoszone przez nie zjadliwe patogeny pokonają zdolności obronne pszczół. I znów, patrząc od drugiej strony: im lepsza odpowiedź immunologiczna (lub mniej zjadliwe szczepy patogenów), tym więcej roztoczy może być w ulu bez zagrożenia dla życia rodziny pszczelej. 

Teoretycznie, będąc pszczelarzem w RPA lub Brazylii, w ogóle nie musimy się tym tematem zajmować. Przyroda zadbała o równowagę, bo ludzie mało jej przeszkadzali. Cały układ przeszedł proces selekcji naturalnej i wszyscy mają się dobrze - łącznie z dręczem. Posiadając natomiast względnie małą pasiekę na terenie Polski musimy się zastanowić na co mamy wpływ (choćby pośrednio), a na co nie i jakie są czynniki istotne w całej tej układance.

1. Mamy ograniczony wpływ na genetykę pszczół, z racji tego, że wszystkie pszczoły krzyżują się ze sobą w sposób zupełnie niekontrolowany (nawiązując do jednej z wcześniejszych dyskusji: nawet jak ustawimy kilka barci w pentagram...). Możemy więc selekcjonować nasze pszczoły aby uwydatniły potrzebne cechy, możemy próbować przekazywać te cechy kolejnym pokoleniom, ale i tak otoczenie będzie na nas wpływać pewnie bardziej niż my na nie...

2. ... na szczęście wydaje się (to mój wniosek z analizy różnych danych i przemyśleń praktyków), że pszczoły w większości mają jakieś zdolności ograniczenia populacji dręcza...

W tym miejscu zatrzymam się chwilę dłużej. Zastanówmy się. Pszczoła jest większa i silniejsza, a dręcz jest na tyle duży, że pszczoła może go wyczuć dotykiem, czy zobaczyć. Owszem ma pewne problemy na poziomie chemicznym (z racji upodabniania się zapachu dręcza do nosiciela), ale i to okazuje się w pewnych sytuacjach niewystarczające dla pasożyta. Najwyraźniej po prostu dręcz pszczołom... nie przeszkadza. Moje przemyślenia kierują mnie w tą stronę: gdy pszczołom dręcz zaczyna przeszkadzać to kierują w jego stronę jakieś mechanizmy obronne. Tyle, że wtedy dla większości rodzin jest już za późno, epidemia wybucha, rodzina wypszczela się... Pszczoły w RPA mogą mieć 100 lub 30000 roztoczy (według znanej mi wiedzy nie umierają z żadną z tych liczb). Jak dla mnie oznacza to, że na pewnym etapie po prostu coś z robią z pasożytem... Liczba dręcza zmniejsza się i zwiększa, w zależności od różnych czynników. Jak pszczoły się wkurzą, to po prostu pozbywają się dręcza. A do tego czasu pozwalają mu się mnożyć.

3. Pojedynczy pszczelarz ma znikomy wpływ na genetykę/zjadliwość patogenów. Mamy na nie ogromny wpływ w swojej "pszczelarskiej masie". Im więcej używamy środków dezynfekcyjnych, biobójczych, leków itp tym bardziej sprzyjamy ich ewolucji w kierunku zwiększenia zjadliwości. Tego dowodzą choćby przykłady patogenów szpitalnych.

4. ALE możemy w pewien sposób kontrolować patogeny przez tworzenie złożonych ekosystemów bakteryjno grzybiczych w ulach (i w/na pszczołach). Im bardziej złożone i skomplikowane te systemy, tym "mniej tam miejsca" dla patogenów. W teorii, zdrowe i złożone biofilmy, mogą same (przynajmniej w pewnym zakresie) kontrolować populację patogenów. Czyli one będą występować i będą tej samej genetyki co odpowiednie patogeny w innych pasiekach, ale nie będą rozmnażać się w niekontrolowany sposób (będzie ich mniej), a zapewne w niektórych przypadkach - np. w interakcjach z innymi organizmami - być może mogą stracić zjadliwość.

5. Odpowiednia selekcja pszczół (i metody chowu) w obecności presji patogenów/pasożytów może doprowadzić do wykształcenia u pszczół lepszej reakcji immunologicznej na obecne patogeny. Na to na pewno mamy swój pośredni wpływ. 

Jeżeli zastanowimy się nad powyższymi czynnikami, to okaże się - przynajmniej ja nie mam żadnych, najmniejszych nawet wątpliwości - że oddanie pszczół selekcji naturalnej będzie wpływać najpełniej na pozytywne sprzężenie wszystkich tych czynników w sposób pozwalający na przetrwanie pszczół (nie wszystkich rzecz jasna, ale tych, które przejdą przez "wąskie gardło"). I wydaje się, że nie powinno mieć wielkiego znaczenia czy proces ten będzie zachodził w pełnowartościowej produkcyjnie rodzinie na 3 korpusach wielkopolskich "na czarno" czy w pięcioramkowym odkładzie. 


Oczywiście w grę wchodzą też inne czynniki. Te w jakiejś części są/mogą być argumentami przeciw mocnemu dzieleniu pszczół w ramach pszczelarskiej ekspansji. Cały układ jest bardzo skomplikowany. Mamy choćby całą wiedzę, którą przekazuje Torben Schiffer ("Pszczelarska (r)ewolucja"): pszczoły, tak jak my, mają swoją piramidę potrzeb. Nie zajmą się więc "higieną", dopóki nie "opanują" gniazda. Dzielenie pszczół na drobne, jakkolwiek z punktu widzenia proporcji liczby dręcza do pszczół robotnic, jest bez znaczenia, to jednak wpływa długofalowo na równowagę sił. Pytanie w którą stronę przechyla się szala. Z jednej strony podział osłabia w pewien sposób pszczoły, o czym było przed chwilą, z drugiej długofalowo zmniejsza presję dręcza na kilka sposobów. Po pierwsze różna jest dynamika rozwoju populacji pszczół i dręcza (o tym pisałem w poście: "Podziały a ilość roztoczy w ulu"), po drugie przerwa w czerwieniu realnie wpływa na obniżenie liczby roztoczy w ulu (wg. szacunków Torbena 1,5 - 2 % populacji dręcza umiera dziennie z naturalnych lub "nienaturalnych" przyczyn - podobne dane, o ile pomnę, podaje też Ralph Buchler). Wydaje mi się więc, że w tym przypadku bilans wychodzi mniej więcej na zero, czy dzielimy rodziny czy też ich nie dzielimy. Ale. Znów o ile pomnę, Ralph Buchler podaje, że w ramach eksperymentu dzielono rodziny zaraz przed zimowlą na mniejsze, liczące po ok. 3000 pszczół (jeżeli czegoś nie mylę, dzielono rodziny produkcyjne po sezonie na 4 lub 5 części - był to podział już na etapie bezczerwiowym). Rodziny te, choć znacząco mniejsze, rozwijały się w sezonie wyjątkowo prężnie i już na etapie (po raz trzeci - jeżeli czegoś nie mylę) przełomu wiosny i lata, wyrównywały się siłą z rodzinami, które w taki sposób dzielone nie były. Wydawało by się więc, że to doskonały sposób na podziały i w teorii - patrząc z punktu widzenia pszczelarzy zawodowych/komercyjnych - byłby to idealny sposób, bo można by cały sezon utrzymywać rodziny w sile. Okazało się jednak, że rodziny te miały znacząco zwiększoną śmiertelność. Hipoteza była taka, że następowało "zużycie" (każda z robotnic musiała wychować więcej młodych robotnic niż w rodzinie nie dzielonej) - co ciekawe to "zużycie" następowało wiosną, na etapie "gonienia" siły rodzin, a śmiertelność występowała kolejnej zimy - czyli "zużycie" jednych robotnic wiosną przekładało się na śmierć rodzin już wtedy, kiedy nikt nie pamiętał o tamtych robotnicach, bo dawno odeszły do krainy wiecznych pożytków... Zaistniał więc jakiś mechanizm (zapewne ujawniony na poziomie epigenetycznym), który "przedłużał" "zużycie" rodziny na nowe jej członkinie. Można więc postawić pytanie, czy w przypadku modelu ekspansji nie występuje podobny mechanizm? Nie mogę stwierdzić, że nie, bo tego nie wiem. Jest to sytuacja zgoła inna (podział występuje w szczycie sezonu), ale jednak mocno analogiczna. Robotnice nie tylko są "odciągane" od zabiegów higienizacyjnych (upraszczając: na które fizycznie nie mają czasu zgodnie z piramidą potrzeb), ale i potencjalnie są szybciej zużywane i żyją pod większą presją. Czy to oznacza, że może to być mechanizm zwiększonej śmiertelności na mojej pasiece? Wykluczyć się nie da. Niemniej jednak - co powtarzam w kółko tam i z powrotem - mam tak rozliczne sprzeczne przykłady z własnego podwórka, nie mówiąc o sprzecznych danych płynących z zewnątrz - że naprawdę nie sposób jednoznacznie i bez wątpliwości przyjąć tego za prawdę. Czynników śmiertelności jest po prostu zbyt wiele i mieszają się w takiej populacji jak moja. Nie raz sprzątałem już ul po rodzinie wychodzącej z zimy w rozsądnej sile i w takiej też utrzymywanej w sezonie. Dwa  przykłady z zeszłego roku to 16'tka (macierzak w końcu lipca obsiadał około 9 ramek Warszawskich poszerzanych) czy rodzina R2-2 (macierzak w końcu lipca miał około 2 moje korpusy 18'tki "na czarno"). Były to dwie rodziny z czołówki pasiecznej 2019 roku, a macierzak "16'tki" należał do tych, które zakarmiły się same i dostał bodaj tylko litr syropu cukrowego dla spokojności mojego sumienia. Być może więc statystyczna prawidłowość jest taka, że maluchy mają gorsze prognozy, ale moje osobiste obserwacje tego nie potwierdzają (http://pantruten.blogspot.com/2020/05/szczyt-sezonu-2020-tuz-tuz.html).


Każdy plan i model selekcyjny i tak weryfikują kolejne sezony, a przede wszystkim zimy. Najbliższa zaczyna się praktycznie już. Nie wiem jak mają się moje pszczoły, bo nie zaglądam do nich pod daszki od dłuższego czasu. Gdy niedawno zaglądnąłem przez wylotki do kilku rodzin na pasiece pod domem, widziałem, że wszystkie sprawdzone żyją, a kłęby są rozsądnych rozmiarów, czyli odpowiadających wcześniejszemu rozmiarowi rodzin (na ile mogłem dostrzec co najmniej 4 - 5 uliczek - co się dzieje poza tymi uliczkami, tego nie wiem). Nie nastąpiło więc jakieś zauważanle wypszczelenie. Jest to - jak zawsze - optymistyczne. Biorąc pod uwagę przykłady z najgorszych (2014 i 2016) i tych ciut lepszych lat w mojej pasiece, taki stan może wróżyć tyle, że mniej powinienem się obawiać spadków całkowitych lub zbliżonych do całkowitych. Oby. Życzę wszystkim dobrej zimowli i lepszego roku niż 2020 - zarówno dla pszczół, jak i dla nas pszczelarzy. 


ps. Jonathan Powell z Natural Beekeeping Trust uruchomił niedawno stronę, która ma w pewien sposób dokumentować dziko żyjące rodziny (https://www.freelivingbees.com/). Gorąco zachęcam do zapoznania się z nią, a jeżeli wiecie o dziko żyjących rodzinach, do dokonania wpisów.