Po tym, co obserwowałem w pasiece w roku 2016 absolutnie nie mogę narzekać na bieżący rok - choć obiektywnie patrząc rok nie jest zbyt dobry z punktu widzenia pożytków (znowu...?). O ile w maju miodu nieustannie przybywało i przybywało, a wręcz zacząłem się zastanawiać czy nie trzeba będzie wirować ramek nawet z małych odkładów, aby tylko matki miały miejsce do czerwienia, to już w czerwcu miodu w ramkach zaczęło ubywać i tak powoli ubywa do dziś. Nektaru z akacji nie było, choć na drzewach były ogromne ilości "gron" kwiatów. Podobnie jest z lipą - obecnie tam gdzie zakwitła kończy kwitnienie, ale chyba nie kończy nektarowania, bo ciężko kończyć coś czego się nawet nie zaczęło... W ostatnich przeglądach w części rodzin stwierdziłem po prostu głód - choć każda z rodzin otrzymała na start solidny zapas pokarmu, bądź to z macierzaków w czasie majowych podziałów, bądź z pozostałego zimowego zapasu... Niektórym rodzinom nawet udaje się względnie utrzymać jakiś zapas, ale widzę, że on raczej systematycznie się zmniejsza, a nie zwiększa. A przecież letnia dziura pożytkowa pomiędzy lipą a nawłocią dopiero przed nami. To niestety nie nastraja optymistycznie...
Optymizm buduję za to na innych płaszczyznach. Co do zasady moja pasieka wygląda na zdrową i większość rodzinek odchowała matki, które już czerwią w ulach. Nie przeliczyłem sobie w ilu ulach nie ma jeszcze do tej pory czerwiących matek (są jeszcze nieunasiennione, albo gdzieniegdzie mam ostatnie mateczniki), ale będzie to pewnie nie więcej niż 20% z tych, które na tą chwilę posiadam. Jestem bardzo zadowolony z tego, że udało mi się odbudować stan sprzed ostatniej zimy. Udało mi się wykonać łącznie bodaj około 50 rodzinek z tych 8, które miałem po przedwiośniu. Tak naprawdę z 4 najszybciej rozwijających się udało się zrobić około 35, a z pozostałej czwórki 15. Udało mi się też rozdać kilka matek, choć mniej niż planowałem. Dla jednego z kolegów poszły 3 rodzinki, a jeszcze kilka czeka dla Łukasza w zamian za rodzinkę, którą otrzymałem na przedwiośniu. Była to dla mnie pomoc nieoceniona, za którą po raz kolejny Łukaszowi dziękuję. Z tej rodzinki zrobiłem co prawda dla siebie tylko 2 odkłady, ale za to udało mi się w bardzo zacny sposób wykorzystać z niej materiał genetyczny - a po to właśnie była mi potrzebna. Ona i mój przetrwalnik. Pasiekę starałem się bowiem odbudować przede wszystkim na matkach, które bezpośrednio (córki) lub pośrednio (wnuczki) pochodzą właśnie z tych dwóch rodzin. I choć nie do końca wiem gdzie (tj. w którym ulu) jest jaka pszczoła, to na pewno co najmniej około 30 rodzin z całej posiadanej puli posiada matki pochodzące od tych właśnie dwóch - w pierwszym i drugim pokoleniu. Uważałem i dalej uważam za kluczowe wykorzystanie jak najwięcej mateczników właśnie od tych pszczół, którym dane było przeżyć pogromy, a więc przeszły już pierwsze wąskie gardła ewolucji. Taki jest właśnie "sens" tego "bezsensu" patrzenia biernie na olbrzymią śmiertelność w pasiece. Nie mam bowiem zamiaru "zmarnować" śmierci tylu osypanych rodzin. Oczywiście to niczego nie gwarantuje. Córka przetrwalnika wcale nie musi przetrwać kolejnej zimy. Ba, sam przetrwalnik wcale nie musi. To trochę loteria i w pewien sposób tak to traktuję. Ale też szanse w tej loterii zwiększają się z każdym kolejnym sukcesem i każdym kolejnym zawężeniem populacji w toku selekcji. Jestem więc dobrej myśli. A więc wiem, że pozyskiwałem mateczniki głównie z tych 2 najistotniejszych... ale gdzie je potem wsadzałem i gdzie umieszczałem te pojedyncze pozyskane mateczniki z rodzin przedwojennych... ha, bądź tu człowieku mądry... Nie wiem! Wiem tylko, że mateczników z tych 2 rodzin (lub potem z ich córek) było najwięcej, a więc cenny materiał genetyczny był rozsiany wielokrotnie bardziej niż przedwojenny, który nie przeszedł sita selekcji. Pewnie w około 15 rodzinach wiem "która pszczoła jest która". Reszta stanowi dla mnie zagadkę. Te, w których coś wiem, będą obserwowane aby ocenić, czy dotychczasowe sukcesy selekcyjne przełożą się na przyszłe. A przyroda i tak wyciągnie swoje z tego miksu, który stworzył się na moich pasieczyskach. Śledzenie rodzin niewiele dla mnie zmienia (i tak najbardziej namnożone zostaną te, które najlepiej przetrwają najbliższą zimę), ale w pewien sposób zaspokaja zwykłą ciekawość, czy przetrwanie pierwszych, acz ogromnych, kryzysów to już realny krok naprzód czy wciąż jeszcze dreptanie w miejscu.
Ale przejdźmy do podsumowań tego co udało mi się w tym roku osiągnąć i z czym miałem kłopoty.
Zacznę od tego miejsca gdzie było najgorzej. Pasieczysko opodal we wsi od czasu rzepaku na coś cierpiało. Sytuacja tam była analogiczna do tej zeszłorocznej - od maja mateczniki zamierały, rodziny słabły. Nie wiem, czy była to wina zatrucia na rzepaku, czy jakiejś choroby, która mogła zostać przekazana w starych plastrach po padłych rodzinach. Wiem, że w innych miejscach takich historii nie obserwowałem, choć wszędzie stare plastry wykorzystywałem. A i znajomy leczący pszczelarz, który stracił połowę pasieki (a druga połowa, która przeżyła była znacząco osłabiona) wykorzystuje ramki "na których umarły pszczoły" i nie obserwuje żadnych negatywnych skutków. Skłamałbym gdybym powiedział, że nigdzie nie było nic niepokojącego - ale gdzie indziej jakaś stwierdzona zamarła larwa wzbudzała niepokój, ale nie przełożyła się na powstanie kryzysu, osłabnięcie rodziny, czy wystąpienie choroby. W czasie kolejnych przeglądów rodziny w których mogłem coś niepokojącego dostrzec wyglądały na zdrowe i nie dawały żadnych niepokojących oznak. Za to na tym pasieczysku sytuacja dotyczyła wszystkich rodzin i powodowała wizualne i realne objawy słabnięcia pszczół. Obecnie więc wydaje mi się (z akcentem na "wydaje"), że jeżeli pojawiła się tam jakaś choroba (być może nie tyle "pojawiła się", ale ujawniła się choroba, wywołana przez czynnik, który "był" w plastrach), to nastąpiło to na skutek jakiegoś chemicznego czynnika wykorzystanego na rzepaku - jak piszę problem wystąpił we wszystkich ulach i w korelacji czasowej z kwitnieniem rzepaku. Sądzę więc, że faktycznie czynnikiem ujawniającym czy powodującym chorobę mógł być oprysk przeciwko słodyszkowi. Tego jednak już nie dojdę. W efekcie rodziny słabły, a ich ilość zmniejszała się (zamierały mateczniki, a utworzone malutkie rodzinki rozlatywały się lub ginęły pozostawiając garstkę pszczół i trochę zaziębionego czerwiu). Na bazie 2 przedwojennych, które pięknie rosły do czasu rzepaku udało mi się ostatecznie "w szczycie" utworzyć 9 rodzin (w tym 2, które pozostawiłem silne gdyż liczyłem z nich na letni miód), a w efekcie po wszystkich perturbacjach pozostało 5 (+ 1 wywieziona stamtąd gdy uciekając po moich "zabiegach" opuściła ulik i złapałem ją jako małą rójeczkę), które żyją chyba tylko dlatego, że dowiozłem im w czasie kryzysów matki czerwiące z głównej pasieki. Zakładam, że nie udałoby się tam w ogóle wychować matek - podobnie jak miałem z tym problem rok temu. W rodzinach zamierał czerw i mateczniki, pszczoły lotnej ubywało. W połowie czerwca uznałem, że trzeba podjąć kroki radykalne. Wyciąłem więc całą woszczynę (łącznie z pozostałościami czerwiu) i pszczoły zostały osadzone na puste ramki - ewentualnie pozostawiłem paski w górnych częściach. Część pokarmu wycisnąłem, przegotowałem i pszczołom oddałem, a przy okazji dla siebie pozyskałem 3 słoiki miodu wyciskanego z pierzgą (tzw. "raw honey" - wspaniały, przepyszny "mętny" miód, który smakował mi o wiele bardziej niż jakikolwiek klarowny uzyskany do tej pory! myślę, że dla siebie będę pozyskiwał już tylko taki!). Będzie to chyba jedyny mój miód w tym roku, a udało mi się go "ukraść" jak widać w dość niefajnych okolicznościach. Czy bałem się, że jest z pestycydem na słodyszka (zarówno pod kątem oddania miodu pszczołom jak i spożywania go samemu)? Tak i nie. Ilość pszczoły w rodzinach zmniejszyła się, ale rodziny nie zamarły całkowicie, więc jeżeli było zatrucie, to było na poziomie osłabiającym (raczej aktywującym choroby), ale nie zabijającym rodziny. Nie było bowiem osypanych pszczół przed ulami czy na dennicy, jak to jest przy zatruciach ostrych. Pszczoły mają również mechanizmy filtracyjne, więc zakładam, że ewentualnych pozostałości pestycydu w miodzie było mniej lub tyle samo co po "leczeniu" pszczół jakimś "-cydem". Uznałem, że zabierając im plastry i oddając tylko część pokarmu na pewno zmniejszam ilość, bądź to "-cydu", bądź bakterii, wirusów, grzybów, czy co tam pszczoły trapiło. W każdym razie na tą chwilę efekt jest bardzo zadowalający - oprócz rzecz jasna tego, że rodzinki znacząco osłabły, do wielkości średnich czy mniejszych odkładów, a same rodzinki wyczyściły pokarm do 0 i w 2 tygodnie po wspomnianym zabiegu musiały dostać po 2 litry syropu 3:2, żeby nie trapił ich głód. Dziś wyglądają na zupełnie zdrowe i rozwijają się ładnie i dość ładnie budują, ale są tylko cieniem tej siły, które mogły mieć, gdyby wszystko było w porządku. 2 odkładziki są dość słabe, 3 trochę silniejsze. Jeżeli wszystko pójdzie tak jak zaczęło iść po zastosowaniu działań "radykalnych", to rodzinki powinny spokojnie dojść do zimy jako solidne średniaki.
Na bazie tych doświadczeń muszę przemyśleć czy w przyszłych sezonach wykorzystywać jednak susz czy ramki z pokarmem z padłych rodzin. Z jednej strony ewidentnie efekt był tylko lokalny, czyli to musiało być "coś więcej" niż te plastry, ale z drugiej strony widzę, że potencjalne zagrożenie może się czasem ujawnić. Na pewno więc w przyszłości będę starał się przynajmniej ramki w pewnym zakresie selekcjonować.
Pod domem jest z jednej strony stabilnie, ale w pewnym zakresie też mam tu chyba jakiegoś pecha. Stąd przenosiłem też matki do innych rodzin, więc tak naprawdę od maja do dziś nie mam tu jeszcze matek czerwiących we wszystkich rodzinach. Do kłód poszły pakiety z matkami po przetrwalniku i z rodziny od Łukasza. Mają tam dożywocie! No chyba, że w przyszłym lub kolejnym roku (o ile przetrwają) przyjdzie im do głowy się wyroić, a mi uda się te rójki złapać. Oprócz tego mam tu 3 warszawiaki (2 z nich w budce), 2 odkłady wielkopolskie i trzymam tu tymczasowo pszczoły dla Łukasza w jego ulach. W jednym z warszawiaków (wolnostojącym, z córką po przetrwalniku) stwierdziłem głód... W ulach wielkopolskich z 2 mateczników z córkami pszczoły od Łukasza udało się uzyskać tylko 1 matkę czerwiącą, która co prawda czerwi dość ładnie (chyba od niecałych 2 tygodni) ale ujawnił się jakiś problem z odnóżami (dziwnie się porusza ciągnąc tyle nogi za sobą). Pojawiają się miseczki więc zakładam, że pszczoły będą chciały tą matkę zmienić... Nie zamarła tu jednak żadna z rodzinek, nawet jak nie uda się pozyskać matki, to pszczoły w ulu są i pozwalają dorzucić sobie ramkę czy matecznik na kolejne próby - przynajmniej tyle.
Las... Tam w ogóle jest dziwnie. Zawiozłem tam 3 rodziny z matecznikami chyba jeszcze w maju, a na dziś nie jestem pewny czy jest choć 1 rodzina z matką czerwiącą - a ogólnie gdy ostatni raz sprawdzałem niecałe 2 tygodnie temu były tam 2 z matecznikami (w międzyczasie matki były - w jednej NU, a w drugiej UN - i się straciły). Muszę przewieźć tam kolejne rodzinki i nie wykluczam, że te 2 pójdą na zasilenie nowoprzywiezionych. Ciężko więc powiedzieć na tą chwilę czy można liczyć te 2 rodziny do stanu pasieki czy nie... Zobaczymy.
Pasieka w oddali to 7 bezproblemowych, acz małych odkładów. Na miejsce było przewiezionych najpierw 6 rodzin z matecznikami - w każdej wygryzła się matka (bodaj już pisałem ostatnio), ale chyba tylko w 4 zaczęły czerwić. Do tego dowiozłem jeszcze 3 rodziny - w tym 2 z matkami od "mentora". Są to skundlone krainki, którym z rzadka wymieniane są matki (tylko gdy w ulu dzieje się źle, a chyba nigdy ze względu na wiek), zawsze ze swoich pszczół, a leczenie choć co rok wykonywane jest w dość racjonalny i ograniczony sposób (z reguły ok. 2 tabletek apiwarolu po odebraniu miodu nawłociowego). Co rok jest też jakaś selekcja - w zeszłym roku była dość znaczna (padło ok 50% pasieki). Uznaję, że 7 stabilnych choć niewielkich rodzinek z czerwiącymi matkami na 9 utworzonych, z których aż 6 przewiozłem z matecznikami, to całkiem niezły wynik. Bałem się, że przewózka mateczników skończy się ich zamieraniem, a tu jak pisałem w każdej z rodzin matka się wygryzła. Eksperyment więc względnie się udał. Generalnie ostatnia wizyta na tej pasiece pokazała, że w zasadzie nie ma tam co robić. Rodzinki są niewielkie, ale wszystkie mają odpowiednią ilość plastrów i pokarmu, żeby dać sobie radę same. O ile nie pojawi mi się ósmy dzień w tygodniu, to pewnie na tą pasiekę pojadę znów za około miesiąc, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku.
Pasieka główna to na dziś 21 rodzinek. W różnej sile - od 2 do 7 - 8 ramek. W kilku znajdują się jeszcze ostatnie mateczniki, bo wcześniejszym matkom nie udało się podjąć czerwienia lub zostały zabrane w inne miejsca. Potęgi nie ma, ale to głównie tam w tym roku pozyskiwałem nowe rodzinki i rozwoziłem w różne inne miejsca. To tam była najintensywniejsza produkcja matek - co do zasady z bardzo dobrymi skutkami, matki przeważnie "udawały się". Pech chciał, że nie wyszło kilka serii wtedy kiedy miały być matki "wiadomego pochodzenia". Na przykład z przetrwalnika w czasie podziału rodzinki (a więc nie w czasie gdy brałem z niego po ramce do pszczół przedwojennych do wychowu matek, ale po osieroceniu macierzaka) udało się uzyskać tylko 5 mateczników, z czego tylko 2 matki czerwiące. A szkoda, bo chciałem aby córki tej pszczoły trafiły do kilku kolegów. O ile na początku pozyskiwałem bardzo ładnie mateczniki z ramek od przetrwalnika, o tyle pod koniec lepiej szło z pszczołą od Łukasza. Potem znów nie udały się wnuczki po mojej matce... Ale ogólnie było dobrze. Mimo kilku pechowych prób, nie obraziłbym się gdyby zawsze w temacie wychowu matek było tak jak tam w tym roku.
Dla siebie posiadam więc na tą chwilę 42 rodziny, wliczając zasiedlone kłody. Liczę, że uda się ostatecznie doprowadzić do zimy 38 - 40 z nich. Do tego z projektu Fort Knox mam otrzymać 4 rodziny (te można powiedzieć są "na wymianę" z rodzinami, które mam tu w ulach Łukasza). To całkiem dobra liczba jak na wszystkie okoliczności jakie miały miejsce w tym roku (zwłaszcza biorąc pod uwagę kryzys na pasiece gdzie stało de facto 1/3 mojego "pszczelego mięsa"). W zasadzie większość posiadanych rodzinek już na dziś posiada taką ilość woszczyny jaka pozwoliłaby im na względnie normalną racjonalną zimowlę (jak na moje doświadczenia zimowania średniaków lub słabiaków). Jeżeli każda rodzina zbuduje choć jeszcze po 1 ramce i odpowiednio przeprowadzę redystrybucję tych, które jednym zbywają, a dla innych mogą być cenne, to powinno być dla wszystkich wystarczająco. To też dla mnie istotne, bo sezon pszczelarski jest bardzo krótki...
Z głównej pasieki około połowa rodzin zostanie rozwieziona w inne miejsca. Chciałbym na każdej pasiece zimować od 6 do 10 rodzin i taki scenariusz będę realizował. 4 rodzinki z głównej pasieki trafi także poza mój region - jak nic dziwnego nie wypadnie, w najbliższą niedzielę pojedzie na nowosądecczyznę w rejony lasów jodłowych - a nuż na przyszły rok uda się ukraść trochę spadzi?
Na tą chwilę muszę już zacząć pomału myśleć o szykowaniu pszczół do zimy. Od najbliższych przeglądów muszę zająć się problemem sporadycznie pojawiającego się głodu w niektórych rodzinach. Albo zostanie rozdysponowany miód z innych uli (bo są i takie, z których co prawda dla mnie miodu nie będzie, ale pszczołom na tą chwilę zbywa całkiem sporo), albo powoli muszę zacząć myśleć o wcześniejszym zakarmianiu pszczół do zimy cukrem (2 ostatnie lata zaczynałem podkarmiać z początkiem sierpnia). Choć nie upłynął jeszcze pierwszy miesiąc kalendarzowego lata i mamy dopiero połowę lipca, to dla pszczół już jest zdecydowanie po szczycie sezonu. Dziś jadąc z pracy do domu zauważyłem, że powoli pojawiają się żółcie na czubkach niektórych nawłoci... czyżby dla pszczół już mimozami zaczynała się jesień?