niedziela, 22 września 2019

"Mój ul jest najlepszy II" czyli... oj, bardzo wiele mu brakuje...

Ponad 5 lat temu napisałem post pt. "Mój ul jest najlepszy". Z wciąż niezrozumiałych mi powodów, post ten jest najbardziej poczytny na moim blogu. Nie wiem czy to dużo czy mało, ale ma około 5000 klików. To chyba nie jest wiele, jak na post najczęściej czytany. Ale z drugiej strony temat mojego bloga jest dość niszowy, a mamy jednak kulturę oglądaczy, a nie czytaczy, a ja wiem, że czytelników "zalewam tekstem", co nierzadko zniechęca do śledzenia mniej zainteresowanych. To, że ludzie wolą oglądać niż czytać udowodniło mi też założenie kanału Youtube (czy raczej jego zaktywizowanie), na którym byle "durny" film ma więcej klików przez dobę niż pisany post przez parę lat. Zdarza się też, że ktoś zadzwoni i zapyta, co tam u moich pszczół, twierdząc że dawno nie wrzuciłem filmu, podczas gdy przykładowo parę dni wcześniej wrzuciłem na blogu podsumowanie jakiegoś tam ostatniego okresu. Tak to działa. I mówimy tu choćby o moich filmach w porównaniu z moimi wpisami - czyli autor ten sam: nie można więc przyjąć, że mówi głupiej czy mądrzej. Mówi to samo. Tylko przez inne medium. Choć moim osobistym zdaniem, gdyby zebrać całą wielką mądrość (sic!) każdego z filmów i przyłożyć go do mądrości (sic!) wpisów na blogu, to zdecydowanie więcej tejże (sic!) jest w słowie pisanym. To moje zdanie. Ale ludzie wolą patrzeć jak zdejmuje się daszek i pokazuje pszczoły, niż czytać cudze przemyślenia. Jeszcze raz: nie porównuję przy tym dzieł (sic!) różnych autorów - ale swoje do swojego. I nie rozumiem. Ale tak już jest. XXI wiek.

A wspomniany już post sprzed 5 lat miał mówić mniej więcej tyle, że uważam temat uli za drugo-, trzecio-, czy może i dziesięcio-rzędny. Pisałem tam, że wcale nie uważam mojego ula za najlepszy wybór, ale uważam go za równie dobry (czy równie zły, zależy jak na to patrzeć) jak każdy inny. Że ma szereg zalet ale i szereg wad i po prostu dobrałem je wszystkie pod siebie. Dziś dalej mam dokładnie, no może nie całkiem dokładnie, ale prawie, to samo podejście do do kształtu ramki czy jej układu. Ale mam też szereg innych przemyśleń na temat samego ula. Ula rozumianego jako siedlisko dla pszczół, a nie jako jednostki produkcyjnej, jak rozumieją go chyba w większości pszczelarze. A że mam inne podejście to chyba widać. Ja: "patrzcie, wciąż żyje ta >miernota<, choć nie dawałem jej szans - super!"; niektórzy inni: "patrzcie, jakim jestem wirtuozem: mam kolejne miodobranie!". Dziś, choć wcale też nie twierdzę, że mój ul odbiega na plus czy na minus od przeciętnego ula zajmowanego przez przeciętną rodzinę na przeciętnym pasieczysku prowadzonym przez przeciętnego pszczelarza, to jednak mam do niego sporo zarzutów (o nich potem).

Post ten chyba będzie bardziej teoretycznym rozważaniem, bo sprzęt w jaki do tej pory zainwestowałem raczej na co najmniej parę lat do przodu zdeterminował moją praktykę (co też wielokrotnie - jak to mam w zwyczaju - powtórzę). Mając to, co mam, raczej po prostu będę z tego korzystał. Ale któż mi zabroni snuć rozważania? Może ktoś z nich skorzysta i dokona właściwszego dla siebie wyboru, nawet jeśli uzna, że lepsze będzie to, na co ja patrzę krytycznie.
Jeden z moich uli. Skrzynka WP z drewnianym daszkiem - wylotek górny.
Skrzynka na 2 ścianach została docieplona (ok, 0,8 cm słomy i 1,1 cm deski boazeryjnej)

Zacznę od pytań: Czy ul jest na tyle istotny, żeby rwać włosy z głowy? Czy może zabić pszczoły, albo przyczynić się do ich przetrwania? Czy to, jak zbijemy deski ma jakieś - jakiekolwiek - znaczenie dla pszczół?
Odpowiedzi: Wciąż nie wiem czy ul ma na tyle istotne znaczenie, żeby rwać włosy z głowy, czy może zabić pszczoły albo przyczynić się do ich przetrwania i nie wiem czy to, jak zbijemy deski ma jakiekolwiek znaczenie dla pszczół.
Pszczoły bowiem wybierają do życia bardzo dziwne miejsca. Ostatnio na przykład ktoś wrzucił na FB filmik o pszczołach, które zadomowiły się w słupku drogowym (takim plastikowym, pomarańczowym, jakie wykorzystuje się choćby na placach manewrowych) i jak twierdzi: "they thrive".
Ale im dłużej rozmyślam o pszczelarstwie naturalnym, o tym jak pszczoły żyć "powinny" i jak ... hm... "chcą" (wiem, puryści przyczepiają się już do tego, że nie mamy pojęcia czego chcą pszczoły i co powinny), to coraz bardziej i bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ul powinien spełniać jak najwięcej potrzeb pszczół, kosztem potrzeb pszczelarzy. A przecież 90 jeżeli nie 99% decyzji pszczelarzy podejmowanych jest zgodnie z ich potrzebami, a nie potrzebami pszczelimi. Często moje również. Znów, puryści przyczepią się, że jeżeli ktoś pszczoły trzyma w barci, to nie dlatego, że na 100% pszczoły będą tak woleć (bo przecież mogłyby woleć słupek drogowy), ale dlatego, że pszczelarz/bartnik ma potrzebę realizowania swojej bartniczej pasji. I pewnie tak na swój sposób jest. Ale za głęboko nie chcę wchodzić w filozofię. Prawdą jest, że prawie każdy pszczelarz ocenia ul z perspektywy tempa rozwoju pszczół i wysokości zbiorów. A ja ani jednego, ani drugiego nie łączę jednoznacznie i bezpośrednio ze zdrowiem pszczół - a przynajmniej "zdrowiem" w moim rozumieniu. Ale w określonych warunkach przecież te wspomniane elementy mogą jednak też o tym świadczyć. Owszem, przy konstruowaniu ula bierze się pod uwagę biologię pszczół, ale w jednym kontekście: żeby można było jak najwięcej wyprodukować. Ja też moje decyzje podejmowałem kierując się własną wygodą - o czym zresztą pisałem w poście pt. "Mój ul jest najlepszy" (I). Uznawałem wówczas, że a) i tak nie wiem co pszczoły "wolą", b) w zasadzie jest im wszystko jedno, bo są na tyle plastyczne, że na pewno i tak sobie poradzą. I w tym kontekście podtrzymuję zarówno moje decyzje jak i motywacje. I kiedy już miałem prawie wszystko ułożone w głowie to... znów coś mi miesza. Od czasu do czasu "coś gdzieś" mi zburzy wewnętrzny ulowy spokój... Kto śledzi mój blog, a chyba nie ma takich bardzo wielu sądząc po "klikach", wie, że cały czas mi coś nie pasuje i szukam, mając okresowe zrywy w tą czy tą stronę... A to eksperymentuję z ulami WP (i nie chodzi o sam system ula WP, ale przede wszystkim o wielkość plastra i jego wysokość), a to tworzę dziwne konstrukcje na wysokość 2 korpusów, co mi potem dotkliwie życie utrudnia, a to daję dennice z materiałem biologicznym, czy też ostatnio takie powałki i słomiane zatwory. Choć kierunek ułożenia ramki  nie ma dla mnie aż takiego znaczenia, to widać jednak, że temat ula nadal po tych kilku latach nie daje mi spokoju. A ostatnio w mojej głowie mieszają mi się wciąż pomysły Torbena Schiffera i wyniki jego badań.

UZUPEŁNIENIE: 
Na stronie Bractwa Pszczelego możesz przeczytać tekst Torbena Schiffera w moim tłumaczeniu, pt. "Pszczelarska (r)ewolucja - program ochrony gatunku":
- część 1
- część 2

Torben twierdzi, że ul zabija pszczoły. Nie bezpośrednio rzecz jasna (tak jak przez zgniecenie korpusem). Chodzi o tworzenie mikroklimatu przyjaznego pszczołom i im symbiontom. A raczej na odwrót. Nowoczesny ul nie spełnia w jego mniemaniu tego warunku. Jego zdaniem w nowoczesnym ulu bardzo chętnie rozwijają się organizmy patogenne dla pszczół (głównie pleśni), które potem przyczyniają się do osłabiania silnych i zabijania słabych. I rodzina umiera. Bezpośrednio przez patogeny, a pośrednio przez ul, który dla organizmów patogennych okazuje się lepszym siedliskiem, niż dla pszczół. Potem zrzuca się wszystko na "złą warrozę", albo na własne błędy - nie rozumiane jednak jako złe przystosowanie siedliska pszczole, ale sposoby wykonania pasiecznych zadań i kuracji. To jego zdanie. Ale zdanie, które coraz mocniej i mocniej rezonuje mi w głowie. Bo ja co do zasady się z tym zgadzam i od dawna zgadzałem, ale nie rozumiałem tego aż tak jednoznacznie jak on. A problemem w ocenie Torbena (czy raczej w mojej interpretacji jego słów) nie jest to, czy ma być to dadant, ostrowska, wielkopolski czy warszawiak, ale czy tworzą się mostki termiczne, czy klimat jest stabilny, czy wilgoć ma gdzie uchodzić, czy też raczej tworzy zabójcze punkty w pszczelim siedlisku. I coraz częściej dochodzę do wniosku, że mój ul (oprócz wielu  dla mnie zalet, a kto wie, może i zalet dla pszczół), ma te wszystkie wady, o których mówi Torben. Czy więc wyrzucę moje ule lub je sprzedam? Na pewno nie, bo zbyt wiele pieniędzy i pracy w nie zainwestowałem. Ale wciąż zastanawiam się co i jak zrobić, żeby zaczęły wypełniać to, o czym mówi i pisze Torben, a przy tym nadawały się do względnie nowoczesnej gospodarki pasiecznej. Czyli jak je zmienić, czy lepiej przystosować dla pszczół, żeby zniwelować ich potencjalne wady. I wcale nie twierdzę dziś jednoznacznie, jak Torben, że ul zabija pszczoły. Bo nie wiem i mam spore wątpliwości. Nie mówię, że w "dobrym" ulu pszczoły przeżyją, a w złym umrą. Bo problem jest złożony i skomplikowany. Chodzi tylko o to, że cały sukces pasieki składa się z małych cegiełek - dziesiątek, czy może setek. "Dobry" ul, nie w rozumieniu pozwalający na lepsze zbiory, ale w rozumieniu tego, o czym pisze Torben, może być po prostu kolejną cegiełką w całej układance. I ktoś może powie, że bredzę, ale sam uznaje np. że woli drewniane niż styropian, albo na odwrót, bo te pierwsze są zdrowsze, a te drugie lepiej izolują. Ja idę więc ciut dalej i dalej i zobaczę gdzie mnie to doprowadzi (kto wie, może donikąd...).
Skrzynki WP. Rodzina po prawej (16tka) zakarmiła się sama - tu z nadstawką wlkp 18tką.

Lećmy po kolei.

Materiał
Na materiał ula wybrałem dechy ze składu. Chyba dominuje tam sosna, ale ponoć zdarza się i świerk. Przyznam, że akurat nie umiem zawsze odróżnić dech sosnowych od świerkowych - decha to decha, czyż nie? Jakiekolwiek styropiany czy styrodury wykluczam na starcie, tak samo jak i jakiekolwiek inne tworzywa sztuczne. Wolę już mój ul ze wszystkimi jego wadami, o których jest poniżej. Gdzieś z tyłu głowy pojawia mi się słoma... Materiał byłby - tak uważam - wyśmienity, ale... jakiekolwiek zabezpieczenie go przed myszami czy innymi stworami pozbawia go w mojej ocenie wielu walorów praktycznych. Zostaje więc drewno, a słoma może (i ostatnio coraz częściej tak się dzieje) mi służyć do dociepleń. Decha 20'tka calówka idealnie nadawała się na korpusy do ramek 18tek. Owszem, ciut droższa niż decha szalunkowa, ale za to praktycznie nie ma odpadów. Co i ułatwia robotę i niweluje pewnie różnicę w cenie. Zawsze ze zdziwieniem słuchałem/czytałem "poszukiwaczy wejmutek", bo decha to decha. Ale dziś już mniej mnie to dziwi. Dalej uważam, że decha to decha, a różnicę wagi w gramach na ścianę ula wciąż uznaję za śmieszną. Co się jednak okazało - bo mam kilka korpusów z wejmutki. Otóż prawie się nie wypaczają, nie skręcają, nie podwijają, nie uchylają... A moje dechy tak. Oczywiście nie wszystkie, ale co parę uli trafiam na korpus, który gdzieś pokazuje sporą szparę. Przy dużej rodzince często macham ręką i idę dalej. Przy maluchu czasem obserwuję osy, albo widzę cichy rabunek (czy raczej jego skutek: czyli pszczoły są, walk nie ma, ale miodu nie przybywa, nawet jak się podaje syrop to w ramkach pusto, a pszczoły nerwowe....). To rzadkość, ale zdarza się (tej jesieni miałem 2 przypadki takiego cichego rabunku - myślę w pewnym zakresie spowodowanego nieszczelnościami - bo oczywiście zawsze głównym powodem jest to, że rodzina sobie na to pozwala). Zawsze z końcem sezonu z 3 - 4 ule muszę uszczelniać na pasieczysku, czy podmieniać im korpus, żeby wziąć stary do naprawy. Czy to oznacza, że od dziś będę szukał wejmutki? Nie, nie będę. Bo to sporadyczne przypadki i z reguły nie noszą ze sobą wiele złego. Po prostu po latach trochę bardziej rozumiem, gdy ktoś inaczej stawia akcenty.

Szpary
Kolejna sprawa (trochę powiązana, bo czasem wynikająca z pracy drewna, a nie niedoskonałości wykonania), to fakt, że pojawiają się szpary między korpusami. I nawet jak nie robi się wystarczająco duża na pszczołę czy osę, to czasem ma 1 czy 0,5 mm. A gdy rodzina nie jest wielka (a moje wielkie nie są), to nie zakituje i robi się przewiew. Do czasów poznania Torbena ten przewiew lekceważyłem całkowicie. Pszczoły mają się grzać w kłębie na plastrach i tyle. Skoro ludzie zimują pszczoły na siatkach, a ja z wylotkiem górnym, to co tym pszczołom przeszkadza szpara na 0,5 mm? Więcej ciepła przez to nie stracą niż przez dennicę osiatkowaną, czyż nie? Przecież rabunku nie będzie... No i właśnie. Im dłużej to wszystko zgłębiam, poznaję, studiuję i "przemyśliwowuję", tym bardziej myślę, że pszczoły mają mieć ciepło. A ja mam i wylotek z góry i jedną ścianę ula i jeszcze szpary... i tak to ma działać. Znów sprowadzę to do pytania czy w związku z tym zamierzam wszystko przerobić, obecny sprzęt oddać, sprzedać czy spalić? Znów odpowiem: nie. Zbyt wiele pracy, wysiłku i kosztów w to poszło. Ale z drugiej strony nęka mnie myśl, że moim pszczołom nie dam optymalnych warunków jakie mógłbym im zapewnić (zgodnie z moją ułomną wiedzą, bo przecież nie mogę być pewny, że tego chcą).

Przekrój poprzeczny
Następna rzecz to przekrój poprzeczny ula. Według Torbena (jak i na tzw. "chłopski rozum") mniejszy to lepszy - oczywiście w granicach rozsądku. Mówimy o takim, co po prostu będzie zajęty przez kłąb w zimie - niekoniecznie od ściany do ściany, raczej chodzi o to, żeby po prostu minimalizować luz. Znów (chyba, bo nie wiem) pod warunkiem, że ściany będą ciepłe (izolowane) i suche. Bo jak ma być zimno i mokro, to jakie miałoby to znaczenie? No, chyba że negatywne - zwłaszcza przy wilgoci. Ale ja jakoś nie mam zarzutów ani do przekroju ula wielkopolskiego, ani warszawskiego (w moich 11to ramkowych skrzynkach). Bardziej chodzi o kąty proste, stanowiące mostki termiczne - to tam wg Torbena kumuluje się całe zło, bo tam skrapla się wilgoć, tam rozwijają się pleśnie, które negatywnie wpływają na zimujące pszczoły (bo też rozważania wszystkie dotyczą raczej zimy niż lata - w lecie pszczoły poradzą sobie i podwieszone pod gałęzią). Nie mam na to zagadnienie żadnego pomysłu. Owszem, mogę zrobić ul okrągły czy prawie okrągły, ale ramek do niego nie wsadzę, a obsługa będzie trudna, jeżeli nie niemożliwa. Chyba nad tym akurat trzeba przejść do porządku dziennego i przestać się zastanawiać. Bo cóż można z tym zrobić (oczywiście poza przejściem na konstrukcje bezramkowe)?
rodzina w lesie. Od góry: daszek, eko-powałka (na siatce), 2 korpusy i
dennica osiatkowana z materiałem "eko". Wylotek górny niewielkich rozmiarów.

Wysokość
Wysokość korpusa/ramki. Moje podejście do tego tematu tłumaczyłem już kilka razy. Plaster powinien być duży (bo taki nie hamuje rozwoju małej rodziny, nie wymagając przy tym interwencji typu przekładanie ramek, dokładanie korpusów, a potem zmiany układu gniazda przed zimą), a że lepszy (tak uważam) mały przekrój poprzeczny, to sprowadza nas do ramki szeroko-niskiej. Znów wyjaśnienie odnośnie tego przekroju poprzecznego: mówimy o zimie i małej ingerencji w gniazdo (czyli nie układamy gniazd przed zimą, tylko pszczoły robią to same jak chcą przez całe lato). Chodzi o to aby pszczoły nie miały innego wyjścia jak tylko iść w górę za miodem, robiły to zgodnie ze swoją naturą i biologią, a jednocześnie wykorzystywały optymalnie konstrukcję ula, a nie łaskawość pszczelarza, który dobrze to ułoży lub nie. Znów się wytłumaczę: dla dużej rodziny żadna konstrukcja nie jest straszna, bo sobie to ułożą jak powinny (a jak nie to trudno), maluchom wszystkie beleczki i niedogodności przeszkadzają. Wiem to, bo obserwuję te maluchy cały czas.
A więc jako wysokość "plastra" dobrze mi się sprawdza zarówno ramka warszawska poszerzana, jak i podwójny korpus z tylko górną ramką mojego ula wielkopolskiego (18tki).

Wilgotność
W swoich ulach konstruuję górny wylotek i on załatwia temat nadmiaru wilgotności. Poza pasieką leśną nie mam nigdzie problemów z nadmierną wilgocią. A kto wie? Może jest za sucho? Ponoć podwyższona wilgoć w ulach szkodzi dręczowi zwalniając jego tempo namnażania. Ale ma to być podwyższona wilgotność powietrza ulowego, a nie krople wody w mostkach termicznych. Jeżeli jest ciepło, to powietrze może zawierać więcej wody, wraz z ochładzaniem woda (para) skrapla się w najzimniejszych miejscach. A więc - o ile dobrze to rozumiem, a wcale się nie upieram, że tak jest - powinno być wilgotno w powietrzu, ale nie mokro na ściankach. To mógłby zapewnić ul w typie dziupli - otwór wysoki, wąski w przekroju poprzecznym, z dużą/dobrą izolacją i wylotkiem położonym nisko (niekoniecznie na samym dnie, chodzi o to, żeby nad wylotkiem tworzyła się "czapa" powietrza ogrzewanego przez pszczoły).
Temu problemowi mógłbym zaradzić wyrzucając moje ule i konstruując wszystko od nowa... (Niestety) chyba tak nie będzie.
Jeden z moich obecnych kierunków to docieplanie, tam gdzie to łatwe i możliwe.
Tu ul WP mojej konstrukcji - docieplona ściana (ok 2 cm słomy i deska boazeryjna).
Docieplenie daszku w toku. Oczywiście będę używał tylko materiałów naturalnych (w 90% słomy).

Wylotek
Jeżeli chodzi o preferencje pszczół w zakresie ułożenia wylotków, to badał je prof. Seeley. Zgodnie z tym co zrozumiałem pszczoły wybierały chętniej wylotek dolny względem górnego w proporcji 8:2, a więc 4 razy częściej. No to mam - mój wylotek jest niezgodny z preferencjami pszczół. Ma on jednak parę zalet, jedną z nich jest właśnie temat odprowadzania nadmiaru wilgoci, a kolejną (już dla mnie, a nie dla owadów) prostota konstrukcji.

Ekodennice/ekopowałki
(więcej o tym tutaj: http://pantruten.blogspot.com/2015/11/dlaczego-pene-dennice-z-prochnem-nie.html)
Pomimo kilku wad tego rozwiązania, całkowicie z niego na pewno nie zrezygnuję. Wciąż uważam to za dobry pomysł, natomiast z perspektywy chyba chciałbym popracować nad jego wykonaniem. Uważam, że to rozwiązanie nie jest złe z powodu, w przypadku powałki, regulowaniu odpowiedniej wilgotności, a w przypadku obu rozwiązań zaszczepienia życia w ulu i tworzeniu siedlisk dla różnego rodzaju "robactwa". Co ja oczywiście rozumiem pozytywnie, ale chyba większość moich kolegów i koleżanek z branży negatywnie. Uważam, że im więcej życia w ulu tym lepiej, ale z drugiej strony warunkiem jest zdrowa, prężna i mniej więcej zajmująca dostępną kubaturę rodzina. Wtedy pszczoły mogą kontrolować całe siedlisko tak jak chcą (o ile chcą) lub potrzebują (o ile dadzą radę).
W tym roku w lesie miałem inwazję barciaka. Zawsze w duchu śmiałem się jak ktoś pisał/mówił, że barciak wykończył mu rodziny. Barciak jest "padlinożercą" (że się tak wyrażę) - czyści tylko tam gdzie pozwolą mu pszczoły, chyba że pszczoły po prostu nie dają rady w ogóle już same sobą się zajmować. Wtedy barciak robi co chce, ale to nie on jest odpowiedzialny za problem - jest skutkiem, a nie przyczyną. No a w tym roku barciak mniejszy wchodził w rodziny jak w masło. To, że był w ulu, to nie problem. Problem, że był w czerwiu. Masowo. Był w rodzinach lepszych i gorszych, silniejszych i słabszych. Atakował czerw i w mojej ocenie aktywnie przyczynił się do złego stanu pszczół. Ale nie mogę wykluczyć, że przyczynkiem do inwazji był pierwotnie zły (gorszy) stan rodzin, który pozwolił mu zdobyć pierwsze przyczółki. Rodziny (przynajmniej niektóre) były ładne (lub ładnie się rozwijały) i nagle pojawił się on. Potem już poszło i zakładam, że nastąpiło coś na kształt sprzężenia zwrotnego. Barciak osłabiał rodziny, a to przyczyniło się do większej inwazji, co znów skutkowało dalszym osłabieniem. A czemu o tym piszę tutaj? Bo nie mogę wykluczyć, że inwazja wystąpiła z powodu ekodennic/powałek (a zwłaszcza powałek). Owszem, mam ekodennice już przez lata, ale może sprzęgło się to akurat z "dobrym" barciakowym rokiem. W tej konstrukcji, którą zastosowałem, barciak mógł wejść do części "eko" w powałce nie niepokojony (tam są szerokie wywietrzniki otwarte na oścież), a potem chyłkiem przedostać się przez siatkę do ula w niepilnowanych miejscach (barciak mniejszy jest na tyle drobny, nie mówiąc o larwach). Ta siatka powałkowa - jako że dopiero wprowadzana - nie była / nie jest jeszcze w pełni wypropolisowana, co zagrodziłoby motylom czy ich larwom przejście (pszczoły nad tym pracują, ale na tą chwilę w rodzinach propolis pokrywa powiedzmy 30 - 70% siatki). A więc mogło się tak zdarzyć. Nie jestem o tym przekonany - chyba motylki poradziłyby sobie i bez tego, ale kto wie.
"Upolowany" (aparatem) zaleszczotek - w kłodzie (niezamieszkałej przez pszczoły).
Trafiłem tam na całą kolonię tych pożytecznych pajęczaków - widziałem ich bodaj 5 czy 6.

Malowanie korpusów.
Od kilku lat nie wymalowałem żadnego elementu ula. Maluję jedynie stojaki pod ule. Ale przez pierwsze lata zbudowałem trochę korpusów, które zostały wymalowane. Jak się sprawdzają? Mniej chłoną wilgoć, a przez to mniej pracują - mniej się więc wypaczają. Ale też w mojej ocenie mniej odprowadzają wilgoć ze środka. Widać to na niektórych malowanych korpusach - tam tworzą się (w rejonie mostków termicznych czyli w rogach) zacieki - o tym zresztą pisał Torben. Tego zjawiska nie obserwuję w korpusach niemalowanych. Na razie mam też wrażenie, że korpusy malowane wyglądają na "nowsze" czyli być może mniej im szkodzi długoletnie przebywanie pod chmurką. Ale z drugiej strony te bez farby mokną i schną i mają się na razie dobrze. Do tej pory żaden z korpusów (czy to malowanych czy nie) nie zbutwiał i nie zepsuł się. Ale one mają raptem po kilka lat. Za 5 - 6 lat zapewne będę mógł lepiej ocenić czy z uwagi na ich trwałość warto korpusy malować czy też nie. Na pewno warto pozostawić je niemalowane z uwagi na "oddychanie" drewna i lepsze odprowadzanie wilgoci ze środka (a przynajmniej tak to wygląda i tak to oceniam).

I gdzie mnie to wszystko prowadzi...?

Prowadzi mnie to do wniosku, że moim ulom daleko do tego, żeby być "najlepszymi" czy nawet "dobrymi". Drobne nieszczelności i wypaczenia nie skłonią mnie do sięgnięcia ani po pasujące do siebie styrodury, ani do wyszukiwania ofert sprzedaży wejmutki (przynajmniej na razie). Bo to i tak nie załatwi problemu mostków termicznych czy wychłodzenia górnym wylotkiem. Wręcz powiedziałbym, że te nieszczelności przyczyniają się do lepszego wietrzenia tam, gdzie ewentualnie te negatywne zjawiska mogą wystąpić - czyli nie tyle zniesienie mostków termicznych co cyrkulacja powietrza załatwi problem nadmiernej wilgoci. Pozostawi to wciąż problem pszczół, które muszą "nadmiernie" grzać ul. Zawsze byłem zwolennikiem tezy, że pszczoły grzeją siebie, a nie kubaturę ula. W utrzymaniu właściwej temperatury pomaga uwięzione w sąsiednich plastrach powietrze (stojące powietrze, jest dobrym izolatorem), a ciała stłoczonych pszczół stanowią bardzo dobrą barierę dla uciekającego ciepła. Skoro wylotek w ulu i tak jest otwarty całą zimę, a zewnętrzna część kłębu potrafi ponoć być nawet oszroniona w określonych warunkach, to znaczyło dla mnie zawsze, że nie ma większego znaczenia czy ul jest izolowany czy też nie, czy ma siatkę na spodzie, górny wylotek i szpary między korpusami. Bo zimno pszczołom nie szkodzi - potrafią się grzać. Ale z badań Torbena wyłania się obraz nie tyle tego co złego dzieje się z pszczołami bezpośrednio, ale pośrednio - za sprawą rozwijających się w takich warunkach patogenów. Drąży mi to w głowie dziurę i cóż mogę powiedzieć oprócz tego, że jakoś mnie przekonuje.

Torben opracował koncepcję ula naturalnego, który nazwał "Schiffer tree" - "drzewo Schiffera". No cóż, to jest pewnie jakiś jego komercyjny projekt - ale też swoisty wzór. Bo to jest ul, który odpowiada na większość tych problemów, o których tu piszę, czy raczej tych, które wynikają z jego badań. Tyle, że to chyba ul raczej do ogródka i okresowego wycięcia jakiegoś pojedynczego plastra, niż do gospodarki pasiecznej.
Skrzynka WP i jej szpary - wady będą poprawiane,
a ścianka (na zdjęciu z prawej) docieplona słomą.

Problem załatwiłyby być może ule ocieplane słomą z powałkami lub daszkami również docieplonymi tym naturalnym materiałem. Aby były ciepłe i oddychające, a jednocześnie zupełnie naturalne i stanowiące dobrą pożywkę dla mikrożycia. Bo eliminację kątów prostych raczej sobie odpuszczę... Kto wie, może powoli-powoli nowe już konstrukcje będę tworzył właśnie w taki sposób i systematycznie wymieniał niszczejący starszy sprzęt na nowe ule ocieplane. Być może. Nie zarzekam się. Bo i one nie są doskonałe z wielu powodów. A są bardziej pracochłonne w wykonaniu i droższe. Pytanie więc o bilans. W małym "ogródkowym" projekcie to nie problem, przy skali już takiej w jakiej znajduje się moja pasieka, to kwestia kosztów i logistyki. Pytanie więc czy lepsza jest szybsza ekspansja, czy lepiej jest skupić się na pojedynczej rodzinie... Ech, kolejny kompromis. Czy wrócę do koncepcji dolnych wylotków? Być może w części konstrukcji, ale na pewno nie we wszystkich. I tylko i absolutnie pod jednym warunkiem: że uda mi się zapewnić odpowiednią wentylację powałki/daszku i - taką, która odprowadzi wilgoć, ale nie ciepło. Jeżeli nie opracuję dobrego rozwiązania, to poprzestanę przy tym, które już znam i na swój sposób mi się sprawdza. Poza tym, ewentualny nowy ul, to na pewno nie będzie konstrukcja typu szczelny sam w sobie ul styrodurowy, za to na zimę z otwartymi na przestrzał pajączkami, robiącymi przeciąg. Tego nie chcę na pewno. Od takiej konstrukcji po stokroć wolę to co mam. Nie pójdę też w nowoczesny ul, jaki choćby mogłem obsługiwać w tym roku na mojej pasiece (jednościenny ul z wejmutki ze szczelną, plastikową czy foliową powałką i dennicą osiatkowaną). Niektóre elementy konstrukcyjne tego ula rozwiązują problemy, które stwarzane są przez inne elementy. Ogólnie bilans konstrukcji jest taki, że zwraca się ku niemu cały pszczelarski świat (szybciej czy wolniej, ale tendencja postępuje). Już wolę od tego mój ul. I nie, nie twierdzę, że mój ul jest lepszy - ale bardziej mi pasuje, a ma te same problemy (albo podobne w ciut innych miejscach). Nie ma więc sensu zmiana, która sprowadzi mnie z deszczu pod rynnę. Wcale nie mówię, że taki ul jest zły. Mam po prostu wątpliwości czy jest dobry. Ale dla wielu się sprawdza. Nawet w tej gospodarce, którą prowadzę i ja, czy w takiej jaką chciałbym prowadzić. Wielu pszczelarzy nieleczących stosuje najróżniejsze jednościenne konstrukcje. Michael Bush ma taki ul z górnym wylotkiem i się sprawdza. Nie marudzi jak ja. Przyjął tą konstrukcję, dopracował pod siebie. Pszczołom wystarcza i jest ok. Żeby nie szukać za oceanem, Łukasz też ma ul jednościenny z wejmutki, używa dennic osiatkowanych i folii lub plastikowej podkarmiaczki jako powałki (jeden taki ul obsługuję u mnie na pasiece - jest taki sam dobry, czy taki sam zły, jak i inne moje). I sprawdza mu się to, a przynajmniej nie zgłasza jakichś uwag do tej konstrukcji. Do tego przez ostatnie lata ma całkiem zadowalające wyniki (przynajmniej mnie na tym etapie bardzo by zadowoliły) - choć wiadomo, że nie wiemy co będzie dalej. Więc czemu szukam dziury w całym? No cóż, problem jest w tych wspomnianych już cegiełkach, które budują cały obraz i ostatecznie składają się na jakiś tam "sukces" (jakkolwiek by go definiować). Niezależnie od szeregu innych czynników takich jak wiedza, doświadczenie czy po prostu trochę szczęścia Łukasza i wynikające z tego podejmowanie przez niego dobrych wyborów, to myślę że chyba i on nie zaprzeczy, że ma bardzo dobry teren, zapewne o wiele lepszy niż ja. W ostatnich latach, w okresach, gdy u mnie pszczoły są głodne i latam z cukrem jak głupi, u niego bywa, że matki nie mają gdzie czerwić, bo rodzinki się zalewają - nawet mikruski. A więc w takim terenie obraz składa się z innych cegiełek. Może niepotrzebne te rozważania i wątpliwości, bo może Torben się myli i ul nie ma zupełnie znaczenia dla rozwoju flory patogennej i przeżywalności pszczół.  A może jednak po prostu pszczołom trzeba zapewnić lepsze siedliska tam, gdzie przyroda nie zawsze dobrze je odżywia, żeby nadrobić jedne braki w innym miejscu? Nie wiem. Czy ma to znaczenie czy nie, to i tak niewątpliwie "walczymy" tylko o jedną z cegiełek w całym chińskim murze.

Wciąż też kombinuję jak z pasieki pozbyć się osb (wykorzystywane w moich powałkach) i siatek aluminiowych (posiadam je w części dennic i testowanych eko-powałkach, a ostatnio także w zatworach). O dziwo, przy całym moim zastrzeżeniu do materiału, jakim jest osb, chyba wciąż najbardziej odpowiada mi praca z wykorzystaniem tych właśnie powałek. Są one chyba najbardziej uniwersalnym dla mnie elementem, pozwalającym i na podkarmianie i na zajrzenie przez otwór, bez otwierania całości ula i na dobre dobranie rozmiaru wylotka. A obecnie jestem zwolennikiem coraz mniejszych i mniejszych wylotków. Niektóre moje rodziny mają wylotek nie większy niż 1,5 - 2 cm kwadratowe. Pszczołom to chyba nie przeszkadza.
Jeden z moich uli w "standardowym" układzie, czyli (od góry): daszek; powałka osb, 2 korpusy, ekodennica.
W tym miejscu widać kilka punktów, o których pisałem w tekście: bardzo mały wylotek (ok 1,2 x 0,8 cm); pracujący i lekko "odchylony" korpus; szczelina między dennicą, a korpusem (za mała na rabunek, bo nie większa niż ok 1,5mm). 

Czy powoli zacznę sięgać po konstrukcje ocieplone - tego nie wiem, to pokaże przyszłość. I to chyba wcale nie najbliższa. Jeśli to zrobię, to nie bezpośrednio z powodu pszczół, bo one przetrwają i przy -50 stopniach, co pokazują doświadczenia światowe, ale z powodu problemu flory patogennej i chęci tworzenia siedlisk dla organizmów symbiotycznych, takich jak zaleszczotki (choć nie twierdzę, że one pomogą mi z warrozą - po prostu uważam, że są częścią zrównoważonego środowiska ula i świadczą o tym, że siedlisko jest "dobre"). Ale na dziś mam mój sprzęt, który nadal będę użytkował przez najbliższe wiele lat - czy jestem z niego zadowolony czy też nie. W jaką stronę więc pójdę w najbliższym czasie? Co chodzi mi po głowie?

1. wykorzystywanie w większej ilości elementów słomianych, takich jak zatwory.
Coraz częściej chodzi mi po głowie, żeby zainwestować trochę czasu w budowę większej liczby słomianych zatworów - po 1 lub nawet po 2 do każdego korpusu. Wówczas gniazdo składałoby się z 9 lub 10 ramek z woszczyną, a po 1 lub po 2 stronach byłyby słomiane zatwory.

2. budowa swoistych "korpusopodobnych struktur", które byłyby bez wręgów pod ramki (4 dechy skręcone jak korpus, tylko bez możliwości wykorzystania ramek), a które zastąpiłyby mi korpus dolny w gnieździe (a także służyły zamiast korpusu na ewentualnej powałce do podkarmiania słoikowego). To jak mniemam pozwoliłoby na zmniejszenie szpar i nieszczelności na linii styku korpusów, bo obie struktury łączyłyby się większą powierzchnią. To też zresztą pozwoliłoby mi "uwolnić" trochę właściwych korpusów i dzięki temu uruchomić więcej rodzin. Wówczas też mógłbym zrobić wylotki w górnej części takiego "korpusu", czyli mniej więcej w środku gniazda (to rozwiązanie załatwiłoby trochę - ale w sumie mało istotnych - wad wylotka dolnego). Dziś w moich ramkach stosuję boczne beleczki na całej długości szerokie na 32 cm i przylegające do siebie, to pozbawia sensu koncepcji robienia wylotka w ścianie korpusu - ten musi być więc pod ramkami (np. właśnie w dennicy) lub nad nimi (w powałce czy daszku).

3. w przyjętym obecnie rozwiązaniu lub z potencjalnym wykorzystaniem tych wspomnianych "korpusopodobnych struktur" opisanych powyżej, złączyć 2 korpusy w gniazdo na stałe przy pomocy docieplonej słomą konstrukcji (ścianki wewnętrznej) - czyli zrobić podobnie jak przy wykorzystaniu zatworów co opisałem w punkcie 1 powyżej, tylko że na stałe, likwidując i docieplając potencjalną szparę przynajmniej na 2 bocznych ściankach ula.

4. docieplenie skrzynek Warszawskich poszerzanych na 2 ściankach (co już zacząłem wykonywać zresztą - zdjęcie). W tym rozwiązaniu potencjalnie mógłbym przestawić gniazda pszczół na ramkę WP, a jednościenne korpusy 18tki używać tylko przez lato jako nadstawki.

5. opracowanie jeszcze innej konstrukcji gniazda jako przykładowo ula bezramkowego, czy w typie Warre i podobnie jak przy powyższym pomyśle wykorzystanie obecnie posiadanych korpusów jako nadstawek na lato. Po ich zaczerwieniu można by z nich wykonywać odkłady (choć to ponownie wprowadziłoby nam bieżącą konstrukcję do części pasieki).

6. pozostanie przy ulu jednościennym i podobnej pracy jak dziś, ale rozpoczęcie wykonywania nowych korpusów z deski 3,2 lub nawet 4 cm, zamiast calówki (tyle że to sporo dodatkowego dźwigania w i tak już ciężkiej pracy).
Docieplanie ula w toku - tu dennica w ulu mojej konstrukcji (WP).

7. wykonanie "eko-dennico-powałki", a więc elementu, który mógłby być jednocześnie albo dennicą albo powałką, w zależności od sposobu użycia - czyli elementem dwustronnym i bardziej uniwersalnym. Pomysł na to przyszedł z obserwacji "obręczy" pod podkarmiaczki powałkowe i moich ekopowałek w lesie. To "obręcz" wysoka na ok. 9 cm. Można by było ją z jednej i drugiej strony wydeskować, a środek wypełnić słomą zmieszaną z leśną ściółką. Jedna część tej "dennico-powałki" miałaby otwór wlotowy - w zależności od ułożenia można by wykorzystać bądź to wlotek dolny bądź górny. Wydeskowanie i wypełnienie słomą pozwoliłoby na odprowadzenie wilgoci i stanowiłoby przy okazji siedlisko dla poszukiwanego przeze mnie "robactwa" takiego jak zaleszczotki. To rozwiązanie to także pozbycie się siatek aluminiowych, za którymi, przyznam, nie przepadam. Przy takiej eko-powałce, jaką obecnie testuję w lesie, czyli na siatce, niemożliwe jest też strzepnięcie z niej pszczół (bo wyrzuciłbym ze środka cały eko-wkład). W takiej zaś, jak planowana, konstrukcji, cały "eko-wkład" zawierałby się w środku i mógłby pozwolić na "rzucanie nim po pasiece".

8. z powodów wskazanych powyżej w obecnie użytkowanych eko-dennicach zamierzam wydeskować górę, aby cały "eko-wkład" znalazł się w środku. Te obecnie użytkowane dennice są jednak takiej konstrukcji, że bez przeróbek, nie da się wykorzystać ich na powałki (są zbyt wysokie i ciężkie, żeby za każdym razem ściągać je z ula). Pozostaną więc tylko dennicami.

Po raz kolejny zaznaczę, że sporo z tych rozważań, to raczej teoretyczne "psioczenie" na wykorzystywaną konstrukcję, którą i tak zamierzam przez dłuższy czas zostawić w użyciu. Bo nie mam aż takiej motywacji, żeby wszystko zmieniać tylko po to, żeby stwierdzić, że jest ciut lepiej, ale mam i tak inne, nowe problemy. Faktycznie jednak zacząłem wykonywać pewne modyfikacje, żeby poprawić (w moim rozumieniu), to co użytkuję: wykorzystuję zatwory słomiane, dodaję izolację w skrzynkach WP i jak tylko wydobrzeje mi ręka na pewno biorę się za "eko-dennico-powałki". Trochę inną konstrukcję zresztą dla całej pasieki miałem zrobić sobie powoli, powoli w czasie tego sezonu. Oczywiście po kwietniu nie miałem na to chwili czasu i projekt upadł. Teraz czeka na czas zimy i być może się uda tym razem. A co z pozostałymi pomysłami? Zobaczymy z czasem!

czwartek, 19 września 2019

Podsumowań czas czyli koniec lata 2019

Sezon minął błyskawicznie. Zawsze zresztą tak mija. To zima się dłuży w myśl zasady: "zima to u nas trwa 8 miesięcy, ale potem to już tylko laatoo i laaaaato". No może lekka w tym przesada - tak źle nie jest.
Jak co roku planowałem zakończyć całą pracę z pszczołami do 10 września i jak co roku mi się nie udało. Muszę jeszcze pojechać co najmniej raz do każdej pasieki, aby powyjmować podkarmiaczki, ewentualnie odsunąć jedną ramkę na bok umieszczając za słomianym zatworem. To dotyczy wszystkich miejsc za wyjątkiem pasieki "las", która będzie wymagała co najmniej 2 odwiedzin - ale o tym za chwilę.

Informacje ogólne.
Zacznę od paru informacji ogólnych, a potem spróbuję opisać kolejne miejsca i zamieścić tam bardziej konkretne informacje. O tym jaki był sezon pisałem już wcześniej. Był ogólnie trudny i kapryśny. W wielu miejscach zły lub bardzo zły (w moich pasieczyskach) w początku roku, a wreszcie normalny (a może nawet mógłbym napisać "dobry"?) w końcówce sezonu, czyli mniej więcej po połowie lata. Czyli co do zasady odwrotnie niż co roku przez ostatnich 5 lat. Idąc po kolei: średni lub słaby kwiecień, bardzo bardzo zły maj (poza jednym pasieczyskiem B), dość dobry czerwiec, lipiec bez szału (bo pogoda dopisywała, ale u nas tu jest dziura pożytkowa), względnie dobry, normalny sierpień i dobry początek września. Czyli najgorzej było wtedy gdy pszczoły prą do rozwoju, gdy normalnie "wybuchają" w ulach i gdy potrafią z mikrorodzinki urosnąć do średniaka. To rzecz jasna zaważyło na późniejszym, zdecydowanie lepszym, czasie, w którym pszczoły dostały trochę wiatru w skrzydła. Bo też ich biologia nakazuje im wtedy raczej działania zachowawcze, niż ryzykowne szaleństwo. Trzeba też pamiętać, że mówimy w większości o przezimowanych w różnej formie odkładach, a nie tzw. "produkcyjnych" (i nierzadko: "zalanych tzw. chemią") rodzinach. Słowem nie było tak źle, mogło być lepiej, ale pewnie mogło być też gorzej.

Jak już pisałem nie wykonałem w tym roku planu w żadnym punkcie. Nie było 1 kg miodu z ula, nie było samozakarmienia, nie było założonego rozwoju ilościowego. Ale też jeżeli chodzi o stan rodzin, to w jakiejś części nastąpiła oczekiwana przeze mnie "stabilizacja". Rozumiem przez to, że uznaję, że do zimy nie idzie (wreszcie!) "odkład", ale względnie normalna rodzinka. Zapewne słabsza niż u większości pszczelarzy, ale w sile, która mnie zadowala, a z biologicznego punktu widzenia jest (powinna być) wystarczająca do samodzielnego funkcjonowania. Oczywiście nie oznacza to, że przez sezon 2019 były to rodziny produkcyjne, a raczej, że były utworzone lub pozostawione w takiej sile, która pozwoliła im się odbudować do względnie racjonalnych rozmiarów do końca sezonu. Nie oznacza to też, że uważam, że te rodziny pójdą do samej zimy silniejsze czy że lepiej przezimują. Może się bowiem zdarzyć, że rodziny jeszcze wypszczelą się przed zimą, albo źle przezimują z jakiegokolwiek powodu. Jako przykład rodzina J(FK) z zeszłej zimowli: do zimy poszła jako chyba najsilniejsza na całej pasiece (około 7 - 8 ramek Warszawskich poszerzanych na przełomie sierpnia i września), a w styczniu czy w lutym sprzątałem po niej ul... Czy tak będzie też w tym roku? Otóż nie wiem. Jak do każdej zimy podchodzę z lekką rezerwą i - z braku lepszego słowa - lękiem. Bo nie wiem co będzie. W tym roku raczej nie obawiam się spadków całkowitych, bo spora większość rodzin cieszy oko. Ale już nie raz było tak, że działy się rzeczy, których też się nie obawiałem. Więc będzie co będzie. Choć wiele osób krytykuje moje działania, to ja mogę powiedzieć tyle: w dostępnych mi okolicznościach (przyrody... i niepowtarzalnych) zrobiłem wszystko zgodnie z moją najlepszą wiedzą i wolą licząc się (niestety) nie zawsze z dobrem poszczególnych rodzin, ale całego projektu i posiadanej populacji pszczół. Bo patrzę na problem "populacyjnie". Postęp pasieki i populacji jest istotny, bo nie wiemy co będzie z poszczególnymi rodzinami, a ja nie roszczę sobie uznania swojej wiedzy w tym, która rodzina przetrwa, a która nie. Licząc się z dobrem poszczególnych rodzin mógłbym zrobić tyle: dać jej 2 moje korpusy i nie zaglądać przez cały rok. Pszczoły najlepiej wiedzą czego potrzebują. Zresztą tak traktuję np. mój projekt "sztuczna barć" - tworzę siedlisko i zostawiam im skrzynkę do własnej dyspozycji owadów.

Pszczoły na LN 3/4 - rodzinki pojechały już do kolegi

Liczba rodzin.
Plan był na około 55 rodzin. Niewykonany. W chwili kiedy piszę te słowa na moich pasiekach znajduje się 41 rodzin (a więc tak jak w 2016). Dlaczego tyle, tłumaczyłem w poprzednim wpisie  z kategorii "z życia pasieki". Udało mi się więc ledwie (prawie) podwoić liczbę tych rodzin, które funkcjonowały w maju - bo kilka słabiaczków, które liczyłem do większej liczby tych, które przeżyły samą zimę - wykruszyło się jeszcze w ciągu trudnego początku sezonu. Z mojej pasieki wyszło jeszcze kilka rodzin - z tego co wiem, poza tymi w projekcie "Fort Knox" raczej mają się dobrze (o tym też chwilę później). Te z projektu niestety pokazują słabość i z tego co wiem jedna już umarła, a co najmniej jednej kolejnej dni są policzone... A więc udało się powiększyć liczbę rodzin względem poprzedniego przygotowania do zimowli - po prostu część z nich nie będzie zimowana na moich pasiekach. Oby żyły jak najdłużej.
Jak już wspominałem, ten sezon 2019 był wyjątkowo trudny dla rodzin słabszych, które z zimy wyszły z problemami. Bardzo zimna wiosna spowodowała w większości maluszków załamanie ich systemów obronnych. Cóż, szkoda, bo rodzina B2 pokazała, że słabiak w jednym roku, może być w czołówce pasieki w kolejnym. Ale też ja moje działania traktuję jako selekcję ciągłą, czyli nie tylko przyjmuję zimę za okres selekcyjny, podczas gdy wyłączam z tego lato. Owszem, zima jest kropką nad i. Wówczas przeżywają silne (niekoniecznie liczone w "głowach" robotnic) i zdrowe. Ale i w lecie trwa selekcja. W efekcie mam teraz również kilka słabych rodzin, którym nie daję zbyt wielkich szans (o tym potem), ale, o dziwo, na koniec sezonu one jakby zwierają szyki raczej niż wypszczelają się. Nie na tyle, żeby dać mi nadzieję na przetrwanie zimy. Po prostu zauważam fakt. Rodziny słabnące od warrozy, jak pokazują rozliczne doświadczenia - w tym i moje, najczęściej zaczynają się wypszczelać jeszcze w końcu sierpnia lub we wrześniu, a giną w październiku lub listopadzie. Taki jest najczęstszy scenariusz w przypadku rodzin nieodpornych z tzw. "komercyjnej" genetyki. Pierwszym dobrym znakiem (w mojej prywatnej opinii) jest przeniesienie czasu wypszczelenia i śmierci rodzin na okres zimy. Z dwóch powodów. Po pierwsze świadczy to o zwiększonej (zwiększającej się) odporności/tolerancji tych rodzin na negatywne czynniki. Oczywiście tym umierającym to nie pomaga - ale świadczy (w mojej ocenie) o poprawie całości populacji. Po drugie minimalizujemy ryzyko przeniesienia się tego co złe poza ul, gdy rodziny umierają w zimie, w czasie pogody nielotnej. Umiera z nimi dręcz i inne patogeny. A więc zakładam, że te z problemami nie przetrwają do oblotów, ale liczę, że dadzą radę bronić się jak najdłużej.

Pasieczysko KM - powoli się zapszczela

Jakie są więc moje nadzieje na wiosnę? W skrytości ducha liczę na około 30 rodzin - tyle pokazuje dobry stan na dziś. Z przeżywalności 50% będę zadowolony, bo to da populację, z którą można zrobić dobry krok naprzód. A tak naprawdę będę się cieszył z każdej przeżywającej rodziny.
Podkreślam: to są nadzieje, a nie rzetelna ocena oparta na znajomości przyszłości. Nie znam żadnej wiarygodnej wróżki.

Karmienie i miodobranie.
W tym roku w mojej pasiece wykorzystałem około 410 kg cukru. Dokładnie na tą chwilę poszło do rodzin 390 kilo cukru i 30 bądź 40 kg ciasta (wiem, to daje 420 - 430kg). To się tyczy całości sezonu, czyli wspomożenia niektórych rodzin w głodnym i deszczowym maju i systematycznego karmienia od lipca. Część z tego cukru była też podana rodzinom, które przekazałem innym. Powiedzmy około 30 kg - stąd nie wliczam tego do własnych statystyk. Do większości rodzin nie będę już nic dodawał, ale prawdopodobnie dojdzie jeszcze około 10 kg cukru do pasieki leśnej i być może 5 kg cukru (łącznie) zostanie podane w cieście jeszcze trzem czy czterem rodzinom. Przy czym znów - jak i w zeszłym roku - oceniam, że większość rodzin ma więcej niż potrzebują do racjonalnej zimowli do czasu pierwszych pożytków. Nie tyczy się to wszystkich rodzin rzecz jasna - na przykład wczoraj na 7 rodzin w pasiece B tylko przy jednej uznałem, że zapasy są na granicy wystarczalności i stąd dostała kolejne 2,5 litra syropu - ale pozostałe 6 dostały też po litrze, żeby ewentualnie nie prowokować rabunków. Tak też było na innych miejscach. Niektóre absolutnie nie wymagają dokarmienia, innym pasowało coś jeszcze dać...
Znów więc, jak w roku poprzednim, każda z rodzin dostała średnio około 10 kg cukru. Znów za dużo. Znów trochę zrzucę to na moje wybory (brak leczenia, model ekspansji), a po części na kapryśną aurę, która nam towarzyszyła. I nawet nie to, że nie dało się w tym roku uzyskać zacnych zbiorów - bo dało się - ale kolejny raz moje rodziny nie były skorelowane z tym co działo się w przyrodzie. Albo inaczej: były, ale z rozwojem, a nie produkcją. Rzecz jasna wielu pszczelarzy zrzuci to też na moje błędy. I ja się ich nie wypieram, bo wciąż je popełniam. Ale też chyba w większości przypadków inaczej je rozumiem, niż większość moich krytyków. W tym roku z powodu moich błędów (o ile w tej chwili pomnę) zginęło 3 rodziny, które zostały wyrabowane. Zginęły też dwie matki zabite w czasie łączenia poprzez naloty. Tyle w sposób jednoznaczny biorę na swoje sumienie. Innym kwestiom być może mogłem zapobiegać i przeciwdziałać, ale też prowadząc pasiekę opartą na selekcji naturalnej (wiem, w nie do końca naturalnych warunkach) nie każde "zaniechanie" uznaję za błąd. Mam takie podejście, że racjonalnej wielkości rodziny powinny sobie radzić same w czasie sezonu i być odporne na "zwykłe" (jakkolwiek to definiować) działania pszczelarza.
Dwie rodziny w zasadzie zakarmiły się same. Jedna z nich to macierzak po 16'tce, której matka poszła do "sztucznej barci". Fakt, ona dostała około 3 litrów syropu na przełomie lipca i sierpnia. Wtedy też tego nie potrzebowała, ale pod domem karmione były inne rodziny, a tej, jako najsilniejszej nie chciałem prowokować do rabunków. Potem nie dostała już nic, choć sąsiedzi byli karmieni. Nawet, licząc na skromne miodobranie z nawłoci, dołożyłem nadstawkę. Nie wykorzystały jej do odkładania tam miodu, ale okresowe jej przeglądy pokazały, że rodzina używała jej fajnie do składowania nakropu i przerabiania go - po czym gotowy miód lądował w korpusie gniazdowym (WP). To też pokazuje, że/jak dla rodzin cenne jest posiadanie więcej woszczyny niż faktycznie obsiadana - dzięki temu nic nie hamuje zbiorów, a matka ma gdzie czerwić, bo komórki nie są zalewane nakropem.
W przypadku drugiej z rodzin sytuacja była trochę inna - a chodzi o rodzinę B2 (najsilniejsza w tym roku). Tam również rodzina miała sporo woszczyny i gotową nadstawkę. Przy karmieniu innych i tej symbolicznie dolewałem (2x po 1 litrze), żeby nie prowokować rabunków. Ale miała ona ładne przybytki i zdecydowałem się nawet zabrać 4 (niepełne acz w większości zasklepione) ramki z miodem nawłociowym - być może były lekko zafałszowane, ale też nie idą na sprzedaż. Ja osobiście nie wyczuwam tam syropu. To dało mi dodatkowe 2 litry do moich tegorocznych zbiorów. I choć w sumie rodzina bardzo tego nie potrzebowała, to zdecydowałem się jej dodać około 3 litrów syropu (dla spokojności sumnienia).


W tym roku wziąłem więc łącznie 22 litry. Czy dało się więcej? O tak. Dlaczego tego nie udało się u mnie tłumaczyłem powyżej i w poprzednich tekstach. Zawsze porównuję się do mojego sąsiada i przyjaciela (leczącego pszczoły). On miał całkiem dobry sezon. Nie znam dokładnie liczb (i nie moja sprawa), ale chyba wziął około 600, a może nawet 700 słoików (0,9l) miodu z około 40-topniowej pasieki (a więc po 15 słoików "na głowę"). A więc dało się. A jak to zrobił? Otóż także narzekając trochę okresowo na sezon... a z drugiej strony w jego końcu będąc zadowolonym. Połowa z tego przybytku pochodziła z nawłoci. Ale i u mnie były wtedy przybytki (przy wciąż intensywnym rozwoju maluchów), a jak pisałem chwilę temu 2 z silnych rodzin zakarmiły się same, a kilka innych silnych naprawdę jest ładnie zalanych (gdyby nie były karmione i tak pewnie by zrobiły to same). A więc mając silne rodziny można było liczyć na miód towarowy w początku września. Drugą (a raczej pierwszą) połowę zawdzięcza - jak sam pisze - tylko spadzi, która jest u nas nietypowym zjawiskiem. I ja to mogę potwierdzić - tam gdzie była spadź (a u mnie tylko na 2 miejscach) w czerwcu silniejsze rodziny ładnie się zalewały, a maluchy pięknie się rozwijały i nie straszne były rabunki. Tam gdzie spadzi nie było, było średnio - pszczoły miały dla siebie, ale przybytki były względnie słabe i nie pozwalające liczyć na masowe miodobranie. A więc trochę szczęścia i względnie silne rodziny i można było w tym roku bardzo nie narzekać na cały sezon, co chwila narzekając na jego części...

Ale nie wszędzie było nawet tak dobrze (czy średnio). Jak już wspominałem u mnie na pasieczysku T był praktycznie cały rok głód (aż do sierpnia). Bywam ostatnio często w rejonie Limanowej i Laskowej. Tam zgadałem się z jednym pszczelarzem-amatorem, który twierdził, że w tym roku nie wziął w ogóle miodu. Mogło być więc gorzej i nie ma co narzekać.

Poszczególne miejsca i ich ocena.
W tym roku pszczoły pójdą do zimy na 7 miejscach. Jedno stare miejsce pójdzie do likwidacji (w tej chwili stoją na 8), za to mam 2 nowe. Moje osobiste zdanie jest takie, że dla zdrowia populacyjnego - zwłaszcza w terenach słabych lub średnich - powinno się maksymalnie dywersyfikować ryzyko (kradzieży, zniszczenia, wytrucia, czy wreszcie chorób). Im mniej pszczół w jednym miejscu, tym lepiej. Wynika to też zresztą z badań profesora Seeley'a, o których pisałem w tekście ukazującym się obecnie w "Pszczelarstwie". Stąd zamiast trzymać pszczoły w 2 - 4 miejscach, jeżdżę tam i z powrotem, czasem tylko do 3 czy 4 rodzin. Działanie całkowicie nieopłacalne (jakby w ogóle moje działania takie były...) i przyznam, że przy tym wyczerpujące. Trochę mam tego dość. Gonię jak z piórem, jestem zmęczony i cały czas żyję w pośpiechu. To niestety spowodowało (na spółkę z moją głupotą), że ostatnio znów miałem wypadek i jeszcze bardziej pokiereszowałem moją chorą łapę... Mam więc zszyte ścięgno i na koniec sezonu rękę w szynie... Trzeba zwolnić. Wiem o tym, a los (i moja głupota) mi to okresowo przypomina...

Przejdźmy więc do oceny poszczególnych miejsc:
(trzymam ten sam symbol na "całe linie" więc oznaczenia rodzin mogą się powtarzać - w niektórych miejscach zaznaczam jedynie: stm - starą matkę albo mac - macierzak, dla odróżnienia od innych)

pasieka R1 (do likwidacji) - 3 rodziny
W tej chwili stoją tu 3 rodziny. Będą one w najbliższym czasie przewiezione na nowe pasieczysko KM.
Stoi tu rodzina 16 (która sama się zakarmiła) - wygląda zdrowo i prężnie. Stoi tu też druga rodzina, która ma jakieś kłopoty (daję jej małe szansę) i jeden średniak.
Ocena wizualna rodzin: 5+ (choć może i 6 by się należało), 4 i 3
Pozostałości likwidowanej pasieki R1

pasieka R2 - 5 rodzin
Na tym miejscu nagrywałem najwięcej moich filmów w tym roku. Niedawno było tu jeszcze 8 rodzin, ale 3 wylądowały na KM. Akurat (bo wcale tego tak nie dobierałem - po prostu było najwygodniej) w tym roku było to przez większość sezonu najlepsze z moich miejsc. Tu wystąpiła spadź, wziąłem stąd pewnie z 10 słoików miodu, tu dziś stoją 2 z 4 moich najładniejszych rodzin. Wszystkie stojące tu rodziny wizualnie wyglądają bardzo ładnie, są dobrze zakarmione. Są słabsze i mocniejsze, ale każda wygląda prężnie i zdrowo.
Rodziny wraz z ocenami:
R2-3mac(ierzak) - 6; R2-3stm(stara matka) - 5; R2-2mac - 6; R2-Vic - 5; R2-2(vic) (na bazie victorii) - 5-.

pasieka K - 6 rodzin
Tu były kłopoty w lecie. Kilka rodzin wypszczeliło się, albo straciło matki. Ostatnio jedna była chyba rabowana, została tam garstka i pszczoły z niej wykorzystałem do zasilenia kilku słabiaków. Ale obecnie dzięki temu stan pozostałych 6 jest dobry czy bardzo dobry (tyle że miało być z 8 czy 9...).
Rodzina K1mac - 4+; K1 (na bazie SŁ4) - 5; K1 - 5; 16 - 5- ("minus" bo choć wygląda zdrowo i jest ładnie zalana, to mam wrażenie, że trochę się wypszczeliła); Las/przedwojenna mac - 5- (podobnie), dadant - 4+.
Ta ostatnia rodzina miała problemy z matką - wychowana matka po zaczerwieniu 2 plastrów straciła się, pszczoły wychowywały więc kolejną nową matkę ratunkową. Skutkiem czego rodzina miała długie okresy bezczerwiowe i trochę w lecie osłabła. Ale wygląda zdrowo i nie daje wizualnych objawów chorób. Do tego też praktycznie przez okresy bezczerwiowe zalała się na tyle, że podałem kilka literków tylko dla spokoju ducha.

pasieka L1 - 7 rodzin
Tu jest największy kryzys w zasadzie cały rok. Rodziny tam muszę ocenić najsłabiej i każda albo była albo jest obecnie w kryzysie. Za wyjątkiem rodziny L1 (poza fortem), która pozostała z podarowanych Mariuszowi pszczół. Ta pięknie się rozwijała i nie miała praktycznie cały sezon żadnych kłopotów. Tyle że od początku sierpnia rodzina "urzęduje" już na pasieczysku KM...
W lesie wiosną był głód. Rodziny nie chciały się rozwijać. Potem przyszedł maj, który tylko to podkreślił. W czerwcu pojawiły się pierwsze symptomy poprawy... ale trwało to krótko, bo potem przyszedł barciak mniejszy... Czerw rodzin został zaatakowany przez larwy barciaka. O ile z barciakiem większym nigdy nie miałem żadnych problemów (z mniejszym zresztą do tej pory też), bo po prostu larwy siedziały sobie na nieobsiadanych plastrach, o tyle barciak mniejszy jest o wiele bardziej perfidny. Otóż larwy wchodzą pod czerw (nie wiem dlaczego - czy im tam cieplej? czy podjadają pokarm pszczół?), co powoduje że pszczoły nie mogą się wygryźć (są chyba "przyklejone" wylinkami larw do komórek), a jeżeli nawet im się uda, są niedorozwinięte - mają małe, karłowate odwłoki. Wyglądają trochę jak pszczoły porażone DWV, tyle że ich skrzydełka są w porządku... Barciak mniejszy ponoć jest nosicielem nosemy. Tego nie wiem. Skutkiem inwazji (w niektórych ulach ta inwazja była naprawdę masowa) rodziny słabły zamiast rosnąć. Dziś przez to są mizerne. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale z barciakiem tu i teraz mam większy problem niż z warrozą... (może to i dobrze?). Problem dotyczy w zasadzie wszystkich rodzin na pasieczysku L1, choć niektóre silniejsze jakby nie zwracają bardzo na to uwagi. Owszem mogłyby rosnąć szybciej, ale po prostu w miarę utrzymują siłę lub lekko rosną pomimo niesprzyjających warunków.
Las był więc w tym roku problematyczny - bieda pożytkowa i inwazja barciaka. Niestety dotyczy to moich rodzin w projekcie "Fort Knox" (bo obecnie na 7 rodzin, które tam są, 5 jest w projekcie)... te które zrobiłem dla innych są też w kryzysie... Zakładam, że mogą nie przetrwać, a jak pisałem jedna już się osypała. W tym roku przekazałem niestety nie tak dobre rodziny jak bym chciał i jak mógłbym wykorzystując inną genetykę (albo po prostu rodziny z lepszych miejsc). Cóż, z materiału jaki miałem w projekcie zrobiłem co mogłem najlepiej... Trzeba zastanowić się czy nie z korzyścią byłoby czasem wykorzystywanie innej genetyki...? Ale to wymagałoby zmiany zasad działania projektu... Do rozważenia.

To po kolei:
B5 (FK) - ma wciąż zauważalną inwazję, ale o dziwo jest w miarę silna jak na tą sytuację i tegoroczną słabą lokalizację. Daję jej 3+ (z powodu barciaka) i szanse na przetrwanie zimy (z powodu względnie dobrego wyglądu).
L1 (FK) - rodzina wiosną ruszyła powoli, a z czerwcem dość ładnie. Podzieliłem ją wówczas w ramach projektu. Ale po podziałach macierzak rozwijał się słabo lub w ogóle. Była zasilona 2 razy (raz z B5) jakimś czerwiem - wbrew zasadom Fort Knox zresztą. Dziś o dziwo nie wygląda bardzo źle, ale nie wiem czego to zasługą, bo na pewno nie tempa rozwoju jaki pokazała w sezonie. Inwazja barciaka była w tej rodzinie względnie niewielka jak na inne rodziny na miejscu. Daję jej na chwilę obecną 3 (3-?) i niewielkie (mniejsze niż B5) szanse na przetrwanie.
L1a (FK) - zimę przetrwały 2 mizerne uliczki pszczół bez matki. Rodzina wiosną wychowała sobie matkę z L1 z podanego czerwiu i potem - choć była niewielka - jej rozwój cieszył oko. To skończyło się wraz z inwazją barciaka na przełomie czerwca i lipca. Rodzinę musiałem zasilić czerwiem - wbrew zasadom FK - i już dwukrotnie od lepszych przełożyłem jej ramki z miodem, bo nie chce za bardzo brać pokarmu. Daję jej 2+, tylko dlatego że wciąż żyje. To chyba moja najgorsza w ogóle na tą chwilę rodzina... Raczej jeszcze przed zimą czeka mnie sprzątanie tego ula.
L1BMz (FK) - otrzymana od Marcina w ramach projektu. Była głodna i ze wstrzymanym czerwieniem. Zasiliłem ją więc i podałem ramki z miodem. Wyglądała źle i złapała barciaka. O dziwo w ostatnich przeglądach wygląda dobrze, choć nie jest za silna. Zaczynam zastanawiać się czy nie przetrwa, bo ma bardzo dobrą tendencję...? Dam jej 3.
GMz (FK) - też otrzymana od Marcina. To najładniejsza w tej chwili rodzina w lesie. Ładnie się zakarmiła, a inwazja barciaka ledwie ją drasnęła (choć barciak w niej jest). Wykorzystałem nawet - niezgodnie z zasadmi Fortu - jej zasoby do wzmocnienia innych (oczywiście tylko fortowych). Daję jej 4+, choć gdyby nie barciak mogłaby może zasłużyć na 5.
2 siostry przedwojenne (córki tej obecnie z pasieki K). Jedna (utworzony mniejszy odkład) miała niewielką inwazję barciaka i względnie ładny rozwój. Teraz jednak barciak jest bardziej widoczny, a rodzina wygląda gorzej niż miesiąc temu - 4. Druga (macierzak) w pewnym momencie przeszła załamanie siły. Z najładniejszej rodziny leśnej zrobił się 3 - 4 ramkowy odkład, a przez długo matka czerwiła tylko na 2 plastrach. Dziś jednak - w przeciwieństwie do siostry - raczej jej stan się poprawia. Mam wrażenie, że to jedyna pszczoła, która aktywnie podeszła do walki z barciakiem, który w pewnym momencie tam się panoszył, a dziś jest go niewiele. Też dostanie 4.
Nie umiem powiedzieć czy rodziny te przetrwają.

Na tą chwilę las1 jest dla mnie problematycznym w ocenie miejscem. Jest to na pewno na dziś najgorsza grupa rodzin - ale też niektóre zabierają się za siebie (np. L1BMz), inne sprawiają wrażenie jakby barciak bardzo im nie szkodził (B5). Gdybym miał stawiać pieniądze, to chyba na to miejsce bym nie postawił. Z drugiej strony pszczoły nie pokazują problemów z warrozą. Może barciak ją wyparł? Pytanie czy barciak osłabił rodziny tak, że nie mają szans? A może to problem lata i te pszczoły dorosłe, które rozwinęły się bez ingerencji barciaka zdołają zawiązać kłąb i przetrwać? Duże szanse (wizualnie i na tą chwilę) przetrwania daję GMz, a najmniejsze L1a... Ale będzie co będzie...
Do tego - o ile pomnę - tylko 2 rodziny są tam wystarczająco zakarmione, choć wszystkie dostawały tyle co na innych miejscach. Czeka mnie jeszcze co najmniej 1 wizyta z syropem...

pasieka L2 - 5 rodzin
nowe miejsce w lesie. Tam zwoziłem maluchy, które budziły u kilku osób tyle emocji. Po przewiezieniu miałem tam problem z matkami i łączyłem niektóre maluchy. Inne zasiliłem na pewnym etapie przywożąc im po ramce czerwiu. Ostatecznie są tam dość zgrabne rodzinki.
Vic - 4; R2-2 - 5, dwie, których genetyki nie pomnę - po 5.
K1 (kulawa matka) - 3. Ta ostatnia była rabowana cichym rabunkiem z powodu niewielkiego rozmiaru i mocno nieszczelnego wypaczonego ula. Po uszczelnieniu ula, przełożyłem jej trochę pokarmu z innych lepszych i dziś ma się lepiej. Tak czy siak to najsłabsza na tą chwilę rodzina tego pasieczyska.

pasieka T - 3 rodziny
Aż do połowy sierpnia cały rok głód... tam - również w wyniku moich błędów, ale nie tylko - zostało wyrabowanych kilka rodzin w bardzo trudnym sezonie (gdyby nie barciak, powiedziałbym, że to miejsce jest gorsze niż las). Dopiero z chwilą pojawienia się nawłoci w ulach znalazł się pyłek.
Ostatecznie jest tam 3 zacne rodziny, bo słabiaki (sypię głowę, też moja wina) w toku letniej selekcji "zniknęły". Te rodziny, które tam są oceniam dobrze, ale zważyć trzeba, że powinno tam być co najmniej 6 jak nie 7 rodzin - a jest 3...
T1stm - 5
T1mac - 5
MacŁŁ (macedonka od Łukasza - tegoroczny prezent) - 5

pasieka B - 7 rodzin
W kwietniu mocna selekcja (z bodaj 5, które przeżyły zimę zostało 3 w tym 2 słabiutkie), ale w maju to jedyne moje dobre miejsce w okresie deszczów. 3 rodziny pięknie ruszyły do siły i B2 pokazała co potrafi. Niestety miałem tam problem z matkami w kilku rodzinach (strata B2stm, i kilku młodych, jedna rodzina strutowiała). W wyniku tego jest tam tylko 7, zamiast 10 rodzin, które być powinny. Niemniej jednak drugie w kolejności miejsce po R2.
B3stm - 5
VICstm - 5
B3(vic) (na bazie pszczół victorii) - 5
B3(vic) - 5
B2 - 5-
B2mac - 6
B2 - 4+



pasieka KM - 5 rodzin
To nowe miejsce - tam wywożę niektóre rodziny od sierpnia. Trafią też tam niedługo wszystkie z likwidowanej pasieki R1.
Na tą chwilę wszystkie mają się raczej dobrze lub dobrze.
MacŁŁ - siostra tej z T - 5
R2-1 (z filmów propolisująca) - 5+ (... choć w sumie czemu  nie 6...?)
R2-2 - 5-
R2-2 - 4
L1(poza F1) - przywieziona z lasu - 5+

Ul rodziny L1 (poza FK) - na pasieczysku KM

Podsumowanie.
Czy w tym roku mogłem coś zrobić lepiej? inaczej? Na pewno tak. Wbrew pozorom, gdybym mniej ingerował w pasieczysko T, być może stan byłby większy o 1 rodzinę. Gdybym nie popełnił kilku innych błędów z podkarmianiem maluchów, być może uniknąłbym kilku strat. Być może gdybym odchował kilka matek dodatkowo, mógłbym mieć o 4 - 6 rodzin więcej (z drugiej strony część byłaby zapewne słabsza). Gdybym dzielił w innych terminach być może mógłbym przy tym wziąć więcej miodu, a kto wie, może i rodziny miałyby więcej dla siebie. Cóż, było jak było, teraz czasu nie zawrócę. Podejmę jeszcze niejedną decyzję, którą z perspektywy ocenię krytycznie, a zapewne wiele takich, które ja uznam za realizowanie założeń, a będą przedmiotem ostrej krytyki innych. Ogólnie - wbrew ocenom wielu krytyków - mając do dyspozycji taką a nie inną okolicę - i tak jestem względnie zadowolony z tego trudnego sezonu. Bo trudny był. Nie tyle zły, co kapryśny i nie wpisujący się w prowadzony przeze mnie "model ekspansji" (niestety chyba większość takich jest u  mnie, bo zawsze co najmniej połowa roku kuleje...).

Obliczmy więc średnie ocen - mając na względzie, że są one mocno subiektywne i na chwilę wykonanych ostatnich przeglądów... i przy pełnej świadomości, że wcale nie muszą przełożyć się na przeżywalność (przy 5+ licząc 5,3, a przy 5- odpowiednio 4,7 itp). Oceny te nie są też absolutnie skorelowane z siłą, a bardziej z ogólnym wyglądem - brakiem wizualnych problemów, zdrowym czerwiem, ładnym rozwojem, dobrymi przybytkami i pobieraniem pokarmu, obecnością pyłku w rodzinie, sklepieniem zapasów, utrzymywaniem siły itp itd. Choć prawda, że oceny 6 dostały tylko nasilniejsze macierzaki. Ciekawy jestem czy tym razem letnia i jesienna siła przełoży się na dobrą zimowlę czy też będzie choćby jak ze wspomnianą rodziną J(FK), nie wspominając już o tym co było w 2014 i 2016 kiedy najsilniejsze rodziny kończyły się najszybciej... Kolejne zastrzeżenie to fakt, że oceny dotyczą nie tyle miejsc przez cały sezon, a obecnie żyjących tam rodzin i ich (subiektywnych i wizualnych) szans na dobrą zimowlę. W innej sytuacji choćby pasieka T na pewno nie miałaby tak dobrych not.
R1 - 4,1 (do likwidacji)
R2 - 5,34
K - 4,66
L1 - 3,4 (na wyrost chyba i tylko dzięki rodzinie GMz...)
L2 - 4,4
T - 5
B - 5
KM - 4,86

Średnia ocen dla całej pasieki wynosi 4,56. Podkreślam ponownie - ona subiektywnie opisuje rodziny, które obecnie stoją na moich pasieczyskach, a nie wlicza tych, które w ciągu sezonu, z różnych powodów, w tym i z mojej winy, odpadły. Czy ta średnia coś znaczy? Czy ma sens takie wyliczanie? Czy oceny są właściwe? (bo na pewno nie są wykonane na podstawie żadnych obiektywnych kryteriów). Nie mam pojęcia. Mi pokazuje tyle, że gdy zastanowię się nad obecnym stanem pasieki, to mogę uznać, że rodziny, które przetrwały, w tym roku są raczej dobrze przygotowane do zimowli... I - jak co roku - z lękiem, niepokojem, nadziejami i niecierpliwością będę oczekiwał oblotów wiosennych. Oby było ich jak najwięcej - czego i Wam wszystkim serdecznie życzę!

piątek, 13 września 2019

"Pszczelarstwo darwinistyczne" czyli perspektywa ewolucyjna w pszczelarstwie - część 3

We wrześniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo ukazała się trzecia część mojego tekstu opisującego prace, przemyślenia i badania profesora Thomasa Seeley'a z Cornell University (NY, USA). Zapraszam do zapoznania się z tekstem. Kolejna część już za miesiąc.

część 1
część 2



„Pszczelarstwo darwinistyczne”, czyli perspektywa ewolucyjna w pszczelarstwie – część 3

Obserwacje i eksperymenty 

Obserwacje dotyczące różnic pomiędzy sposobem życia pszczół w naturze i w pasiekach doprowadziły profesora do postawienia wielu hipotez, a w dalszej kolejności do przeprowadzenia ich weryfikacji w drodze eksperymentów. Po pierwsze, profesor założył, że rodziny z lasu Arnot nie są nowymi „rójkami-uciekinierkami” z pasiek, ale potomkiniami dziko żyjących pszczół. Profesor przeprowadził badanie DNA mitochondrialnego i ponad 600 loci DNA jądrowego pszczół obecnie zajmujących dzikie siedliska oraz zabezpieczonych próbek z poprzednich dziesięcioleci. Stwierdził, że pszczoły żyjące w lesie przed czasem inwazji dręcza pszczelego wywodziły się z jedenastu linii matecznych, natomiast obecnie - jedynie z trzech (pokrywających się z trzema z wcześniejszych jedenastu). Wyniki badań genetycznych doprowadziły go więc do wniosku, że inwazja dręcza pszczelego przyczyniła się do czasowego załamania populacji pszczół i powstania efektu „wąskiego gardła”. Obronną ręką wyszły z tego tylko te rodziny pszczele, które miały zdolność utrzymania populacji dręcza na akceptowalnym poziomie.

Profesor weryfikował hipotezę dotyczącą wyeliminowania lub ograniczenia liczby rabunków i błądzenia pszczół poprzez zwiększenie odległości między ulami (a co za tym idzie, zmniejszenia przenoszenia patogenów i pasożytów) - mapa. Wykorzystał do badań łącznie 24 rodziny w dwóch grupach po 12. Pierwszą grupę ustawił dokładnie tak, jak w pasiekach, a więc blisko siebie, w rzędach i z wylotkami zwróconymi w jedną stronę. Rodziny z drugiej grupy były rozstawione w odległościach od 30 do 80 metrów od siebie, przy średniej wynoszącej około 50. W tym eksperymencie na samym starcie utworzono dwuramkowe odkłady z dwóch linii genetycznych. Na potrzeby eksperymentu wykorzystano pszczoły włoskie (intensywnie żółte) oraz pszczoły ciemne. W odkładach umieszczono „matki-siostry”, a więc można było domniemywać, że cechy i zachowania pszczół będą zbliżone. Profesor zaznacza, że były to pszczoły kupione od hodowcy, który selekcjonuje pszczoły na zwiększenie miodności, a nie odporności na dręcza pszczelego. Pszczoły pochodziły więc z takich linii, jakie standardowo wykorzystuje się w pasiekach, również komercyjnych. Starano się ujednolicić wszystko, z wyjątkiem jednej zmiennej, a więc rozstawienia rodzin. Eksperyment miał trwać dwa lata i nie zakładał stosowania żadnych metod zwalczania pasożytów. W pierwszym etapie Seeley badał błądzenie trutni. Tu właśnie wykorzystano po dwie charakterystyczne rodziny z odmienną barwą od pozostałych dziesięciu, które umieszczono w centrum każdej z grup. Jak się okazało, w „pasiece” aż ponad 30% trutni wlatujących do uli było odmiennego koloru niż matki. W rodzinach rozstawionych w dużych odległościach od siebie nie stwierdzono tego zjawiska, a trutnie wlatujące do uli były w 100% tej samej barwy, co właściwa rodzina. Nie dało się przeprowadzić podobnych obserwacji związanych z robotnicami, gdyż matki były unasiennione z wolnego lotu, a więc ich potomstwo żeńskie miało praktycznie pełną paletę barw. Profesor mniema jednak, że w warunkach pasiecznych wystąpi również bardzo silne zjawisko błądzenia robotnic, nawet do kilkudziesięciu procent. W ramach dygresji dodam, że w czasie Konferencji „Learning From the Bees” w Holandii jeden z prelegentów odnosił się do swoich obserwacji dotyczących poruszonego w artykule zagadnienia. Stwierdził, że po zmianie umiejscowienia wylotka w ciągu dnia z bardzo silnymi lotami, przez wiele godzin (a nawet kolejnego dnia) robotnice szukały go tam, gdzie był poprzednio, podczas gdy trutnie od razu nalatywały się na właściwe miejsce. Wyjaśnienie tego zjawiska może być dwojakie. Po pierwsze, robotnice mogą mieć zdecydowanie silniejszy instynkt powrotu w to samo miejsce niż trutnie. Po drugie, te ostatnie kierują się wzrokiem w o wiele większym stopniu niż robotnice, a więc już z daleka widzą otwór ulowy. Z badań wynika też, że nawet w przypadku malowania uli na różne kolory kilka procent pszczół robotnic może w przeciągu swojego życia zmienić ul w pasiece. Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, można przyjąć, że w każdych warunkach robotnice będą błądziły zdecydowanie mniej niż trutnie.

Eksperyment badający wpływ rozstawienia uli na przetrwanie rodzin. W grupie 1 ule ustawione były
jeden przy drugim, w grupie 2 natomiast, w odległościach od 30 do 80 metrów od siebie
Druga część eksperymentu profesora polegała na obserwacji wpływu ewentualnej rójki lub wymiany matki na dalszy los rodziny. Rzecz jasna nie wykonywano żadnych zabiegów przeciwrójkowych. Pierwszy rok w obu grupach przetrwało po 11 rodzin, a zatem przeżywalność w nich była taka sama. W drugim roku w „pasiece” cztery rodziny nie wyroiły się, dwie wyroiły się i nastąpiła skuteczna naturalna zmiana matki, natomiast pięć rodzin wyroiło się, ale ostatecznie matkom nie udało się podjąć czerwienia. Profesor nie jest w stanie jednoznacznie podać przyczyn tego zjawiska. Twierdzi jednak, że przed kilkoma ulami znalazł martwe młode matki, co w jego ocenie może świadczyć o tym, iż wracając z lotów godowych wleciały do obcych uli i zostały tam zabite. W drugiej grupie nie wyroiły się również cztery rodziny, natomiast z pozostałych siedmiu, które wydały roje, tylko w dwóch nie udało się zastąpić matek młodymi. Proporcje były więc odwrotne. Profesor uważa, że z racji małej próby nie jest to wynik statystycznie istotny, ale na pewno sugestywny i wskazuje na pewną tendencję i prawidłowość.

Ule z grupy 1 - rozstawione tak, jak standardowo rozmieszcza się ule w pasiekach
Trzecia część eksperymentu polegała na obserwacji populacji dręcza pszczelego w obu grupach oraz jej wpływu na przeżywalność. W pierwszym roku eksperymentu w zasadzie nie zaobserwowano znaczących różnic w populacji pasożytów, a samo porażenie nie było duże. W lecie drugiego roku w rodzinach z obu grup, które się nie wyroiły, populacja roztoczy osiągnęła bardzo wysoki poziom. W 48-godzinnym osypie znajdowano nawet kilkaset sztuk. W rodzinach, które się wyroiły nastąpił natomiast wzrost populacji roztoczy, ale do akceptowalnego poziomu. W ulach ustawionych blisko siebie populacja ta zaczęła znów gwałtownie rosnąć w końcu roku, kiedy zaczęły się osypywać niewyrojone rodziny. Nie stwierdzono natomiast tego zjawiska w rodzinach, które były ustawione daleko od siebie. Rzecz jasna, w jednej grupie były to tylko 2 rodziny, a w drugiej 5 (pozostałe rodziny z braku matki wycofano z eksperymentu), więc trudno mówić o statystycznie zasadnym wnioskowaniu, ale sam profesor stwierdza, że ta tendencja już o czymś świadczy. W obu grupach w jesieni lub zimie wieńczącej drugi sezon osypały się rodziny, które wcześniej się nie wyroiły. Osypały się również dwie rodziny, które wyroiły się, ale znajdowały się w grupie uli ustawionych blisko siebie – te, w których z końcem lata znacząco zwiększyła się populacja roztoczy. Profesor sugeruje, że wzrost ten nastąpił z powodu rabowania słabnących rodzin przez sąsiednie. Wystąpił więc efekt tzw. „roztoczowej bomby”.

Grupa rodzin utrzymywanych w trakcie eksperymentu w 1 korpusie Langstrotha

Podsumowując, z dwudziestu czterech rodzin eksperyment przetrwało pięć, które wyroiły się i były rozstawione w odległościach kilkudziesięciu metrów od siebie. Według profesora połączenie obu tych czynników było istotne z punktu widzenia przetrwania rodzin do trzeciego sezonu.

Tym rodzinom, wraz z ich wzrostem, dodawano kolejne korpusy

Kolejna hipoteza profesora dotyczyła pozytywnego wpływu względnie niewielkiej kubatury ula (siedliska) na zdrowie rodziny pszczelej. W eksperymencie profesor ponownie porównał dwie grupy po dwanaście rodzin. Wszystkie rodziny utworzone były w tym samym czasie i w takiej samej sile (2 plastry z czerwiem obsiadane przez pszczoły). Do każdego z tych odkładów podano matki wywodzące się od jednej reproduktorki, aby wyeliminować ewentualny wpływ różnej „genetyki” pszczół na wynik badania. Przez cały czas trwania eksperymentu rodziny nie były leczone przeciwko warrozie i nie prowadzono zabiegów przeciwrójkowych. Tym razem zmienną miała być kubatura pszczelego siedliska. Pierwsza grupa umieszczona została w jednym korpusie Langstrotha (42 litry). Drugą grupę również osadzono w jednym korpusie, ale wraz ze wzrostem rodzin dokładano kolejne. W pierwszym roku eksperymentu różnice pomiędzy grupami nie były znaczące. Największe ujawniły się dopiero wiosną kolejnego roku. Populacje w małych ulach rosły średnio do około dziesięciu tysięcy pszczół i na tym etapie się stabilizowały. Z tej grupy wyroiło się dziesięć na dwanaście rodzin. Niektóre z rodzin wyroiły się kilkakrotnie lub wychodziły z nich drużaki, a nawet kolejne roje. Złapano 10 rójek, ale (jak stwierdził profesor) zdecydowanie nie były to wszystkie. W obszernych ulach populacja osiągnęła średnio około trzydziestu tysięcy pszczół. W tej grupie wyroiły się tylko dwie rodziny pszczele.
kształtowanie się średniego porażenia roztoczami
w dużych ulach (niebieski) oraz w małych (czerwony)

W toku eksperymentu badano regularnie poziom porażenia dręczem pszczelim. W małych ulach populacja już od początku drugiego roku obserwacji była mniejsza i utrzymywała się na względnie niezmienionym poziomie przez cały rok, aż do jesieni, kiedy osiągnęła poziom około 2% porażenia. Liczba roztoczy w dużych ulach zwiększała się natomiast przez cały rok, a rodziny zaczęły się osypywać już na przełomie sierpnia i września. W tym czasie w czterech spośród małych uli populacja roztoczy zaczęła się gwałtownie powiększać. Profesor uważa, że było to spowodowane rabowaniem osypujących się dużych rodzin właśnie przez te cztery. Seeley stwierdził, że z jednej strony był to jego błąd, jako badacza, gdyż obie grupy były ustawione zbyt blisko siebie (w odległości jedynie 60 metrów). Jednak właśnie dzięki temu zaobserwował ciekawe zjawisko. Zimę po drugim sezonie przeżyły tylko dwie rodziny z grupy trzymanej w dużych ulach (te, które się wyroiły) i aż osiem z małych uli. Spośród tej ostatniej grupy osypały się właśnie te, które rabowały w jesieni osypujące się rodziny.

Z małych uli nie pozyskano w ogóle miodu, natomiast po dwóch sezonach żyło osiem zdrowych rodzin. Z dużych rodzin pozyskano ponad dwieście kilogramów miodu, ale po dwóch latach żyły jedynie dwie rodziny. Profesor potwierdził więc znaczenie wielkości ula dla uzyskiwanych wyników – dla zbiorów miodu, rojliwości rodzin (co wydawało się oczywiste) i przede wszystkim ich przeżywalności.


część 4