Wiosna 2023 pogodowo zapowiada się nieciekawie. O ile pomnę na mojej działce resztki śniegu leżały jeszcze w pierwszej dekadzie kwietnia. Później było tylko trochę lepiej. Kwiecień był zimny i mokry, niestety tak samo zapowiada się początek maja. Sądzę, że w ulach nie ma realnych przybytków. Niestety może to być zła wróżba na cały sezon - zwłaszcza w rejonie podkrakowskim, gdzie jeśli wiosną nie ma pożytku, to nie ma go cały sezon...
Do maja na mojej pasiece przetrwało 10 rodzin. Nie mogę powiedzieć, żebym był zadowolony. Do zimy przygotowałem między 28 a 30 rodzin (zależnie od tego od kiedy liczyć zimowlę). Przeżywalność wynosi więc około 35%. Jest to zdecydowanie niezadowalający wynik, zważywszy na to, że rok wcześniej miałem ogromne straty - liczyłem, że w tym roku przeżywalność będzie sięgała 60-70%. Tak wskazywałaby logika - a może nadzieja?
Dlaczego się tak stało? Po raz kolejny rozkładam ręce: nie mam pojęcia. Przyroda ma swój klucz do przeżywalności, ale jeszcze nie udało mi się go poznać. Szczerze powiem, że w tym zakresie czuję się ignorantem i pewnie ignorantem umrę. Kolejny raz analizuję różne przypadki, które dochodzą do moich oczu i uszu, jak również przypadki indywidualnych rodzin z mojej pasieki, a to tylko utwierdza mnie w mojej ignorancji. Zazdroszczę samopoczucia tym, którzy z iście dziewiętnastowiecznym poczuciem zwycięstwa nad naturą, kolejny raz ogłaszają, że mają wysoką przeżywalność i pszczoły w dobrym zdrowiu dzięki swoim mniej czy bardziej tajemnym metodom. Zapewne oni osiągnęli już mądrość pozwalającą im kontrolować przyrodę - ja jeszcze nie. I co więcej raczej nic nie zapowiada, żebym kiedyś taką mądrość osiągnął.
Deszczowa aura |
A tak już bardziej serio. Cieszę się szczerze, że mamy takie przypadki, które pokazują, że trzymanie pszczół bez chemii jest możliwe, nie w wydaniu koniecznej stałej odbudowy pasieki po znacznych stratach, ale w trybie, który można by nazwać "gospodarką pasieczną". W końcu sam zacząłem pisać ten blog licząc na to, że takie historie będą i moim udziałem. Z różnych powodów, które po części rozumiem, a po części nie, przeżywalność w mojej pasiece nie jest zadowalająca, a zbiory miodu są znikome, a w niektórych sezonach zerowe. Nie przemawia przeze mnie jednak zazdrość. Mierzi mnie po prostu słuchanie (czytanie), że wystarczy mniej dzielić, albo podzielić w ten czy inny sposób (idąc z naturalnym cyklem... ?), albo złapać rójkę żeby osiągnąć sukces. Być może mierzi mnie to dlatego, że oznacza, że co roku zabijam swoje pszczoły, bo jestem złym pszczelarzem? Może ramki układam odwrotnie, czy jak? Zawsze uważałem, że rola pszczelarza jest w tej układance znikoma. Nie zerowa, ale całkiem niewielka. Tj. oszacowałbym ją na 10 - 20 % całego sukcesu. Ale może dlatego tak uważałem i wciąż uważam, że nie mam takich sukcesów (jakkolwiek je definiować) jakbym chciał? Zgodnie z przysłowiem: przeszkadza mi rąbek spódnicy. Jest oczywiste, że gdybym osiągnął sukcesy (ponownie: jakkolwiek je rozumieć), to opowiadałbym, że znalazłem cudowny sposób na warrozę: a to górny wylotek, który stosowałem, a to poznałem dogłębnie mądrość roju, a to ponadzmysłowo wyczuwam doskonały czas na podziały pszczół (timing na pewno jest kluczowy...), a to niesamowicie wyczuwam pożytki czy mam zdolność głębokiego rozumienia uczuć matek pszczelich (jestem przekonany, że wówczas mógłbym mieć wiele różnych mocy). Ponieważ jednak wielkich sukcesów brak, to zrzucam wszystko na okoliczności zewnętrzne [niewielkim sukcesem jest to, że od lat utrzymuję ciągłość na pasiece, a zeszłoroczny zakup pszczół nie był podyktowany całkowitą koniecznością, czyli stuprocentowymi stratami]. Na swój sposób cieszę się jednak, że natura dała mi prztyczka w nos już na samym starcie w 2014 - dzięki temu pokazała mi moje miejsce w szeregu. Teraz mogę wszystkim mówić, że "znalazłem" (z tym, że to nie ja, bo ja tylko powtarzam po innych) cudowny sposób na warrozę, prosty i oczywisty: rozmnażasz co przeżywa. Z tym małym zastrzeżeniem, że nie gwarantuję skutku, a już na pewno sukcesów. Ponieważ jednak już to zrozumiałem dawno, apeluję niniejszym do natury, żeby zaprzestała dawania mi prztyczków w nos. Ja już wiem, że ona tu rządzi.
Ostatnio podesłano mi cytat jednego z pszczelarzy, który na jednej z grup twierdził, że model ekspansji nie sprawdza się, bo nie pozwala pszczołom wejść w tryb zajmowania się warrozą (jak rozumiem, chodziło o ten argument, że albo podziały dokonywane są za wcześnie, zanim pszczoły zajmą się sobą, albo też odkłady są za słabe i zajmują się tym, żeby nie paść z głodu i się namnożyć, a nie głupotami, jak pasożyty). Nie jestem w stanie powiedzieć kategorycznie i jednoznacznie, że nie ma w tym racji. Są bowiem głosy w środowisku pszczelarzy naturalnych utrzymujące, że pszczoły muszą mieć zapewniony pokarm i "opanowane" gniazdo, żeby zaczęły myśleć o propolisowaniu i groomingu - słowem najpierw muszą być syte i mieć urządzone mieszkania, a dopiero potem zajmują się sobą i swoim zdrowiem. Coś w tym może być - sam w końcu od miesięcy chodzę jak stary dziad pokrzywiony bólem pleców, bo remontuję dom (czyt. opanowuję gniazdo), to i zarzuciłem sport, rekreację i odpoczynek - ofiarą tego pada i blogowanie... [co do sytości zaś, to... cóż, sądząc z przybytków mojej wagi, zapewnienie pokarmu u mnie jest na poziomie z naddatkiem]. Słowem: nie zajmuję się sobą i swoim zdrowiem, bo w natłoku roboty uznaję, że nie mam na to czasu, chęci i sił. Dlaczego pszczoły miałyby mieć inaczej? Nie wiem czy jest to swoista obiektywna i międzygatunkowa mądrość dziejowa, czy próba antropomorfizacji pszczół, ale coś na rzeczy może być. W tej chwili nie kojarzę bowiem zrecenzowanych badań naukowych, które wprost by mówiły przykładowo: pszczoły mające 30 kg pokarmu w 40 litrowym siedlisku statystycznie "czochrają się" trzy raz bardziej, niż podobne genetycznie pszczoły (np. pochodzące od matek sióstr), w takim samym siedlisku, które mają jedynie 3 kg pokarmu. [jeśli ktoś takowe zna: uprzejmie proszę o podesłanie(!)]. Znam natomiast podobne opinie pochodzące od kilku osób. Są to dla mnie opinie dające do myślenia i na pewno godne uwagi (w tym sensie, jako hipotezy wiarygodne) - ale przy mojej obecnej wiedzy trudno mi traktować je jako naukowo potwierdzone fakty.
Rzecz jasna są pszczoły "czochrające się" bardziej i mniej. Każda rodzina pszczela (nawet bardzo spokrewniona z inną) ma inny bilans różnych cech i w różnym stopniu je aktywuje. Znamy dość dużo cech i właściwości pszczół, które sprzyjają ich walce z roztoczem (a pośrednio przeżyciu), z czego kilka jest znanych dość powszechnie, jest opisanych w pracach naukowych i są mniej czy bardziej wykorzystywane w procesie hodowli. To nie podlega sporom (jeśli oczywiście ktoś chce się spierać, to niech się spiera, jego prawo...). Zastanawia mnie bardziej co uruchamia te procesy. Czy faktycznie jest to zapewnienie odpowiedniego rozmiaru i stanu biologicznego rodziny (w znaczeniu: odpowiedniego podziału zadań, zapewnienie realizowania wszystkich potrzeb itp), czy zgromadzenie odpowiednich zapasów jedzenia?
Cały problem z krytyką modelu ekspansji (zarówno w teorii, jak i w konkretnych wykonaniach - w tym moim) nie polega na tym, że nie zgadzamy się na poziomie, który opisałem akapit wcześniej. Bo zgadzamy się. Problem - jak ja to widzę - wynika z niezrozumienia podstawowych założeń modelu ekspansji i z braku łączenia punktów w cały obraz. Inaczej mówiąc, z niepotwierdzenia związków przyczynowo skutkowych tam, gdzie ich się doszukuje, na podstawie niepotwierdzonych opinii oraz nielicznych i statystycznie nieistotnych przypadków. Ale też przecież nikt nikomu nie broni snuć hipotez, czyż nie?
Jak mówi stare przysłowie pszczół, człowiek i jego najwierniejszy przyjaciel tj. pies, mają statystycznie po 3 nogi. I tak też będzie, jeśli popatrzymy na przeciętną parę człowieka i psa. Ale jeśli w naszym myślowym eksperymencie weźmiemy pod uwagę zbiór wszystkich ludzi i wszystkich psów to statystyczna ilość nóg pozostaje zagadką. Myślę, że możemy założyć, że tych nóg będzie gdzieś w granicach między 2 a 2,5 (w okolicach 2.2), ale trudno powiedzieć ile. Mamy bowiem szereg zmiennych. Po pierwsze liczbę ludzi szacuje się dziś na około 8 miliardów, a psów niecały miliard - nie znamy jednak dokładnych danych, a co więcej one stale się zmieniają; po drugie zarówno wśród psów, jak i ludzi zdarzają się takie osobniki, które mają wszystkie nogi (tych jest zapewne najwięcej), ale i takie, które tych nóg mają odpowiednio mniej (również takie całkowicie bez nóg). Jeszcze inną rzeczą jest, że możemy patrzeć na zupełnie różne konfiguracje grup psio-ludzkich, które dalekie będą od statystycznej prawdy - np. na człowieka wyprowadzającego na spacer swoich 10 psów (jeśli czegoś nie pomyliłem w obliczeniach statystycznie mają ok. 3.8 nóg - pod tym wszakże warunkiem, że wszyscy mają tyle, ile mają zdrowe osobniki, albo że któryś pies nie ucieknie), lub na zdjęcie dużej rodziny z jednym psiakiem.
Biorąc pod uwagę ten prosty przykład, łatwo stwierdzić, że jeśli popatrzymy na różne konfiguracje ludzi i psów możemy wyciągnąć wnioski dotyczące ilości nóg, które będą dość dalekie od prawdy dla całego zbioru. I trochę tak czasem to widzę, kiedy patrzę na wypowiedzi niektórych z krytyków modelu ekspansji. Mam wrażenie, że obserwują albo urzędy, do których psów wprowadzać nie wolno, albo psie schroniska lub hodowle, a w najlepszym wypadku pary psio-ludzkie.
W swojej - szumnie nazwę, a co(!) - karierze pszczelarskiej obserwowałem rokrocznie (przez 9 lat) po ok. 40 rodzin pszczelich nie poddawanych kuracjom (kilka razy było trochę mniej, liczmy więc średnią 35). Daje to obserwacje ponad 300 "pszczołojednostek". Nie jest to ogromna liczba. To mikroułamek całości. To jak zliczanie nóg ludzi i psów w niewielkim miasteczku. Statystycznie rzecz biorąc statystyczne miasteczko może odpowiadać ogólnym statystykom. Ale co, jeśli w miasteczku jest schronisko dla bezdomnych psów? Wielu pszczelarzy - nawet nie tych zawodowych - obserwuje kilkaset rodzin na przestrzeni jednego, dwóch czy trzech lat. Przy nich moje liczby nie wyglądają imponująco. Niestety te 9 lat obserwacji (w bardzo różnych konfiguracjach pożytkowo-pogodowych i różnych miejscach), nie pozwoliło mi wyciągnąć żadnych wniosków, które zbliżyłyby mnie do rozwiązania varroazagadki tj. odpowiedzi na pytanie dlaczego niektóre rodziny przeżywają, a inne nie. Wciąż nie wiem jakim kluczem kieruje się przyroda, jeśli weźmiemy pod uwagę łatwo obserwowalne czynniki (rodzina duża vs mała, ul ocieplony vs nieocieplony, naturalna rójka vs odkład itp itd). Rozliczne badania naukowe pokazują pewne prawidłowości (izolacja, rojenie się, obecność niektórych cech, obecność niektórych wirusów itp). Te są jednak albo niemożliwe u mnie do spełnienia (np. izolacja), albo ich nie badam. Zarówno moje spostrzeżenia jak i znajomych, którzy obserwowali kilkaset pszczołojednostek na przestrzeni ostatnich lat, w żaden sposób nie zbliżają nas do znalezienia idealnej metody chowu pszczół. Zazdroszczę tym, którzy przez ostatnie 3-5 lat zimowali po 2 - 20 rodzin pszczelich (nieleczonych), ale już znają rozwiązanie varroazagadki. Niewątpliwie daje im to spokój ducha, którego od lat poszukuję miotając się po pasiece... Szkoda, że ta wiedza nie jest nigdzie spisana. A może te osoby, o których myślę dzielą się, ale mając zamknięte umysły nie dopuszczamy ich odpowiedzi do siebie? [Wiem natomiast na pewno, że oni nie dopuszczają do siebie naszych odpowiedzi.] Miliony pszczół na połowie globu i kilku kontynentach giną co roku z powodu warrozy, a okazuje się, że rozwiązanie zagadki jest na wyciągnięcie ręki i wystarczyło zdobyć jedną odpowiednią rodzinę na start...
Puste ule czekają na zapszczelenie... |
Do maja na moich pasiekach przetrwało łącznie 10 rodzin w 5 lokalizacjach. Od ostatniego, przedwiosennego sprawdzenia zginęło 2 rodziny. Jedną z nich była rójka z 2021, w której na przedwiośniu było pewnie raptem nie więcej niż 1000 robotnic. Powrót zimy ją "dokończył". Drugą z rodzin (prawie) zabił głód (pasieka Las 1, fortowa GMz z matką z 2020 roku), a "dokończyłem" ja. W czasie ocieplenia przedwiosennego objechałem wszystkie rodziny i uzupełniłem im zapasy pokarmu. Ta miała pokarmu dość dużo, a nadto dostała ramkę miodu z osypanej rodziny. Potem jednak powróciła zima. Gdy zajrzałem do rodziny w połowie kwietnia, gdy zeszły śniegi, około 2/3 -3/4 pszczół było osypane na dennicy, a reszta żyła, była jednak odrętwiała z głodu. Dodatkowo w ulu było 3 ramki zaziębionego czerwiu zasklepionego. Do ula podałem garstkę ciasta i zabrałem do domu, gdzie wieczorem opryskałem niedobitki pszczół wodą z cukrem. W czasie przeglądu dwa dni później okazało się, że w czasie transportu zgniotłem matkę... Część żyjących robotnic została dołączona do jednej z rodzin pod domem.
10 żyjących rodzin jest w bardzo dobrej kondycji. Są jednak wstrzymane w rozwoju przez długą zimę. Przyznać muszę, że nigdy nie miałem wiosną pszczół tak ładnych (a przy tym tak równych siłą). Co rok, niezależnie od tego ile rodzin przeżywało, były grupy rodzin bardzo ładnych, średnich i "zdechlaków" w 2 może max 3 uliczkach. Tym razem - choć pszczoły na pewno są słabsze niż rodziny pszczelarzy komercyjnych-leczących - wszystkie wyszły z zimy niewiele słabsze niż do zimy poszły. Tak na prawdę nie pamiętam wiosny, żebym miał 10 bardzo ładnych rodzin, a do tego żeby wszystkie rodziny, które przetrwały były w dobrym zdrowiu (Z reguły było to 4 - 6 rodzin). Kolejny raz się zastrzegam: rodziny, które przeżyły to były zimowane odkłady (poza jedną silną, która wszakże zarówno przed zimowlą jak i po niej wcale znacząco nie odbiega/ła od innch). Moja wiosenna ocena siły zawsze odnosi się do tej z jesieni; nie porównuję się z rodzinami które były zazimowane jako silne, a tym bardziej grzane czy pędzone do siły w inny sposób.
Czas na parę konkretnych historii poszczególnych rodzin i wyciągania wniosków. Przezimowała rójka, która sama weszła do mojego ula w lecie zeszłego roku. Wyszła z zimy piękna. Wniosek: naturalne rójki przeżywają... Wróć. To taki sobie kiepski żart. Nie przezimowała bowiem rójka dwuletnia (naturalna rójka z 21 roku, w 22 zrobiona sztuczna rójka ze starą matką). Wniosek: naturalne rójki przeżywają, ale tylko pierwszą zimę... No dobra, bez żartów. Przeżył bardzo silny macierzak po jednej z utrzymywanych w sile rodzin, którym niewiele przeszkadzałem, a już na pewno nie dzieliłem mocno (wzięta z niej tylko sztuczna rójka). Rodzina była silna cały sezon, nosiła miód, pięknie weszła w zimę. Wniosek: przeżywają silne macierzaki, którym się mało przeszkadza i pozostawia na miejscu starej rodziny (symulacja natury...)... Aaa. miało nie być żartów: nie przetrwało 3 tak samo traktowane rodziny obok... Przetrwały trzy sztuczne rójki ze starą matką, które były utworzone wcześnie w sezonie, ustawione na miejscu docelowym, a następnie mało im przeszkadzałem (jedynie karmienie koniec lata). Wniosek: sztuczne rójki, które tworzy się silne i/lub wcześnie w sezonie (symulowanie natury) przeżywają w dobrej kondycji, jeśli im się nie przeszkadza. Hm. czy na pewno? Trzy tak samo potraktowane rodziny się osypały (w tym jedna jeszcze w lecie - nie było widać roztoczy, ale rodzina kurczyła się, kurczyła, kurczyła, aż w końcu ul zajęły mrówki - ale nie wiem czy była to przyczyna czy skutek ostatecznego zejścia). Kilka utworzonych racjonalnie silnych odkładów przezimowało w dobrej kondycji (takich co tworzy się je jako odkład, a nie mikruska weselnego). Wniosek: jeśli nie kombinuje się z tworzeniem zbyt słabych odkładów, ale utworzy się odkład zdolny do wzrostu i zimowania, to rodzina taka przezimuje. Aha. Zapomniałem wspomnieć, że pewnie z tuzin tak samo utworzonych odkładów się osypało... Między innymi jeden odkład (ale takich historii na przestrzeni 9 ostatnich lat było -dziesiąt), który utworzony był z jednej z 4 najlepszych rodzin jako 2 ramki czerwiu na wygryzieniu z dojrzałym matecznikiem i gęsto obsiadany przez pszczoły. Odkład rozwijał się książkowo: matka szybko się unasienniła, czerwiła jak automat, odkład doszedł do zimy do siły 6-7 ramek "na czarno", był cały czas samowystarczalny, bez nawet połowy objawu wstrzymania letniego rozwoju czy wizualnych problemów chorobowych. Co jak co, ale ten odkład należał do takich rodzin, o których się myśli: piękny rozwój, piękne pszczoły, jeśli któraś ma przetrwać, to właśnie ta. Serce roście. Tyle tylko, że tej rodziny nie ma już od dobrych kilku miesięcy.
Choć na przestrzeni lat na swój sposób przyzwyczaiłem się do strat pszczół (wiem, może to brzmi brutalnie), to ja na prawdę nie lubię ich tracić. Jeśli ktoś zna sposób, żeby tak się nie działo (który nie wlicza zabijania roztoczy): niniejszym wyciągam rękę po tą wiedzę. Proszę podziel się swoim sposobem. Wracając do mojej analogii: ja na prawdę chcę wiedzieć, ile statystycznie nóg mają ludzie i psy. Nie mów mi tylko, że pszczoły trzeba trzymać w sile, że należy symulować naturę robiąc sztuczną rójkę (jeśli naturalna nie wyjdzie), że odkłady trzeba karmić, że trzeba trzymać silne macierzaki itp itd. To wszystko już zweryfikowałem w moich warunkach. Jeśli u kogoś to działa: super, bardzo się cieszę. Ale to nie jest prawda, która - nomen omen - sprawdzi się wszędzie. Innymi słowy: jeśli czyjeś pszczoły tak traktowane przeżywają, to dzieje się tak z innego powodu, niż te wymienione. Być może w tamtych warunkach wystarcza wiedza, że człowiek i pies statystycznie mają po 3 nogi.
A czy zatem model ekspansji się sprawdza czy nie? Model ekspansji to metoda szybkiego dzielenia pszczół i selekcji w oparciu o dobór naturalny. Model ekspansji w tym sensie się sprawdza (w 100%), że pozwala na możliwie najszybszą odbudowę pasieki i powielenie tych rodzin, które przetrwały. Czy natomiast jest to dobra metoda selekcji? To już zależy. To metoda mniej więcej zgodna z naturalnym cyklem rozmnażania pszczół (przy czym sztuczna i pod wieloma względami niedoskonała i z rozlicznymi wadami). Po prostu dzielimy pszczoły, które żyją - podobnie jak w naturze z rodziny wychodziłyby rójki. Seeley twierdził, że w Arnot większość rodzin wydaje 3 roje. Rodzina zatem dzieli się na 4 (macierzak + 3 młode). Myślę, że dzielenie pasieki (każdej z rodzin) na 4 to racjonalna ekspansja. Statystycznie (niech to słowo będzie sponsorem tego wpisu) w mojej pasiece rzadko udaje mi się pomnożyć pasiekę przez 3. Oczywiście zdarzało mi się dzielić mocniej poszczególne rodziny [a także rozdawać odkłady poza pasiekę, co zwiększało podziały bez skutku zwiększania mojej pasieki] - ale niewiele różnię się od statystyk wyjścia rojów w Arnot. Czy to znaczy, że w modelu ekspansji rodziny się szybko selekcjonują, że przeżywają dzięki tej metodzie? A kto powiedział, że to metoda na wysoką przeżywalność pszczół? Czy w Arnot (piszę o Arnot, bo to doskonale przebadane miejsce i mamy stamtąd dużo danych) jest wysoka przeżywalność, a rodziny pochodzące z lasu mają 100% odporność na warrozę? Oczywiście, że nie (na oba pytania). Jeśli ktoś twierdzi, że metoda ekspansji nie sprawdza się, to znaczy, że nie do końca rozumie o co w tym chodzi. Jeśli ekspansję łączy z tym, że małe rodziny nie mogą zająć się roztoczem, bo zajmują się budową gniazda, to niech powie to moim dużym osypanym rodzinom, utrzymywanym w sile przez cały sezon. Pszczoły na pewno potwierdzą, że ma rację.
Inną rzeczą jest czy rodziny pochodzące z takiego modelu namnażania mają wyższe czy niższe statystyczne prawdopodobieństwo przetrwania niż rodziny utworzone w inny sposób? (no właśnie jaki? bo w modelu ekspansji nie ma żadnych konkretnych wytycznych co do sposobu dzielenia rodzin pszczelich...). Model ekspansji to oczywiście tylko nazwa więc trudno mi się odnieść do tego jak nazwa może wpłynąć na przetrwanie pszczół. Być może to jakiś efekt psychologiczny? Nazwa kojarzona dobrze sprzyja przetrwaniu, a kojarzona źle zwiększa śmiertelność...? Brzmi logicznie...? Jeśli po prostu pszczół nie leczysz i robisz odkłady z rodzin, które przetrwały lub namnażasz je w inny sposób, to wychodzi mi na to, że też stosujesz model ekspansji... Ale rozumiem, że krytyka bardziej dotyka tego, że tworzy się rodziny zbyt licznie i zbyt małe, co jakoby zwiększa śmiertelność. Cóż - jak pisałem powyżej ja nie zauważam takich prawidłowości. I niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który uważa, że człowiek i pies statystycznie mają po 3 nogi.
Innym pytaniem - i daleko bardziej zasadnym, niż tępe krytykowanie modelu ekspansji - jest to, czy ten rodzaj prowadzenia selekcji/chowu/hodowli (jak to zjawisko zwał tak zwał) jest najlepszy do osiągnięcia wyniku w postaci uzyskania i utrzymania wysokiej odporności pszczół na warrozę. To już jest inny spór i dotyczy tego, jak najlepiej pszczoły selekcjonować - czy obserwować cechy (jakie i w jaki sposób), czy poziom porażenia (jak badać, kiedy), czy dzielić co przeżywa. To jest naprawdę zupełnie inna dyskusja. I choć w moich warunkach i z moim podejściem do przyrody i pszczół jestem zwolennikiem trzeciej drogi, to jednak sam mogę pokazać wiele jej wad - a moje statystyki niech będą tu świadczyć za tymi wadami.
Na razie czekam na te tony miodu, które mam obiecane wraz z nadejściem 7 lat tłustych. Nastawiłem się.