piątek, 30 listopada 2018

Strzeż się "Złego", czyli bądź częścią rozwiązania

Uwaga, będzie długi tekst... Zakładam, że najdłuższy na tym blogu - i przyjmuję też, że nikt go nie przeczyta w całości. Ale nic to. Ja sobie powiem co myślę - jak zwykle zresztą.

Już to wcześniej pisałem: nie śledzę z zapartym tchem strony Randy'ego Olivera. O nie, nie dlatego, że nie można tam znaleźć nic wartościowego. Wręcz przeciwnie. Nie śledzę, choć może powinienem, może kiedyś zacznę, jak będę miał więcej czasu. Ale chyba przede wszystkim dlatego, że choć Randy twierdzi, że to blog czysto naukowy o pszczołach postrzeganych oczami biologa, to jednak pisany jest z perspektywy nie tylko biologa, ale i pszczelarza komercyjnego (jak sam pisze obsługującego 1000-1500 pni). Cóż w tym złego? Złego - absolutnie nic. Ale chyba jednak (przynajmniej w moim subiektywnym odbiorze te kilka tekstów, które przejrzałem o tym świadczy) wnioski przedstawiane są w określonym świetle. Przyznać muszę, że sam Randy twierdzi, że czeka - i chyba nawet z pewną nadzieją - aż nastąpi zmiana światopoglądowa i pewnego rodzaju reset. To prawda, że z jego tekstów przebija chęć czy wręcz może pragnienie trzymania pszczół całkowicie bez chemii. Więc dwoi się i troi w swoich argumentach oraz radach jak to zrobić, ale mało kto go słucha, bo... no cóż: pinionc. Nie ma zapotrzebowania na te pszczoły, to i nie ma selekcji. Szkoda wysiłku, skoro tego nikt nie kupi, a nawet jak kupi, to nie doceni. Ale Randy, choć jest ponoć Randy'm-biologiem wychodzi od biznesu, a nie biologii. I chyba dlatego nie przekonuje mnie. Wolę szukać wzorów gdzie indziej - nawet tych komercyjnych, ale w innym modelu, np. takim jak proponują Lusby, Comfort, Webster, Bush. Bo ja uważam, że gdy pracuje się ze zwierzętami, to najpierw trzeba zrównoważyć ich biologię, a potem budżet. Podobnie chyba uważają ci wymienieni przeze mnie. Randy zaś chyba uważa na odwrót. I to też nie jest źle. Gdybyśmy mieli te same priorytety, ale jedni równoważyliby budżet, a inni biologię, to i tak progres by nastąpił. Ale sytuacja wygląda tak, że ci co mają równoważony budżet rzadko mają ten sam priorytet. To też nie byłoby złe - o ile obie strony będą się szanować i tolerować, a nie wyzywać słowami powszechnie uznanymi za obelżywe.

A wszystko to przypomina mi trochę moją dyskusję sprzed lat kiedy jeszcze byłem na forum miodka. Pytałem jednego z hodowców buckfasta i pszczoły primorskiej, jak przebiega selekcja. Otóż z około 200 pni w sobie znany sposób dobiera się około 6 - 10 pszczół, które mają najlepsze cechy gospodarcze. Spośród nich punktuje się poszczególne cechy, a jedną z kategorii, za którą pszczoły dostają bonus jest mała liczba roztoczy. I z tych 6 wybiera się 2 - 3 do dalszego namnażania. To są "tegoroczne" reproduktorki. A ja się pytam dlaczego z całej puli nie dobiera się tych, które mają najmniej roztocza i dopiero pośród nich szuka dobrej równowagi pomiędzy liczbą dręcza, a wynikami? Dlaczego za każdą "jednostkę" roztocza mniej nie ma trzykrotnie więcej punktów niż za słoik miodu? Przy takim podejściu, o jakim piszę, po 30 latach populacja byłaby inna niż jest dziś. Czy radziłaby sobie z dręczem całkowicie? Wątpliwe. Ale też uważam, że bylibyśmy w innym miejscu i wiele rzeczy można by robić o wiele mniej boleśnie.

Cały świat biologów i "pszczelich weterynarzy" mówi nam, żeby walić w roztocza ile wlezie, myć wszystko detergentami, odkażać, ramki palić, a pasieczysko sypać wapnem. Czemu akurat przekaz jednego biologa i pszczelarza przemysłowca miałby być bardziej wiarygodny? Lepszy? Może dlatego, że rzetelnie podchodzi do tematu rozbudowując swoją stronę o szeroką i ciekawą wiedzę o pszczołach (niewątpliwie tak). A może też dlatego, że swój blog nazywa "scientific". Zdecydowanie bardziej przekonuje mnie podejście do tematu, które prezentują również biolodzy, tacy jak poznani przeze mnie Thomas Seeley czy Torben Schiffer. A chodzi mi o zmianę podejścia do zdrowia pszczół z perspektywy gospodarczej na ewolucyjną i próbę zajmowania się przyczynami, a nie skutkami. Oni też ostrzegają, a ich rady często są zbliżone do Olivera - ale stawiają inaczej priorytety, to i rady są w ciut innym świetle - przynajmniej ja to tak widzę. Wcale nie znaczy, że to co sugerują niektórzy pszczelarze nieleczący pod każdym względem "korzystne" działanie (zależy jeszcze pod jakim względem). Często jest to trudniejsze i bardziej kosztowne. Tyle, że załatwia problem, a nie lepi dziury walką ze skutkami.

Wcale też nie twierdzę, że sam jestem bardziej obiektywny niż Mr. Oliver. Ba, jestem przekonany, że jestem o wiele mniej obiektywy i na pewno mam też zdecydowanie mniejszą wiedzę i doświadczenie (więc teraz możesz już skończyć czytać). Wobec tego po prostu przybliżę moje spostrzeżenia z własnej, subiektywnej perspektywy pszczelarza amatora, który po prostu jest uparty i chce.

Ostatnio pojawił się gdzieś w przestrzeni link z artykułem, w którym Randy rozważał kto jest częścią problemu, a kto częścią rozwiązania. Mając z tyłu głowy, że mówimy o "części problemu", a nie o jego "całości", czytamy tezę: pszczelarze nieleczący (treatment free beekeepers) są częścią problemu. Przynajmniej w większości, przynajmniej teraz są. A kto jest częścią rozwiązania? Otóż mogą nią być również ci sami pszczelarze, gdy tylko zaczną się stosować do światłych rad Randy'ego. Co ciekawe on sam pisze, że choć wielokrotnie miał już rodziny, które w zasadzie w 100% (no, lekka przesada) kontrolowały dręcza, to nie bardzo udaje mu się w jakikolwiek sposób utrwalić tych cech w kolejnych pokoleniach. Przynajmniej tak zrozumiałem. A mówi o tym w tym samym tekście, w którym, co najmniej 5 razy napisał, że w kolejnych publikacjach przedstawi wszystko na temat tego, jak to zrobić. Mam pewną teorię z czego to wynika. Otóż właśnie w tym kolejnym tekście (wtedy kiedy miał zacząć opowiadać jak to się robi), pisze tak:
"It’s been clearly demonstrated that natural selection can shift an unmanaged honey bee population to some degree of mite resistance within less than a decade. Unfortunately, the resulting bees may not be such that we’d want to keep. But that’s only because natural selection is a non-directed random process based solely upon chance and reproductive success. Humans, on the other hand, can help to direct the process of evolution, and create breeds of plants or animals with any combination of traits that we choose to select for." Co oznacza w tłumaczeniu:
"Zostało w sposób jasny pokazane, że selekcja naturalna potrafi wykształcić w dziko żyjącej populacji pszczoły miodnej pewien stopień odporności w niecałą dekadę. Niestety, te pszczoły mogą nie być takimi jakie chcemy trzymać. Ale to dlatego, że selekcja naturalna jest niekierowanym losowym procesem opartym głównie na przypadku i sukcesie reprodukcyjnym. Z drugiej strony ludzie mogą pomóc kierować procesem ewolucji i tworzyć linie roślin i zwierząt z taką kombinacją cech, jaką chcemy dobierać w selekcji".
No i chyba właśnie tu jest pies pogrzebany. To przynajmniej moje zdanie. Zamiast uczyć się (ponoć jesteśmy istotami rozumnymi) korzystać z przyrody na jej warunkach, chcemy ją kształtować pod siebie. Może czas lekko zmienić nastawienie? Choć uczciwie przyznać trzeba, że sam Oliver wskazuje na wady kierunków projektów hodowlanych, docenia wigor złapanych dzikich pszczół. Z drugiej strony z jakiegoś powodu nie chce się na tych pszczołach oprzeć, jak robi to na przykład Bush czy inni. Oliver odrzuca też pszczołę primorską, choć ta żyje z warrozą prawie "za-pan-brat" - bo żyje w dużym porażeniu, będąc względnie tolerancyjną dla skutków wywoływanych przez dręcza. Randy'emu najwidoczniej zależy na tym, żeby dręcza było mało, a nie żeby pszczoły żyły. Więc z trzeciej strony wskazuje na priorytet selekcji jakim jest odporność na dręcza. Ale. No właśnie. Zawsze jest ale. Ci, którzy mają pasieki "odporne" (przynajmniej tak twierdzą), wcale nie prowadzą selekcji na odporność na dręcza! Ci zaś, którzy prowadzą takie projekty selekcyjne, to prowadzą je i prowadzą... i prowadzą i cały czas są niezadowoleni.
Randy pisze:
"Had we beekeepers simply stood aside and allowed nature to take its course, our bees would fairly quickly have evolved resistance to varroa (as evidenced by the rebound of feral populations), due to the genetic diversity of the original bee population (contrarily, the entire inbred population of bees on California’s Santa Cruz Island was quickly extirpated by varroa). But all commercial beekeepers would have gone out of business, agriculture would have suffered, etc. That simply wasn’t going to happen.", czyli (w wolnym tłumaczeniu):
"Gdybyśmy, pszczelarze, po prostu stanęli z boku i pozwolili naturze działać, nasze pszczoły względnie szybko wykształciłyby odporność na dręcza (czego dowodzi odbudowa dzikich populacji), dzięki różnorodności oryginalnej populacji pszczół (patrząc z drugiej strony, cała zinbredowana populacja Wyspy Santa Cruz w Kalifornii, szybko została wytępiona przez dręcza). Ale wszyscy pszczelarze zawodowi straciliby źródło utrzymania, rolnictwo ucierpiałoby itp. To po prostu nie mogło się zdarzyć".
Pisze też:
"Although my goal is “treatment free” beekeeping, I’m concerned about beekeepers who use “treatment free” as being an excuse for negligence of animals under their care, or who are doing so without a clear understanding of its potential negative impact upon the natural evolutionary process, or who are unaware of the serious repercussions that their collapsing colonies have upon neighboring beekeepers.", czyli w tłumaczeniu:
"Choć moim celem jest pszczelarstwo bez leczenia, troskę moją wzbudza to, że pszczelarze używają "pszczelarstwa bez leczenia" jako wymówki dla swojego zaniedbywania zwierząt znajdujących się pod ich opieką, albo robią to bez jasnego zrozumienia potencjalnego szkodliwego wpływu na naturalne procesy ewolucyjne, bądź też nie są świadomi poważnych skutków jakie ich umierające rodziny mają na sąsiednich pszczelarzy".

Słowem Randy zgadza się ze słynnym stwierdzeniem dra Chorbińskiego (albo na odwrót). Co ciekawe uważa, że to biznesy pszczelarzy były przyczyną dzisiejszej sytuacji, ale częścią problemu są ci, którzy nie leczą, czyli chcieli(by) zastosować to rozwiązanie, które powstrzymałoby całe to obecne wariactwo w zarodku. Bo dziś to jest część Problemu. A co jeszcze więcej uznaje, że choć to komercyjna wizja pszczół to wariactwo sprowadziła, to dziś nieleczący szkodzą wszystkim działając zgodnie z tym kierunkiem, który zapobiegł by dziesiątkom lat ładowania toksyn do uli (z wszelkimi ich konsekwencjami). Ciekawa logika, czyż nie? Oczywiście Randy nie twierdzi, że to był słuszny wybór na początku (to moje zdanie) - on tylko stwierdza, że wybór jaki został podjęty spowodował dzisiejsze problemy. Mimo to chyba uznaje go za właściwy. Mam świadomość, że to nie to samo. Ale pytanie czy bardziej opłacało się zacisnąć pasa na parę lat (każdy mógł przecież zbudować jakiś swój program przejścia przez ten kryzys), czy przez dekady wydawać miliony na toksyny, trując pszczoły, siebie, napędzając całe to wariactwo, okresowo i tak tracąc olbrzymie liczby rodzin (nierzadko i tak całe biznesy z wielu tysięcy rodzin gdy szalało CCD). Pewnie gdyby zsumować koszty tego i tego wyboru, lepiej było stanąć z boku. Tyle, że tamte koszty byłyby poniesione w jednym momencie, a dziś mamy wszystko na kredyt rozłożony na dekady. I kolejne dekady jego spłacania przed sobą, jak również przekazanie tego kredytu w spadku kolejnym pokoleniom.

A ja może nawet i zgodziłbym się z twierdzeniem Randy'ego, że gdyby wszyscy robili to co zaleca, to problem by zniknął. Ale to tak samo prawdopodobne jak to, że wszyscy nagle przestaną leczyć, albo to, że wszyscy na raz przeprowadzimy masową eksterminację dręcza (wliczając rzecz jasna do działań dziko żyjące rodziny i całą populację Apis ceramea), co spowoduje jego zniknięcie z powierzchni planety.

Prześledziłem więc wszystkie (około dwudziestu) tekstów Mr. Olivera w temacie "The Varroa problem". No może prawie wszystkie, bo teksty o technikaliach leczenia jak i jego modelu wyliczania populacji dręcza czy instrukcji wykonywania tzw. "alkohol wash" były dla mnie nie do przejścia... Być może to wspaniałe narzędzia dla wyznawców metody Randy'ego i istotne kwestie dla leczących, a przy tym selekcjonujących na odporność na roztocza. Dla mnie nie koniecznie, a liczba nic nie znaczących (dla mnie) uwag technicznych była po prostu arcynudna. Sam Randy rozpływa się jednak nad swoim modelem i wciąż do niego wraca - cóż, w końcu to jego dziecko. A ja nie odrobiłem zadania domowego i nie zapoznałem się z nim wystarczająco, żeby docenić jego znaczenie i wspaniałość... Ale już z samych tekstów, gdzie wyniki kalkulacji przy wykorzystaniu tego modelu pojawiają się bardzo często (czy może bardziej wnioski z nich) wskazują, że tak naprawdę wystarczyłoby ograniczyć prędkość rozmnażania roztoczy o około 50%, żeby problem praktycznie przestał mieć większe znaczenie. Okazuje się też, że już niewielka poprawa niektórych z cech pszczół przyczyniłaby się do trzymania populacji dręcza w ryzach i pszczelarstwo bez leków stałoby się możliwą normą. Brzmi obiecująco.

Cykl rozpoczął się około 2 lata temu (listopad 2016), a na dziś kończy go tekst oznaczony numerem 17C (ten jest z września 2018r. - http://scientificbeekeeping.com/the-varroa-problem-part-17c/). Przyznam, że przeczytałem te teksty z równym zainteresowaniem, co i znużeniem. Choć nie, chyba jednak znużenie wzięło górę, ale zrobiłem to, żeby nie okazało się, że opuszczam jakieś istotne argumenty autora. Więc przebrnąłem przez część ciekawych informacji i sporo nudziarstwa i powtórzeń tego, że Randy doskonale wie jak to zrobić (choć jemu się do tej pory nie udało, choć ma po temu wszelkie środki, wiedzę, doświadczenie, a przede wszystkim pulę genetyczną i "opanowane trutniami niebo"). Stwierdziłem, że nawet jak się trochę znudzę, to może czegoś się nauczę - i dokładnie tak było: znudziłem się (chwilami niemiłosiernie), ale i czegoś się dowiedziałem.

Co do zasady cały cykl porusza się w tematyce i argumentach, które mniej więcej są mi znane. Ale jest to powiedzmy względnie zebrane do - za przeproszeniem - kupy. Jest w nim wiele tez, z którymi się zgadzam i które poparte są moją dotychczas zdobytą wiedzą - ba, pewnie nawet i większość, a może i znacząca. Ale nie ma sensu polemizować z czymś, z czym się zgadzam (a większość tego napisałem już tu na blogu). Część z tych oczywistych myśli tu przytoczę - istotnych w moim odbiorze dla tych rozważań - ale rzecz jasna wiele i ciekawych, i nudniejszych rzeczy też opuszczę, bo nie sposób wszystkiego tu zmieścić (kto zainteresowany odsyłam na www.scientificbeekeeping.com). Tu postanowiłem rozprawić się - w sposób jak najbardziej subiektywny - z tym, z czym zgodzić się nie mogę, czy też po prostu zaznaczyć miejsca, w których absolutnie gdzie indziej stawiam akcenty.

Randy pisze, że na samym początku "w zdrowym ulu" mogło funkcjonować nawet 50 tysięcy roztoczy (!!!), które mogły być wyleczone jedną dawką chemii! Kiedyś! Ale potem wirus DWV ewoluował i dręcz stał się jego wektorem - dziś pszczoły umierają przy około 1000 roztoczy. (http://scientificbeekeeping.com/the-varroa-problem-part-2/)
Mr Oliver mówi też, że w pewnej fazie nastąpiła też krytyczna mutacja u dręcza. Ten na początku - tak jak dzieje się to w przypadku Apis ceranae - rozwijał się tylko na czerwiu trutowym. To trzymało populację dręcza na niższym poziomie, a przede wszystkim utrzymywało w zdrowiu robotnice, które są kluczowe dla rozwoju rodziny pszczelej. Według Randy'ego na pewnym etapie dręcz zaczął odżywiać się nie tylko na czerwiu trutowym, ale też na czerwiu robotnic. Jeżeli nawet tak było, to w moim osobistym odbiorze stało się to poprzez stałe wycinanie czerwiu trutowego przez pszczelarzy. Zastanówmy się. Dręcz w naturalnym siedlisku przez praktycznie cały sezon ma możliwość rozmnażać się na czerwiu trutowym. Nagle pojawia się mutacja, o której mówi Randy. Taka mutacja może powstać zawsze. Ot mutacja, to zwykłe narzędzie przyrody. Idźmy dalej. W populacji jedna i druga grupa występuje w określonej proporcji. Dręcze rozwijające się na trutniach, przez większą część sezonu mają przewagę nad tymi rozwijającymi się na robotnicach (jest ich więcej i mogą rozmnażać się szybciej). Te drugie ewentualnie mogą trochę podgonić w końcu sezonu, gdy nie ma już trutni. Ale w normalnej pszczelej rodzinie bez węzy (wiem to, bo takie mam) trutnie zdarzają się praktycznie do końca sezonu. Roztocza z mutacją mogą uzyskać ewolucyjną przewagę nad tymi bez mutacji, gdy będziemy te ostatnie likwidować, aż populacja zostanie zdominowana przez te pierwsze. Jak to zrobić? Przez wycinanie czerwiu trutowego, co da przewagę w populacji tym roztoczom, które siedzą na czerwiu robotnic. Jeżeli prawdą jest to, co mówi Randy o tej mutacji, to dla mnie w sposób logiczny oznacza, że praktyka pszczelarska spowodowała mocne jej upowszechnienie w pasiekach - a w zasadzie zdominowanie pasiek właśnie przez te zmutowane roztocza. To co tu napisałem nie jest też takie proste i jednoznaczne, bo skoro różne dręcze odżywiają się na różnych grupach osobników, to w sumie te populacje mogły rozwijać się niezależnie i obok siebie. Było nie było - jestem przekonany, że środowisko pszczelarskie ma tu swój jakiś tam udział.

Randy mówi o roztoczach z mutacją jako o szczepie koreańskim roztocza, a te bez mutacji nazywa szczepem japońskim. Jeżeli tak jest, to przynajmniej dzięki tej lekturze zrozumiałem na czym polega dodatkowa wyższa zjadliwość szczepu koreańskiego niż japońskiego - wcześniej cały czas słyszałem tylko, że ten koreański (który my mamy) jest bardziej zjadliwy niż japoński (który ponoć jest wszędzie tam gdzie pszczelarstwo bez chemii jest możliwe) i w związku z tym u nas zdecydowanie trudniej trzymać pszczoły bez leczenia. Ot tyle - bez wyjaśnienia mechanizmu. Randy (o ile to faktycznie to) przynajmniej przyczynił się do zrozumienia go przeze mnie. Jako ciekawostkę dodam, że Mr Oliver twierdzi, że w USA dziś i od jakiegoś już czasu dominuje również szczep koreański. A to też oznacza, że przestają mieć znaczenie jakiekolwiek argumenty typu: "w USA jest łatwiej, bo oni mają mniej zjadliwy szczep". Według Randy'ego mają ten sam.

Jedna z tez (z którą co do zasady się zgadzam) jest też taka, że problem dręcza, to przede wszystkim problem wirusów, a nie samego pasożyta. On po prostu jest nosicielem wszelkiego zła. Randy określa kombinację dręcza i wirusów jako "Monster" i twierdzi, że w całej układance nie chodzi tyle o dręcza czy o wirusy, bo jeden i drugi czynnik może być tolerowany jakoś tam przez pszczoły. To ich kombinacja przynosi wiele złego. Ja więc tą kombinację będę określał, nie jak Randy "potworem", a "Złym". O roli wirusów mówił też Seeley (choćby w wywiadzie, którego mi udzielił). Wszyscy zaś twierdzą, że wraz z leczeniem wirusy stają się zjadliwsze - leczenie eliminuje formy łagodniejsze i daje przewagę formom zjadliwszym. Mój wniosek jest więc taki, że "lecząc" pszczoły nieustannie karmimy Złego. Jest on coraz gorszy - to odbija się w zwiększonej śmiertelności pszczół - a żeby ją powstrzymać, trzeba stosować coraz wymyślniejsze metody (lub więcej chemii - Randy też twierdzi, że amerykańscy pszczelarze stosują praktycznie standardowo 8 do 10 dawek amitrazy), a to jeszcze bardziej nakręca Złego. Im bardziej leczymy, tym Zły jest gorszy, musimy go tym bardziej "karmić", żeby go powstrzymać, a to powoduje Zeźlenie Złego. Sam wirus też ponoć atakuje mózg pszczoły, co sprzyja dręczowi - pszczoły przykładowo więcej błądzą i rabują się, oraz w inny sposób zmieniają swoje zachowanie, co wpływa na większe rozprzestrzenienie dręcza. Oba organizmy weszły więc w niezłą symbiozę. A wyjście z zaklętego koła powstrzymuje to, że ratujemy wszystko dookoła z jeszcze bardziej podkarmionym Złym.

Mr Oliver twierdzi, że zdecydowanie lepszym ewolucyjnie rozwiązaniem będzie gdy transmisja Złego nastąpi w sposób wertykalny z tych rodzin, które dają sobie z nim radę i z tym Złym, który ich nie zabija. W przypadku transmisji horyzontalnej Zły zabijając rodzinę przenosi się wcześniej na inne rodziny. Następuje więc i w tym i w tym przypadku eliminacja najbardziej podatnych rodzin pszczelich, ale w tym pierwszym przypadku Zły łagodnieje, a w tym drugim utrzymuje zjadliwość. Logiczne. Każdy dryf, czy tym bardziej rabunek, będzie więc sprzyjał horyzontalnej transmisji, czyli utrzymywaniu tych linii Złego, które zabijają swych gospodarzy. Podsumowując - w zasadzie każda praktyka pszczelarska na pasiece będzie sprzyjać horyzontalnej transmisji Złego, a praktyka w typie dzikożyjących rodzin (np. bartnictwo, czy faktycznie naturalnie występująca sama dzika populacja), poradziłaby sobie z tym problemem względnie szybko. Z tym wszystkim nie polemizuję. Ale to co choćby i Randy (ale nie tylko) piszą o transmisji horyzontalnej dręcza, w zasadzie oznacza, że co byśmy nie robili i tak utrzymujemy zjadliwego Złego i każde nasze działanie może go wspierać (leczymy - uzjadliwiamy, nie leczymy - przenosi się jak chce, bo jest go dużo). Więc problem selekcji w kierunku współistnienia dręcza i pszczół widzę raczej w potencjale odporności lub tolerancji pszczół, a nie złagodzenia dręcza. Oczywiście z chwilą ustabilizowania populacji dręcz by również łagodniał. W naszej rzeczywistości co byśmy nie robili - i tak będzie zjadliwy i złośliwy.

Dodatkowo podkreślone zostało, że tworzenie odkładów, w których czerwią matki z obcej genetyki, absolutnie nie można przyrównać do transmisji wertykalnej zarówno genetyki dręcza jak i pszczół (czyli np. do wyjścia roju z ula). Aby zachodziła właściwa praktyka transmisji wertykalnej całego układu rodzina córka powinna być utworzona w całości z rodziny matki. Z tym się zgadzam i to też jest moim głównym założeniem i praktyką - niestety z różnych powodów od niej w części musiałem odejść przez okres kryzysów, aby namnożyć pszczoły po wąskim gardle. Właściwy proces ewolucyjny (w kierunku transmisji wertykalnej) będzie zachodził więc wtedy, gdy bezpośrednio rozmnażamy te rodziny, które przeżywały (czy to przez rójkę, czy przez sztuczny podział).
Randy ostrzega, że całkowitym bezsensem jest zastępowanie rodzin, które padły nową genetyką, która przechodzi przez te same cykle załamań. To sprzyja tylko i wyłącznie horyzontalnej transmisji zjadliwego Złego. Ale (poza niektórymi przypadkami, z którymi też na ten temat wielokrotnie się spierałem w dyskusjach) spora część moich znajomych próbujących swych sił w pszczelarstwie bez leczenia wcale nie prowadzi takiej praktyki jaka jest krytykowana przez Randy'ego. A przynajmniej nie poza pierwszą fazą, która pozwoli wyłowić przynajmniej kilka "przetrwalników", z których można prowadzić dalszą ekspansję. Dokupowanie rodzin i genetyki z zewnątrz i ja uważam w procesie selekcji za bezsensowne (o tym pisałem poprzednio: ma to tylko znaczenie ekonomiczne). Więc tu zgadzamy się z Mr Oliverem całkowicie.

Randy twierdzi jednak, że nie ma powodu pozwalać pszczołom umierać. Selekcja powinna być prowadzona w kierunku obserwacji pszczół radzących sobie z dręczem, a podczas całego procesu wskazane jest stosowanie kuracji. Hm. Czy to aby nie stosowanie kuracji karmi Złego? Niewątpliwie jednak Randy ma rację, że wiele nie da się osiągnąć samemu - konieczna jest współpraca jak największej części środowiska. Co ciekawe (o ile go dobrze zrozumiałem), jak wynika z jego wyliczeń, jeżeli udałoby się poprawić w populacji raptem 3 cechy odpowiedzialne za walkę z dręczem o 20% (w znaczeniu działałyby o 20% skuteczniej w ograniczaniu populacji dręcza), to problem warrozy praktycznie przestałby istnieć. Populacja dręcza nie rozwinęłaby się na tyle, żeby zagrozić życiu rodziny pszczelej.

Przejdę teraz przez parę innych myśli Randy'ego, które wyłapywałem sobie w czasie lektury jego tekstów.
(Wybaczcie rozwijanie dziesiątków wątków, ale on napisał około 20 tekstów o czymś o czym ja chcę napisać w jednym i do tego jeszcze polemizując i podając swój punkt widzenia.)

Po pierwsze Randy zauważa, że ponad milion matek pszczelich sprzedawanych jest corocznie w USA, a jedynie nieliczne z nich (chciałbym wierzyć, że 1%, ale wątpię) pochodzą z hodowli pszczół "odpronych". Dzieje się tak pomimo tego, że całe środowisko jednogłośnie uważa roztocze za problem numer jeden. Zakładam, że dokładnie to samo jest w Polsce, choć nie liczę nawet na 1 promil zakupu matek "odpornych". Pisze też (i z tym się zgadzam, dlatego wytłuszczę, podkreślę i skursywuję), że odpowiedzialnością każdego, kto hoduje lub rozmnaża pszczoły (breeds bees) jest selekcjonowanie pszczół na odporność, aby zredukować użycie chemii w ulach - jest to odpowiedzialność względem środowiska i przyszłych pokoleń pszczelarzy. Podejrzewam, że stosuje się do tego w granicach promila społeczności pszczelarskiej. A świadczą o tym choćby peany czynione na cześć tych, którzy przez cały sezon trzymają paski w ulach, za to dostarczają pszczoły mocno produktywnej.

Po drugie Randy powołuje się na Keffusa, który uważa ponoć, że metoda Bonda "zalewa" środowisko roztoczami, a wąskie gardło może doprowadzić do ograniczenia mechanizmów odpornościowych (czy aby nie jest tak także w przypadku rozmnażania selektywnego, które propaguje Randy?). No i oczywiście istnieje zagrożenie, że "skończysz" nie do końca z taką pszczołą jakbyś chciał, bo przecież selekcjonuje ślepa przyroda, a nie "mądry" selekcjoner. 

Po trzecie uważa, że pszczelarze pozwalający na śmierć pszczół "powolną i brzydką" śmiercią czerpią z tego jakoby "chorą przyjemność". Tu powołuje się na etykę hodowli zwierząt. Pytanie jak się ma do tej etyki parzenie pszczół kwasem (w czasie których jak twierdzi umierają tylko nieliczne pszczoły) czy (nawet kilkukrotne) topienie w alkoholu setek pszczół z każdego ula w ciągu sezonu, a także namawianie do własnoręcznego zabijania matek, tylko dlatego, że nie spełniają naszych oczekiwań. Rozumiem jego motywację i rozumiem też "większe dobro" jakim jest przetrwanie całkowicie nieprzystosowanej środowiskowo rodziny pszczelej, która przyniesie mu dochód, dzięki "szybkiej i pięknej" śmierci pszczół w alkoholu, ale stawiam znak zapytania pod etyką tego postępowania, skoro wchodzimy na te grząskie wody. A Randy przyrównuje to wszystko nawet do biednych, schorowanych szczeniaczków. Pytanie czy swoje pszczoły traktuje też tak jak te szczeniaczki, czy też kieruje się na zimno biznesem. Mam wątpliwości, czy szczeniaczka traktowałby w taki sposób jak swoje pszczoły i ukręcał łebki tym, które mają niekorzystne dla niego cechy.

Po czwarte - tu bardziej ogólnie nie tyle jego myśli, co może podsumowanie kierunków hodowli. Otóż po pierwsze z wybranych reproduktorek, które miały małą liczbę roztoczy (słusznie zauważa, że nie ma znaczenia z jakiego powodu się tak dzieje), hoduje matki, które umieszczane są w licznych odkładach (w jego przypadku 1000 sztuk). Tam badane są i każdy, w którym liczba roztoczy przekracza przyjęty próg (twierdzi, że 3%) wypada z dalszej selekcji. Te, które spełniają wymogi idą dalej, są badane po raz kolejny i tak w kółko. Po sezonie 2017 z 1028 zostało mu 52 potencjalne reproduktorki, które nie przekroczyły progu 3%. Zgodziłbym się z tą metodą gdyby nie to, że selekcja jest całkowicie "genetyczna" i nie obejmuje w żaden sposób tolerancji na negatywne działania roztoczy. Przykładowo Randy twierdzi, że pszczoły primorskie mają nierzadko duże porażenie, ale doskonale tolerują jego skutki - nie dają objawów chorób, mnożą się i żyją. Primorskie zostały jednak wyłączone z hodowli (oparł się na nich choćby Kirk Webster). Randy nie chce mieć pszczół zdrowych i żyjących, ale takie, które mają mało roztoczy. Kolejna rzecz, to rozpoczęcie selekcji od oczyszczenia z roztoczy odkładów, do których będą podawane młode matki. Randy jako biolog i naukowiec lekceważy więc to, o czym dziś trąbią biolodzy i lekarze na prawo i lewo - czyli wpływ mikrobiomu w ulu na zdrowie organizmów (dygresja: teraz jest moda na książki o znaczeniu zdrowego mikrobiomu jelitowego dla ludzi - wpływ ten jest ogromny, poczynając od zdrowia psychicznego, zwiększonej odporności na - logiczne - jakże często występujące dolegliwości brzuszno-jelitowe. Polecam zapoznać się. Jest to lektura bardzo pouczająca). Kolejna sprawa to Randy oczywiście przykłada ogromne znaczenie do tego, żeby odporność na roztocza występowała tylko w rodzinach produktywnych i szybko rozwijających się o ładnych wzorach czerwiu na ramkach (tak to przynajmniej zrozumiałem - może błędnie, bo sam miałem wrażenie, że on przez te dwa lata pisania cyklu przeszedł pewną ewolucję). Oznacza to, że sam likwiduje wiele z tych potencjalnych reproduktorek, które mogłyby wykazywać zachowania "przeciwroztoczowe" objawiające się w zwolnionym rozwoju czy "dziurawym" wzorze czerwiu. Inny biolog i naukowiec - Torben Schiffer - z badań swoich wywiódł wniosek, że nie ma rodzin leniwych. Te, które nie produkują robią coś innego - coś co czasem możemy zaobserwować (np. zwiększone zachowania higieniczne), a czasem być może coś o czym nie mamy pojęcia.
Randy chce więc wyłapać "złote" rodziny, a następnie odtworzyć istotne genetyczne i epigenetyczne czynniki, które spowodowały, że rodziny były "złote". No cóż. W moim odczuciu to nie takie proste. Ale sam kierunek jest oczywiście zdecydowanie lepszy niż przyjęty przez 99% hodowców. Życzę mu powodzenia. On sam jednak pisze, że miał już w swojej hodowli wiele rodzin wykazujących się bardzo dobrą odpornością, ale nigdy nie udało mu się jej przenieść do kolejnego pokolenia - jak twierdzi z jego winy, bo nie był wystarczająco staranny (diligent). Stwierdził jednak, że czas skończyć zabawy i poważnie podejść do zagadnienia rozmnażania selektywnego... Cóż, Michael Bush (może nie biolog, ale praktyk nie leczący już bodaj 16 lat) pisze z kolei o zagrożeniach takiego właśnie doboru (choćby tu: http://wolnepszczoly.org/podejscie-calosciowe-do-pszczol/ - polecam tą lekturę zdecydowanie bardziej niż stronę Randy'ego).
Podsumowując - Randy w swoim projekcie likwiduje (w mojej ocenie) wiele potencjalnych szans na odporność pszczół dlatego, że rodziny nie będą spełniać jego wymogów czysto ekonomicznych. To nie jest złe samo w sobie. Chodzi mi tylko o wskazanie priorytetów. Co ciekawe Randy sam zauważa, że pszczelarze są źródłem problemów poprzez wszelkie działania w kierunku przyspieszenia wczesnego rozwoju, zwiększenia produktywności czy ograniczenia rojliwości (to wszystko sprzyja zwiększeniu czerwienia przez matki, a zatem ul staje się doskonałą stołówką dla roztoczy) - ale to nieleczących, którzy działają często (świadomie lub nie) przeciwko takiej selekcji, wskazuje również jako część problemu. No cóż - dzielimy się tymi częściami odpowiedzialności, albo też mamy tu sprzeczność.

Po piąte Randy powtarza wielokrotnie, że nie widzi żadnego (absolutnie żadnego) powodu, aby pozwalać na śmierć rodzin z powodu dręcza. Podkreśla też, że są mądrzejsze (używa słowa "smarter") metody niż pozwalanie pszczołom na umieranie. ...Teraz przynajmniej wiem skąd bezpośrednio takie właśnie argumenty niektórych moich kolegów, którzy stali się wyznawcami Randy'ego. Problem widzę w tym, że po pierwsze nie przypisuję sobie zdolności orzeczenia o życiu i śmierci rodziny na podstawie tego, że osiągnęła 3% porażenia. Toż nieleczący od 10 lat Juhani Lunden (wiem, on jest tu najlepszym przykładem, bo też jest dla mnie osobiście słabym wzorem) donosi, że jego pszczoły mają średnie porażenie w 2018 roku na poziomie aż 2%. A żyją, radzą sobie i mają się dobrze. Według tego co pisze Randy podobnie mogą sobie radzić Primorskie, a także (o ile dobrze pomnę z tekstu - wybaczcie, nie przeglądnę tego ponownie...) pszczoły zafrykanizowane. Niestety więc - a piszę to wcale nie z "chorą przyjemnością" - śmierć rodziny jest podstawowym czynnikiem selekcyjnym. Zgadza się z tym choćby Kirk Webster, czy wspominani przez niego pszczelarze komercyjni. Oni też - o ile wiem - nie czerpią "chorej przyjemności" ze śmierci swoich rodzin. Co więcej żyją z pszczół, a więc każda taka śmierć to dla nich i strata finansowa. Randy zaś twierdzi, że też nie chce leczyć, ale bez "bólu i kosztów" (pain and cost) metody Bonda.
Jeżeli chodzi o podobne projekty selekcyjne to zdecydowanie więcej sensu widzę w takim jaki prowadzi (niegdyś prowadził) Erik Osterlund. Chodzi mi przede wszystkim o to, że kierujemy się wystąpieniem objawów chorób, a nie liczbą roztoczy. Jak sam Randy pokazywał wielokrotnie dawniej pszczoły żyły ze zdecydowanie większym porażeniem niż dziś. Wystąpienie choroby oznacza, że dla konkretnej rodziny mógł przekroczony zostać próg tolerancji liczby roztoczy. Zagrożeniami są natomiast: rozpoczęcie rozsiewu roztoczy wraz z wystąpieniem objawów i większe zagrożenie tym, że rodzina nie wyjdzie z kryzysu. Zaletą są jednak: selekcjonujemy nie na utrzymanie liczby roztoczy na niskim poziomie, ale na pszczoły radzące sobie z problemami, jeszcze bardziej ograniczamy użycie chemii oraz zachowujemy szerszą populację przy życiu (większa różnorodność).
Generalnie z moich "studiów" tematu wychodzi, że ci, którzy prowadzą projekty selekcyjne, to prowadzą je i prowadzą, niektórzy uzasadniają to też etyką jak Randy, ale generalnie chodzi o finanse (ponownie powtórzę: jest to dla mnie argument zrozumiały). Ci, którzy uznali, że jednak widzą powody (i sens) aby pozwalać pszczołom na śmierć, od lat prowadzą pasieki bez leczenia wliczając straty w model biznesowy. A pszczoły selekcjonowane są w zgodzie z kierunkami natury (poprzez eliminację - a więc selekcję negatywną) i kierunkami pszczelarzy (a więc promowanie tych najlepszych do pracy i najproduktywniejszych - a więc selekcję pozytywną). Da się więc znaleźć w tym balans i sens, którego najwidoczniej nie widzi Randy.

Po szóste ciekawostką jest to (acz po zastanowieniu zupełnie logicznym i oczywistym wnioskiem), że rozwój roztoczy kształtujący się w rodzinie Apis ceranae skupia się wyłącznie w czerwiu trutowym, gdyż czerw robotnic jest na roztocza całkowicie nieodporny. Randy porównuje zachowanie czerwiu robotnic pszczoły wschodniej z apoptozą zaatakowanych komórek organizmu (a więc programową i celową ich śmiercią). Wskazuje ten kierunek jako kolejny potencjalny kierunek ewolucyjnego przystosowania Apis mellifera do współistnienia z roztoczem. Podobny mechanizm mógłby się wykształcić w przypadku porażonych pszczół dorosłych - ot wylatuje taka z ula i gdzieś ginie. Poświęca się więc dla dobra rodziny podobnie jak w przypadku pożądlenia napastnika. Jako ciekawostkę i dygresję dodam, że Randy spekuluje czy zarażone pszczoły wyprowadzając się z ula  "celowo" aby nie nawiedzają innych uli - byłoby to przystosowanie ewolucyjne sprzyjające własnemu sukcesowi reprodukcyjnemu. Mechanizm i "sens" tego byłby taki, że zarażając obce rodziny, pszczoły zmniejszają ich potencjalny sukces reprodukcyjny, a więc tym samym zwiększają swój.

Po siódme - również ciekawostka wynikająca z jego modelu - niewielki wpływ na ograniczenie sukcesu reprodukcyjnego roztoczy, spowodowałoby przejście dręcza do kategorii zupełnie nieszkodliwych organizmów. W jednym miejscu Randy pisze, że ograniczenie tempa reprodukcji roztoczy o 50% zmniejszyłoby przyrost całoroczny populacji do "zsiedmiokrotnienia" wiosennej liczby (w miejsce "zosiemdziesięciopieciokrotnienia" w przypadku pszczół nieodpornych czerwiących 11 miesięcy). Następnie jednokrotny zabieg zabijający 80% populacji wystarczyłby do "zresetowania" populacji do stanu z wiosny. To pozwoliłoby na utrzymywanie samowystarczalnej pasieki przy bardzo niewielkich zabiegach chemicznych. Z drugiej strony Randy zauważa, że statystycznie w ulu z naturalnych powodów dziennie umiera 1 roztocz na 200 obecnych (0,5%). Jak twierdzi zwiększenie umiejętności pszczół w likwidowaniu roztoczy - do 2% populacji dziennie (a więc czterokrotne zwiększenie ich śmiertelności) spowodowałoby wyginięcie roztoczy w ulach. Oznacza to, że nie trzeba pozbywać się każdego roztocza, aby zlikwidować problem. Wystarczy wpłynąć względnie "delikatnie" na pewne zachowania pszczół wzmacniając ich odporność na roztocza. Być może więc jesteśmy bliżej rozwiązania niż wielu się wydaje - trzeba jednak pozwolić pszczołom się selekcjonować i wspierać to co z tej selekcji wychodzi. Niezależnie od tego czy "rozsiewanie" roztoczy do domena leczących czy nieleczących, to w mojej ocenie zdecydowanie samą selekcję pszczół we wspomnianym kierunku wspomagają nieleczący zdecydowanie bardziej.

Po ósme Randy pokazuje zdjęcie pszczoły oblepionej roztoczami (poniżej) twierdząc, że powinno to być ostrzeżenie dla nieleczących pszczół, będących ludźmi z dobrymi intencjami, ale "źle poinformowanymi". Ja bym powiedział, że powinno to być ostrzeżenie dla wszystkich, którzy podążają dotychczasową drogą. Czy to aby nie dotychczasowa polityka hodowców i pszczelarzy doprowadziła do takich widoków? Każdy inaczej interpretuje te same dane. Randy twierdzi jednak, że to nieleczący utrudniają pszczelarzom prowadzenie pasiek. To zwraca nas do pytania czy pszczelarstwo musi być oparte na toksynach lub środkach biobójczych i parzących, tylko dlatego, że tak jest w interesie producentów?
źródło: http://scientificbeekeeping.com/the-varroa-problem-part-11/

Po dziewiąte Randy podkreśla jakim dobrodziejstwem jest skrócenie okresu czerwienia (to samo, z którym "walczą" hodowcy - zresztą i sam Randy - nieustannie zwiększając tzw. plenność pszczół). Okazuje się, że zwiększenie populacji roztoczy w ulu w ciągu sezonu może być od parunastu razy do nawet osiemdziesięciu pięciu w przypadku rejonów ciepłych (jak Kalifornia gdzie prowadzi pasiekę Randy), w których pszczoły czerwią przez 11 miesięcy w roku.

Po dziesiąte przy kontroli stanu porażenia, "tak samo" zmniejszy populację sześć zabiegów zabijających po 50% jak jeden zabijający 98% roztoczy.

Po jedenaste - to, że rodzina wykazuje niski stan porażenia przy jednym badaniu nie oznacza, że przy kolejnych również tak będzie.

Po dwunaste Randy zaznacza, że pszczoły mają zdolność ograniczania populacji roztoczy (powołuje się tu choćby na "roztoczowe czarne dziury" Keffussa). Sam w swojej pasiece posiadał reproduktorkę, którą określił jako "Zero". Po przewiezieniu jej w bardzo napszczelone miejsce w rodzinie zwiększyło się znacząco porażenie. To wywołało rozczarowanie u Mr Olivera (a jest swoją drogą zupełnie zgodne z doświadczeniami z całego świata). Ale zaobserwował on też, że z czasem porażenie powoli zaczęło maleć (co przywitał z optymizmem). Z drugiej strony Randy wyrzuca z programu selekcyjnego pszczoły, które nawet okresowo nabierają roztoczy - znów w mojej ocenie tracąc szanse na znalezienie równowagi. Mr Oliver sam zauważa, że przy okazji selekcjonuje więc rodziny przeciw rabowaniu - swoją drogą to też nie jest zły kierunek i w mojej ocenie całkowicie zgodny z tym jaki obierze również selekcja naturalna.

Po trzynaste - problem będzie się utrzymywał przy nieustannym uzupełnianiu strat z zewnątrz. Ta praktyka przypisywana jest rzecz jasna pszczelarzom nieleczącym. W mojej ocenie w sposób niezasłużony (choć nie mogę mówić za wszystkich). Randy nazywa nieleczących w większości "niedoinformowanymi". Wydaje mi się więc, że faktycznie "niedoinformowani" mogą tak robić. Podstawą praktyki znaczącej większości nieleczących pszczelarzy jest właśnie oparcie na własnych pszczołach i rozwijanie genetyki, która przetrwała dotychczasowe kryzysy.

Po czternaste Randy obserwował rodziny z wysokim porażeniem i bardzo niskim będących bardzo blisko siebie (po sąsiedzku). Oznacza to, że "badania przesiewowe" w selekcji doprowadzą do zgubienia wielu cennych rodzin, a z drugiej strony świadczy też o tym, że niektóre rodziny są "odporne" (przynajmniej w pewnym zakresie) na rabunki, błądzenie, czy po prostu radzą sobie lepiej z roztoczami.

Po piętnaste Randy jest tradycyjnym pszczelarzem jeżeli chodzi o rójki. I nawet nie chodzi tu o to, że ucieczka rójki zmniejsza plony. Otóż te rójki uciekinierki to śmiertelne zagrożenie dla naszych pszczół - one rzecz jasna nic innego nie robią tylko sieją dookoła roztoczami. Można powiedzieć tylko tyle: ... ech.

To po wstępie (tak, tak, Szanowny czytelniku, właśnie skończyliśmy wstęp) przywodzi nas wreszcie do dyskusji z argumentami Randy'ego Olivera na temat tego, że pszczelarstwo bez leczenia (oczywiście praktykowane przez tych "niedoinformowanych" pszczelarzy) jest częścią Problemu, a nie Rozwiązania. No, może jednak trochę przesadzam, bo przecież jakąś część tych argumentów omówiłem po drodze.

Randy przyznaje, że obydwie strony prowadzące tą dyskusję mają swoje argumenty. I bardzo dobrze, bo faktycznie tak jest. Ja też wcale (i nigdy) nie twierdziłem, że sprawa jest czarno-biała, jasna, oczywista i bezdyskusyjna. Mr Oliver twierdzi też, że obie strony są też często "niedoinformowane" na temat aspektów biologicznych, które pojawiają się w tym zagadnieniu. Podoba mi się, że Randy rozkłada odpowiedzialność za tą sytuację na obie strony. Ale... no właśnie. Ciekawe, że twierdzi, że odpowiedzialni są ci pszczelarze "large-scale", ci pomniejsi są w jego mniemaniu neutralni, a odpowiedzialnością w pewnym stopniu też ci nieleczący. Ciekawe czy pisze to z perspektywy biologa, który powinien być świadom znaczenia selekcji naturalnej, czy też raczej tego "pszczelarza przemysłowego", który po prostu nie chce stracić dochodu (po raz kolejny: motywację rozumiem, ale mówimy tu przecież o racjach biologicznych). Ja tu się nie do końca z nim zgadzam, choć nie neguję wielu jego argumentów. Zgadzam się, że ten kto nie leczy może i rozsieje trochę roztoczy, ale... no właśnie wrócę do tego później. W tym miejscu chcę tylko przypomnieć to, że według Randy'ego główną motywacją rozpoczęcia leczenia nie były racje biologiczne, ale ekonomiczne (zagrożenie utraty biznesów pszczelarzy). A z drugiej strony dał nam przykład Kirk Webster, Dee Lusby (i inni) jak można przekształcić swój biznes, może i tracąc trochę potencjalnego dochodu, ale wciąż utrzymując się z pszczół i prowadząc pszczoły w modelu ekonomicznie słusznym. Wystarczyło iść za ich śladem i przykładem. Więc nawet jeżeli przyjmiemy, że pierwsze lata traktujemy jako te, w których nikt winy nie ponosi (w bilansie ekonomii i biologii pasiecznej), to pytanie co robiło środowisko związane z biznesem pszczelarskim przez kolejne dziesięciolecia. Czy szło za przykładem Webstera i Lusby, czy jednak za modelem przemysłowym doprowadzając do szalejącego CCD? Odpowiedzi chyba udzielać nie trzeba. Dziś wini się tych nieleczących (jak ja). Ale oni (jak ja) trafili na pewien etap. Otóż dziesiątki lat środowisko nie robiło nic (a raczej działania powodowały wręcz skutki odwrotne) i alternatywa wyglądała tak, że albo trujesz pszczoły, albo je parzysz, albo w inny sposób ingerujesz w ich zdrowie populacyjne. Dlatego ludzie, tacy jak ja, zaczęli szukać przykładów osób, które po prostu ten problem rozwiązali - w ten czy inny sposób. I wcale nie czerpią (jak ja) chorej przyjemności czy satysfakcji ze śmierci pszczół. Po prostu okazuje się to jedynym sposobem na prowadzenie pasieki w taki sposób, w jaki uważamy długofalowo za właściwy i słuszny. Nie zmienia to faktu, że jak podejrzewam większość nieleczących (ja na pewno) trzyma kciuki za projekty selekcyjne prowadzone przez ludzi typu Randy. Ale na razie ich wyniki nie są zadowalające, a siła przekonywania mizerna. Niemniej jednak liczymy wciąż na refleksję środowiska i wdrożenia metod Randy'ego przez tych, którzy kreują popyt i podaż.

Randy mówi, że było co było, a dziś trzeba patrzeć w przyszłość, a nie przeszłość. Nie czas na szukanie winnych. Nieważne kto był winny na początku - dziś mamy taką a nie inną rzeczywistość i musimy nią się zająć, a nie dyskutować kto mógłby zrobić coś kiedyś-tam. I pewnie ma rację. Ale wywód jego idzie w tą stronę, że ci, którzy są winni (są częścią Problemu) powinni zmienić postępowanie. Z tego punktu widzenia uzmysłowienie winnemu, że jest winny ma znaczenie - wówczas można uderzyć się w pierś i zacząć podążać w przyszłości we właściwą stronę. Wskazanie winnego ma więc nie tyle znaczenie dla wymierzenia jakiegoś rodzaju kary, ale dla przyjęcia dobrego kierunku postępowania całej pszczelarskiej braci w przyszłości. Każdy pszczelarz powinien zadać sobie pytanie, czy jest częścią realistycznego rozwiązania. I cóż. Wygląda na to, że tu też różnimy się w pewnym zakresie opinią z Randy'm, co do tego, kto jest winny oraz czym jest to rozwiązanie. Randy pisze na przykład, że zdrowie rodziny pogorszy się jeżeli pszczelarz nie ograniczy dręcza. A u niego - przy leczeniu kwasami i tymolem - rodziny są równie zdrowe jak były przez cały 50cioletni okres jego pszczelarzenia... A pszczelarze cieszą się z dobrych wyników ekonomicznych. Cóż, on zapewne na swój sposób - choć nie zgadzam się z jego metodami selekcji i szczegółowymi kierunkami - wspiera coraz lepsze przystosowanie pszczół do roztoczy. A czy inni też? I czy aby na pewno tym samym jest zdrowa rodzina po dawce kwasu i zdrowa rodzina sama utrzymująca populację dręcza w ryzach?

Mr Oliver rozróżnia tu dwie sytuacje. Pierwsza na "starych kontynentach" gdzie pszczoła miodna funkcjonowała naturalnie i dziko, oraz druga na nowym kontynencie. Uważa, że w przypadku starych kontynentów nawet i brak leczenia (ze wszystkimi skutkami) można uzasadnić tym, że to w końcu gatunek, który żył tu na wolności zanim nie został wdrożony do niewolniczej pracy (oczywiście takich słów nie używa). Z drugiej strony do Ameryki pszczoły zostały sprowadzone jako zwierzęta gospodarskie i w związku z tym Randy najwyraźniej odmawia im statusu zwierząt, które powinny się cieszyć wolnością o ile w jakikolwiek sposób zagrażają projektom gospodarczym. To ponoć nakazuje pszczelarzom brać pod uwagę projekty innych pszczelarzy i nie szkodzić im. Najwidoczniej jako biologowi (co cały czas podkreśla) takie rozróżnienie przychodzi mu z łatwością. Dziwne.

No i oczywiście cały ten wywód poparty jest nieśmiertelnym argumentem, że nie ma czegoś takiego jak "pszczelarstwo naturalne" bo ten zlepek jest po prostu oksymoronem. Cóż, rozumiem, że pan Oliver szuka każdego argumentu dla swoich tez, ale nie sądziłem, że będzie się trzymał i takiego (niezależnie od tego czy to prawda czy nieprawda).

Randy twierdzi, że dręcz jest problemem przez trzy podstawowe fakty:
1. brak selekcji pszczół odpornych (zgadzam się)
2. stałe zastępowanie rodzin, które umarły nowymi rodzinami (zgoda)
3. ewolucja wirusa zdeformowanych skrzydeł (nie wiem, może, nie wykluczam).

Częścią Problemu jest też ten, który sprzyja transmisji "Złego" do sąsiednich rodzin (czyli dla mnie w zasadzie każdy pszczelarz - a w mniemaniu Randy'ego ten, który nie leczy), gdyż sprzyja to przede wszystkim tym "Złym", które doprowadzają do śmierci rodzin. To daje ewolucyjną przewagę tym, którym uda się przenieść "horyzontalnie" do co najmniej 2 rodzin, zanim doprowadzą do śmierci gospodarza. Jeżeli to nie udałoby się "Złemu" to ewolucyjnie sprzyjałoby tym liniom, które nie zabijają gospodarza, ale umożliwiają przeniesienie się "wertykalne".
Randy podkreśla więc, że zastępowanie rodzin, które umarły rodzinami "udomowionymi" (domestic stock), które znów umrą i rozsieją "Złego" jest czymś całkowicie przeciwnym do Rozwiązania.
Zgodziłbym się z tym - a może i nawet zgodziłbym się z tym kategorycznie - gdyby idea pszczelarzy nieleczących była taka, jak się ją czasem przedstawia i jak najwidoczniej rozumie ją Randy. A więc jako pszczelarzy, którzy hodują pszczoły po to, żeby umarły (bo wtedy czerpią swoją chorą satysfakcję i przyjemność) a stan ten trwa wciąż i wciąż każdego roku i w kółko. Idea jest jednak taka, żeby spośród padających wyłowić te, które nie padają i powielić je wykorzystując przeniesienie nie tylko mechanizmów genetycznych, ale także pozagenetycznych (np. zdrowej mikroflory ulowej).
Randy więc mówi, że samo pozwolenie rodzinom udomowionych pszczół na śmierć nie jest częścią Rozwiązania - trzeba rozmnażać te linie, które przeżywają. Tu następuje chwila ciszy, podczas której rozważam tą jakże głęboką myśl... Eureka! Toż Randy odkrył Amerykę - czyli to, do czego dąży każdy rozsądny nieleczący i z czego doskonale zdaje sobie sprawę.

Jako rozwiązanie wskazywane jest:
1. zmiana genomu populacji pszczół w kierunku zwiększenia odporności (zgoda)
2. włączenie do pszczelarstwa praktyk, które będą eliminować korzyści "Złego", z zabicia rodziny (czyli "Zły" nie może się przenieść przed śmiercią rodziny. Jej śmierć powinna być jednoznaczna z jego śmiercią) - (zgoda).

Randy twierdzi, że adaptacja zawsze jest ewolucyjnym kompromisem (evolutionary compromise) i zawsze wystąpi jakiś koszt. Ten koszt jest silniejszy w czasach stresu środowiskowego (pogoda, pożytki, choroby-pasożyty). Czyli pszczoła może sobie radzić dobrze w latach tłustych, a w latach chudych będzie cierpieć (to daje się zauważyć choćby i u mnie w pasiece). I pszczoła udomowiona może przetrwać z "nieleczonym dręczem" lata tłuste, ale w latach chudych po prostu padnie. Z jakichś powodów biolog-Randy twierdzi, że przed hodowcami staje pytanie: czy hodować pszczołę radzącą sobie w latach tłustych czy latach chudych. No cóż, a ja bym powiedział, że biolog nie powinien mieć takich problemów. Pozostawiam je Randym-hodowcom, Randym-producentom miodu, Randym-pszczelarzom przemysłowym, ale nie Randym-biologom. Okazuje się, że Randy chyba jednak sprzyja temu, żebyśmy hodowali zwierzęta (pszczoły), które radzą sobie świetnie jak jest świetnie, a w czasie jak jest mniej świetnie mamy im pomagać chemią. Typowe podejście biologa?
Mr. Oliver twierdzi, że w przypadku hodowli pszczół odpornych tym wspomnianym powyżej "kosztem" (kompromisem) nie musi być zwiększona obronność czy zmniejszona produktywność (tego nie wiem - być może). Zapewne "kosztem" będzie natomiast utrata cech nadających pszczołom większe przystosowanie do poszczególnych miejscowych nisz, do których lokalne rasy są lepiej przystosowane. Nie wiem co ma Randy na myśli, ale mam duże wątpliwości (a w zasadzie pewność), że utrata tych lokalnych przystosowań będzie dla pszczół albo zabójcza, albo przynajmniej mocno niekorzystna (zwłaszcza w tych latach chudych). Wszystko co wiem na temat mechanizmów przetrwania pszczół nieleczonych od warrozy wskazuje na to, że naturalne przystosowania lokalne pszczół są im co najmniej tak samo niezbędne do przetrwania, jak mechanizmy odporności na warrozę. Wydaje mi się też, że biolog-Randy powinien daleko wyżej cenić lokalne przystosowanie pszczół, niż ich łagodność czy nadzwyczaj wysoką produktywność.

W przypadku "problemu dręcza" zaangażowane jest 4 organizmy: pszczoła, roztocz, DWV i człowiek (pszczelarz). Pszczelarze chcący być częścią Rozwiązania powinni cały czas zdawać sobie sprawę jak dokładnie ich działania wpływają na pszczoły, roztocza i wirusy. Mam jednak pewne wątpliwości czy aby Randy nie bagatelizuje wpływ leczenia na zwiększanie zjadliwości patogenów i umiejętności unikania kuracji przez roztocza. Toż sam przecież pisze o tym, że ani patogeny, ani roztocza nie powiedziały ostatniego słowa - ich ewolucja trwa i będą się starać być coraz skuteczniejsze. A cały świat pszczelarski trąbi o tym, że patogeny są coraz odporniejsze i groźniejsze. To nie dzieje się samo - a na pewno globalnie nie ma na to wpływu ten promil pszczelarzy, który nie leczy. Zwłaszcza, że zjawiska tego nie obserwuje się w populacjach pszczół, których nie traktuje się chemią np. w Ameryce Południowej czy Afryce.

Randy uważa, że "udomowione pszczoły" w żaden sposób nie są "złe" - ot, to po prostu taka sama linia hodowlanych zwierząt jak kurczaki, bydło czy psy. I pewnie tak spoglądają na to pszczelarze. Ale prawda jest taka (przynajmniej na starym kontynencie), że kiedyś - i to całkiem niedawno - było to też zwierzę dzikie. Dziś za sprawą tylko i wyłącznie człowieka i nikogo i niczego więcej (roztocz był swoistym narzędziem, które dokonało tego co się dokonać miało), pszczoły mają znacząco zmniejszone zdolności do życia w przyrodzie. Można się z tym pogodzić, a można to kwestionować. Póki te dwie grupy pszczół mogły się przenikać i obydwie dały radę funkcjonować, to mógłbym się nawet z Randy'm zgodzić. Dziś jednak, to całkowita zmiana zdolności czy umiejętności gatunku do przetrwania w warunkach dzikich. Dla mnie to pewnego rodzaju problem i być może stąd moje inne podejście.
Randy za to każe być realistą i pogodzić się z rzeczywistością. A skoro tak, to po co rzuca złote myśli - skoro większość środowiska chce leczyć, bo im to pasuje, to najwyższa pora, żeby Randy stał się realistą i zakończył swoje idealistyczne wizje przekonania społeczności do rozpoczęcia projektu selekcyjnego. Ot, po prostu niektórzy idą krok dalej niż on.
Randy uchyla kapelusza (my hat is off - czapki z głów) tym, którzy współpracują aby stworzyć regionalne projekty pszczół odpornych. I choć zapewne dla niego większość z nas byłaby raczej częścią Problemu, to jednak pozostaje mi powiedzieć tyle: dzięki.

"Błagamy ludzi z katarem lub grypą, aby zakrywali usta kiedy kichają, żeby nie przeniosły się na innych wirusy, które ich zainfekowały. Pomyśl o każdym umierającym ulu jako o ogromnym kichnięciu pszczół przenoszących wirusy i roztocza". I cóż. Może tak być. Ale ja zawsze w takich sytuacjach postuluję, żeby zastanowić się nad alternatywą. Co się okazuje - że wszyscy krzyczą na nielczących, że roznoszą choroby, tymczasem tych jest garstka, a choroby są coraz groźniejsze. Co więcej to zjawisko przenoszenia roztoczy obserwuje też Randy u siebie na pasiece, która jest przecież prowadzona zgodnie z najlepszymi wzorcami. I mogę zrozumieć, że to przenoszenie następuje też przez tych, którzy leczą "źle", "za mało" czy "niewłaściwie", ale to nie oni uzjadliwiają patogeny. Poza tym skoro wszyscy ci ludzie są w zbiorze pszczelarzy i wciąż tam będą, to zaapeluję (zgodnie z tym co pisał Randy) o podejście racjonalne i zaakceptowanie rzeczywistości. Rzeczywistość jest taka, że w zbiorze pszczelarzy będą tacy co nieleczą, tacy co leczą źle, tacy co leczą książkowo i tacy, co przez cały sezon w ulach trzymają paski. Taka jest rzeczywistość. Niech więc każdy ją zaakceptuje i robi to co uznaje za najlepsze dla pszczół w miarę możliwości ograniczając swój negatywny wpływ na innych. Randy jednak najwidoczniej każe zaakceptować tylko to, co wspiera jego tezę i sprzyja koncepcji pszczelarstwa zawodowego i przemysłowego, a do tej części rzeczywistości, która mu nie pasuje, apeluje o zmiany.
No i cóż, możemy też namawiać tych, którzy kichają, żeby zakrywali usta, ale przez to ani katar, ani grypa nie znikną. Taka jest rzeczywistość.

Randy uważa, że "standardowe" pszczelarstwo połączone z monitorowaniem i leczeniem roztoczy jest "relatywnie" neutralne. Ba, twierdzi wręcz, że i zawodowcy nierzadko stosując dobre metody gospodarowania, są "neutralni". W mniemaniu Randyego chyba (tak to rozumiem) oznacza to, że po prostu tłuką roztocza nie pozwalając im się przenieść. A więc - jak uważa - nie pogarszają sprawy, choć zdecydowanie nie jest częścią Rozwiązania. I cóż, zważywszy na to, że co kilka lat okazuje się być coraz gorzej (a jak twierdzi Randy warroza i wirusy nie powiedziały ostatniego słowa), a 95% pszczelarzy to ci "standardowi", to mogę powiedzieć tyle, że... to nieprawda. No może neutralny wpływ mają ci, którzy nie wymieniają matek, hodują lokalne pszczoły, po dość ograniczonym leczeniu wybierają te, które mają najmniej roztoczy i te pszczoły rozmnażają. Oni być może faktycznie utrzymują mniej więcej status quo. Każdy kto zabija 99% roztoczy (nieważne czy 1 czy 6 dawkami) pozostawia jednak ten 1% najsprytniejszych, czy najbardziej odpornych i sprzyja uzjadliwieniu populacji daleko bardziej niż "kichnięcie" ula. Takie moje zdanie.

Oliver wielokrotnie powołuje się na to, że wiele propagatorów "alternatywnych" metod trzymania pszczół mówi jak "należy" trzymać pszczoły. Cóż - w mojej ocenie sam jest jednym z nich. To prawda, że jego metoda wydaje się względnie neutralna - selekcja idzie we względnie dobrą stronę jeżeli chodzi o cechy, ale odbija się też na mocnym ograniczeniu populacji pszczół lokalnie i plastycznie reagujących na środowisko, tj. innych niż "napierdzielających" z rozwojem i miodem do ula (przepraszam za niedyplomatyczne słowo). Każdy podręcznik czy wykład z tych "niealternatywnych" też narzuca pewien sposób trzymania pszczół. Ot, pierwszy z brzegu przykład - trąbi się wszem i wobec, że trzeba zimować tylko rodziny silne, trzeba walczyć z warrozą itp. Tak trzeba i już - kto tego nie robi, robi źle, szkodzi itp.

Randy podkreśla, że metoda Bonda po kilku latach załatwiłaby sprawę - pozostałyby rodziny odporne lub tolerancyjne, ale...  (bo zawsze jest ale) praktycznie wszyscy pszczelarze komercyjni straciliby swoje interesy. I znów to nie do końca prawda - mamy Dee, mamy Kirka (czy innych podawanych przez niego), mamy Comforta. To po prostu kwestia przetrwania pewnego okresu inwestycyjnego i przyjęcia pewnego modelu prowadzenia pasieki - innego niż przemysłowy. Można się do tego przygotować. Ale bez woli nie ma postępu. Będziemy się więc dalej kręcić w kółko goniąc własny ogon i powtarzać, że się nie da, bo stracimy biznesy. A to po prostu nieprawda, bo to pójście w kierunku pewnego rodzaju "łatwizny" - czyli doraźnej walki, zamiast wzięcie na siebie odpowiedzialności. Poza tym znów ciężko mi przyjąć, że to argument "biologiczny"...

No cóż, największym problemem według Randy'ego są ci, którzy "rozpraszają" po okolicy najbardziej zjadliwe kombinacje Złego. W jego mniemaniu jest to nieodpowiedzialne i nie do obrony. Więc tak naprawdę, skoro "standardowe" pszczelarstwo, jak i nawet "zawodowe" pozostaje względnie neutralne, okazuje się, że to chyba nieleczący są największą częścią Problemu. Twierdzenie, z którym mógłbym się zgodzić z punktu widzenia pszczelarstwa przemysłowego, ale na pewno nie z biologicznego punktu widzenia - nawet, a może zwłaszcza w świetle wszystkiego tego, co pisze Randy. I oczywiście zaznacza, że nie cierpi leczyć i chciałby z tego zrezygnować (co go powstrzymuje? toż nawet jeżeli brak zimy przeszkadza mu przyjąć metodę Kirka, to mógłby zastosować tą, którą pokazała Dee Lusby), ale leczenie uważa za konieczność. Ba, odstąpienie od leczenia jest jego marzeniem... Powtarza, że nie stanie się to jednak dzięki "myśleniu życzeniowemu", ale realnej pracy - podpisuję się.

Randy powołuje się także na koncepcję "pszczelarstwa darwinistycznego" Seeley'a. Twierdzi, że najważniejsze jest to co Seeley napisał na końcu - a więc trzeba leczyć upadające rodziny, albo je "dobić". Cóż, ja nie do końca zgadzam się, że jest to najważniejsze (ale o tym już pisałem wcześniej - zainteresowanych odsyłam do wcześniejszych wpisów).

Randy słusznie zauważa, że aby zmieniła się podaż musi zmienić się popyt. Ten się jednak nie zmienia i chyba długo nie zmieni. To też część rzeczywistości, którą trzeba zaakceptować. Nie ma jakichkolwiek podstaw do tego, żeby podaż miała się zmienić bez zmiany popytu. Hodowcy nie chcą hodować, bo ludzie nie chcą kupować. Mają to w (przysłowiowej? jak to się zwykło mawiać) d..ie. Nie mam i nie miałem możliwości zakupu matek od hodowców - i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższych latach miało się to zmienić. Robię więc swoje nie oglądając się na innych.

Randy zaznacza, że pszczelarze wspierając rozwiązania służące zwiększeniu produktywności (przyspieszanie rozwoju wiosennego, zwiększanie kubatury ula, ograniczając rojenie) produkują więcej roztoczy - tworzą bowiem wraz z nieprzerwanymi okresami czerwienia doskonałą stołówkę dla pszczół. Pisze jednak z drugiej strony, że ktoś kto żyje z pszczół tak jak on nie może sobie pozwolić na małe, rojliwe rodziny (jakoś Comfort może sobie na to pozwolić...). Stąd też przyjmuje swój kierunek selekcji pszczół odpornych, a nie przejawiających zachowania sprzyjające tolerancji dla roztoczy. Przyjęte przez niego priorytety i kierunki dla mnie osobiście oznaczają tyle, że podtytuł swojego bloga powinien zmienić z "Pszczelarstwo z perspektywy spojrzenia biologa" na "Pszczelarstwo z perspektywy biologa, pszczelarza zawodowego i hodowcy pszczół". To zdecydowanie lepiej odzwierciedlałoby zawarte tam treści. Dodatkowo Randy jednoznacznie zaznacza, ze celem całego cyklu jest merytoryczna dyskusja oparta na nauce biologii. Ale jeżeli tak, to chyba sam niepotrzebnie cały czas wplata w to gospodarkę pasieczną, a jeszcze bardziej kwestie etyki.

Problem w tym, że (jak ja to widzę) to tak naprawdę leczący pszczelarze w co najmniej 90% odpowiadają wzorowi "niedoinformowanych" określonemu przez Randy'ego. To oni selekcjonując dręcza i patogeny na zjadliwość coraz intensywniej wykonywanymi zabiegami, a z drugiej strony nie rozwijają lokalnej populacji, która - nawet leczona - coraz lepiej radziłaby sobie z miejscowymi problemami. Popatrzmy - pszczelarze sprowadzają reproduktorki lub kupują matki pochodzące od nich. Zauważmy jak to działa - jeden "hodowca" (czyt: powielacz) sprowadza "doskonałą" matkę z hodowli z Danii, Niemiec, Skandynawii czy tak naprawdę skądkolwiek. Powiela ją setkami i tysiącami tworząc jej takie warunki, aby ta nie padła. Użytkuje ją 3 - 4 lata. W tym czasie nie ma więc następowalności pokoleń. Pszczoły nie selekcjonują się, bo wywodzą się przez lata cały czas z tej samej genetyki. Ewolucja pszczoły stoi w miejscu przez te 4 lata. W tym czasie roztocza i patogeny pod silną i wielokrotną presją chemii wykonują olbrzymi skok ewolucyjny. Dopóki ci jak-im-się-wydaje-doinformowani pszczelarze leczący nie zaprzestaną tej praktyki i nie zaczną rozwijać tego co im przeżywa (nawet leczone), zamiast sprowadzać takie reproduktorki, pszczoły zawsze będą lata za roztoczami w wyścigu zbrojnym. Randy podkreśla, że o ile w przypadku pszczół cykl reprodukcyjny trwa sezon, to w przypadku roztoczy 17 dni (nie wiem czy coś źle zrozumiałem, bo wydaje mi się to za krótko), a w przypadku DWV godziny. Podkreśla też, że ewolucja roztoczy jako i wirusów nie powiedziała ostatniego słowa i obydwa te organizmy niewątpliwe będą ewoluować, żeby zabijać rodziny jeszcze skuteczniej - rzecz jasna gdy zdołają się przenieść przed śmiercią gospodarzy. Jeżeli więc dodamy do tego całkowity brak selekcji pszczół przez lata (dzięki wykorzystaniu wieloletnich reproduktorek), o którym wspomniałem powyżej, to mamy całkowity brak koewolucji obu stron. Słowem (choć może lekko przesadzając): warroza niedługo zacznie zżerać także ule, a jak je skonsumuje, to zacznie gonić i pszczelarzy. Niestety wszystko wskazuje na to, że tak będzie, bo pszczelarze leczący są w mojej ocenie (zapewne w opozycji do oceny Randy'ego) zdecydowanie mniej doinformowani niż ci nieleczący...

Kończę ten jakże przydługi wpis. Ciekaw jestem czy ktoś dotrwa do końca. Osobiście wątpię. Ale może ktoś przez to przebrnie, skoro ja w wyjątkowym znużeniu przez wiele dni czytałem powtórzenia tych samych argumentów Randy'ego i jego stałe zapewnienia, że wie co trzeba robić, choć u niego to jeszcze nie działa. Czekam z niecierpliwością na choć jeden sukces projektu w typie jaki propaguje Mr Randy. O ile wiem na razie sukcesów nie ma.

sobota, 17 listopada 2018

Rozważania i wnioskowania czyli o prawidłowościach w pasiekach i nie tylko

Choć niektórzy z moich kolegów uważają, że robię to sobie w ramach masochizmu, czy też odbywam jakąś karę, wciąż jednak wchodzę na różne strony pszczelarskie szukając przyjaznej dyskusji na interesujące mnie tematy. Oczywiście rzadko taką znajduję i tylko się irytuję - stąd to podejrzenie o masochizm. Ale wiem, że są gdzieś ludzie, którzy myślą podobnie, bo przecież takich wielu poznałem osobiście. Zarówno tu w Polsce, jak i za granicą. I tak sobie czytam, co też różne osoby mają do powiedzenia. Niektórzy przedstawiają sobą poziom, którego nie warto komentować. Weźmy takiego ... no właśnie jego.... Zajmę się więc tym, z czym jeszcze warto podjąć jakąś dyskusję.

Czasami zadziwia mnie potrzeba wyciągania konkretnych wniosków dotyczących praktyki w pasiekach nieleczonych, z tak niekonkretnych, nieścisłych, a może bardziej (albo przede wszystkim) niereprezentatywnych danych. Ba, nie tylko "potrzeba" ale i możliwość. Tak jakby na tej podstawie można było ukuć jakiś wzór na przeżywalność czy wręcz opisujący przyrodę. Jakby miało znaczenie czy przeżyje pszczoła z określonej linii i na tej podstawie można było odkryć jakąś wielką naukową czy przyrodniczą prawidłowość i odpowiedzieć na odwieczną zagadkę pszczelarstwa - czyli dlaczego (i w jakich warunkach) niektóre konkretne rodziny przeżyją, a inne nie. Znamy już statystyczne prawidłowości dotyczące tychże warunków. A więc jakie należałoby stworzyć, żeby pszczoły miały większe szanse. Kilku naukowców o to zadbało. Ale chyba (?) nie znamy (i pewnie nie poznamy) żadnego wzoru na wybór konkretnej linii na podstawie jakichś jej cech.

Nie próbuję też powiedzieć, że ogólne informacje dotyczące pewnych statystyk są nieistotne czy nieinteresujące. Są istotne dla wielu, którzy chcą zacząć swoją "przygodę" w nieleczeniu pszczół. Te informacje mogą pokazać z jakim problemami można potencjalnie się zetknąć i czego ewentualnie można się spodziewać. Rzecz jasna w dużej ogólności czy z określonym prawdopodobieństwem. Bo przecież nie z żadną pewnością. Ale jakie znaczenie ma ile mamy dziś wnuczek pszczoły X? Dla mnie absolutnie żadne. Zwłaszcza gdy przyrównamy to do liczby wnuczek pszczoły Y. Toż jednej i drugiej będzie tyle ile ich zrobiliśmy. Oczywiście, jeżeli jedna i druga linia mnożyłaby się bez naszego udziału, to można by wnosić o pewnym sukcesie reprodukcyjnym. Jeżeli jednak to ja wyciągam z uli ramki i wsadzam je do skrzynki obok, a potem głodne karmię, a spragnione poję, to...? No właśnie. Owszem, gdybym miał decydować się na zakup pszczoły od kogoś, to może wiedza, że linia pszczół X żyje 3 lata bez leczenia, a linia Y "aż" 5, zdecydowałaby o wyborze do mojej pasieki tej ostatniej. Tym bardziej gdyby te proporcje wyglądały jak 0:3. Ale czy to by oznaczało, że realnie linia Y ma większe szanse przetrwania w obcej lokalizacji (czyli w mojej pasiece) niż X? Co najmniej wątpliwe w pierwszym przypadku, a może bardziej prawdopodobne w tym drugim. Bo teoretycznie może świadczyć o tym, że linia Y w drugim przypadku przeszła przez pewnego rodzaju wąskie gardło, którego nie przeszła X. Chcemy zapewne wewnętrznie przekonywać siebie samych i innych przy okazji, że wszystkie te statystyki dotyczące konkretnych linii mają ogromne znaczenie - bo wtedy mamy poczucie, że choć w pewnym zakresie kontrolujemy sytuację w naszej pasiece i dokonujemy najbardziej racjonalnych wyborów. Niektórzy twierdzą, że może to i wszystko prawda, ale i tak trzeba podejmować jakieś decyzje - równie dobrze mogą być więc na podstawie takich przesłanek, a nie innych. Mamy więc tendencje do ignorowania tych okoliczności, które są dla nas nieweryfikowalne. A mnie te dylematy prowadzą do moich wyborów. A więc rozwijam to, co przeżywa jak najdłużej, a daję szansę wszystkiemu, co wpadnie mi w łapy - czy to otrzymanej w prezencie (leczonej) rodzinie, czy złapanej rójce. Bo to wszystko tworzy szanse przyrody i ogólną bioróżnorodność.

Uważam, że statystyki są (tylko) ciekawym narzędziem, aby pokazać prawidłowości dotyczące historii selekcji i zachodzących tendencji. Jeżeli liczba pszczół będzie odpowiednia (reprezentatywna), by pokazać tendencje, to na ich podstawie można założyć co też może wydarzyć się u nas w przyszłości, jeśli będziemy podążać podobną drogą. Choć wcale nie musi. To tylko jeden z możliwych scenariuszy, który zsumowany z innymi i podzielony przez odpowiednią wartość da nam określone prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zjawiska. I tyle. W konkretach to się albo sprawdzi, albo i nie.
Ogólny wniosek jest taki, że przyroda rządzi się własnymi prawami, a po zaprzestaniu leczenia straty będą i będą oscylować od 0 do 100 % w roku w zależności od bieżącej sytuacji i najróżniejszych czynników, o których w części wiemy, części możemy się spodziewać i największego zbioru tych, o których nie mamy pojęcia, bądź nie mamy na nie najmniejszego wpływu (a więc trzeba je ignorować?).

Ze znanych mi faktów z Polski i zagranicy wyciągam wnioski budujące takie prawidłowości:

1. dopóki leczysz albo będziesz miał pszczoły (większe prawdopodobieństwo), albo je stracisz (mniejsze).
Nie możemy jednak założyć, że lecząc na pewno utrzymamy pasieki, bo odkąd jestem pszczelarzem wielu z moich leczących znajomych (choćby w moim kole) miało liczne spadki - ze spadkami całkowitymi we względnie dużych pasiekach włącznie. Były to spadki nawet kilkudziesięciu -leczonych- pni w pasiece (jeden z moich znajomych przykładowo stracił lecząc 43/43 inny 23/23), a i wystąpiły u pszczelarzy doświadczonych, a nie tylko żółtodziobów.

2. jeżeli zaprzestaniesz leczenia czeka cię kryzys, czyli prędzej czy później pasieka musi przejść przez ewolucyjne "wąskie gardło".

3. większy kryzys z dużym prawdopodobieństwem czeka cię najdalej do 2 - 3 lat od zaprzestania leczenia.
Czyli albo stracisz pszczoły (nie koniecznie wszystkie - mówię o "sporych spadkach" czyli przykładowo takich na poziomie 40 - 70 % populacji) już w rok po zaprzestaniu leczenia, albo w dwa lata. Rzadziej w trzy, ale i tak się zdarzyło u jednego z kolegów. I oczywiście spadek w jednym roku nie przesądza o jego braku w kolejnym. Choć Heidi Herrmann z Natural Beekeeping Trust mówi, że po zaprzestaniu leczenia (o ile dobrze pomnę) przez bodaj 2 lata nie straciła żadnych pszczół, a w trzecim roku chyba tylko 10%. Ale ona funkcjonuje w zupełnie innych warunkach.

4. twój duży kryzys najprawdopodobniej zbiegnie się z kryzysami w twoim regionie wśród pszczół leczonych - po prostu będzie silniejszy.
O tak. Zwłaszcza w fazie, w której jesteśmy, a więc na początku (w końcu początku?) selekcji. A więc w fazie odsiania tego, co (prawdopodobnie) nie ma żadnych umiejętności radzenia sobie z chorobami.
Im gorzej będą miały się sąsiednie pasieki leczone, tym gorzej (jeszcze gorzej) wyjdzie z tego twoja nieleczona pasieka. Dlatego, że pszczoły reagują na miejscową sytuację. Zarówno u mnie, jak i u kolegów, którzy tracili całe pasieki nasze całkowite lub prawie całkowite spadki zbiegały się z dużymi lub bardzo dużymi stratami pszczół leczonych w naszej/ich okolicy. Nie przypominam sobie sytuacji, aby ktoś nieleczący stracił całą pasiekę (oczywiście mówię tu o względnie reprezentatywnej próbce, a nie pasiece składającej się z 2 czy 5 pni) kiedy pszczoły u leczących sąsiadów tryskały zdrowiem. Gdy ja traciłem pszczoły, w okolicy były spadki na poziomie kilkudziesięciu procent. Podobne prawidłowości były u kolegów: gdy narzekali na duże straty, to sąsiedzi również nie rozpływali się nad kondycją pszczół. I odwrotnie: gdy pszczoły leczone miały się dobrze, to pszczoły nieleczone też wychodziły z zimy w miarę obronną ręką i przeżywał dość wysoki procent pasieki. O ile wiem nigdy stan pszczół nieleczonych nie stał więc w opozycji do średniego stanu sąsiednich pasiek leczonych. Czyli mówiąc półżartem: zawsze było tak samo, tylko bardziej.

5. duże (całkowite?) spadki w pasiece nie mają wiele wspólnego z twoimi umiejętnościami i doświadczeniem.
Tak uważam - wbrew zdaniu wielu z moich znajomych i kolegów. Dowodzi temu co najmniej kilka przykładów pszczelarzy, którzy radzili sobie co najmniej sprawnie, a tracili pszczoły (do 100% wydzielonych do nieleczenia włącznie) tak samo jak ci, którzy dopiero zaczynali i nie mieli pojęcia co czynią, błądząc niczym dzieci we mgle. Wielu bardziej doświadczonych pszczelarzy w jednym roku z wyższością patrzyło na ogromne straty tych bardziej początkujących, by w kolejnym z przerażeniem obserwować kurczącą się populację własnej pasieki.
Prawidłowość ta, oczywiście i jak wynika to z natury prawidłowości, może nie dotyczyć pojedynczych rodzin - jakieś Twoje błędy mogą wpłynąć na śmierć tego czy owego pnia. Jeżeli masz ich natomiast 20, to o ile nie zrobisz czegoś absolutnie głupiego we wszystkich ulach szacuję, że co najmniej 15 - 18 pni powinno być odporne na twoje głupoty. Pszczoły bowiem są organizmami wyjątkowo plastycznymi i same kształtują swoje środowisko. Wbrew temu co wielu pszczelarzy uważa, to od pszczół zależy zdecydowanie więcej niż od ich "panów".
Owszem, wiedza i umiejętności nie zaszkodzą. O tym już zresztą pisałem na tym blogu. Pozwolą ci na przykład z niedobitków zrobić parę rodzin więcej w ramach ekspansji. Pozwolą ci z większym spokojem rozwiązywać niektóre pasieczne problemy. Ale problemy inne, niż szalejące choroby lub głód wynikający z braku nektarowania roślin. I tyle.

6. mniejsze spadki w pasiekach są (albo przynajmniej z dużym prawdopodobieństwem są) związane z "przyjaznym dla pszczół" terenem.
Im lepszy teren tym lepiej będą się mieć pszczoły. A "lepszy" teren, to przede wszystkim taki, w którym pszczoły nie cierpią głodu i mają różnorodne i stabilne (w znaczeniu "odporne" na zmiany warunków pogodowych) pożytki przez większość sezonu. To też - jak się wydaje - teren gdzie pszczół jest ogólnie mniej - choć i zdarza się, że pszczoły mają się dobrze w terenach gdzie jest ich więcej (z reguły więcej pszczół jest w danym terenie z jakiegoś powodu, czyż nie?...) ... Więc bądź tu człowieku mądry... Niewątpliwie przedłużający się głód nie wpływa na pszczoły dobrze (to mam przetrenowane u siebie na wszystkie strony). Wydaje mi się też, że dla pogorszenia zdrowia pszczół większe znaczenie może mieć głód pyłkowy niż nektarowy.

7. duże spadki w pasiece nie mają wiele wspólnego z wypracowanymi w hodowli cechami kojarzonymi z "odpornością" pszczół. (z zastrzeżeniem w punkcie 8).
Przynajmniej tak jest gdy musimy sprowadzać pszczoły z odległych terenów (jak na przykład w Polsce) - a więc te wspomniane cechy są mniejszą pomocą niż brak lokalności jest zawadą. Bilans nie jest na tyle dobry, żeby realnie pomóc, gdy przychodzi kryzys. Śmierć spotkała więc moje elgony i VR'ki, a także chyba wszystkie (z tego co pisze) pszczoły "odporne" (w pierwszych pokoleniach) sprowadzone przez Łukasza. Jeżeli do tych cech dodamy jednak kilka pokoleń ulokalnienia to...

8. wraz z ulokalnieniem możesz zwiększyć prawdopodobieństwo przetrwania pszczół.
Nie oznacza to, że na pewno przetrwają, a tym bardziej, że na pewno przetrwają wszystkie. I mam też wątpliwości, że ma to na tyle duże znaczenie, że warto leczyć przez lata. Natomiast o ile masz już w miarę lokalną pasiekę zanim przystąpisz do nieleczenia, to zapewne Twoje szanse rosną. A znaczenie "lokalności" dla przetrwania dotyczy wszystkich pszczół - nie tylko tych już nie leczonych. Oznacza to, że im więcej pszczół ma mocno lokalne korzenie i dłużej funkcjonuje w danym terenie, tym więcej ma przynajmniej szansę przeżyć. W czasie największych kryzysów w mojej lokalizacji przeżywały pszczoły w pasiekach, w których co do zasady nie wymieniano matek lub robiono to rzadko, a matki pochodziły z własnego wychowu z własnej pasieki. Nie oznacza to absolutnie, że te pasieki miały wspaniałą i wysoką przeżywalność w czasie lokalnych pogromów. Raczej tyle, że przetrwały w nich pszczoły, które pozwoliły na odbudowę.
Trzeba też mieć świadomość, że gdy hodowcy rozwijają konkretne cechy, robią to na swoich pszczołach - a więc tych coraz bardziej lokalnych. Wraz z rozwijaniem cech "odpornościowych" pszczoły mają u nich mniej roztoczy i szanse przeżycia realnie rosną. Ale też z każdym pokoleniem są to pszczoły jeszcze bardziej ulokalnione. Te pszczoły "odporne" przesłane gdzie indziej umierają jak każde inne, bo tam lokalne nie są. Choć nierzadko, w przeciwieństwie do tych innych, umierają mając całkiem niewiele roztoczy na sobie - to przyczyniło się do twierdzeń, że nie ma pszczół odpornych, bo przesłane gdzie indziej i tak umierają. Przykładowo X postów do tyłu napisałem o tym, co niejaki Palmer myśli o "magicznych" pszczołach Webstera. Wydaje mi się, że to właśnie z tego powodu.

9. kształt ula czy rozmiar ramki nie ma nic wspólnego z całkowitymi spadkami.
Wśród moich kolegów (jak i u mnie na pasiece) pszczoły przeżywały i umierały w najróżniejszych konfiguracjach. Podobnie umierają i przeżywają na całym świecie w każdym typie ula. Ul może spowodować śmierć pszczół, jeżeli te źle rozłożą pokarm na zimę i umrą z głodu, albo zgnieciesz matkę korpusem czy ramką.
Przyjazny pszczołom ul nie ma nic wspólnego z kształtem ramki czy korpusem. Teoretycznie przyjazny ul może zwiększyć szanse przetrwania pszczół. Mówimy o zwiększonym prawdopodobieństwie, a nie o tym, że ul zabije pszczoły, albo cudownie przyczyni się do ich długowieczności. W świetle badań ludzi, na których pracy się wzoruję, taki przyjazny ul to ul:
- raczej suchy (choć i w dużej wilgoci przeżywały mi pszczoły - np. zeszłoroczną zimę w lesie)
- raczej ciepły (choć i z górnym wylotkiem i pojedynczą deską dawały radę)
- zdolny do podtrzymywania skomplikowanych ekosystemów (choć tego nie mam jak sprawdzić i zweryfikować)
- możliwie bardzo wypropolisowany (i tu zdaję się na badania innych)
- w możliwie dużej izolacji od innych uli (prof. Seeley to potwierdził)
- niewielki (również wynika to z badań Seeleya - ale korelacja dotyczy nie tyle samego rozmiaru, co dużej rojliwości. Pszczoły rojące się, to te, które pozbywają się dręcza i mają przerwy w czerwieniu)
- taki do którego zaglądasz możliwie rzadko (i do tego chciałbym dążyć)

10. (uwaga hipoteza) im dłużej nie leczymy pszczół tym mniej są zagrożone pogromami.
Na tą chwilę to może przede wszystkim pobożne życzenie, ale też (jak się wydaje) logiczny wniosek wynikający z obserwacji różnych zagranicznych pasiek, z których pszczelarze dzielą się swoimi danymi. Straty okresowo bywają duże (np. co kilka lat - patrz punkt 4), ale, jak się wydaje, zagrożenie całkowitymi spadkami raczej mija po kilku latach. o tym przekonamy się wraz z nadejściem kolejnego lokalnego pogromu - czy to u mnie, czy u któregoś z kolegów. Oby ta hipoteza się sprawdziła. Niewątpliwie jest to też w pewnym zakresie powiązane z punktem nr 8.

11. (kolejna hipoteza) średnie wieloletnie straty powinny maleć z każdym rokiem, aż do osiągnięcia jakiejś średniej wieloletniej dla danego terenu (patrz punkt 6).
(nie mylić z: "coroczne straty będą mniejsze"!)
Znów wnioskujemy na podstawie dostępnych danych z różnych zagranicznych pasiek. Populacje, które przeszły "wąskie gardło" raczej są coraz stabilniejsze. Ta genetyka, która przeszła największe kryzysy, po prostu ma "tą" zdolność. Im bardziej się upowszechnia w lokalnej populacji, tym bardziej ta populacja jest odporna na czynnik presji środowiskowej. W naszych warunkach weryfikacja tej hipotezy nastąpi pewnie wraz z analizą danych najwcześniej za 8 - 10 lat.

12. obserwacje poczynań linii X pomogą nam znaleźć odpowiedź na dylematy dręczące świat pszczelarski.
Skoro linia X dała radę, to na każdej innej pszczole trzeba skopiować procedurę zastosowaną w hodowli tejże linii, aby pszczoły żyły długo i szczęśliwie.
... no cóż, tu komentarz jest zbędny. Po prostu tak jest i już.
(tak na wszelki wypadek...dla tych, którzy nie zrozumieli - punkt 12 nie należy do prawidłowości uznawanych przeze mnie za prawdziwe...)


Najróżniejsze wnioskowania nakładają się wciąż na "odwieczną" dyskusję "leczyć czy nie leczyć", albo raczej, w tym środowisku bliższym moim poglądom "nie leczyć czy leczyć, żeby nie leczyć". W tej dyskusji zabierałem już głos wielokrotnie. Nie widziałem i wciąż nie widzę innego uzasadnienia "leczenia, żeby nie leczyć" niż ekonomiczne. Wszystkich swoich argumentów nie będę powtarzał - były opisane gdzieś tam wcześniej (na przykład tu: https://pantruten.blogspot.com/2018/04/czy-trzeba-wiecej-umiec-zeby-nie-leczyc.html). Argument, że będziemy mieć swoje (leczone) pszczoły jest argumentem takim, że nie będziemy musieli ich kupić (choć fakt, będą ciut bardziej lokalne niż te kupione z sąsiednich powiatów - pytanie czy na tyle, żeby miało to znaczenie?). To, że przy okazji będzie miód, też jest argumentem takim, że nie będzie trzeba go kupować, albo, co więcej, będzie można go sprzedać. Argument ekonomiczny jest jasny. Przyjmuję go do wiadomości, tak jak zawsze przyjmowałem.

Pytanie co z punktem 7 i 8 powyżej - czyli czy ma sens prowadzenie ulokalnienia pszczół lub tym bardziej prowadzenia pracy selekcyjnej w kierunku określonych cech, po to, żeby nie leczyć. W końcu sam napisałem powyżej, że ulokalnienie zwiększa szansę tego, że nie zbierzemy z dennic całości pasieki, ale co najwyżej jedynie jakąś jej sporą część (zapewne większą część). ... I jak dodałem - mam wątpliwości czy na tyle zwiększa to szansę całej pasieki, żeby wiele lat je ulokalniać podając "chemię".

W przypadku pasiek małych (powiedzmy 2 - 10 pni) - jakiekolwiek wnioskowanie ogólne raczej nie ma sensu. Albo nam się uda, albo nie. Z dużym prawdopodobieństwem można zaczynać w kółko i jeszcze raz i jeszcze - nie ważne ile lat wcześniej poświęcimy na selekcję i ulokalnienie. Wybór jest taki, czy leczyć, czy też nie leczyć i mieć duże prawdopodobieństwo że będziemy szukać nowych pszczół. Gdy leczymy, to nawet jeśli pasieka padnie, to padnie leczona - więc kupując leczone pszczoły nie tracimy lat selekcji. I kupimy pszczoły najczęściej za pieniądze, które mamy ze sprzedaży miodu lub które zaoszczędziliśmy na jego kupnie. Ma to po prostu sens... ekonomiczny. I do tych małych (jako i do dużych) i ich nieleczenia jeszcze wrócimy.

W przypadku większych, bo wcale nie dużych, pasiek (powiedzmy 20 i więcej pni, do niech to będzie 50, 60 czy 70), to leczenie żeby nie leczyć może mieć w niektórych sytuacjach sens, a w innych tylko ekonomiczny. Sens miałoby pewnie wtedy kiedy taką pasiekę właśnie kupiłem w całości, była ona truta, prowadzona jest w ulach dezynfekowanych i na pszczole czysto hodowlanej, która nigdy nie widziała świata czystego od substancji chemicznych. Pewnie wtedy może mieć sens "detoksykacja" uli, poczekanie aż te "zabrudzą" się propolisem i resztkami wosku i zrobienie z tych pszczół jakiegoś tam F2, być może F3 na bazie lokalnego unasiennienia z wolnego lotu. Może, ale wcale nie musi. Przyjrzenie się choćby takim sytuacjom jak Lundena czy Osterlunda (obydwie pasieki mocno lokalne w tym rozumieniu bazowania na swoich pszczołach) dowodzi, że można prowadzić wieloletnią selekcję i mieć straty i tak na poziomie 70 - 80% (Osterlund tyle nie miał - bo zdecydował się leczyć). Jeżeli zmniejszenie tychże do 50% "kosztowałoby" kolejne 10 lat pracy selekcyjnej, to pytanie czy warto - ale nie w kontekście krótkotrwałej ekonomii (bo wówczas zapewne warto), ale w kontekście myśli, do której potem wrócimy.
Kolejne pytanie, to jaką genetykę ulokalniać. Jeżeli mam kilka rodzin po wąskim gardle i mnóstwo dokupionych rodzin, to czy ma sens wieloletnie leczenie (w celu nieleczenia) tych dokupionych, zamiast rozwijania tych kilku? Otóż ma - ekonomiczny.

Ja sam, lata temu, rozważając różne za i przeciw, zdecydowałem się nie leczyć pszczół. Uważam, że tak trzeba z różnych powodów. Poczynając od moich najbardziej egoistycznych powodów, jak i długofalowej ekonomii, do tych najbardziej wyidealizowanych, przez wszystkie inne, słuszne z praktycznego punktu widzenia, zarówno dla mnie osobiście jak i dla całego środowiska (zarówno pszczelarskiego jak i tego naturalnego, które mnie otacza), jakie tylko przychodzą mi do głowy. Oczywiście poza tymi dotyczącymi krótkotrwałej ekonomii. Ale sam na początku w swojej głowie, w procesie długotrwałego tentegowania, szukałem różnych rozwiązań, które miałyby mi pomóc w przejściu całego procesu najmniej boleśnie. Nie upierałem się na to, że "leczenie jest ideologicznie złe" i w związku z tym nie wolno tego robić. Raczej każdorazowo mając przed oczami konkretną sytuację, dochodziłem po prostu do wniosku, że każde leczenie oddali mnie od nieleczenia. I osobiście nie umiem podjąć decyzji (racjonalnej i obiektywnie słusznej) kiedy leczenie mogłoby przybliżyć mnie do nieleczenia, a kiedy będzie to zaprzepaszczeniem kolejnego etapu selekcji - przez który po prostu trzeba przejść, jeżeli się chce być po drugiej stronie (z powodów czy to najbardziej racjonalnych czy ideologicznych). Jakkolwiek jestem odbierany przez różne osoby - dalej nie przekonuję, że leczenie jest niewłaściwą drogą bo: "ideologia". Czekam wciąż na racjonalne argumenty, które mnie przekonają. Inne niż ekonomiczne, bo mnie interesuje proces selekcji, a nie produkcji. I takich jeszcze nie słyszałem. Przekonuję więc, że leczenie (każdą jedną dawką) jest niewłaściwe, bo jest jak piłowanie gałęzi, na której siedzimy. To moje zdanie. Jakiekolwiek jednak byłyby moje motywy, aby podjąć decyzję: "nie leczę", nawet przy założeniu, że wynikały z ideologii, to w tych "małych wyborach" realizujących ten "duży wybór" ideologii już (chyba?) nie było. Toż każdy może przeczytać na tym blogu, że na początku mojego "projektu" rozważałem, i sypanie cukrem pudrem (to nawet jednokrotnie zrobiłem - nieskutecznie), i leczenie wiosenne, i stosowanie małej komórki połączone z leczeniem interwencyjnym. I jak przychodziło co do czego, to nie dochodziłem nigdy do wniosku: "leczę idę w przód vs. nie leczę idę w tył", ale raczej do odmiennego. Przy całej świadomości potrzeby odbudowy pasieki i potencjalnych strat ekonomicznych. Każdemu z nas różne myśli i rozważania przychodzą do głowy, gdy obawia się o swoją pasiekę. Część mówi wówczas: leczę, będzie rozsądniej. Bo może lepiej leczyć 80% i zacząć wiosną od 5 nieleczonych i 20 leczonych, niż tylko 5 nieleczonych (bo inne padną)? A może lepiej mieć na czym się odbudować z własnej pasieki i zamiast kupić zimowane rodziny, lepiej samemu wiedzieć jaki rodzaj trucizny podaliśmy? I tak dalej i tak dalej.

Problem jest inny. Otóż według mnie taki: czy to, co ma uzasadnienie ekonomiczne, jest słuszne z punktu widzenia długofalowych celów selekcji. Uważam, że nie. Zwłaszcza kiedy jest mnóstwo osób dookoła deklarujących pomoc w odbudowie pasieki - zarówno sprezentowanym odkładem, jak i nieleczoną już od lat genetyką, której nośnikiem są matki pszczele. Erik Osterlund mówi, że lepszy jest tzw. "soft bond test" czyli leczenie tych, które tego wymagają (tzw. interwencyjne), połączone ze stałą selekcją. Mówi, że w ten sposób ma, i miód, i pszczoły, i stały progres w selekcji. Bo ma. I już po 20 czy iluś tam latach od wyprawy na górę Elgon i 9 latach od nadejścia dręcza, ma całkiem niezłą populację pszczół nieleczonych. Pewnie mniej więcej taką, jaką.... mamy tu w Polsce po 4 latach... Oczywiście nie porównuję doświadczeń, wiedzy czy potencjału (zwłaszcza ekonomicznego) pasieki czy poszczególnych rodzin. Porównuję ten jeden aspekt, który mnie interesuje, a więc dążenie do pszczół nieleczonych. Mnie interesuje na tą chwilę jedynie biologiczny potencjał, a nie ekonomiczny. Przyszłość pokaże jak to będzie się zmieniać u niego, a jak u nas. Tyle, że on miał chyba całkiem niezły dochód po drodze, a spora część z nas, w tym ja, zdecydowała się na zaciśnięcie pasa na parę lat z potencjalnym zagrożeniem koniecznością zaciśnięcia go ponownie w przyszłości. Te 15 dodatkowych lat kosztuje więc po prostu trochę pieniędzy (dochodu). Cóż, nie ulega wątpliwości, że gdyby każdy robił to, co robi Erik od 20 lat, problem warrozy dziś pewnie byłby marginalny. Czyli na przykład na miarę rozdmuchanego problemu zgnilca amerykańskiego, który jest, a jakoby go nie było. Ale ludzie nie robią tego co Erik, choć pokazał całkiem niezły przykład i na tym chyba ten wątek trzeba zakończyć. A gwoli ścisłości - poznałem Erika, bardzo go szanuję, jak i jego wybory. Jest to też człowiek, który nie da się nie lubić. I podkreślam, że gdyby mój projekt przyniósł porażkę i nie miałbym na kogo liczyć, zapewne przyjąłbym jego pomysł, jako kolejny najlepszy z jakim się zetknąłem.

Ale do czego zmierzam. Ano do tego (i tu jest ta myśl do której wracam), że różni ludzie podejmują swoją decyzję o tym, że nie będą leczyć pszczół, bo uważają to za właściwe. Ot tak po prostu. Jedni mają 3 ule w ogródku i wieszają barcie (jak Jonathan Powell), inni mają tylko te 3 - 4 ule w ogródku jak parę znanych mi osób, jeszcze inni idą w rozwój i ekspansję, jak Łukasz czy ja. Ale po prostu zdecydowaliśmy się robić to bez chemii. Jedni z ideologicznego punktu widzenia, a inni z racjonalnego, a inni są gdzieś w swoim miejscu na tej skali. I ja szanuję zarówno jedną motywację, jak i drugą. Szanuję też tych, którzy podchodzą do tego czysto ideologicznie, bo ci po prostu wiedzą czego chcą i to realizują. Choćby z czystych przekonań i potrzeby wzruszeń. Czy się z tym zgadzam czy nie. Zależnie od różnych okoliczności, nierzadko wolę takich od racjonalnych oportunistów. Dopóki idealizm nie przybiera formy fanatyzmu (bo ten chyba nigdy nie przynosi nic dobrego), powiązanego z rzucaniem się w sąsiednich pasiekach na zapaloną tabletkę amitrazy, aby własnym ciałem ochronić pszczoły przed toksyną, to jest to dla mnie równie dobra motywacja, jak każda inna. Co więcej, niezależnie od tego jaką wewnętrzną motywację mają poszczególne osoby, ja dostrzegam, że ten "ideologiczny" dla niektórych wybór, ma całkowicie racjonalne podstawy. A więc to, co niektórym mówi serce, można uzasadnić głową. Moim zdaniem zapewnienie pszczołom zdolności do życia bez chemii jest jak najbardziej racjonalne z każdego punktu widzenia. Tak samo racjonalne, jak odkładanie pieniędzy na emeryturę. I jeżeli masz 2 ule i stać cię na to, decydujesz się nawet i co rok na łapanie rójek, albo kupowanie odkładów - to co w tym złego, że na swoich 2 ulach cały czas zaczynasz od zera? Toż przecież zapewniasz pszczołom siedliska uczestnicząc w najbardziej długofalowo racjonalnym przyrodniczo projekcie na tej planecie - selekcji naturalnej. Dokładnie tak samo jak moje skrzynki w lesie, powieszone w ramach projektu "sztuczna barć", czy kłody wieszane w jakimkolwiek innym projekcie bartniczym. Jesteś po prostu narzędziem przyrody realizującej swoje cele. A zapewne najbardziej racjonalne i długofalowo ekonomicznie opłacalne byłoby to, żeby dziś całe środowisko pszczelarskie przestało leczyć od warrozy i wzięło udział w tym projekcie przyrody, polegającym na wyeliminowaniu nieprzystosowania z puli genetycznej. Za 3 - 5 lat pojedyncze pasieki zaczęłyby przynosić dochody, a za 10 lub maksymalnie 15, większość pszczelarzy nie pamiętałaby o warrozie i moglibyśmy dyskutować o ulach wieżowcach, bez dyskusji o pasku w każdym z korpusów przy okazji. Niektórzy zaś, szczycąc się racjonalizmem swoich wyborów i na ideologów patrząc z góry (bo też ich motywacja jest lepsza, bo w końcu rozsądniejsza) dowodzą, że racjonalne jest nieleczenie, ale równie racjonalnie jest leczyć, żeby nie leczyć - bo w końcu: i miód i pszczoły i progres w selekcji. I oczywiście w imię racjonalizmu i tego, żeby nie leczyć, możemy przez lata (a jak dowodzą przykłady, nawet i paręnaście lub więcej lat) leczyć pszczoły. Każdy będzie więc racjonalizmu szukał gdzie indziej. Ja zdecydowałem się prowadzić pasiekę bez chemii, więc po prostu to robię. Tak jak pozwalają mi na to bieżące warunki. A z punktu widzenia wydajności, pewnie model ekonomiczny oparty na chemii jest daleko bardziej racjonalny. Po co więc w ogóle z niej rezygnować?

A małe pasieki? Same pewnie nie wypracują pszczół odpornych, bo i te większe mogą przechodzić okresowe kryzysy. Toż plotka (?) niesie, że kilkusetpniowa pasieka Webstera też lata temu musiała zostać zasilona, aby utrzymać opłacalność. Kirk wytrwał w swoich decyzjach - zapewne z pobudek ideologicznych. Choć kierując się racjonalizmem tych racjonalnych, powinien wtedy po prostu leczyć, żeby potem nie leczyć. A kto ma 2 ule, nie chce ich więcej i po prostu nie chce leczyć, ten przecież może zdać się na innych. Czyż to nie bardziej racjonalne, niż leczyć, chcąc nie leczyć i pracować cały czas na nieprzystosowanej puli genetycznej? Nie każdy musi wynajdować koło na nowo. Tak byłoby racjonalnie.

piątek, 9 listopada 2018

"O gospodarce bez węzy - praktycznie" (cz. 2)


W listopadowym numerze "Pszczelarstwa" ukazała się druga część tekstu, który opublikowałem na blogu miesiąc temu. Zapraszam do lektury!

O gospodarce bez węzy - praktycznie (część 2)

Pszczoły potrzebują trutni. Obecność trutni jest manifestacją dążenia pszczół do rozmnażania – podobnie jak wejście rodziny w nastrój rojowy. I niezależnie od wieku poszczególnych osobników tworzących superorganizm, on cały również może być biologicznie niedojrzały lub „pełnoletni”. Warunkowane jest to zarówno wielkością rodziny, jak i wiekiem matki. W tym kontekście za „dojrzałą” rodzinę uznałbym taką, która osiągnęła odpowiednie rozmiary, ma już odpowiednią ilość czerwiu, ale i taką, w której czerwi matka pochodząca co najmniej z poprzedniego sezonu. Odkład z młodą matką praktycznie nigdy nie będzie budował komórek trutowych, a rodzina pełnych rozmiarów z taką matką będzie je budowała rzadko. Takie „młode” rodziny po prostu nie czują naturalnej potrzeby rozmnażania – o ile sami nie skłonimy ich do rójki, np. ograniczając kubaturę ula. Im większa rodzina oraz im starsza matka, tym więcej powstanie komórek trutowych i tym bardziej rodzina będzie też skłonna do rójki. Trutnie będą pojawiać się w rodzinie pszczelej w większej liczbie, gdy matka jest słaba. Wówczas pszczoły, wyczuwając tę słabość, dążą do przekazania jak największej ilości swoich genów zanim nadejdzie ewentualny koniec superorganizmu.
W opisywanych powyżej stanach biologicznych pszczoły będą przerabiały umieszczoną w ulu węzę na plaster trutowy, jeżeli nie będą dysponować wolnym miejscem na nowy plaster. Gdy je dostaną, bez żadnych wątpliwości niezwłocznie zaczną budować komórki trutowe. I w zależności od sytuacji może to być jedna, dwie, trzy, a czasem (rzadko) nawet cztery czy pięć plastrów. Pszczelarze najczęściej je usuwają (wycinanie tzw. „ramki pracy”), co skłania pszczoły do budowania kolejnej ramki z powiększonymi komórkami – bo przecież wciąż nie zaspokoiły swojej potrzeby. Zjawisko to doprowadziło do rozpowszechniania mitu pszczelarskiego, że bez węzy pszczoły będą budować tylko i wyłącznie plastry trutowe. O dziwo niektórzy pszczelarze wciąż są święcie przekonani, że gdy nie podadzą węzy do ula, pszczoły będą budować tylko i wyłącznie komórki trutowe (z takim poglądem spotkałem się w dyskusjach wielokrotnie), bo innych budować nie potrafią. Pszczelarze uważają więc, że pszczoły, na skutek hodowli i podawania węzy przez ostatnie sto lat, zatraciły biologiczną zdolność do regulowania liczby trutni w rodzinie. Pogląd ten należy włożyć między bajki. Od wielu lat gospodaruję bez węzy w różnych rodzinach (oprócz rodzin tworzonych z moich pszczół były to kupione przezimowane rodziny, nabyte odkłady, złapane rójki – z matkami zarówno mocno pokrzyżowanymi, jak i hodowlanymi) i każda z nich doskonale sobie z tym radzi. Pszczoły przetrwały bez węzy przez miliony lat - nie potrzebowały i wciąż nie potrzebują tej (w mojej ocenie wątpliwej) „pomocy” ze strony pszczelarzy. Każda rodzina pszczela odbuduje tyle komórek trutowych, ile uważa za stosowne, a gdy zaspokoi tę potrzebę, ponownie przystąpi do odbudowy komórek dla robotnic. Aby pszczoły budowały ładne plastry z małymi komórkami, warto po prostu w każdym ulu pozostawiać im te plastry trutowe, które już powstały.
Gniazdo odkładu w ulu wielkopolskim ("osiemnastka")

Wstawianie ramek i rotacja plastrów

Jeżeli do tej pory gospodarowaliśmy z użyciem węzy, nasze pszczoły obsiadają już odbudowane plastry. Jeśli chcemy zacząć wprowadzać ramki bezwęzowe, nie powinniśmy się obawiać jakichkolwiek kłopotów, o ile nie podajemy nowych ramek całymi korpusami. Powinniśmy rotować plastry zgodnie z dawną praktyką, usuwając plastry, które chcemy wycofać, a w ich miejsce podawać puste ramki. Wstawienie takiej ramki w miejsce innej – o ile nie zrobimy tego w miodni - w zasadzie gwarantuje nam równo odbudowany świeży plaster. Oczywiście, zgodnie ze wskazaną powyżej potrzebą wychowania trutni, taka praktyka w pierwszym okresie gwarantuje nam uzyskanie ramek z piękną zabudową trutową. Jest to zresztą praktyka przećwiczona w zasadzie przez każdego pszczelarza stosującego tzw. ramkę pracy i nikomu nie muszę też udowadniać, że plaster będzie równo mieścił się w ramce. Pozostawienie tej ramki w gnieździe, pozwolenie pszczołom na wychowanie trutni i kontynuowanie wskazanego sposobu rotacji plastrów przy kolejnych ramkach pozwoli nam wreszcie uzyskać plastry zabudowane komórką robotnic. Taki sposób jest zdecydowanie najmniej kłopotliwy i zapewnia nam równe plastry. Dzięki niemu z czasem możemy wymienić całe gniazdo na naturalne plastry.
Trochę większy kłopot pojawia się w przypadku odkładów. Chcąc, aby odkład budował równo, możemy wykorzystać kilka sposobów. Pierwszy, mimo że zapewnia nam równe nowe plastry, jest najbardziej ryzykowny. Polega on na włożeniu ramki między odbudowane plastry z czerwiem. Niestety grozi to wychłodzeniem czerwiu. O ile w przypadku pełnowartościowej biologicznie i produkcyjnie rodziny w ciągu lata możemy to zrobić ze względnym spokojem (to nawet dobry zabieg przeciwrójkowy), o tyle odkład może nie dać rady wygrzać rozdzielonego czerwiu i jednocześnie utrzymać odpowiednie tempo rozwoju. Lepszym rozwiązaniem będzie więc wykorzystanie jako bariery czy to ściany ula, czy zatworu albo dodatkowej ramki z suszem poza zaczerwioną częścią, przed którą będziemy systematycznie wstawiać puste ramki.
Gniazdo odkładu w ulu warszawskim poszerzanym
Trzeba wiedzieć, że w przypadku pustych ramek, z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy liczyć na uzyskanie równego plastra, jeżeli podamy jedną taką ramkę. Natomiast im więcej umieścimy ich jednocześnie, jedna obok drugiej, tym większe będzie zagrożenie uzyskania krzywych plastrów w wolnej przestrzeni. Jeżeli nie chcemy do tego dopuścić, powinniśmy zapomnieć o uzupełnianiu całego korpusu ramkami, a więc o praktyce, na jaką pozwala zastosowanie węzy. Dysponując odpowiednią ilością suszu, możemy natomiast uzupełnić korpus ramkami naprzemiennie odbudowanymi i pustymi. Ponadto, ramki powinniśmy dokładać raczej w części gniazdowej niż w miodni. Włożenie pustej ramki między dwie ramki z miodem może z dużym prawdopodobieństwem (tym większym, im większy jest wziątek) doprowadzić do wydłużenia komórek obu sąsiednich plastrów. Plastry w części gniazdowej, odbudowane w większej rodzinie, będą też częściej niż w odkładzie odbudowane równo. Ta pierwsza bowiem w sposób „naturalny” i nawet bez kraty odgrodowej oddziela część gniazdową od miodni. Odkład natomiast, z racji niewielkich rozmiarów i niewielkiej dostępnej „objętości magazynowej”, będzie gromadził proporcjonalnie większe zapasy pokarmu przy czerwiu, wydłużając tam komórki. Dla odkładów – nie tylko z myślą o jego lepszym rozwoju – lepiej więc mieć przygotowane jak najwięcej suszu.


Osadzanie pszczół

O wiele większych problemów nastręcza sytuacja, kiedy nie dysponujemy gotowym suszem i rodzinę (rój lub pakiet) musimy osadzić w pustym ulu. Osadzanie pszczół „na węzę” nie stanowi żadnego problemu. Po prostu wsypujemy pszczoły do ula czy na deskę prowadzącą do wylotka, ewentualnie podkarmiamy i możemy o nich zapomnieć na jakiś czas. W przypadku podobnych działań bez węzy, możemy w zasadzie mieć pewność, że przynajmniej część plastrów będzie odbudowana w poprzek ramek (w ramach dygresji dodam w tym miejscu, że pszczoły z roju czy pakietu będą budować praktycznie tylko komórki robotnic). W takim przypadku mogą nas czekać częstsze przeglądy i korekty plastrów. Mamy jednak do dyspozycji pewne fortele, które, choć pewności nie dają, w jakimś zakresie mogą skłonić pszczoły do postępowania zgodnie z naszymi życzeniami czy oczekiwaniami. Przede wszystkim musimy przygotować ramki (konkretnie ich górne beleczki) w taki sposób, żeby pszczoły same chciały podążać za naszymi wskazówkami. Niestety im skuteczniejszy sposób, tym więcej może wymagać przygotowań i pracy. Ale nawet jeśli tej pracy będziemy musieli wykonać nieco więcej, to i tak warto zrezygnować z węzy. Dzięki temu pszczoły uzyskują czystsze środowisko życia, a my oszczędzamy na zakupie węzy i możemy produkować wosk lepszej jakości.
Ramki możemy przygotować na kilka sposobów. W zależności od tego, jak to zrobimy i czym dysponujemy, należy wyróżnić kilka rozwiązań. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by podane poniżej metody łączyć. Można też przeprowadzać własnych próby lub eksperymentować z innymi rozwiązaniami.
Rozpoczęta budowa plasterka - ramka warszawska poszerzana
  1. Zastosowanie cieńszych beleczek górnych, heblowane beleczki „do szpica” oraz podklejanie patyczków.
Pszczoły wolą podwieszać się w niżej położonych miejscach i tam z reguły zaczynają budowę pierwszych „języków”. Potem budują już zgodnie ze swoimi zwyczajami. Jeżeli zapewnimy pszczołom „strop” skonstruowany ze względnie cienkich listewek (ok. 1,2 – 1,5 cm) i większych pustych przestrzeni między nimi (ok. 2 cm), to z dużym prawdopodobieństwem będą wolały budować wzdłuż przygotowanych listewek, zapewniając sobie mocniejsze uwiązanie plastrów. Możemy więc zamówić u producenta ramki z beleczką węższą niż standardowa, czy choćby zbudować ramkę, której górna listewka ułożona będzie pionowo, a nie poziomo - a więc będzie wyższa niż szersza. Możemy też podkleić od spodu górnej beleczki patyczek (taki jak do lodów), albo zheblować ją „do szpica” i wyraźnie zasugerować rodzinie pszczelej, gdzie mają się pojawić plastry. W mojej pasiece funkcjonuje wiele ramek ze zheblowaną beleczką. Muszę przyznać, że w pierwszej fazie budowy plastrów zawsze doskonale się one sprawdzają, bo pszczoły zaczynają budowę właśnie tam, gdzie im sugeruję. Potem jednak bywa już różnie, a wolne przestrzenie są zabudowywane zgodnie z opisanymi powyżej pszczelimi zwyczajami. Jeżeli powstają krzywizny plastrów, nie pozostaje nic innego, jak podcinać odpowiednio wykrzywiony plaster i prostować go w czasie przeglądów. Pszczoły niezwłocznie przytwierdzą go w miejscu, w którym go pozostawimy. Choć może wydawać się to kłopotliwe, zapewniam, że w porównaniu z odrutowaniem kilkudziesięciu ramek w celu wprawienia węzy, nie jest to zajęcie czasochłonne. Natomiast wadą wąskich beleczek jest to, że pszczoły będą obudowywać woskiem boki takich węższych górnych listewek i tworzyć mostki do wyższego „piętra” (np. do daszku, powałki czy dolnych beleczek z ramek wyższego korpusu).
Pszczoły doskonale naprawią każdy uszkodzony plaster
  1. Wprawianie pasków węzy.
Zamiast całego arkusza możemy wprawić tylko pasek o wysokości kilku centymetrów. To rozwiązanie nie pozwoli ograniczyć pracy, ale na pewno pomoże oszczędzić na węzie i zapewnić równy, naturalny plaster. Taki pasek podwieszony pod górną beleczką na pewno jest dla pszczół wystarczającą wskazówką i jednocześnie pozwala na pełny „automatyzm” w obsłudze pasieki, tak jak całkowite wypełnienie ramki woskowym arkuszem. Metoda wydaje się dobrym kompromisem pomiędzy gwarancją równych plastrów, a zapewnieniem pszczołom swobody w kształtowaniu gniazda. Osobiście jednak nigdy jej nie stosowałem. Jednym z kluczowych powodów, dla których zrezygnowałem ze stosowania węzy był czas, jaki zaoszczędziłem, nie musząc już drutować ramek. Owszem, w ramkach warszawskich poszerzanych wykonuję czasem tę nielubianą przeze mnie pracę, jednak rodziny na takiej ramce stanowią w mojej pasiece mniejszość. Dodatkowo, jak już wspomniałem, do wzmacniania plastrów warszawskich stosuję też bambusowe patyczki, a praca z nimi jest o wiele szybsza i przyjemniejsza. Trzon mojej pasieki stanowią ule wielkopolskie, w których w ogóle nie stosuję odrutowanych ramek. W małych kilkupniowych pasiekach, w których nie rotuje się wielu plastrów rocznie, a niezbędne przygotowania można ograniczyć do raptem kilkudziesięciu minut czy kilku godzin w sezonie, metoda ta powinna się doskonale sprawdzić.
Inną podobną metodą, mniej pracochłonną, za to zapewniającą o wiele mniejsze prawdopodobieństwo sukcesu, jest naniesienie na spód górnej beleczki wałków z rozgrzanego wosku - np. pipetą. To, podobnie jak pasek z węzy, ma sugerować pszczołom, gdzie powinna się znaleźć oś nowobudowanego plastra (w taki sposób można też przykleić pasek węzy do beleczki i wówczas drutowanie jest niepotrzebne). Sam metody tej nigdy nie stosowałem, a ci, którzy próbowali twierdzą, że może być zawodna. Pszczoły podobno często zgryzają taki wałek, a oś plastra tworzą tam, gdzie same uznają to za właściwe.
Wosk pozyskiwany z plastrów bezwęzowych (na górze) nawet "na oko" jest nieporównywalnie
wyższej jakości, niż wosk z ramek odbudowanych na węzie (na dole)
  1. Pozostawienie pasków woszczyny w ramce.
Jeżeli dysponujemy już odbudowanym suszem, możemy pozostawić 2 – 3 górne rzędy komórek, wycinając plaster z ramki. Gdy podamy tak przygotowaną ramkę do ula, pszczoły nie będą miały innego wyboru, jak tylko dobudować plaster w dół, równo z wytyczoną linią. Metoda ta jest właściwie niezawodna i należy do moich ulubionych. W ten sposób, rotując plastry, usuwamy większość starej woszczyny z ula, ale pozostawiamy pszczołom wskazówkę do odbudowy świeżego plastra. Dla pewności możemy też pozostawić rząd odbudowanych komórek na bocznej listewce ramki, gdyż to właśnie na bokach (miejsce gromadzenia zapasów miodu) pszczoły najczęściej plaster wykrzywiają. Wadą tej metody jest to, że musimy dysponować odbudowanym wcześniej suszem. Komuś może się nie spodobać również fakt, że niewielka część plastra będzie musiała pozostać w ramce, co choćby uniemożliwi jej opalenie czy utrudni innego rodzaju dezynfekcję. Ja jednak tych czynności w swojej pasiece nie praktykuję, ale to temat na osobny artykuł. Zdecydowanie bardziej obawiam się pozostałości pestycydów w wosku (które znajdują się przecież nie tylko w odbudowanym suszu, ale też w kupionej węzie) niż obecności mikrobów. Te ostatnie, jako całą ich „masę” w zrównoważonym ekosystemie, uznaję po pierwsze raczej za sprzymierzeńców pszczół niż ich wrogów (w ogólnym bilansie), a po drugie i tak są i będą praktycznie wszędzie, więc walka z nimi jest jak pojedynek Don Kichota z wiatrakami.
Ewentualnym wariantem na temat tej ostatniej metody jest pocięcie odbudowanego suszu na paski i przytwierdzanie ich do górnych beleczek nowych ramek, co jest bardziej pracochłonne, jednak daje ten sam niezawodny efekt.
Coś poszło nie tak... Od lat nie obserwuję takich widoków, jak oberwane czy mocno
wygięte plastry, z zwłaszcza równocześnie. W początkach mojej pracy bez węzy,
 nieostrożny przegląd w czasie upałów spowodował oberwanie plastra, a widoczne
 wygięcia były następstwem dołożenia kilku pustych ramek, jedna obok drugiej,
 nawet pomimo węższych beleczek zheblowanych "do szpica"

Podsumowanie

Każdy pszczelarz powinien sam rozważyć wszelkie za i przeciw gospodarki bezwęzowej. Ważne jednak, aby mógł poznać pewne metody, zanim wyda osąd. Węza tak bardzo upowszechniła się w gospodarce pasiecznej i świadomości pszczelarzy, że spora część środowiska może nie zdawać sobie sprawy, iż taka gospodarka stanowi interesującą alternatywę dla powszechnie promowanego modelu pszczelarstwa zwłaszcza w czasach, kiedy coraz częściej i głośniej mówi się o fałszowaniu wosku, o złym wpływie pozostałości „leków” w ulach na stan zdrowia pszczół i braku dostępu do surowca dobrej jakości. Może warto rozważyć zostanie jego producentem, zamiast bezskutecznie go poszukiwać. Dziś, zarówno na pszczelarskich szkoleniach, konferencjach czy kursach, jak i w prasie branżowej lub na forach internetowych stykamy się z mocno reklamowanym „modelem przemysłowym” pszczelarstwa propagującym możliwie duży „automatyzm” obsługi rodzin pszczelich. Rozumiem, że amatorzy chcą kopiować zawodowych pszczelarzy i osiągać takie same wyniki „na ul” jak profesjonaliści, czasem mam jednak wrażenie, że nierzadko zapominają przy tym, że taka praktyka na krótką metę może i daje korzyści, ale długofalowo zwyczajnie pszczołom szkodzi. To przecież obserwujemy obecnie. Pszczelarze dwoją się i troją, aby zachować w zdrowiu swoją pasiekę, a nie zawsze przy tym osiągają zamierzony skutek. Pszczelarstwo amatorskie, niekoniecznie nastawione na zysk nie musi konkurować z modelem przemysłowym, lecz może stanowić dla nas przyjemność, a dla pszczół przy okazji zrobić coś dobrego. To prawda, że niektóre aspekty opisanej powyżej gospodarki można uznać za kłopotliwe. Na pewno wymaga ona indywidualnego podejścia do każdej z rodzin, a także większej ostrożności w obchodzeniu się z plastrami. To jednak tylko kwestia wiedzy i praktyki. O ile w początkach pracy bez węzy miewałem pewne problemy (choćby z krzywizną plastrów), dziś, po kilku latach, w ogóle ich nie zauważam. Dzieje się tak zapewne dzięki sporemu „arsenałowi” odbudowanej woszczyny, który niewątpliwie ułatwia pracę, ale także dzięki zdobytej wiedzy i doświadczeniu. Życzę wszystkim udanych eksperymentów!