Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 2
część 1
Jednym z proponowanych rozwiązań jest ewentualne jednorazowe poniesienie olbrzymich strat związanych z selekcją naturalną pszczół. Większość środowiska pszczelarskiego odrzuca to rozwiązanie. Ale rozważmy zupełnie teoretycznie, czy wszystkim nam nie mogłoby się opłacić, również w ekonomicznym sensie, stanąć z boku na kilka sezonów, ponieść straty, a po kilku latach zacząć budować naszą pszczelarską ekonomię od nowa. Oczywiście należałoby się do tego odpowiednio przygotować. Wydaje się, że po blisko 40 latach każdy powinien mieć co najmniej kilka pomysłów, jak to zrobić. Było przecież dość czasu na przemyślenia. Nie wiem, jak w tym względzie postępują inni pszczelarze, ale ja, podejmując decyzje na mojej pasiece, staram się brać pod uwagę jej stan w roku 2025 lub 2030, a nie w czasie najbliższego pożytku wiosennego.
Uważam, że wypracowanie podstawowej odporności pszczół, przy presji selekcji naturalnej, zajęłoby kilka sezonów. Mówią o tym niektórzy naukowcy, a liczne przykłady dowodzą, że już po kilku latach od odstąpienia od leczenia możliwe jest prowadzenie pszczelarstwa z dodatnim bilansem ekonomicznym, a w niecałą dekadę udaje się prowadzić już praktycznie normalne dochodowe pszczelarskie interesy. Po drodze ponieślibyśmy olbrzymie straty i zapewne wielu pszczelarzy okresowo straciłoby źródła utrzymania. Ale spójrzmy na ten problem z drugiej strony. Niektórzy pszczelarze zawodowi znaleźli na to swoje sposoby i udało im się przebrnąć przez okres selekcji. Mówię tu o takich przykładach jak Dee Lusby (Arizona, Stany Zjednoczone), która gospodaruje na kilkuset pniach, a po nadejściu roztoczy straciła w ciągu sezonu około 85% populacji. Dziś prowadzi podobne przedsięwzięcie jak przed nadejściem roztoczy – co prawda ma z roku na rok mniejszą pasiekę, ale wynika to z jej wieku i pogarszającego się stanu zdrowia, a nie problemów z roztoczem. W Europie oparty na selekcji naturalnej projekt prowadzi Juhani Lunden z Finlandii. I choć jego przedsięwzięcie nie przynosi zadowalającej produkcji miodu, to jednak uzyskuje on wystarczające dochody z hodowli matek pszczelich, które sprzedaje po wysokiej cenie [przypis: Juhani Lunden twierdzi, że w ostatnich latach zbiory miodu z uli zaczynają rosnąć i zbliżać się do satysfakcjonującego poziomu. Na początku projektu selekcyjnego przyjął też założenie, że z jednej rodziny nie będzie tworzył więcej niż jednego odkładu. Choć w dobrych latach mógł dzięki temu lekko zwiększyć liczbę uli, to jednak okresowo występujące złe lata, ze śmiertelnością nawet do 70% pasieki, powodowały, że liczba rodzin w projekcie selekcyjnym utrzymywała się na niskim poziomie. Od kilku lat zauważa jednak poprawę i wzrost liczby rodzin (https://naturebees.wordpress.com/)]. Zmierzam więc do tego, że każdy z pszczelarzy mógłby opracować własny plan przejścia przez trudny okres. Alternatywą są stale ponoszone koszty na leki, zwiększone nakłady pracy i stałe ryzyko utraty całości przedsięwzięcia w przypadku nawet „drobnych zaniedbań”. Z własnego wyboru jesteśmy więc częścią błędnego koła, w którym cały czas musimy się obawiać, że nasze pszczoły dotknie jakiś lokalny kryzys. Bo przecież pszczelarze i tak okresowo tracą olbrzymie liczby pni pszczelich, z praktyczną likwidacją lokalnej czy regionalnej populacji włącznie (jak było w zimie 2014/15 w Małopolsce czy 2016/17 na Dolnym Śląsku). Nie należy zapominać też o szkodach na zdrowiu, które powodowane są przez kontakt pszczelarzy z toksycznymi substancjami. Te jednak są trudne do oszacowania i nie da się ich bezpośrednio przeliczyć na pieniądze. Jestem też świadomy tego, że gdyby pozwolić na taką jednorazową selekcję, to pszczoły i tak mogłyby okresowo umierać. Całość populacji byłaby jednak zdecydowanie lepiej zrównoważona z lokalnym środowiskiem. Dowodzą tego przykłady z Republiki Południowej Afryki, Ameryki Południowej, niektórych rejonów Stanów Zjednoczonych czy Walii. Jestem więc głęboko przekonany, że gdybyśmy zliczyli wszystkie koszty w jednym i drugim przypadku, to bilans wyszedłby niekorzystnie dla tej drogi, jaką obrało środowisko pszczelarskie. Koszty te jednak zostały rozłożone na lata, a raczej dziesięciolecia i ponoszone są niejako na kredyt. Ten kredyt pozostawiamy do spłaty przyszłym pokoleniom pszczelarzy.
Aby zaszły pozytywne zmiany, trzeba je aktywnie wspierać. Rys. Mariusz Uchman |
Selekcja pozytywna, negatywna oraz jej ogólne kierunki
Zanim przejdę do przedstawienia kilku modeli funkcjonujących i sprawdzających się również w zawodowym pszczelarstwie, pozwolę sobie opisać parę podstawowych i absolutnie ogólnych zasad selekcji. Nie zamierzam jednak wdawać się w szczegóły „warsztatu” czy „narzędzi”, którymi posługują się zawodowi hodowcy czy doświadczeni amatorzy. Te bowiem pszczelarze mają w większości opanowane w zdecydowanie lepszym stopniu niż ja. Nie jest moim celem uczenie nikogo metod selekcji, gdyż naraziłoby mnie to co najwyżej na śmieszność w oczach zawodowych hodowców. Chciałbym jedynie zaznaczyć ogólne kierunki i priorytety selekcji i pokazać jakie efekty można dzięki nim osiągnąć.
Pierwszą i tak naprawdę najistotniejszą kwestią jest oparcie się na własnych, lokalnie przystosowanych pszczołach. Niezależnie od tego, czy naszą pasiekę leczymy, czy też nie, najzdrowszą populację uzyskamy, selekcjonując te pszczoły, które z roku na rok namnażane są w naszej pasiece. One bowiem radzą sobie z lokalnymi problemami i są też przystosowane do naszych metod gospodarowania. One też najlepiej „współpracują” z lokalnymi ekosystemami bakteryjnymi w ulu i są z nimi zrównoważone – a przynajmniej mają do tego największy potencjał. Wielu hodowców i pszczelarzy zawodowych zachęca do kupowania materiału z hodowli, twierdząc, że te pszczoły są nie tylko bardziej produktywne, ale i zdrowsze. Nie wątpię, że część z nich faktycznie taka może być u tych właśnie pszczelarzy: tam są one bowiem lokalnie przystosowane. Hodowcy opierają się przecież na materiale pochodzącym z własnej populacji, muszą przecież kontrolować ją na przestrzeni pokoleń, żeby wypracować progres. Pszczelarze zawodowi natomiast, bądź to mają „swoje pszczoły”, bądź współpracują stale z jakimś hodowcą, od którego materiał sprawdzał się przez wiele lat w ich pasiekach. Jedna i druga grupa nie wymienia wszystkich matek w pasiece na całkowicie odmienne genetycznie, a co najwyżej wprowadza je w niewielkim procencie, w ramach tzw. „dolewania krwi” czy „testowania nowego materiału”. Dlatego te pszczoły dobrze reagują na miejscowe warunki i nierzadko charakteryzują się wysokim wigorem, o ile nie są to populacje zbyt mocno ujednolicone genetycznie. Statystyki śmiertelności pszczół pokazują, że jest ona najniższa w pasiekach hodowlanych i zawodowych, a wysoka w amatorskich. Zjawisko to tłumaczy się tym, że pszczelarze zawodowi stosują „właściwsze” czy „lepsze” metody chowu, które sprzyjają zdrowiu pszczół. Dane statystyczne to jedno (zakładając, że są prawdziwe), a sposób ich interpretacji to coś zupełnie innego. Stawiam tezę, że wiele przyczyn tej niższej śmiertelności tkwi właśnie w oparciu się na swoich własnych i lokalnie rozwijanych populacjach pszczół. Dodam, że w tej chwili na świecie działa mnóstwo pasiek, w których nie stosuje się jakiegokolwiek leczenia przeciwko warrozie. Wszystkie, co do jednej i bez żadnego wyjątku (!) oparte są na pszczołach, które przetrwały w tamtych konkretnych pasiekach, a populacje były rozwijane lokalnie. Trzeba zrozumieć, że nie ma metod, które zapewnią przetrwanie bez leczenia przypadkowych i sprowadzonych z obcych lokalizacji pszczół, zwłaszcza niepoddanych wcześniej procesowi selekcji. Hodowane na „odporność” matki też nie pokażą nic specjalnego, gdy umieścimy je w skażonych toksynami środowiskach i ekosystemach bakteryjnych, z którymi nie były zrównoważone w toku długotrwałego procesu.
Wykorzystanie naturalnego plastra może także pomóc pszczołom w radzeniu sobie z problemami – fot. Michał Adamczak |
Często podnoszone są głosy, że tzw. „pszczoły odporne” to jedno wielkie „oszustwo”, bo doświadczenie dowodzi, że sprowadzenie matki z pasieki hodowcy nie rozwiązuje problemów, a rodziny pszczele bez leczenia po prostu umierają. Kiedyś wydawało się, że tzw. „mała komórka” może być remedium na problemy związane z warrozą. Niezależnie od tego, że (jak się wydaje) komórka 4.9 mm służy pszczołom (np. zwiększa ich instynkty higieniczne), to czas pokazał, że nie wpływa ona bardzo znacząco na przeżywalność owadów w starciu z dręczem pszczelim - a przynajmniej wyniki różnych badań nie są jednoznaczne (choć niektórym można zarzucić pewne błędy metodologiczne). Każdy pszczelarz, zarówno amator z kilkoma pniami w ogrodzie, jak i zawodowiec, powinien więc skupić się na tych pszczołach, które posiada. Owszem, w przypadku sprowadzenia obcych, różnych genetycznie linii może wystąpić tzw. zjawisko heterozji. Nie powinno ono jednak być mylone ze zdrowiem populacyjnym i przystosowaniem środowiskowym. Zjawisko to może czasowo zwiększyć wigor pszczół, a zatem i produktywność. Nie słyszałem jednak o żadnym przypadku na świecie, żeby takie postępowanie przyczyniło się długofalowo do rozwiązania problemu chorób czy zwiększenia przystosowania do lokalnych problemów.
Michael Bush (Nebraska, USA) czasie wykładów stara się przekonywać do selekcji pszczół w oparciu o lokalną populację i dobór naturalny – fot. Michael Bush |
Przyjmijmy, że na określonym obszarze żyje 100 rodzin pszczelich. 40 z nich nie przeżyło – z jakichkolwiek powodów: głodu, drapieżników, warrozy, a także zwykłego przypadku losowego. Z pozostałych sześćdziesięciu, dwadzieścia przetrwało zimę osłabionych i w szczycie sezonu nie tylko nie doszło do odpowiedniej siły, aby wydać roje, ale też nie miało wystarczająco zasobów, aby wychować trutnie (lub wychowało jedynie bardzo niewielką ich liczbę). Te rodziny zostały niejako „oszczędzone” przez selekcję negatywną, ale ich geny nie zostały przekazane dalej, a więc w danym sezonie nie zaszła w ich przypadku selekcja pozytywna. Nie oznacza to jednak, że te kombinacje genetyczne są dla populacji niekorzystne długofalowo. W kolejnych latach warunki mogą się przecież zmienić i właśnie te pszczoły mogą wówczas „uzyskać przewagę”. Doświadczenia moje i innych (w tym np. Łukasza Łapki) dowodzą, że takie rodziny pszczele, jeżeli nie są niepokojone, często przeżywają dany sezon w niewielkiej sile, ale w kolejnych rozwijają się błyskawicznie, wykazują się wigorem i dużą produktywnością. Zakładam więc, że takie zjawisko jest w przyrodzie zupełnie normalne i względnie częste, a jednocześnie takie pszczoły nie są tolerowane przez pszczelarzy w pasiekach. One po prostu potrzebują czasu, żeby uporać się z pewnymi problemami.
Wróćmy jednak do przedstawianego modelu. Z pozostałych 40 rodzin 10 rozwijało się błyskawicznie i dzięki temu wydało po 2 roje w sezonie, natomiast pozostałe 30 po 1 roju. W efekcie uzyskaliśmy 30 rodzin z „najlepszych” pszczół, 60 rodzin z „dobrych”, które radziły sobie wystarczająco, żeby wydać roje, oraz 20, które przetrwały, ale się nie rozmnożyły. Dodatkowo te rodziny, które mogły sobie pozwolić na wychowanie dużej liczby trutni, najszerzej przekazały swoje geny, unasienniając młode matki. Proces ten jest ciągły, powtarza się każdego sezonu, choć przy różnych proporcjach każdej z grup rodzin i dzięki temu w populacji długofalowo utrwalane są kombinacje genetyczne najkorzystniejsze dla przetrwania (czasem przypadkowe), przy bardzo szerokiej różnorodności osobników.
Erik Österlund jest zwolennikiem utrzymywania szerokiej różnorodności genetycznej dzięki utrzymywaniu szerokiej puli rodzin ojcowskich – fot. E. Österlund. |
W pasiekach hodowlanych zdarza się natomiast, że selekcja pozytywna ograniczona jest tylko do kilku osobników „wybitnych” (czy raczej tych, które przekazują wybitne cechy następnym pokoleniom). Natomiast selekcja negatywna często stosowana jest na reszcie rodzin, w których wymienia się matki. Oczywiście dzięki unasiennieniu matek pszczelich dużą liczbą trutni, w takiej populacji będzie wciąż duża różnorodność. Jeżeli jednak hodowca powtórzy ten proces każdego roku, dodatkowo zastosuje unasiennienie sztuczne (włącznie z inbredem), aby utrwalić pożądane cechy, to po kilku latach populacja całkowicie straci plastyczność i będzie ujednolicona. Z punktu widzenia hodowli jest to zresztą proces pożądany, ale z biologicznego punktu widzenia prowadzi on do braku plastyczności, a to sprzyja zwiększonej podatności na choroby i nieumiejętności radzenia sobie z nowymi zagrożeniami środowiskowymi.
Wielu hodowców zdaje sobie sprawę ze znaczenia różnorodności. Przykładowo Brat Adam, twórca pszczoły Buckfast, czy raczej pewnej koncepcji hodowli, zwracał uwagę na to, że celem nie może być stuprocentowa stabilność populacji. Twierdził, że bez zróżnicowania nie ma możliwości osiągnięcia dalszych postępów w przyszłości. Brat Adam zdawał sobie sprawę z istniejących zagrożeń. Z drugiej strony znane są też projekty selekcyjne oparte na jednej „doskonałej” pszczole, w których selekcję prowadzi się przy wykorzystaniu inbredu, dążąc nieustannie do wymarzonego ideału. Te w mojej ocenie dalekie są od zasad przyrody.
W przypadku pszczół cały proces zrównoważenia selekcji „pozytywnej” i „negatywnej” jest tak naprawdę zdecydowanie łatwiejszy, niż nam się wydaje. Przyroda bowiem sama zadbała o zachowanie tej równowagi. Jak wszyscy doskonale wiedzą, matki pszczele wylatują na loty godowe, podczas których unasienniane są nawet przez kilkadziesiąt trutni. Jest to ogromna różnorodność genetyczna i to właśnie ona doprowadziła do nieprawdopodobnego sukcesu ewolucyjnego pszczół. Pszczoła miodna żyje praktycznie na całym świecie, zarówno w warunkach pustynnych, jak i na dalekiej północy. Przez miliony lat radziła sobie z licznymi i bardzo różnorodnymi zagrożeniami i radzi sobie też z warrozą. Większa różnorodność genetyczna wewnątrz samego ula przyczynia się do lepszego kontrolowania zagrożeń zewnętrznych czy chorób, dzięki lepszej specjalizacji niektórych pszczół. Nie powinniśmy tego pszczołom odbierać. Wydaje mi się więc, że zrównoważony proces selekcji powinien odbywać się dzięki doborowi linii matecznych, przy możliwie szeroko zachowanych liniach ojcowskich (kilkadziesiąt procent pni w pasiece). Proces selekcji „negatywnej” eliminowałby więc te pszczoły, które mają duże porażenie lub dają objawy chorób, a „pozytywnej” promowałby rodziny z małym i znikomym porażeniem oraz innymi cennymi cechami.
Rodziny powyżej średniej natomiast powinny pozostać w naszych projektach selekcyjnych jako te, które zapewniają różnorodność i plastyczność. Dzięki temu nasz proces selekcyjny byłby bardziej zbliżony do naturalnego i o wiele bardziej zrównoważony niż w niektórych hodowlach opartych na wykorzystywaniu inbredu. Wiem, że nowoczesne podejście do selekcji nakazuje możliwie dużą kontrolę strony ojcowskiej. Właśnie takie podejście wskazywane jest jako to, które przyczyniło się do olbrzymiego postępu w hodowli pszczół w ostatnich dziesięcioleciach. Zastanowiłbym się jednak, czy aby na pewno jest to postęp. Uważam, że to błąd, który popełniamy jako pszczelarze, a który prowadzi nas do zbytniego ograniczenia plastyczności populacji i w efekcie wielu z tych problemów, z którymi się dziś borykamy.
część 3
część 4
część 5
część 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz