wtorek, 18 sierpnia 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 5

W sierpniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się piąta część mojego tekstu pt. Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego. W tej części opisuję kilka przykładów selekcji pszczół, w czasie której wykorzystuje się ich leczenie. Czytelnicy bloga, czy osoby, z którymi dawniej "zażarcie" dyskutowałem, zapewne wiedzą, że podchodziłem do tych metod mocno sceptycznie. Sceptycyzm ten brał się z kilku faktów. Po pierwsze... cóż, kiedyś i tak trzeba odstawić leczenie pszczół i wtedy roztocza i tak uderzają z dużą siłą. Po drugie, stosowanie zabiegów zaburza budowanie się całej równowagi ulowej. Obecnie, choć jak czytelnicy wiedzą wciąż jestem gorącym zwolennikiem selekcji naturalnej i tu nic się nie zmieniło, to dzięki przytoczonemu przykładowi Erika widzę, że można osiągnąć daleko lepsze i szybsze rezultaty niż się spodziewałem. A ograniczanie kuracji pozwala na budowanie równowagi (i "tworzenie" wszystkich innych czynników pozagenetycznych) u tych rodzin, które zaczynają sobie radzić z roztoczami. Wydaje się więc, że może to być lepszy start niż zakładałem wiele lat temu.
Dodam też, że tekst pisany był zimą 2018/19 roku (a więc ponad półtora roku temu) - stąd też informacje z pasieki Erika odnoszą się do roku 2018. Mam nadzieję, że nie zdradzę jakiegoś sekretu gdy powiem, że w zimie 2019/20 (według tego co mi napisał) Erik miał jedynie 6% strat i dalszych kilka procent rodzin było słabszych niż powinno być w założeniach. Około 85% pasieki Erika było więc wiosną 2020 roku w stanie zadowalającym dla hodowcy. Obecnie też Erik posiada kilka rodzin nieleczonych od 5 sezonów.

Zapraszam do lektury!

część 1
część 2
część 3
część 4

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego – cz. 5

Projekty selekcji pszczół

Zdecydowana większość pszczelarzy, nawet jeżeli docenia walory selekcji naturalnej, nie chce tracić swoich pszczół. Doskonale rozumiem ich postawę i zgadzam się z wieloma argumentami, choć inaczej je oceniam, o czym pisałem w poprzedniej części artykułu. Na szczęście, dla takich pszczelarzy istnieje wiele wzorów selekcji pszczół, które przynoszą bardzo dobre rezultaty. W założeniach tych projektów wykorzystywane są kuracje chemiczne w celu ratowania pszczół i przeciwdziałania „roztoczowym bombom”. Wszystkie mają jednak wspólne cechy. Oto one:
1. Priorytetem selekcji jest odporność na dręcza pszczelego. Wszystkie inne cechy gospodarcze mogą być i są włączane w program selekcyjny, ale najważniejszym i podstawowym kryterium doboru pszczół jest coraz wyższa odporność lub tolerancja na dręcza pszczelego. Dopiero z tych pszczół, które najlepiej sobie z nim radzą wybierane są pszczoły o innych pożądanych walorach.
2. Z sezonu na sezon selekcjonowana „genetyka” musi być upowszechniana w ogólnej populacji.
3. Liczba zabiegów ograniczana jest do koniecznego minimum. Leczenie przeprowadzane jest więc nie wtedy, gdy wynika to z kalendarza, ale wtedy, kiedy według przyjętego kryterium pszczoły tego potrzebują. Tylko w taki sposób można „wyłowić” rodziny, które najdłużej nie potrzebują leczenia i najbardziej je promować w ramach selekcji pozytywnej.
4. Wybierany jest środek leczniczy (substancja aktywna), która w miarę możliwości najmniej szkodzi pszczołom i nie zanieczyszcza ich środowiska życia – w tym również produktami rozpadu. W takich projektach najczęściej wybierany jest więc tymol oraz kwas mrówkowy (niestety obie te substancje są bardzo silnymi środkami biobójczymi i przeciwdziałają rozwojowi i równoważeniu się ekosystemów ulowych).
5. Intensywność zabiegów jest stale minimalizowana do takiej wartości, jakie są faktycznie niezbędne, aby utrzymać pszczoły przy życiu i w zdrowiu, ale też, aby zachować pewną presję, z którą pszczoły muszą sobie radzić. Selekcja na dany czynnik ma bowiem sens, jeżeli istnieje presja. Projekty takie są zdecydowanie bardziej długotrwałe niż oparte na doborze naturalnym i mają względem niego wady i zalety. Najważniejszą z zalet jest umożliwienie prowadzenia produkcji przez cały okres selekcji i minimalizowanie strat pszczół i tym samym strat materialnych pszczelarzy.

W praktyce nie ma gwarancji, że selekcjonowane przez hodowców pszczoły przeżyją po przeniesieniu w nowe miejsca, nawet jeśli są w stanie utrzymać populację roztoczy na stosunkowo niskim poziomie. Zabijają je lokalne patogeny, do których nie są przystosowane. Dotyczy to prawdopodobnie pszczół wywodzących się ze wszystkich projektów hodowlanych (również tych opartych na doborze naturalnym). Nie zmienia to faktu, że pszczoły te mają zauważalnie mniejsze porażenie roztoczami niż inne. Po pierwsze więc, mogłyby stać się podstawą lokalnych projektów selekcyjnych. Po drugie, upowszechnienie takich pszczół przyczyniłoby się do znaczącego ograniczenia stosowania „chemii” w pasiekach. Dzięki temu moglibyśmy systematycznie zmniejszać liczbę i intensywność zabiegów, aż do ich całkowitego zaprzestania. Globalnie czy regionalnie to jednak nie ma prawa się wydarzyć, dopóki całe środowisko nie zacznie bądź to samo selekcjonować, bądź konsekwentnie i stale zaopatrywać się w materiał u tych hodowców, którzy podjęli taką selekcję pszczół. Każdego zdecydowanie zachęcam do podjęcia własnej selekcji. Warto jednak na starcie posiłkować się tą „genetyką”, która przeszła już przez pierwszy etap selekcji, gdyż może to przyczynić się do zracjonalizowania potencjalnych strat i zaoszczędzenia wielu lat pracy.

Każdy może znacząco ograniczyć potrzebę stosowania zabiegów, nawet jeżeli sąsiedzi nie będą robić zupełnie nic w tym kierunku. Randy Oliver (www.scientificbeekeeping.com), hodowca pszczół z Kalifornii, zauważa, że z około miliona matek pszczelich sprzedawanych w Stanach Zjednoczonych każdego sezonu tylko nieliczne określa się jako „odporne na roztocza” („mite resistant”), pomimo tego, że dręcz pszczeli od kilku dekad pozostaje w pszczelarstwie problemem numer jeden. Zaznaczam przy tym, bo wiem, że dla niektórych jest to istotne, iż Randy Oliver jest pszczelarzem zawodowym prowadzącym pasiekę składającą się z ponad półtora tysiąca pni pszczelich, a przy tym zwolennikiem projektów selekcyjnych i gorącym przeciwnikiem pozostawiania pszczół „na pastwę losu” w ramach selekcji naturalnej. W Polsce sytuacja wygląda jeszcze gorzej, niż przedstawia ją wspomniany pszczelarz.

Mam wrażenie, że nasze środowisko pszczelarskie nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowane pszczołami odpornymi, a dyskusja toczy się raczej wokół tego, dlaczego nie warto tego robić. Jednym z najpowszechniejszych argumentów, z którym w sposób oczywisty się nie zgadzam, jest ten, że nie warto wkładać dodatkowego wysiłku w coś, co zajmie kilkaset lat. Innym argumentem jest to, że skoro pszczoły nie dają gwarancji przetrwania, a zatem i tak trzeba je leczyć, to lepiej kupować pszczoły, które mogą przynieść więcej miodu. W efekcie nie ma żadnego zainteresowania takim kierunkiem, a sytuacja pogarsza się od dziesiątków lat.

Uważam, że możemy się spierać co do metod, ale każdy pszczelarz, bez wyjątku, powinien podejmować działania w tym samym kierunku i realizować cel, jakim jest chów i hodowla pszczół odpornych (tolerancyjnych) na roztocze. I zupełnie nieistotne jest, ile lat nam to zajmie. A tak naprawdę możemy być zdecydowanie bliżej sukcesu niż się nam wydaje. Opracowane przez Randy'ego Olivera modele rozwoju populacji pasożyta wskazują, że wystarczyłoby wzmocnić tylko o około 20% procent kilka cech pszczół odpowiedzialnych za odporność, żeby pszczoły same doprowadziły do zmniejszenia porażenia do wartości nieistotnej dla zdrowia rodziny. Randy Oliver przedstawia swoje wyliczenia i argumenty na ten temat w cyklu artykułów, które nazwał „The Varroa problem” (tłum. „Problem dręcza”), które publikował na swojej stronie www.scientificbeekeeping.com w okresie od listopada 2016 roku do września 2018 roku. Prawdopodobnie właśnie dlatego tak szybko dzieje się to, zupełnie samoistnie, w miejscach zdolnych do podtrzymania lokalnych dzikich populacji.
Erik Österlund leczy pszczoły wykorzystując własnoręcznie
wykonane podkładki nasączone tymolem – fot. E. Österlund

Zajmę się teraz ogólnym opisem kilku kierunków selekcji, jakie możemy podjąć w naszych pasiekach. Pierwszym z nich jest wzmacnianie poszczególnych cech, dzięki którym pszczoły potrafią ograniczać populacje dręcza pszczelego. Aby nie przedłużać i tak już bardzo długiego tekstu, odeślę w tym miejscu do artykułu, którego z Łukaszem Łapką jestem współautorem („Pszczelarstwo” 12/2015 - „Zapomnieliśmy co dla niej dobre. Selekcja niezgodna z naturalnymi potrzebami gatunku”). W tekście tym w pobieżny i krótki sposób opisaliśmy kilka cech pszczół, które mogą zostać wzmocnione w toku hodowli, nawet tej prowadzonej przez amatorów. Ideą takiej hodowli jest, aby odpowiednio dobierane pszczoły systematycznie wykazywały coraz wyższe wartości danej cechy. Austriacki pszczelarz Alois Wallner selekcjonował swoją populację na tzw. „grooming”, a wielu amerykańskich hodowców doprowadziło selekcję cechy VSH do granic perfekcji. Selekcja taka faktycznie przyczynia się do lepszego kontrolowania populacji dręcza w rodzinie pszczelej, a zatem może służyć stopniowemu zmniejszaniu liczby i intensywności zabiegów. Zagrożeniem takiego rodzaju selekcji jest natomiast utrata innych cech, których w procesie hodowli nie kontrolujemy i nie wzmacniamy, często nawet nie mając pojęcia o ich istnieniu.

Drugim kierunkiem selekcji jest nie tyle wzmacnianie poszczególnych cech pszczół, co po prostu rozmnażanie pszczół, które mają niski stan porażenia dręczem pszczelim. Tak naprawdę nie interesuje nas więc, dlaczego pszczoły mają mniej roztoczy, ale sam ten fakt. Wspomniany powyżej Randy Oliver przyjmuje, że rodzina powinna być leczona z chwilą, kiedy osiągnie porażenie na poziomie 3%. Jako wiarygodną metodę pomiaru porażenia uznaje płukanie pszczół w alkoholu kilka razy w ciągu sezonu. W projekcie tym matka czerwiąca w każdej z rodzin, która przekracza przyjęty próg porażenia, w ramach selekcji negatywnej jest likwidowana, a w jej miejsce wprowadzana jest matka wywodząca się z rodziny, która najdłużej utrzymuje najniższy poziom porażenia. Randy Oliver, jako pszczelarz zawodowy, jest zwolennikiem selekcji pszczół wysoko produktywnych. Reproduktorki wybiera więc tylko spośród pszczół, które błyskawicznie się rozwijają i cechują się wysoką wydajnością. Mam świadomość, że jest to zgodne ze wszystkimi założeniami pszczelarstwa komercyjnego, ale moim zdaniem, z perspektywy zdrowia pszczół, jest to też jedna ze słabości tej konkretnej metody. Z doświadczeń wielu pszczelarzy wynika, że pszczoły mogą też starać się kontrolować stopień porażenia poprzez wstrzymanie czerwienia czy wreszcie, ograniczając liczbę roztoczy w ulu, mogą niejako mimowolnie czasowo wyhamować rozwój rodziny. Jednym ze zwolenników tezy, że nie ma rodzin „leniwych”, jest niemiecki badacz Torben Schiffer, o którego pracach pisałem w tekście „O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego” publikowanym uprzednio w „Pszczelarstwie”.

Juhani Lunden z Finlandii, który nie leczy pszczół od 2008 roku twierdzi, że jego pszczoły rozwijają się wolniej i nie tworzą tak silnych rodzin jak pszczoły, które miał w okresie, gdy zwalczał dręcza. Pomimo tego, jak sam pisze, jego pszczoły również bywają doceniane jako doskonali producenci, gdy przekrzyżują się z inną populacją (prawdopodobnie występuje wtedy efekt heterozji, który pozytywnie wpływa na produktywność). Randy Oliver eliminuje z procesu selekcji również te rodziny, które nawet okresowo zwiększają stopień porażenia, choć nie dają żadnych objawów chorób. Podobne zdanie mają zresztą inni zwolennicy tej metody. W swoich publikacja Oliver opisał historię, która w mojej ocenie jest argumentem przeciwko takiej decyzji. Otóż hodowca znalazł wśród rodzin jedną, która przez długi czas była praktycznie wolna od roztoczy – z tego też powodu oznaczył ją jako „zero” i postanowił jej nie leczyć. Po przewiezieniu rodziny w mocno napszczelony teren zwiększyło się w niej porażenie do blisko 10%. Po jakimś czasie liczba roztoczy zaczęła jednak maleć, a nie rosnąć, jak wskazywałby na to model rozwoju populacji dręcza. Świadczy to o istnieniu bardzo pożądanych cech pszczół, które można zgubić, wykluczając takie reproduktorki z hodowli. Inny z hodowców, John Kefuss (Francja), opisał też zjawisko tzw. „roztoczowych czarnych dziur”, czyli rodzin, w których dręcz pszczeli znika niczym w czarnej dziurze, nawet jeżeli okresowo porażenie znacząco wzrośnie. Argumenty Kefussa przytaczałem w tekście „Musimy być bardziej jak pszczoły, czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy” publikowanym w „Pszczelarstwie” nr 7 i 8/ 2018r. Sam próg 3% jako kryterium do zastosowania selekcji negatywnej, chociaż nie jest mały, nie wydaje się dobry w każdej sytuacji. Wiele badanych populacji pszczół, które żyją od lat bez stosowania zabiegów przeciwko warrozie, często miało stałe porażenie na zbliżonym poziomie - nawet powyżej 2%. W pasiece Juhaniego Lundena okresowo porażenie pszczół rosło nawet do 4 – 5 %. (http://www.buckfast.fi/publications/writings-presentations/ Z podanej strony można pobrać dziennik selekcji od 2001 roku - w formacie „.doc”; aktualizowany blog Juhaniego Lundena można znaleźć tutaj: https://naturebees.wordpress.com/). Pomimo tego pszczoły żyją od lat nieleczone i zapewne przetrwają i do kolejnego roku. Pszczoły „primorskie”, które w Stanach Zjednoczonych są jedną z najbardziej cenionych grup pszczół wykazujących odporność na warrozę, również mogą mieć względnie wysokie porażenie, ale doskonale je tolerują, o czym wspomina Randy Oliver w cyklu „The Varroa problem” - z powodu wysokiego porażenia (chociaż nie kończącego się osypaniem rodziny) sam hodowca wykluczył te pszczoły ze swojego projektu selekcyjnego. Stanowią one podstawę niejednej zawodowej pasieki, w których nie zwalcza się dręcza. Można więc mieć pewne zastrzeżenia do opisywanego kryterium, gdyż i ono może eliminować wartościowe pszczoły z procesu selekcji.
Erik Österlund badający porażenie poprzez odsklepianie
komórek czerwiu – fot. E. Österlund

Trzecim kierunkiem w tego rodzaju selekcji pszczół, jest ten, przyjęty przez szwedzkiego hodowcę Erika Österlunda, twórcę pszczoły Elgon. Przyznam, że spośród wszystkich programów, z jakimi się zapoznałem poza opartymi na selekcji naturalnej, ten jest mi najbliższy. O jego historii i efektach pewnie można by rozpisać się na wiele stron (odsyłam do przetłumaczonego przeze mnie tekstu „Hodowla na odporność”, który można znaleźć na stronie grupy „Bractwo Pszczele” : http://bractwopszczele.pl/tlm/o1.html). W pierwszym okresie selekcji hodowca kierował się przede wszystkim wystąpieniem objawów chorobowych u pszczół, a nie samym stopniem porażenia. Nie ma tu miejsca na szczegóły, jednak trzeba zaznaczyć, że Österlunda nazywano pszczelarzem „najlepiej przygotowanym na nadejście roztoczy na świecie”. Nie tylko sprowadził on „genetykę” pszczół odpornych z Afryki, ale też, słuchając rad Dee Lusby, w całej pasiece zastosował małą komórkę (4.9 mm). Zakładał, że te i inne przygotowania zapewnią mu możliwość prowadzenia pasieki bez zwalczania dręcza. Mimo to zaskoczyła go siła inwazji roztoczy. Österlund poniósł duże straty, co wymusiło na nim zmianę strategii. Jak sam pisze, gdy dręcz zaczął niszczyć jego pasiekę (roztocze pojawiło się w rejonie w Szwecji, w którym zamieszkuje, w 2007 roku i w 2008 roku pasieka zaczęła przeżywać kryzys) przed każdym ulem rozstawił maty, dzięki którym mógł stwierdzić, co pszczoły usuwają z uli, a przede wszystkim, czy są tam bezskrzydłe pszczoły porażone wirusem zdeformowanych skrzydeł (DWV). Österlund oceniał wzrokowo stan rodziny i obecność pszczół porażonych wirusem i na tej podstawie podejmował decyzję o leczeniu. Pomimo początkowej „prowizoryczności” tej metody, hodowca przez wiele lat kontynuował tą praktykę. Moim zdaniem jest to jedno z lepszych kryteriów w tego typu programach. Chociaż Österlund zrezygnował z niego po kilku latach, wciąż jednak stosują go przynajmniej niektórzy ze współpracujących z nim pszczelarzy. Wtedy przyjął kryterium selekcji negatywnej jako 3% porażenia, jednak nie jest ono dla niego „ostatecznym werdyktem”. Czasem nie wykonuje kuracji, jeżeli rodzina wygląda na zdrową pomimo wyższego stopnia porażenia (https://www.youtube.com/watch?v=aq-f_-aoj-k&t=1214s).

Pierwotne kryterium jednak może wykorzystać każdy, kto chcąc podjąć selekcję, nie chce tracić pszczół, a niekoniecznie przy tym czuje się kompetentny w ocenianiu stopnia porażenia rodzin. Wystąpienie objawów choroby oraz stwierdzenie niewłaściwego rozwoju rodziny wskazuje na to, że pszczoły przestały radzić sobie z populacją dręcza, jaka by ona nie była. Sam Österlund twierdzi, że czasem zauważa dużo bezskrzydłych pszczół, chociaż porażenie jest względnie niewysokie (np. około 2%). Pszczelarz ten ma też rodziny, które nie dają żadnych zauważalnych objawów chorobowych, choć dwukrotnie przekraczają przyjęty próg porażenia. Niestety, obserwacja wystąpienia objawów chorób może być też bardziej zawodnym kryterium, trudniejszym do obiektywnej oceny. Ma więc swoje wady – choćby takie, że trzeba poświęcać dużo czasu na obserwację. Z takich mat mogą „znikać” wyrzucone pszczoły za sprawą różnych zwierząt, np. mrówek czy ptaków, a ocenę stopnia porażenia (np. w wyniku płukania pszczół) można przeprowadzić 2 – 3 razy w roku i po prostu porównać wyniki. Od czasu nadejścia roztoczy Österlund utrzymuje produktywną pasiekę. W 2018 roku średnie zbiory ze wszystkich rodzin były na poziomie 35kg miodu, a rekordzistki zebrały nawet powyżej 150 kg. W ostatnich 5 latach straty w jego pasiece nie przekroczyły 10% i poza pierwszym rokiem selekcji, tylko jednokrotnie osiągnęły 30%. Hodowca miał też w 2018 roku 10 rodzin leczonych ostatni raz w roku 2015, 20 w roku 2016 i 35 w roku 2017. Do zimy 2018/2019 przygotował więc 65 rodzin nieleczonych w poprzednim sezonie (wypełniały więc kryterium porażenia mniejszego niż 3%), co stanowiło 55% jego pasieki.
Erik Österlund (Szwecja) prowadzi od około dekady
projekt selekcyjny z wykorzystaniem tymolu – na zdj. od lewej Erik
Österlund, autor Bartłomiej Maleta i Sibylle Kempf (Niemcy) – fot. B.
Maleta

W przypadku praktyk pszczelarskich Erika Österlunda najciekawsze jest jednak nie to, co robi w swoim projekcie selekcyjnym, ale współpraca, jaką podjął z sąsiednimi pszczelarzami. Z inicjatywy hodowcy i dzięki udostępnieniu przez niego materiału hodowlanego innym, stworzony został obszar nasycony kilkuset selekcjonowanymi rodzinami. W ścisłym centrum obszaru znajduje się hodowlane centrum, w którym utrzymywanych jest łącznie 350 najlepszych rodzin kilku lokalnych pszczelarzy. Österlund twierdzi, że jedynie 50 z nich było leczonych w 2018 roku - z czego większość jest jego. Ze śmiechem mówi więc, że jest „najgorszy w klasie”. To wszystko nie stałoby się jednak bez jego wysiłku i inicjatywy. To też pokazuje, co można osiągnąć raptem w ciągu jednej dekady, współpracując i będąc konsekwentnym.

Erik Österlund zachęca wszystkich do podejmowania selekcji. I faktycznie, według jego programu i rad każdy może to robić, nawet jeżeli posiada 5 – 10 pni. On sam twierdzi, że selekcja nie musi być „perfekcyjna”, aby osiągnąć pozytywne długofalowe rezultaty. Przyroda sama zadba o odpowiedni kierunek, gdy będziemy ją obserwować i pozwolimy jej działać. Hodowca zachęca przy tym do utrzymywania jak największej różnorodności pszczół. Radzi, aby wykonać odkłady przynajmniej z połowy najlepszych rodzin w pasiece, które same powinny wychować dla siebie matki.

część 6

środa, 29 lipca 2020

Niedźwiedzie przysługi pana trutnia... czyli ten sezon jest wyjątkowy tak jak sześć poprzednich.

A może powinienem napisać "pantrutnia"? E, nieważne. Tak czy owak czas na małe podsumowanie kolejnego okresu na mojej pasiece.
Jest i dobrze i umiarkowanie dobrze za razem, z akcentem na "umiarkowanie". Bo jak tylko ten sezon nazwałem "względnie dobrym", to on pokazał, że wcale taki nie jest. Przynajmniej jeżeli chodzi o dostępność pokarmu - a ta, jak wskazuje cała moja wiedza, wynikająca nie tylko z własnych obserwacji, ale i obserwacji innych pszczelarzy, jest chyba najistotniejszym elementem dla sukcesu pasieki. I wcale nie mówię tu o sukcesie produkcyjnym. Bardziej mam na myśli "sukces zdrowotny" pszczół (jeżeli można go tak nazwać). To rzecz jasna przekłada się też na dobre samopoczucie pszczelarza. Bo jak też ma się czuć ten pszczelarz (czyli ja), skoro siódmy rok z rzędu narzeka na "taki to sezon" i nie tylko miód musi kupić, ale i setki kg cukru? Jak to mówi kolega Marcin: "ten sezon jest wyjątkowy... tak jak 6 poprzednich...". O ile przez ostatnie lata narzekałem na "takie to sezony" z powodu złej "koordynacji" rozwoju pszczół i pożytków, o tyle ten sezon jest chyba jednak obiektywnie gorszy. Tak przynajmniej donoszą chyba wszyscy pszczelarze, z którymi rozmawiam. Nawet jak coś tam pszczołom odbierają, to twierdzą, że: "bywało lepiej", albo" "tak źle nie było odkąd pamiętam". U mnie jest natomiast względnie jak co roku [poza poprzednim, który był "taki sam słaby", ale trochę inaczej...]. Dzieje się to tak: wiosna jest subiektywnie średnia - czyli jest bardzo dobra, dobra albo średnia, ale u mnie pozytywna jedynie na tyle, żeby lekko rozruszać przezimowane słabiaki, a w lecie, jak tylko miałyby szansę dojść do siły, rozpoczyna się okres głodu. Przeważnie kto ma silne rodziny wiosną daje radę zebrać coś lub całkiem dużo z majowych pożytków, a czasem i z czerwcowych. Ja nie. Trudno więc dostrzec istotne różnice między sezonami. Polegają one na długości czasokresów głodu i dokładnych dat ich wystąpienia. Pszczoły albo wstrzelą się z rozwojem na tyle, żebym odebrał po parę ramek z kilku silnych rodzin, albo nie. Ot, cała różnica. Co rok jednak zasuwam do pszczół z cukrem jak głupi właśnie wtedy, kiedy wydaje mi się, że będzie chwila wytchnienia, bo szczyt sezonu i czas intensywnych podziałów dobiegły końca. Tak jest i w tym - wyjątkowym, tak jak sześć poprzednich - roku.

W tym roku co do zasady udawały mi się matki. Wyławiałem je licznie z odkładzików wychowujących wykonanych z tej genetyki, której chciałem (przede wszystkim: przedwojenna, K1 i R2-3), podawałem do rodzin, tam się co do zasady przyjmowały, unasienniały, rozpoczynały czerwienie. Kilka matek też rozdałem. Pod tym względem jest podobnie, choć chyba trochę lepiej niż poprzednio. To chyba lepiej niż u wielu pszczelarzy, którzy w tym roku narzekali na matki nie wracające z lotów, albo trutowiejące. U mnie te zjawiska wystąpiły mniej więcej w podobnym procencie jak w latach poprzednich, a może trochę mniejszym (z wyjątkiem bodaj 2016, kiedy faktycznie czego się nie dotknąłem to "się psuło"...). W tym roku przez własną głupotę straciłem jednak 4 rojowe matki K1 i jedną piękną (choć ratunkową) B5 czyli wywodzącą się z mojego przetrwalnika. Psia mać... W ten sposób zazimuję mniej rodzin K1 niż chciałem i liczyłem. A to dobra genetyka - a przynajmniej w ostatnich latach. Otóż 2 razy dołączyłem mały odkład z dobrą matką do rodziny, w której wydawało mi się, że matki nie ma - a była ("wadliwa"-nieczerwiąca - jeden przypadek K1 i B5-przetrwalnik). Jedna zginęła tragiczną śmiercią gdy wywróciłem ul podczas przesuwania. Jedna została wyrabowana podczas próby zasilenia mikro-mikro odkładu służącego mi do jej unasiennienia (było tam może z 200 pszczół więc to taka powiększona klateczka). Jedna wreszcie również została wyrabowana w podobny sposób, ale odkład był daleko zacniejszy - około 3-4 ramki (18tki) pszczół.

W ostatnim czasie liczba moich rodzin/odkładów się zmniejsza i w tej chwili osiągnęła około 40 (przy czym rodzin do zazimowania będzie chyba liczba niższa - wszystko zależy od tego ile zasobów znajdę na zasilenie mikrusów, a z tym wcale nie jest różowo). 4 odkłady w ostatnim czasie zostały wyrabowane (jeden wspomniany powyżej, a tej "rodzinki" z 200 pszczół nie liczę, choć pewnie też by można). 3 z nich zostały wyrabowane chyba w zasadzie z mojej winy przez głupie błędy. Piszę "chyba", bo o ile wiem na pewno, że popełniłem te błędy, które mogłyby stać się przyczynkiem do rabunku i zapewne były, to jednak wiele razy robię to samo w podobnych czy identycznych warunkach (np. tego samego dnia czy na tym samym pasieczysku), a do rabunku nie dochodzi. Rabunki w mojej ocenie to coś daleko bardziej skomplikowanego niż: "nie karm syropem w południe słabej rodziny z dużym wylotkiem". Czasem takie rodziny nie są rabowane, a "znikają" te mające wylotek na pszczołę i daleko "silniejsze" (względem innych obok). Tak przynajmniej dzieje się w pasiece, w której zadaniem własnym pszczół jest dbanie o zdrowie, a pszczelarz co najwyżej stara się im nie przeszkadzać, co też z rzadka się udaje. Każda rodzinka została wyrabowana w trochę innych okolicznościach, ale wszystkie przez ten sam błąd: próba "poprawienia" ich sytuacji w ... okresie głodu. Nauczyłem się (po raz kolejny)... albo inaczej: "dowiedziałem się" (po raz kolejny), bo czy się wreszcie "nauczyłem" to "dowiem się" w przyszłych sezonach, że zdarza się, że "pomoc" pszczołom w okresie głodu odwraca się przeciwko nim. Być może gdybym nie robił nic, zamiast pszczołom "pomagać", to do teraz by żyły. Kto to wie? Moim więc błędem jest nie tyle wykorzystanie czy nawet sposób wykorzystania technik pszczelarskich, które przecież stosowałem dziesiątki razy i tyleż razy ich jeszcze użyję, ale stosowanie ich w czasie głodu i jak się okazuje całkowitego braku pożytków. Do tych klasycznych szkolnych błędów - o których chyba wstyd pisać zresztą - zaliczyć należy przede wszystkim karmienie syropem rodzin, w których "coś jest nie tak", albo coś im się "miesza", czym zaburza się integrację rodziny. Bo nie o samo karmienie syropem tu chodzi. Tak naprawdę nie to jest kluczem, a raczej to, że syrop dostawały rodziny wcześniej nawet dość "zwarte" choć niewielkie, w których wykonywałem czynności pasieczne inne niż zwykły przegląd (przewiezienie na inne pasieczysko, przełożenie rodziny do innego ula, dodanie ramki z czerwiem, zamiana uli miejscami). A więc naruszałem tą "zwartość". Te błędy czasem są wybaczane, a czasem nie - nawet w trudnych okolicznościach. Nie zawsze kończą się źle. Ot w jednej rodzinie zrobię dokładnie to samo i przy następnym przeglądzie widzę, że rodzina ma się wyśmienicie, a "pomoc" pszczołom się przydała, natomiast ul obok będzie pusty. Niestety - w moim subiektywnym przypadku - trochę wynika to z oddalenia pasiek od domu. Kiedy jadę do nich muszę zrobić czasem kilka czynności na raz (np. zasilić i podkarmić przy jednej wizycie). Jeżdżę do pszczół na cały dzień i odwiedzam 5 miejsc. Siłą rzeczy nie mogę być wszędzie wieczorem i w "idealnych" warunkach, choć w czasie głodu pewnie to byłoby pomocne. Póki jest pożytek można zrobić wszystko. Gdy go nie ma, w jakimś procencie niestety będzie to niedźwiedzią przysługą. No cóż, dopuszczenie do rabunku przez pszczelarza jest w mniemaniu innych chyba największym grzechem - nawet większym niż "nieleczenie". Więc nie pozostaje mi nic innego jak przyznać się do winy i tego największego grzechu. Wiedząc z drugiej strony, że rodziny mogłyby być wyrabowane nawet gdybym nie zrobił nic "wyjątkowego". Ot ten 4'ty odkład bowiem był traktowany jak wszystkie inne rodziny, owszem był karmiony syropem - tak samo jak rodziny obok, które mają się wyśmienicie. Ale też był na swoim miejscu od dawna, nie był zasilany, przenoszony do innego ula, czy nie wykonywałem w nim żadnych innych dziwnych ruchów, a wylotek miał maksymalnie na 5 pszczół (jak w zasadzie wszystkie moje odkłady, zresztą). Sam odkład był też racjonalnej wielkości. Taki sam jak te rodziny obok, które od ostatniego przeglądu urosły jeszcze o ramkę. Był taki, dopóki nie zastałem pustego ula przy jednym z przeglądów. Wcześniej w zasadzie nic nie wzbudzało moich obaw. Między przeglądami zniknął jak te poprzednie, w których o wiele bardziej "mieszałem" i w których "zniknięciu" upatruję o wiele więcej swojej odpowiedzialności.
W okresie głodu pszczoły wypędzały trutnie z ula. Przez kilka dni
dookoła wylotka gromadziły się niechciane "darmozjady"...
Skoro nie chcą mieć trutni, niech ich  nie mają!

W ostatnim czasie przekazałem rodziny w ramach Projektu Fort Knox. Dzięki temu odetchnąłem, bo mogę zająć się swoją pasieką, poświęcając jej pełną uwagę. Projekt o tyle mnie obciąża, że tam staram się z jednej strony "wycisnąć" co się da, a z drugiej strony nie mogę sobie pozwolić na zrobienie mikruska, za którym trzeba chodzić do końca sezonu, jakie często tworzę na własnej pasiece. Rodzinki te wymagają więc o wiele więcej uwagi niż wszystkie inne, a przecież też nie są to rodziny "zamiast", ale "obok" moich własnych. To wszystko oczywiście dzieje się wówczas, kiedy jest najwięcej roboty - nie tylko pszczelarskiej zresztą. W tym roku fortowe rodzinki w większości uważam za o wiele bardziej udane niż zeszłoroczne. Przynajmniej w większości. Jedynie 2 rodzinki wzbudzają we mnie pewne mieszane uczucia (na 10 przekazanych). Zasoby są jakie są, a przy pszczołach nieleczonych czasem jedna jest w porządku, a jej siostra utworzona z 2 czy 3 sąsiednich ramek kisi się i osypuje. Dlaczego tak się dzieje? Ot zagadka. Zeszłoroczne rodziny wyjściowe miały problemy cały sezon. W tym roku te problemy były o wiele mniejsze. Pytanie pozostaje, czy przełoży się to na dobrą przeżywalność? Tego nie wie nikt.

Niestety w mojej pasiece na dobre zadomowił się barciak mniejszy. Daleko mi do radości z tego powodu. O ile jednak w zeszłym roku na pasiece "Las1" wywoływał on realny problem zdrowotny u pszczół (wstrzymanie z rozwojem rodzin, słabnięcie, dużo zaatakowanego czerwiu), to w tym roku widzę go, czyli zarówno małych motylków jak i ich larw, dużo dużo więcej (w tym znaczeniu, że jest powszechny w wielu ulach na większości pasieczysk), ale mam wrażenie, że problemów sprawia o niebo mniej. Owszem zdarzało się, że niektóre z rodzin miały porażony czerw, ale potem to "zjawisko" zanikło. Przykładowo z końcem maja jedna z rodzin miała 2 ramki warszawskie poszerzane czerwiu zasklepionego zaatakowane przez barciaka na znaczącej powierzchni. Zastanawiałem się czy i jak na to zareagować. Przychodziło mi do głowy nawet rozwiązanie drastyczne czyli usunięcie tych ramek w całości razem z problemem. Gdy jednak poszedłem do tego samego ula tydzień czy dwa później z myślą, że gdy zastanę podobny widok, to na poważnie rozważę usunięcie czerwiu razem z larwami, to nie zauważyłem w plastrach praktycznie w ogóle inwazji tego robala. W wielu ulach obserwuję mnóstwo larw barciaka i motylków gdzieś na dennicach. Nie tylko w tych tzw. "eko dennicach", bo także w skrzynkach, które ich nie mają (np. w skrzynkach odkładowych, czy w skrzynkach WP). Larwy siedzą w tym co spadnie na dół, a co pszczoły nie wyniosą, zmotane i "poklejone" w oprzędach wiążących ulowe "śmieci". Dookoła chodzą pszczoły robotnice. Mam wrażenie, że stróżują, aby barciaki nie przedostały się na plastry. Jeżeli mam możliwość to zbieram dłutem te wijące się oprzędy i wyrzucam poza ul. W ten sposób pszczołom "pomagam". Obecnie w plastrach praktycznie nie ma inwazji, lub jest ona minimalna, czyli na poziomie, który nie uważam za groźny czy wysoce kłopotliwy dla pszczół. Za to barciaki rozwijają się w osypie woskowych elementów. Owszem, moje dennice z próchnem są dla barciaków dobrym siedliskiem. Chciałem, aby tam rozwijało się życie, to mam... W niektórych ulach jest ich tam naprawdę dużo - najwyraźniej są jednak pod kontrolą pszczół. Zapewne taki stan i taka budowa uli nie "pomagają" pszczołom - wydaje się, że to kolejna niedźwiedzia przysługa z mojej strony. Ale jeżeli pszczoły kontrolują rozwój barciaka trzymając go poza gniazdem, to czyż nie o to mi chodziło? Z roku na rok w "eko-dennicach" zauważam więcej życia. Widzę tam nie tylko barciaki. Są i inne małe żyjątka, których rozpoznać nie potrafię i nawet z rzadka tylko staram się tam zaglądać. To nie moja sprawa co się tam znajduje. Wszelkie problemy, z którymi spotykają się pszczoły z jednej strony mogą je osłabić, ale z drugiej mogą długofalowo stymulować wszelkie zachowania higienizacyjne. Są więc jak "trenujący się układ odpornościowy". A może tak sobie tylko wmawiam, tak naprawdę tylko pszczołom przeszkadzając? Tak czy owak zamierzam - jak tylko znajdę chwilę, czyli kto wie za ile lat - przebudować dennice w taki sposób, żeby wkłady z materii organicznej znalazły się pod zabudową z desek (http://pantruten.blogspot.com/2019/09/moj-ul-jest-najlepszy-ii-czyli-oj.html). To zapewne nie przeszkodzi barciakowi mniejszemu, jak i innym stworom, przenikać w szparach między deskami i kto wie, być może zabezpieczy je też przed pszczołami, ale z drugiej strony pozwoli pszczołom łatwiej kontrolować siedlisko, jeżeli będą miały na to ochotę - choćby przez zakitowanie tych szpar.

Od jakiegoś czasu (kilka sezonów?) w większości moich uli widzę przede wszystkim rozstrzelony czerw (w różnych proporcjach). Ba, zastanawiam się czy aby jest coś nie tak, gdy jest on całkowicie zwarty. Na plastrze, na którym matka czerwi dłużej, mam czerw w zasadzie w każdym wieku: wygryzające się pszczoły, czerw zasklepiony, larwy w każdym etapie rozwoju i jajeczka. Podobne zjawisko często obserwują inni pszczelarze nieleczący - przynajmniej ci, z którymi o tym rozmawiałem. Nie obserwuję przy tym w normalnie rozwijających się rodzinach żadnych problemów np. z masowo zamierającymi larwami czy z dużą ilością pszczół bezskrzydłych. Oczywiście to rozstrzelenie bywa mniejsze lub większe, zależy od rodziny, pory sezonu. Czasem zmienia się w danej rodzinie. Uważam, że jest to wynik czyszczenia się pszczół - czyszczenia ze wszystkiego: zarówno może dotyczyć to dręcza jak i ewentualnie innych chorób. Puste komórki zaczerwiane są przez matkę, potem pojawiają się nowe puste komórki i nowe, to i one uzupełniane są w jajeczka. Po 3 pokoleniach czerwiu plaster wygląda jak ser szwajcarski. Obok często znajduje się ramka równo "posiana" jajami. Gdy czerw dojrzeje zaczynają się w nim pojawiać dziury, potem kolejne i kolejne. I koło się zamyka, bo ten plaster zaczyna wyglądać jak i poprzednie ramki. Czy jest to objaw problemów, czy objaw radzenia sobie z problemem? Zapewne trochę jedno i drugie. Ale też daleko mi do twierdzenia, że w mojej pasiece problemy nie istnieją. Jest ich pewnie o wiele więcej niż w tych pasiekach, gdzie te problemy załatwia się substancjami toksycznymi, parzącymi czy biobójczymi. Niektóre rodziny mają trochę bardziej zwarty czerw, inne trochę mniej. Czy to znaczy, że względnie wyczyściły się i dręcza jest mało, czy też problemy są ukryte i nie są zauaważane przez pszczoły i tylko czekają na jesień, żeby objawić się pustym ulem? No cóż, pewnie trzeba by tą okoliczność poddać kolejnej obserwacji. Ale ja - a przynajmniej na razie - nie mam zamiaru i nie chcę prowadzić takich badań. Może kiedyś, jak nie będę miał już zupełnie nic do roboty...

W czasie przeglądów praktycznie nie zauważam roztoczy i pszczół bezskrzydłych. Pojedynczy roztocz i pojedyncze zwichrowane skrzydełko na kilka przeglądanych uli. I mam wrażenie, że widzę ich mniej i mniej każdego sezonu. Ale jak pokazuje ostatnia zima, przeżywalność wcale nie jest zadowalająca (choć jeśli porównać ją do wielu innych pasiek wcale nie była aż taka zła). Już za około pół roku będę mógł mieć większą lub mniejszą nadzieję na dobrą kolejną zimowlę, albo będę załamywał ręce. Ale. No bo o tym "ale" chciałem napisać. Miałem ostatnio słabszy odkład. Bez dramatu, ot trochę poniżej średniej. 4 ramki pszczół, 2 ramki czerwiu. Postanowiłem go zasilić ramką czerwiu na wygryzieniu. Wybrałem taką względnie "zwartą" z jednej z 3 wówczas najsilniejszych moich rodzin. Rodzina ta miała niedługo wcześniej przerwę w czerwieniu związaną z podziałem. Zrobiłem z niej 1 odkład ze starą matką i 4 względnie niewielkie, acz rozsądnej siły odkłady. Rodzina była w nastroju rojowym i miała zasklepione mateczniki, które wykorzystałem do odkładów. Pomimo zrobienia tylu maluchów w macierzaku wciąż zostało prawie 3 korpusy 18tki pszczół obsiadane luźno [dodam, że wszystkie odkłady z tej rodziny do tej pory rozwijają się bardzo w porządku. Macierzak natomiast w wyniku tych podziałów i przerwy w czerwieniu osłabł, a obecnie podzieliłem go jeszcze na pół dla jednej z matek, co w zasadzie zakończyło jego żywot jako silniejszej rodziny i przekształciło go w odkład]. W czasie przeglądu zasilonego mikruska zobaczyłem, że z ramki, którą podałem z tej rodziny wychodzą masowo bezskrzydłe pszczoły. Na ramce z czerwiem wyłapałem ich 11 lub 12, na sąsiednich ramkach dalsze 5 czy 6 (kolejnego dnia z tej rodziny wyrzuciłem jeszcze 7 bezskrzydłych pszczół). Spośród wygryzających się na moich oczach młodych pszczół co druga była z wirusem zdeformowanych skrzydeł. Czym prędzej przeprowadziłem "leczenie" tej rodziny poprzez odebranie jej tej ramki, która znalazła się w kompoście... Niekoniecznie jestem zadowolony z tego, ale też może to tzw. mniejsze zło? Prawdopodobnie gdyby ramka ta była w "swojej" rodzinie to raczej bym nie reagował tylko obserwował co dalej. Ale tu zasiliłem odkład tą ramką... Zwrócić jej do poprzedniego ula też nie miałem "sumienia"... A więc... leczę (!?). Rzuciłem się także zaraz do przeglądu tej jeszcze wtedy silnej rodziny, z której ramka została przeniesiona i choć wypatrywałem oczy nie znalazłem żadnych wizualnych problemów: nie było ani pszczół bezskrzydłych, ani zamarłego czerwiu, ani powszechnie obecnych roztoczy na pszczołach. Oczywiście zastrzegam: robiłem to najbardziej wątpliwą i zawodną metodą jaką zna pszczelarski świat, czyli "naocznie", "wzrokowo" czy jak zwał. Metodzie tej można przypisać absolutnie wszystko, z wyjątkiem całkowitej wiarygodności. Ponieważ rodzina silna była "chwilę" po przerwie w czerwieniu, a plaster, który zabrałem z rodziny był jednym z pierwszych zaczerwionych, przyjmuję, że dręcz mógł zaatakować jedną z pierwszych zaczerwionych ramek z całym impetem. Ot stało się to w taki sposób, w jaki pszczelarze często celowo tworzą pułapki na dręcza wykorzystując izolatory. Otwartym pozostaje więc pytanie czy: 1) całe "zło" weszło do jednej z pierwszych zaczerwionych ramek, 2) rodzina ma problemy, ale czyści się z objawów na bieżąco (czyli nie z czerwiu, co udowodniła ta ramka, a poprzez usuwanie bezskrzydłych pszczół z ula), 3) problemy giną wizualnie w masie pszczół w silnej rodzinie, ale nikt się nimi nie zajmuje i ujawnią się z impetem w jesieni. Pytanie też pozostaje dlaczego rodzina dopuściła aż do takiego stanu, a z drugiej strony żyła? Toż taki stan powinien zakończyć się jej śmiercią. Tak czy owak trudno mi do tego podejść ze spokojem. W tym jednym odkładzie widziałem daleko więcej bezskrzydłych pszczół i roztoczy niż w całej pasiece od początku sezonu razem, a kto wie, może i zahaczając o kawał poprzedniego sezonu. Zapowiada się więc nerwowa zimowla. Jak co roku zresztą. Ona też będzie taka sama wyjątkowa, jak wszystkie poprzednie...
9 odkładów, przekazywanych w większości w ramach projektu
Fort Knox, zapakowanych do pszczołowozu.
Korek też pojechał na wycieczkę!

Z bardziej optymistycznych wiadomości. 27 lipca objechałem sztuczne barcie (a raczej znów 18 z 19 wiszących). Przypominam, że pszczoły do wiosny przetrwały w 4 z 6, w których były poprzedniego sezonu. Wczoraj zastałem loty w 9 skrzynkach, ale w 7 były to loty pszczół. W 2 skrzynkach zagnieździły się szerszenie. Tak czy owak do sztucznych barci zawitały 3 nowe rójki. W jednej sytuacji sprawa jest o tyle wątpliwa, że jest to prawdopodobnie ponowne zasiedlenie tej samej skrzynki - ale - no właśnie... wiosną nie stwierdziłem lotów z tej skrzynki, nie mogę jednak wykluczyć, że przetrwała tam uliczka pszczół i one po prostu nie latały gdy przez 2 - 3 minuty patrzyłem w wylotek. Z 99% pewnością typuję jednak ponowne zasiedlenie. Te zasiedlenia to dobre czy wręcz bardzo dobre wieści. Gorsze są takie, że jedna skrzynka (w poprzednim roku zasiedlona, ale pszczoły nie przetrwały w niej) zniknęła "w tajemniczych okolicznościach", a druga całkiem niedaleko znalazła się na ziemi. W obu przypadkach typuję działalność przedstawiciela mojego gatunku. Zapewne jakiemuś pszczelarzowi nie podoba się dziko żyjąca rodzina... (ręce mi czasem opadają...). Nie sądzę, żeby skrzynka spadła sama - zwłaszcza, że była nieuszkodzona.
Jestem też niezmiernie ciekawy czy pszczoły w skrzynkach dadzą radę przetrwać zimę po tym sezonie tak trudnym w aspekcie znalezienia pokarmu. Mam nadzieję, że przynajmniej nawłoć dopisze i pszczoły będą mogły uzupełnić spiżarnie na zimę.

W tym roku przeprowadziłem dwa "eksperymenty". Parę słów o tym. Pierwszym eksperymentem, niezamierzonym przeze mnie w pierwszej chwili, było wczesne unasiennienie matek wychowanych w mikrusku. Jeszcze w kwietniu miałem pierwsze matki czerwiące, dla których utworzone zostały inne mikursy. Unasienniło się dobrze 4 z 6 matek. 1 nie wróciła z lotów, a druga niestety rozpoczęła składanie jaj trutowych. Spośród tych 4 "zgubiłem" gdzieś jedną rodzinę... Zabijcie mnie, nie wiem gdzie ją położyłem, a tym samym jaki jest jej dalszy los. Tak to u mnie z buchalterią i dokumentacją. 2 z odkładów pojechały do innych w ramach uzupełnienia fortu. Wszystkie te 3 rodzinki dziś należą całkiem zgrabnych odkładów - z siłą większą niż przeciętna na mojej pasiece. Moje doświadczenia pokazują też, że rodziny utworzone wcześniej mają się lepiej niż rodziny utworzone później. A im wcześniej tym lepiej. Przynajmniej jeżeli chodzi o "dobre-się-manie" tych rodzin w sezonie. Im później tworzę rodziny, tym większe mam potem z nimi problemy. Mam wrażenie (bo czasem w sezonie tego po prostu nie kontroluję i nie zwracam na to uwagi), że rodziny wcześnie utworzone są dobrze zintegrowane i dobrze rozwijają się w drugiej połowie sezonu. Te później utworzone zawsze trzeba mieć na oku. Ale to może moja wina, że tworzę je za słabe jak na późniejszą porę roku, gdy tymczasem mikruski z początku maja po prostu wykorzystują wiosenny pęd pszczół do rozwoju?

W tym roku "zaeksperymentowałem" też z wychowem matek przy przekładaniu larw. Co mogę powiedzieć oprócz tego, że metoda nie jest dla mnie? Już nie chodzi o "sukces" czy jego brak. Po prostu metoda nie do końca mi się podoba. Owszem dało mi pewną satysfakcję założenie mateczników na przełożonych przeze mnie larwach. Ale jakoś... nie pasuje mi to po prostu. Dlaczego? Mogę tu zacytować tak-zwanego prezydenta mówiącego dlaczego nie szczepi się na grypę: "bo uważam, że nie". A jak wyglądał ten "sukces"? Na 20 przełożonych larw, pszczoły ze "startera" zaczęły opiekować się 9 czy 10 z nich. Ale potem zacząłem kombinować, przenosić je między ulami. Wiem, że to błąd. Najpierw przeniosłem je do właściwej rodziny wychowującej (w obecności matki nad kratą). Tam powstało bodaj z 6 czy 7 mateczników zasklepionych. Ale potem z różnych powodów zacząłem tą ramkę przenosić. Pewnie robiłem to w złych terminach. Przyznam, że już wówczas straciłem zapał do metody i robiłem tylko tyle co musiałem, żeby nie podać mateczników gdzie ich być nie powinno. Ostatecznie wygryzło się bodaj 3 matki, ale w związku z problemami czy to z przyjęciem czy unasiennieniem (chyba robiłem też jakieś głupoty...? jak to mam w zwyczaju), obecnie w mojej pasiece czerwi tylko 1. Sukces! A tak serio widzę, że dalsza praktyka pozwoliłaby mi tą metodę dopracować. Gdybym miał do niej serce i przekonanie. Wydaje mi się, że jednak zarzucę próby na kolejne lata, bo jak pisałem nie leży mi taki wychów. Wolę swoją praktykę, przy wszystkich jej wadach.

Jeżeli chodzi o bieżące liczby "jednostek" na pasieczyskach, to wygląda to następująco:
pasieka B: 7 (jedna dowieziona tam ostatnio - wyrabowana)
pasieka T: 4 (najlepsza sytuacja pokarmowa w tym roku - przypominam, że w zeszłym roku był tam największy głód, a pierwsze przybytki pojawiły się w końcu sierpnia z nawłoci)
pasieka Las1: 4 (pasieka fortowa, tam co jakiś czas widzę dziwnie przestawione daszki... ktoś grzebie mi w ulach...)
pasieka Las2: 5 (jedna mała rodzina wyrabowana w ostatnim czasie)
pasieka R2: 2 (2 rodziny wyrabowane w ostatnim czasie)
pasieka K: 6 (choć w jednej rodzinie zauważyłem nietypowy ruch, który może - acz nie musi - być efektem rabunków, to ogólnie sytuacja jest dość stabilna. Jeden odkład osłabł po wywróceniu ula i stracie matki)
pasieka KM: [o ile dobrze liczę] 12 + 2 rodziny w dadantach + 4 mikruski, w których unasienniają się matki (w większości pewnie do rozdania, więc te ostatnie liczby raczej nie wejdą w pulę pszczół zimowanych).

Obecnie w pasiece nie posiadam już rodzin, które określiłbym jako silne (nawet na moje standardy). 2 ostatnie zostały osłabione w ostatnim czasie. Rodziny co do zasady idą/pójdą do zimy "słabsze" niż w zeszłym roku. Kilka wciąż, jak na porę roku, wzbudza mój niepokój jeżeli chodzi o siłę, a powoli nie mam z czego ich zasilić.

Przy obecnym stanie do zimy będzie więc przygotowane pewnie około lub poniżej 40 rodzin. Niestety rabunki zmniejszyły liczbę tych z odkładów, które wyglądały całkiem obiecująco. Liczbowo wciąż nie wygląda to źle, choć poniżej moich oczekiwań. Tak jak wspomniałem, podobnie jest też i z siłą rodzin. To jednak przy ponownym (już trzeci rok z rzędu) rozdaniem łącznie około/ponad 20% mojej pasieki. Część z tego nastąpiło w ramach projektu "Fort Knox", ale część było i poza nim. Do jednego z kolegów poszła wiosną przezimowana rodzina (jedna z pięciu silnych z początku sezonu), 2 kolejne odkłady zostały przekazane poza projektem, a także 2 inne odkłady zostały w uzgodnieniu z koordynatorem włączone dodatkowo do projektu spoza jego puli. Część rodzin fortowych (tworzonych maksymalnie licznie aby uzupełnić duże tegoroczne straty) było też licznie zasilanych z mojej prywatnej puli. Pomimo więc niekoniecznie zadowalającego stanu liczbowego mojej własnej pasieki, świadczy to o tym, że ma ona lepszy potencjał rozwoju niż pokazują letnie liczby. Oby się to utrzymało i w latach kolejnych. Oby też wreszcie przełożyło się to na ten nieszczęsny miód... W tym roku pozyskałem "aż" 2,5 litra miodu (z 1 rodziny na pasiece KM - na innych pasiekach wiosną był głód...). Ponieważ silnych rodzin już nie mam, to nawet gdyby spadź czy nawłoć zaczęły lać wiadrami miodu dla mnie już nie będzie. Ciekawe, w którym to też roku wreszcie nie będę musiał miodu kupić?

5.08.2020: