środa, 20 marca 2024

Książki piszesz, tylko pszczół nie masz...

Tak to właśnie podsumował mnie jeden z moich przyjaciół-pszczelarzy. Chyba trafnie. On od zawsze zresztą namawiał mnie, żebym sobie eksperymentował do woli, ale parę rodzin pszczelich trzymał "jak należy" - co oznacza oczywiście z leczeniem i nastawieniem na produkcję. Żeby i coś przeżyło i jakiś miód był. 

[dodam w ramach dygresji, że w tym roku też ma bardzo duże straty, a połowa rodzin, które przeżyły to mniejsza czy większa garść pszczół]

Ale do rzeczy i po kolei. Najpierw trochę faktów, a potem interpretacje.

Fakty

Fakt jest taki, że zależnie jak na to patrzeć lub jak liczyć, obecna zimowla jest dla mnie najgorsza bądź od 7, bądź od 9 lat. Czyli w zasadzie praktycznie od samego początku, odkąd trzymam pszczoły bez leczenia. 

Pech chce, że największe od lat straty akurat zbiegają się z wydaniem mojej książki. Jak to żartujemy ze znajomymi - trzeba będzie napisać do książki erratę... Ale to tak naprawdę tylko żart, bo w książce nie staram się udowodnić, że odniosłem wielkie sukcesy pszczelarskie (ba, mówię otwarcie, że za wiele to ich nie mam), ale przedstawić przede wszystkim wiedzę naukową dotyczącą szeroko rozumianej odporności pszczół - wiedzę,  o zagadnieniach, które jakkolwiek subiektywnie dobrane, to jednak zobiektywizowane badaniami naukowymi i przykładami ze świata - niezależnie czy lokalnie można, czy też nie, ot tak porzucić leczenie (a raczej: z jakim skutkiem się to zrobi).

Faktem jest, że do tej pory "sztukowo" przeżyło mi coś około 11% rodzin pszczelich - czyli 3 "rodziny" na 28, które poszło do zimowli.

Faktem jest też to, że to co przeżyło trudno nazwać "rodzinami" (stąd cudzysłów) - w dwóch przypadkach na 3 jest to po garści pszczół (matka + kilkaset robotnic, no, może tysiąc, może półtora). Ta trzecia jest ciut silniejsza - o ile los tych dwóch słabszych wciąż wisi na włosku, to ta trzecia raczej powinna sobie poradzić, choć też siłą nie grzeszy. To jakieś +/- 2 ramki pszczół. Może wcale niekoniecznie "na czarno". Oczywiście, jeśli będą jakieś solidne ochłodzenia, to i ona może nie dać rady.

Jeśli więc "sztukowo" policzylibyśmy robotnice, a nie rodziny, to ta zimowla jest gorsza niż ta z 2016/17 roku - wówczas przeżyła mi tylko jedna rodzina, ale była ona "w miarę silna" - jakieś luźne 4 ramki pszczół. A więc teraz w tych trzech "rodzinach" przeżyło pewnie połowę robotnic względem tego, co 7 lat temu. 

Faktem jest też to, że poprzedni sezon (2023) był w pasiekach w Beskidzie absolutnie najgorszym sezonem, z jakim miałem do czynienia odkąd pszczoły trzymam. W pasiekach podkrakowskich było  chyba trochę słabiej niż przeciętnie, choć może nie znacząco. Część tamtych pszczelarzy narzekała, część mówiła, że jest nie najgorzej lub +/- zgodnie ze średnią. W moich pasieczyskach okres mniej więcej kwitnienia akacji był bardzo dobry, a potem był standardowy głód aż do nawłoci. 

Opiszmy pokrótce parę przypadków rodzin, które zginęły. 
Była to zeszłoroczna rójka - sama przywędrowała do ula w czasie lokalnego chwilowego El Dorado do ula z jednego z podkrakowskich pasieczysk (Las1). Rójka pięknie urosła, na samym początku pięknie się zakarmiała w czasie akacji i odbudowała parę plastrów, potem była standardowo karmiona jak wszystkie, ładnie odkładała pokarm, zostawiła po sobie z 6-7 ramek zalanych po brzegi pokarmem zmieszanym z miodem. 

Była to też rójka z wcześniejszego roku (2022) - najsilniejsza zeszłoroczna rodzina - 4 bite korpusy pszczół (przez chwilę - choć na wyrost - z dołożonym piątym). Z niej wziąłem jedyny zeszłoroczny miód (około 5 słoików 0.9 l). Po szczycie sezonu wziąłem z niej sztuczną rójkę ze starą matką, a do rodziny dołączyłem mały odkład z teoretycznie "lepszą" genetyką (bo "moją", która już coś przeszła). Liczyłem na to, że pomoże coś w praktycznie niedzielnej rodzinie wymiana pszczół przed zimowlą na takie, które przynajmniej w teorii powinny mieć jakieś zdolności radzenia sobie z dręczem. Oczywiście nie pomogło. W końcu sezonu rodzina była ledwie średnim odkładem, w samej końcówce lata, to były może mniej niż 2 ramki pszczół. Niezgodnie z dotychczasową praktyką połączyłem tą "rodzinę" ze sztuczną rójką ze starą matką, która wówczas wyglądała podobnie. Oczywiście potem został pusty ul.

Były to dość silne pakiety ze starymi matkami, które osadzałem w kłodach. Jak pokazywałem na jednym z filmów ze sprzątania tych kłód, jedna nawet za bardzo nie budowała i praktycznie kisiła się i kurczyła do końca sezonu.

Był to piękny odkład z "mojej" genetyki, który utworzyłem wcześnie w rozsądnej jak na porę sezonu sile - około 2 ramek pszczół WP (w pierwszej połowie maja). Rodzina wzrosła do końca sezonu do gęsto obsiadanych ok. 6 ramek pszczół WP (czyli jakichś 25 litrów objętości). Rodzina w typie: "jeśli któraś ma przetrwać to właśnie ta". Oczywiście został po niej pusty ul.

Zginęły wszystkie "pociotki" z kupionych 2 lata temu rodzin z genetyką "dobra". Te rodziny - jak na bardzo zły zeszłoroczny sezon - rozwijały się wyjątkowo dobrze - powiedziałbym, że nawet lepiej niż inne. Była to np. solidna sztuczna rójka zrobiona ze starą matką (jeszcze oryginalną, kupioną 2 lata temu z rodziną). Absolutnie książkowo rozwijająca się rodzina - w końcu lata ok. 6-7 gęsto obsiadanych ramek WP. Podobnie było z macierzakiem z tej rodziny. 

Były to rodziny, które praktycznie nie dzieliłem - kilka rodzin z których była wzięta tylko sztuczna rójka z matką w ramach przerwy w czerwieniu. Rodziny rozwijały się dość słabo z racji całorocznego głodu, ale miały zachowaną względnie rozsądną siłę z racji niewielkich podziałów. Niektóre już po podziałach zajmowały mniej więcej pełny korpus wielkopolski (38 litrów), albo 2 moje korpusy "18" czyli ok. 50 litrów (lub były mniej więcej w tym przedziale). Jak na zły sezon wyglądały rozsądnie - rosły słabo, ale też nie dawały żadnych wizualnych objawów chorób, po karmieniu coś odkładały, czerw był zdrowy, zwarty itp.

A co przeżyło? To kolejny anegdotyczny dowód na to, że natura ma swoje ścieżki, których nie sposób ocenić przy zwykłych przeglądach i po tym co pszczelarz wyczyta w podręcznikach do gospodarki pasiecznej (z cyklu: "tylko utrzymywanie silnych rodzin ma sens" - owszem ma, z produkcyjnego punktu widzenia). Kolejny anegdotyczny dowód na to, że jeśli ktoś mówi: "dzielisz za bardzo", "musisz pozwolić się pszczołom roić", "utrzymujesz rodziny za słabe" - to w kontekście moich lokalnych warunków jest to po prostu bzdura. Bo wszystkie te rójki (naturalne i sztuczne) poginęły, wszystkie też te utrzymywane w większej sile (choć z przerwą w czerwieniu), czy książkowo rozwijające się macierzaki i większe odkłady pozostawiły po sobie puste ule (o tyle nie puste, że z pełnymi plastrami pokarmu). 

Na jednej z pasiek w Beskidach (Kr) przeżyła garść pszczół - z genetyki R2-3 - wywodząca się z dość niewielkiego odkładu. Zeszłoroczną historię tej rodziny już opowiadałem, ale się powtórzę w ramach podsumowań zimowli. Przez cały sezon 2023 musiałem karmić pszczoły w Beskidzie. Pierwszy raz w życiu nawet w maju. To zresztą było udziałem znaczącej większości pszczelarzy w południowej Polsce. Co 1-2 tygodnie dawałem 1-2 litry syropu cukrowego lub większą czy mniejszą garść ciasta. W sierpniu złapała mnie dziwna infekcja i przez 3 tygodnie nie doglądałem pszczół (odpuściłem więc powiedzmy jeden przegląd z porcją karmienia). Po tym jak doszedłem do siebie i pojechałem karmić pszczoły, cała pasieka Kr wyglądała żałośnie (absolutnie najgorzej ze wszystkich pasieczysk): puste ramki, trochę czerwiu, ale zasadniczo rodziny wstrzymane w rozwoju, pszczoły chodzące po ramkach i za bardzo chyba nie mające co robić. W jednej z rodzin zobaczyłem co najmniej 3/4 pszczół na dennicy - klasyczny osyp z głodu - część pszczół jeszcze ruszających się. Usunąłem niedogrzany czerw (w ten sposób przeprowadzając też - choć niezamierzony - swoisty zabieg przeciw dręczowi), podałem resztce rodziny syrop w podkarmiaczce, spryskałem syropem pszczoły na dennicy. Zamknąłem ul z przekonaniem, że zapewne zostanie wyrabowany, a jeśli nawet nie, to za parę dni zastanę tam pewnie 1-2 ramki ciut okrzepniętych robotnic, które planowałem dołączyć do najsłabszej rodziny z pasieki. Jakie było moje zdziwienie, gdy za 3-4 dni zrobiłem przegląd: większość pszczół "cudownie ożyła", rodzina przełożyła pokarm do ramek, matka ruszyła z czerwieniem. Rodzinka wyglądała dość zgrabnie: było to z 5-6 zwartych ramek pszczół, pokarm w ramkach, jajeczka w zwartym skupisku. 
To jedyna rodzina, która przetrwała w Beskidzie Wyspowym (z blisko 20). 
Ale dziś to kilkaset robotnic z matką, które zdecydowałem się zapakować do odkładówki i przenieść do domu - wynoszę je tylko na ciepłe dni, a w dni chłodne i na noc "rodzina" jest w domu. Sądzę, że dzięki tym zabiegom ma pewne szanse wymienić osłabione pokolenie pszczół zimowych i może dojdzie do zimy jako odkład. Ot, zabawa z pszczołami, o której każdy producent miodu powie, że jest bez sensu.

Jeśli chodzi o pasieczyska podkrakowskie, to na pasiece Las3 przetrwały 2 rodziny fortowe. W zeszłym roku najmocniej dzieliłem "Fort" ze wszystkich rodzin. Z "moich" rodzin przetrwała matka i kilkaset robotnic, wyglądająca podobnie jak ta opisywana przed chwilą - ponieważ tej rodziny nie zabrałem do domu (w sumie mój błąd...), to zapewne nie przetrwa. Był to jeden z licznych odkładów utworzonych z jednej z dwóch fortowych rodzin. Obydwie rodziny dzieliłem bodaj na tyle samo bardzo licznych części - sztuczna rójka ze starą matką + bodaj po 6 czy 7 odkładów. Z 2 rodzin zrobiłem więc bodaj 12 czy może nawet 14? (bo jeszcze sztuczne roje). Jedna z nich żyje (na razie) jako paręset robotnic u mnie, druga jako paręset robotnic u Marcina (jako jedyna, która przetrwała z 14 rodzin). Jedna ponoć żyje u Tomka, a nie mam na razie żadnych wieści od drugiego Tomka, który też dostał bodaj 3 odkłady. Jak widać te maluchy - silnie dzielone rodziny - przy ogólnym pogromie w jakimś niewielkim procencie, ale jednak pokazały że są "lepsze" (co niewiele znaczy, zarówno z powodu ich kondycji, ogólnych statystyk, jak i z powodu takiej konkurencji...). Druga żyjąca fortowa rodzina, to odkład, który dostałem od Mariusza. Jakkolwiek widziałem, że odkład ten ładnie się rozwijał, to Mariusz nie był szczególnie zadowolony z jego siły... - zrobił jednak co mógł - tak jak to robimy w Forcie - i okazało się, że obecnie to "najładniejsza" z moich "rodzin" - co jak widać z opisów prawie nic nie znaczy... Tak czy owak obydwie opisywane rodziny to genetyka GMz (czyli dawna lanckorońska dziko żyjąca rójka, którą - o ile się nie mylę - Marcin przyporządkował do genetyki kraińskiej). 

Jedna z "rodzin" fortowych...

A więcej faktów? 

Zgodnie z tym co przekazał mi prezes mojego koła - śmiertelność pszczół w naszym zrzeszeniu wynosi około 50 procent. Podobne liczby słyszę też z innych kół z południa Polski. Kilku moich kolegów nieleczących z południa Polski ma straty zbliżone do całkowitych lub całkowite. Ale takie straty zgłaszają też niektórzy leczący. Czasem mówią też o tym, że straty nie są nawet bardzo duże, ale za to znaczący procent (połowa rodzin lub więcej?) jest takie, jak opisywane przeze mnie na mojej pasiece - zajmują uliczkę czy dwie. Jako fakt nie podaję tych danych (bo są to dane ze słyszenia, nieweryfikowalne z mojego poziomu), ale to, że słyszę takie głosy - mogą być one prawdziwe lub nie. Słyszałem też przykładowo o pszczelarzu zawodowym, który spośród około 2500 rodzin stracił 1000 - to są dane z zimy, więc nie wiem czy te straty należy zaktualizować na przedwiośniu. 

Prezes mojego koła mówił mi też, że wielu pszczelarzy, którzy rokrocznie mieli "ładne pszczoły" (tak się wyraził) w tym roku notują ogromne straty. Ci znów, którzy zawsze po zimie narzekali - w tym roku mają bardzo ładne rodziny. To znów jakaś tam zasłyszana prawidłowość - czy jest prawdziwa(?): nie wiem.


Interpretacje

Czas na interpretacje tych faktów, trochę moich opinii i rozważań w tym temacie. Bo jak widać po "faktach" różowo nie jest. 

Pierwsza sprawa. Po 9 latach pszczelarstwa bez leczenia praktycznie zaczynam od zera. Co więcej w ostatnich 3 latach dwukrotnie moje straty zbliżyły się do 90% (sztukowo - w kontekście rodzin - ale w tym roku jest znacznie gorzej niż 2 lata temu, kiedy zdecydowałem się dokupić 2 rodziny). Od kilku lat widzę, że jest coraz gorzej - nie w kontekście kondycji pszczół, które przeżyły (nie tyle mówię o samej kondycji pszczół na przedwiośniu, a raczej o tym jak się rozwijają, czy mają jakieś problemy zdrowotne itp. Ten rok pokazał, że na przedwiośniu kondycja jest wyjątkowo mierna, ale kto to wie co się będzie działo). Mówię o tym, że rokrocznie straty są bardzo duże (zbyt duże na tyle lat prób selekcji), a choć pszczoły miewały dobry wigor i wyglądają z reguły dobrze, to i tak cierpią głód, a karmienie nie pomaga w uzyskaniu racjonalnej przeżywalności. 

Czy więc mój projekt - po blisko 10 latach - można uznać za zakończony porażką? Cóż, nie wiem. Zależy. Nie "zależy" dlatego, że można go uznać za sukces, ale "zależy" bo jak na razie nie zamierzam go kończyć. Natomiast na pewno trzeba będzie pod pewnymi względami zmodyfikować.
Jedno jest pewne - nie tak sobie to wyobrażałem (przy czym trudno by mi też powiedzieć: pomyliłem się - o tym potem). Wciąż jednak znane są przykłady ludzi, którzy w wiarygodny sposób robią mniej więcej to, co ja próbowałem ze względnie rozsądnymi wynikami - mają i miód i racjonalną przeżywalność i dość dobrze im się to kręci od lat - jako przykład Kamil z północy województwa lubelskiego. Straty ma pewnie większe niż przeciętny leczący, ale są one racjonalne, a kondycja pszczół pozwala na odbudowę i rozwój. W tym roku są dość duże - bo lekko przekraczające 50% (przynajmniej do tej pory). Ale Kamil co roku wiruje miód licząc na wiadra, a nie słoiki półlitrowe (sam od niego już kilka razy zamawiałem), sprzedaje pojedyncze rodziny, odkłady czy matki. Lepiej ode mnie idzie też Łukaszowi (www.llapka.blogspot.com). Czy oni robią coś inaczej (lepiej?) niż ja? Trudno mi powiedzieć. O ile mogę to ocenić (może oni nie zgodzą się ze mną), to nie robimy nic "systemowo inaczej". W tym sensie, że nie ma tu chyba "tajnego składnika zupy z tajnym składnikiem". Ze znaczącą większością moich pszczelarskich kolegów czy przyjaciół zasadniczo zgadzamy się, że nie ma tu prostych regularności czy zależności (np. dzielić rodziny tylko w gospodarce rojowej - bo i naturalne roje giną tak samo). Gdy pytałem choćby wspomnianego Kamila o to czy zauważa jakieś prawidłowości zawsze słyszę, że ich nie ma. Silne rodziny przeżywają lub giną, podobnie jak i słabe. 

Różnice są takie, że o ile wiem wspomniany Kamil ma chyba lokalnie znacząco mniejsze napszczelenie niż ma to miejsce u mnie i ma też dobre pożytki letnie (uprawy fasoli, dyni i gryki - a przede wszystkim chyba te dwie ostatnie). Słowem - gdy moje rodziny zaczynają w szczycie sezonu zużywać to, co  ewentualnie nazbierały i odłożyły wiosną (druga połowa czerwca, początek lipca) rodziny Kamila zaczynają intensywnie zbierać. Gdy ja podaję 3-, 4-tą dawkę syropu cukrowego moim rodzinom i odkładom, Kamil wiruje miód dyniowy lub wielokwiat z gryką. 

Ostatnio Kuba z Radia Warroza podesłał mi link z artykułem dotyczącym przepszczelenia w Polsce. Przedstawione tam dane (które są już dość mocno nieaktualne, bo podają średnie napszczelenie na poziomie 6,4 rodziny pszczelej w Polsce, gdy tymczasem ponoć liczba rodzin osiągnęła 2,35 mln, co daje wynik zbliżający się do 8 rodzin na km. kw) pokazują, że Małopolska - gdzie mieszkam - jest absolutnie najgorszym miejscem na jakiekolwiek próby nieleczenia pszczół. Mamy najwyższą średnią w Polsce. A z tego co wiem ja mieszkam w rejonie gdzie ta lokalna gęstość jest jeszcze wyższa. Dawniej - trochę bez danych, bo z głowy - szacowałem, że skoro średnie napszczelenie w Polsce wynosi ok. 6-7 rodzin, to zapewne tyle mniej więcej jest na "moich starych śmieciach", a tu gdzie mieszkam obecnie będzie 10-12 (czyli sądziłem, że średnia gęstość pszczół w różnych regionach Polski nie różni się aż tak bardzo). Gdy jednak zobaczyłem mapkę, jak nieregularnie rozłożone jest napszczelenie, to widzę, że te dane były mocno niedoszacowane. Bo tych pszczół tu w Beskidzie jest realnie i zauważlnie więcej niż w regionie podkrakowskim. Sądzę więc, że skoro w 2021 roku średnia dla Małopolski wynosiła 12,5, to obecnie wynosić będzie około 14-15. A to znaczy, że pod Krakowem jest ich pewnie z 10-13, a tu gdzie mieszkam może być i 16-20 rodzin na km. kw. 

W Niemczech przeprowadzono badanie, które pokazało, że presja dręcza pszczelego z zewnątrz (inwazja od innych rodzin) jest o wiele mniejsza na obszarach o niższym napszczeleniu (Schwarzwald) niż tam, gdzie napszczelenie jest wysokie (w południowiej części Badenii). Żeby było "zabawnie" te obszary o wyższym napszczeleniu miały poziom lekko ponad 4 rodziny na km. kw., a więc takie, jakie występuje w regionach Polski o najmniejszej gęstości pszczół. Podczas 3,5 miesięcy eksperymentu, w rodzinach, które zlokalizowane były w regionach o niskim napszczeleniu (niewiele ponad 2 rodziny na km. kw.) stwierdzono poziom inwazji na poziomie 72–248 pasożytów, podczas gdy w regionach o wysokim napszczeleniu było to 266–1171 roztoczy. W nieleczonych rodzinach z obu grup w listopadzie stwierdzono średnie porażenie jesienne na poziomie 340 (w pierwszej grupie) i ponad 2 tys. (w drugiej). 
Żródło:
E. Frey, P. RosenkranzAutumn Invasion Rates of Varroa destructor (Mesostigmata: Varroidae) Into Honey Bee (Hymenoptera: Apidae) Colonies and the Resulting Increase in Mite Populations, „Journal of Economic Entomology” 2014, 4. 

W artykule czytamy: "Starsze dane mówiły o tym, że maksymalne napszczelenie terenu powinno wynosić 8-10 pni pszczelich na 1 km2. Jednak jak informuje nas dr Anna Gajda, z Pracowni Chorób Owadów Użytkowych SGGW, bieżące dane mówią o tym, że dopuszczalne napszczelenie wynosi 5 pni na 1 km2, zaś optymalna jego wartość to 3 rodziny pszczele na 1 km2". Pytanie też co pani dr ocenia jako optymalny stan. Sądzę (z różnych wypowiedzi pani dr), że chodzi o jakiś kompromis między zdrowiem pszczół, a potrzebą zapylania upraw rolniczych. Bo z punktu widzenia tylko zdrowia rodzin pszczelich w dobie warrozy sądzę, że moglibyśmy mówić o optimum, które nie przekracza 1, max 1,5 rodziny na km. kw. Tak przynajmniej wynika choćby z obserwacji dziko żyjącej populacji lasu Arnot. W miejscach gdzie liczba rodzin na km. kw. nie przekracza 2 występują naturalne procesy łagodzenia warrozy (np. na Kubie czy w Wielkiej Brytanii). Jeśli nawet przyjęlibyśmy, że ta wartość faktycznie jest dwa do trzech razy wyższa - czyli 3 rodziny na km. kw. - zgodnie z twierdzeniem dr. Gajdy - to oznacza to, że jedynym przyjaznym dla pszczół regionem naszego kraju jest województwo Podlaskie. Małopolska jest natomiast miejscem najgorszym, gdzie występuje co najmniej czterokrotne przepszczelenie, a względem tych faktycznie optymalnych dla zdrowia pszczół danych (a może nie dla zapylania upraw), pszczół jest średnio blisko 10 razy za dużo, a lokalnie (jak u mnie) nawet "mocne" kilkanaście. 

Na to wszystko nakłada się coroczny problem z przedłużającymi się okresami bezpożytkowymi - czyli mówiąc wprost: głodem. Kto czyta mój blog (ze zrozumieniem) ten wie, że nie raz w połowie czerwca miewałem rodziny na co najmniej 4 moje korpusy "18'tki", a bywały i rodziny, które luźno obsiadały ich 5. Czyli dostępna pszczołom kubatura to było 100-120 litrów, a pszczoły obsiadały "na czarno" litrów 70-80, czasem 90. Te rodziny rzadko przynosiły więcej niż parę słoików miodu, czasem nie przynosiły nic. Byłoby zapewne inaczej, gdyby taką siłę rodziny miały w połowie maja, ale nie w połowie czerwca. [Byłoby też inaczej, gdyby w lecie wystąpiła bądź spadź, bądź była jakaś intensywna rolnicza uprawa (ale tu upraw kwitnących w lecie w zasadzie nie ma w ogóle - nie te gleby, nie te warunki rolnicze)]. To jednak niezmiernie trudno mi uzyskać nie lecząc pszczół, mając duże straty (które są znów przyczyną tego, że tworzę rodziny zdolne biologicznie do przetrwania, ale niekoniecznie zgodne z zasadami pasiecznej gospodarki towarowej). 

A jeszcze na to wszystko nakłada się zjawisko "bee-washingu" czyli powtarzania w kółko i bez sensu, że "dla dobra środowiska" musimy ratować pszczoły (bo jak zginie ostatnia, to ponoć i my umrzemy - i tego typu nieprawdziwe historyjki, banialuki i inne bzdety), a tym samym konieczne jest rozwijanie pszczelarstwa i tworzenie kolejnych pasiek towarowych (bo przecież innych w tym kraju zasadniczo nie ma, choć niektóre składają się z 2-3 uli).

Tymczasem - nawet nie tyle słuchając takich "oszołomów" jak ja, ale specjalistów z dziedziny weterynarii, za jaką uznaje się dr Annę Gajdę, należałoby powiedzieć, że w Polsce południowo wschodniej konieczne jest drastyczne zmniejszenie ilości rodzin pszczelich (kilkukrotne!), na pewno też trzeba zmniejszyć ich liczbę znacząco w Warmińsko-Mazurskiem i Dolnośląskiem, broń boże nie namawiać nikogo do zakładania nowych pasiek na terenie całego kraju, a do tego pochwalić mieszkańców Podlasia za rozsądek, monitorować tam poziom napszczelenia i ewentualnie bardzo ostrożnie napomknąć, że jeśli zaczną znikać pasieki (np. w wyniku przejścia na emeryturę czy śmierci starszych pszczelarzy) to można założyć parę nowych. Tak by było rozsądnie i zgodnie z przekazem specjalistki z dziedzin weterynarii. Konia z rzędem, kto słyszał kiedyś - choć raz - taki przekaz!!!


Co dalej?

Cóż mogę powiedzieć... około 2014/15 roku mówiłem sobie, że licząc się z dużymi stratami, ale i możliwościami ich odbudowy, będę chciał rozbudowywać pasiekę i po ok. 10 latach będę mógł utrzymywać 60-80 rodzin w gospodarce mocno ekstensywnej, ze stratami średnimi rocznymi na poziomie ok. 20-40 proc. przy okresowym (co 3-4 lata) "czyszczeniem" (czyli stratami wyższymi na poziomie ok. 70 proc.). Cóż, po 9 latach mam 4 garście robotnic rozrzucone na 3 "rodziny" (a pewnie w związku z ostatnim ochłodzeniem - 2). Został mi więc rok, żeby rozwinąć parę garści pszczół do około 60 rodzin. Co?? Ja nie dam rady?

A tak już serio - byłem naiwny, ale moja naiwność nie odnosi(ła) się do ogólnej zasady. Wciąż uważam - pomimo tego jak dziś wygląda moja "pasieka" - że podobne zasady jakie przyjąłem są racjonalnym sposobem selekcji pszczół (odróżnić trzeba od: "najlepszym sposobem na krótkoterminowe dorobienie się prowadząc gospodarkę pasieczną"), a nawet - w pewnych warunkach - prowadzenia pasieki amatorskiej czy na swój sposób półzawodowej-półamatorskiej (czyli przynajmniej dającej "kieszonkowe", a czasem - przy lepszym roku lub lepszych warunkach nawet i względnie racjonalny dochód - czyli choćby tak, jak realizuje to wspominany Kamil). Moja naiwność dotyczyła tego, że warunki mojego otoczenia mi na to pozwolą tu lokalnie, niezależnie od tego, co robią moi pszczelarze-sąsiedzi, jak wiele obcych genetycznie pszczół sprowadzą, jak bardzo dużo dookoła będzie pasiek prowadzonych intensywnie (nawet tych składających się z 2-5 uli) i jak wielki potencjał będzie do transmisji poziomej patogenów i ich uzjadliwienia, a wreszcie jak długie będą okresy corocznego głodu. Moja naiwność dotyczyła więc tego, że w takich warunkach mogę lokalnie stworzyć wyspę, gdzie będzie to jakoś tam działać. Po 9 latach widzę, że o ile coś się nie zmieni w otoczeniu - te warunki pozwalają (i to nie zawsze, czego dowodzi bieżąca zimowla) raczej jedynie na "biologiczne trwanie" przy inwestowaniu sporych zasobów zarówno finansowych, jak i osobogodzin pracy. Problemem nie jest warroza (owszem jest czynnikiem bezpośrednio zabijającym rodziny). Problemem jest stały głód, jak w 2023, lub jeśli nie stały to co roku przez blisko pół sezonu, czyli głód 2-2,5 miesięczny (bo bywały okresy głodu od połowy czerwca do końca sierpnia) przy wysokim napszczeleniu. Nie doceniłem więc też też skali zmian klimatycznych i środowiskowych (choć chwilami ich skala powoduje u mnie gęsią skórkę). Występują całkowicie niezrozumiałe dla mnie zjawiska, kiedy warunki wydają się bliskie optymalnym (dobre nasłonecznienie; wilgotność gleby - na którą akurat tu w Beskidzie bardzo narzekać nie mogę, choć pod Krakowem było z tym różnie; wydawałoby się dobra temperatura), a rośliny nie nektarują. Kwitną, ale nie nektarują, a pszczoły są głodne. Tak było choćby przez cały zeszły rok. Przekwitły sady, jawory, lipy - a do pszczół trzeba było zaglądać, żeby podać im syrop. Naprawdę rok 2023 pogodowo wydawał się wyjątkowo "normalny" (wreszcie!) po wielu latach suszy przed 2020 rokiem i dziwnymi sezonami później okresowo naprzemiennie gorącymi i zimnymi w zależności od miesiąca (mówię o lokalnym subiektywnym odbiorze tego co widzę, ot, po prostu wychodząc z domu).

Sposób, który sobie założyłem, zapewne jest do zrealizowania w warunkach jakie opisuje mi Kamil w swoim otoczeniu. Choć wg oficjalnych statystyk on mieszka w województwie o drugim co do wielkości napszczeleniu w Polsce, to jednak z tego co mi mówił, pszczół w bliższym otoczeniu tak wiele nie ma. Jest to ten rejon gdzie lubelskie zbliża się do Mazowieckiego i Podlaskiego (czyli województw o względnie niskim - jednym z najniższych w Polsce - napszczeleniu), a - jak sądzę - gęstość występowania rodzin pszczelich nie jest duża "do kreski na mapie", a mała "za kreską", ale przechodzi stopniowo, regionalnie (być może z uwagi na warunki społeczno-agrarno-urbanistyczne, być może też lokalne czy regionalne tradycje pszczelarskie). Dodatkowo lubelskie znane jest ze względnie dobrych gleb (a więc jest tam dość dobre rolnictwo służące względnie intensywnym pożytkom), a na ile znam statystyki wilgotności gleby czy opadów, jest też względnie mało doświadczane przez susze i zmiany klimatyczne (najgorzej jest z tym akurat aspektem w centralnej Polsce). 

Po lewej odkładówka z "rodziną" wynoszona na zewnątrz
jedynie w słoneczne dni.
Po prawej robi się miód pitny z odwirowanego pokarmu.

Trzeba też dodać, że moją naiwność pogłębiły pierwsze "sukcesy" - a więc pierwsze lato z pszczołami.  Słowem - widać miałem pecha, bo miałem dobre pierwsze wrażenie (choć drugim wrażeniem były całkowite straty rok później). Wówczas, a więc w 2013 roku, nie tylko nie musiałem pszczół karmić w lecie, ale jeszcze 2 odkłady bardzo ładnie się rozwinęły i przyniosły po parę słoików miodu z nawłoci. To zdarzyło się tylko raz - w pierwszym roku kiedy miałem pszczoły. Od tego czasu zawsze w lecie musiałem "latać z cukrem" (również do silniejszych rodzin), a późnego miodu nawłociowego nigdy nie odbierałem (raz, że przeważnie były go niewielkie przybytki i bardzo późno, bo dopiero we wrześniu; dwa, że najczęściej już był zmieszany z cukrem po okresie karmienia w czasie letniego głodu; trzy, że potem uważałem już, że trzeba ten miód zostawiać pszczołom przed zimą). Ale to pierwszoroczne doświadczenie zawsze podpowiadało mi, że może znów będzie normalnie. Potem jednak normalnie już nie było nigdy. 

Od 4 lat część pasieki mam w Beskidzie Wyspowym - terenie z o wiele "lepszą przyrodą" (jeśli można tak powiedzieć i cokolwiek to znaczy) niż pod Krakowem. Teren jest w dużej części zalesiony i górzysty, z mało intensywnym rolnictwem, jest tu sporo półdzikich łąk, tereny nadrzeczne (np. nad rzeką Łososiną), względnie sporo lip (o rząd wielkości więcej niż w lokalizacji podkrakowskiej). Są tu salamandry, dużo różnych dzikich owadów zapylających (których rozpoznać nie umiem), a nawet pod stojakiem w pasiece, a innym razem w kompoście, spotkałem węża gniewosza (o ile dobrze jegomościa poznałem). Ale odkąd tu mieszkam prawie zawsze dla pszczół jest gorzej niż pod Krakowem, a straty są wyższe. Jest to też teren uznawany za spadziowy - jednak od lat prawdziwej spadzi nie było (w 2022 wiosną była spadź, prawdopodobnie na drzewach owocowych, ale nie było jej wiele). Pszczelarze narzekają na złe warunki, ale pomimo tego co jakiś czas zauważam zupełnie nową pasiekę. A co parę kroków jest znów pasieka "stara". Może u innych jest lepiej niż u mnie i dlatego zjawisko to narasta? A może też mieli dobre pierwsze wrażenie?

To wszystko każe mi się zastanowić nad tym co dalej. Zarówno krótko-, jak i długoterminowo. 

Leczenie - jakkolwiek nigdy nie negowałem jego krótkoterminowej skuteczności w pudrowaniu problemu warrozy - do tej pory nie było dla mnie rozwiązaniem i raczej wciąż nie jest. W pierwszych latach po założeniu pasieki uważałem, że leczenie interwencyjne połączone z selekcją jest w pewnym zakresie bezsensowne - bo i tak trzeba będzie kiedyś leczenie porzucić, a potem czekają nas i tak sita selekcyjne i duże straty. W tym zakresie się myliłem - zresztą od dłuższego czasu to powtarzam. Mniej więcej około 2018 roku zaczynałem zmieniać zdanie i pewnie ok. 2020 całkowicie się do tej metody przekonałem. Z dwóch powodów. Po pierwsze widziałem, że co roku mierzę się z wysokimi stratami, gonię z cukrem, a potem wiele z tego nie ma - i to zjawisko narastało, a w ostatnich 3 latach wyjątkowo się nasiliło (w tych latach gwałtownie rośnie też ilość pszczół w Polsce). Po drugie zacząłem dostrzegać, że przynosi to realne rezultaty i faktyczne rozwiązanie problemu - owszem, lokalne rozwiązanie, ale tego problemu nie da się rozwiązać inaczej. Mówię oczywiście o przykładzie Erika Osterlunda z Hallsberg w Szwecji.

[polecam tłumaczenia kilku tekstach Erika na naszej stronie Bractwa Pszczelego - https://bractwopszczele.pl/tlumaczenia.html; od kilku dni jest tam też tekst o corocznych konferencjach pszczelarzy nieleczących w Hallsberg]

To wszystko co przed chwilą napisałem jest prawdą pod tymi wszakże warunkami, że pszczelarskie otoczenie też temu sprzyja - a więc współdziała w selekcji i tworzy lokalne trutowisko odpornych pszczół. Tego oczywiście tutaj nie ma - środowisko pszczelarskie jest niezainteresowane... no dobra, trzeba prosto z mostu: ma w dupie pszczoły odporne i w dupie ma pracę selekcyjną nad odpornością. Liczy się miód. [poza bardzo, bardzo nielicznymi wyjątkami - na palcach paru rąk w skali regionu]. I każdemu kto poczuje się teraz urażony mogę udowodnić w kwadrans, że tak jest, bez mrugnięcia okiem posiłkując się rozlicznymi przykładami. Nie wiem czy to źle czy dobrze - w tym sensie, że oczywiście ta postawa nie jest zgodna z moim systemem wartości, ale jednak może to już tak jest, że po prostu jesteśmy więksi i mądrzejsi od pszczół, a więc możemy je wykorzystywać i nie ma co tu dołączać etycznych czy jakichkolwiek innych dylematów. Ma się zgadzać w excelu i portfelu i tyle. 

Zresztą to podejście można zaobserwować w związku z przyłączeniem się pszczelarzy do protestów rolników. Pszczelarze "hobbyści" twierdzą, że to "hobby" musi im się opłacać i protestują przeciw polityce ochrony środowiska. Przy tak złych warunkach środowiskowych jest to dla mnie jakiś zupełny absurd - ludzie protestują (mówię tu o pszczelarzach, a nie o innych rolnikach, bo sytuacja tamtych jest daleko bardziej skomplikowana i wcale nie tak jednoznaczna), żeby pogorszyć swoją sytuację pszczelarską. Wydaje mi się, że po prostu trudno jest niektórym połączyć fakty. 

[W tym kontekście polecam zapoznanie się z listem otwartym części środowiska pszczelarskiego w tej sprawie - ja podpisałem - Stanowisko pszczelarek i pszczelarzy (pszczelarstwo.pl.eu.org)]

Próbowałem kilkakrotnie i na różne sposoby zachęcać do podejmowania współpracy pszczelarzy. Na różnych polach - od mojego koła po wołanie na puszczy w internecie do anonimowego odbiorcy. Po 10 latach mamy kilkunastu członków Fort Knox na 90 tys. pszczelarzy. Nawet ci, którzy podobnie patrzą na pszczoły w dupie mają współdziałanie, mają swoje projekty i tyle - działają one lepiej lub gorzej. W tym akurat poście nie mam ochoty pochylać się nad wyjaśnieniem tego zjawiska. 

Do czego zmierzam - w tych warunkach, jak sądzę, metoda Erika też raczej się nie sprawdzi (to moja subiektywna opinia). Przy tym  napszczeleniu i stanie pożytków, gdybym podszedł do leczenia pragmatycznie, zgodnie ze wskazówkami Erika zakładam, że nigdy nie dałbym rady sam porzucić leczenia będąc otoczony pszczołami nieodpornymi. Owszem, pewnie ratowałbym co roku więcej rodzin, może mógłbym liczyć na większą siłę wiosną - a tym samym i jakiś miód. Ale to nie byłaby próba rozwiązania problemu. To by było - w mojej opinii - dołączenie się do koła chemizacji pszczelarstwa w sytuacji bez wyjścia. Owszem, dałoby się to tak zrobić - ale systemowo, przy współpracy pszczelarzy (do czego zresztą stale namawiam). Zakładam, że stosując ten rodzaj selekcji długofalowo zadziałałoby to tak samo, jak przyjęta przeze mnie metoda. Bez lokalnej pracy nad odporną genetyką i stworzenia warunków lokalnego łagodzenia patogenów (i konsekwentnej pracy nad tym przez 10-15 lat), raczej byłbym w tym samym miejscu co jestem obecnie. U Erika zadziałało, bo on sam trochę bardziej pragmatycznie podchodzi do swoich pszczół i pszczelarstwa, a nadto selekcjonowanych rodzin jest pewnie z 1000 (z czego około połowa nieleczona od lat), napszczelenie wynosi ok 3, może 4 rodziny na km kw. Słowem - w bieżących warunkach sam siebie skazałbym na wieczne tkwienie w leczeniu - co nie do końca jest zgodne z moimi celami długofalowymi czy moim systemem wartości. Nie mówię czy to obiektywnie źle czy dobrze (w tym sensie, że wiem, że ścierają się tu pewne dobra, i wszyscy tkwimy w swoistym kompromisie czy dysonansie) - mówię, że subiektywnie źle. Wolę więc po prostu trzymać pszczoły tak, jak chcę je trzymać, a nie iść na kompromis.

Niewątpliwie też ostatnie lata dały mi mocno popalić. Czuję to w plecach, biodrach i ogólnym rozdrażnieniu. Remont domu (który w znaczącym procencie uznaję za zakończony) dał mi w d... zarówno fizycznie jak i psychicznie. Bo ile lat można gruz wynosić i wdychać pył, znosząc przy tym bóle pleców? Na to nałożyły się stresy związane z przedłużającymi się pracami przy wydawaniu książki i gonitwa do pszczół. Jakkolwiek pszczoły uwielbiam i jest to moja pasja, to w sytuacji dużych presji te ostatnie lata pszczelarzenia nie dawały mi znaczącej radości - bo przy tym jak bardzo byłem zagoniony musiałem wydzielać sobie dniówki, żeby poświęcić je na pasję. A jak już opisałem wyżej ta pasja w ostatnim czasie nie przynosiła zbyt wiele "sukcesów" i satysfakcji (i wcale nie mówię o sukcesach w kontekście ekonomicznym), bo przez ostatnie 3 lata dwa razy moje straty wynosiły blisko 90%, a raz 66%. Do tego zamiast cieszyć się z pracujących pszczół przez pół sezonu biegam z cukrem - co kosztuje mnie dużo wysiłku i pieniędzy. Tak było zwłaszcza w 2023, w którym skumulowały się wszystkie te negatywne zjawiska - mnóstwo stresów z domem, mnóstwo z książką i wyjątkowo zły rok, który polegał głównie na karmieniu i ratowaniu pszczół, a zakończył się wyjątkową klapą. 

Podsumowując: czas trochę wyluzować i odpocząć. Ponieważ zajmowanie się pszczołami i pszczelarstwem jest dla mnie zbyt cenne, by z tego rezygnować, a leczenie nie jest dla mnie żadnym rozwiązaniem (zarówno zgodnie z wewnętrznym systemem wartości, jak i pragmatycznie, bo to wymagałoby współpracy, której pszczelarze nie chcą - lub może wręcz się jej brzydzą) - zamierzam po prostu - przynajmniej na jakiś czas - mocno ograniczyć intensywność tego co przy pszczołach robię (i nie chodzi mi wcale o mniejsze podziały konkretnej rodziny, ale po prostu zajmowanie się mniejszą pasieką). Mogę gonić z cukrem, ale wolę gonić do mniejszej liczby rodzin. Przynajmniej na razie, póki nie odpocznę i nie zdystansuję się. Niestety już nie wierzę w to, że sytuacja może się poprawić (w tym sensie, że nie wierzę, że nagle pojawią się stabilne pożytki w dobie zmian klimatycznych; liczba rodzin w okolicy zmaleje, a pszczelarze pójdą po rozum i zaczną rozwiązywać swoje problemy - o nie, będą je pudrować tak samo, jak robią to do tej pory i udawać, że wszystko jest w porządku). To niestety oznacza, że - przy tych warunkach i średnich startach - tym bardziej muszę liczyć się ze stratami całkowitymi i faktycznym zaczynaniem od zera. Może więc - jeśli takie straty jak tegoroczne miały się wydarzyć, to wydarzyły się w możliwie najlepszym terminie, żeby dać mi pewien dystans? 

Być może trzeba będzie pomyśleć o ograniczeniu pszczelarstwa do paru kószek? (jednak widząc jak ubogie są pożytki w moim regionie musiałbym opracować jakiś system karmienia pszczół - ...kosmos...) Być może trzeba będzie pomyśleć o przekwalifikowaniu się w bartnika? 

Na tą chwilę planuję ten sezon zupełnie wyluzować (zresztą - nie uprzedzając faktów i nie zapeszając - mam zamiar przez dłuższy czas po prostu nie zajmować się pszczołami w tym roku). Wciąż biję się z myślami czy dokupić jedną rodzinę teraz wiosną, żeby zazimować 5-6 rodzin, a nie 2-3, które przeżyły i zasadniczo nie nadają się do podziałów. Jeszcze nie podjąłem tej decyzji. Jedna w miarę silna rodzina pozwoliłaby mi być może trochę zasilić moje mikrusy, być może też pozwoliłaby mi na zrobienie 2-3 odkładów z tą genetyką, która przeżyła pogrom. Ale wciąż zastanawiam się czy chcę. Na każdym z siedmiu zajmowanych przeze mnie pasieczyskach mam też rozstawione ule jako rojołapki. Prawie każdego roku jakaś rójka przychodziła - może i tym razem się uda? 

Cóż, na razie jak widać nie wiem jeszcze jak odpowiedzieć na pytanie "co dalej?" - ani w krótkiej, ani w długiej fali. Wiem tylko, że na pewno pozostanę w otoczeniu pszczół - przynajmniej jedną nogą. 

czwartek, 14 marca 2024

Zasada zrównoważonego rozwoju, czyli czas zmienić sposób myślenia - część 2

W marcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się druga część mojego artykułu omawiającego założenia zasady zrównoważonego rozwoju. 

Zapraszam do lektury!




Zasada zrównoważonego rozwoju, czyli czas zmienić sposób myślenia - część druga



Jak działa efekt cieplarniany? Polska nazwa nie najlepiej oddaje charakter zjawiska, lepsza jest nazwa angielska: greenhouse effect – efekt szklarniowy. 

Gazy cieplarniane (m.in. dwutlenek węgla, metan), obecne w atmosferze Ziemi, działają tak samo jak szyby w szklarni: pozwalają energii słonecznej przenikać do środka, ale zatrzymują ciepło czy raczej spowalniają oddawanie go na zewnątrz. Za znaczne ilości dwutlenku węgla emitowane do atmosfery odpowiadają naturalne procesy zachodzące na naszej planecie. Należy wymienić tu zarówno czynniki biotyczne (ich źródłem są organizmy żywe: rośliny czy zwierzęta, np. oddychanie, rozkład martwych organizmów, pożary lasów itp.), jak i abiotyczne (oddziaływanie nieożywionych elementów środowiska, np. wybuchających wulkanów). Przez tysiąclecia ilość gazów cieplarnianych, a przede wszystkim dwutlenku węgla, w atmosferze była mniej więcej stała, jeśli nawet zmieniała się, to najczęściej na przestrzeni tysięcy lat, a nie dziesięcioleci. Poza tym gazy cieplarniane są niezbędne na planecie, aby mogło istnieć życie, jakie znamy: podtrzymują funkcjonowanie środowiska, w którym wykształciły się złożone ekosystemy. Naturalne procesy ukształtowały się w taki sposób, że ilość wydzielanych gazów cieplarnianych była neutralizowana przez inne procesy, np. dwutlenek węgla był pochłaniany z atmosfery i więziony przez oceany, glebę czy materię organiczną. Ilość gazów cieplarnianych w atmosferze była więc mniej więcej stała i bilansowała energię cieplną dostarczaną przez promieniowanie słoneczne z tą, która była tracona w wyniku promieniowania cieplnego naszej planety; skutkiem tego w przybliżeniu stała była również temperatura na Ziemi. 

Szacuje się, że działalność ludzka odpowiada jedynie za ok. 5 proc. całkowitej rocznej emisji dwutlenku węgla - reszta to naturalne procesy, na które człowiek nie ma wpływu. Problem w tym, że te kilka procent nie jest bilansowane przez naturalne procesy neutralizujące dwutlenek węgla – jest to nadwyżka, która kumuluje się w atmosferze. W związku z tym od czasów epoki przemysłowej ilość dwutlenku węgla w atmosferze planety, choć powoli, to systematycznie i stale rośnie, potęgując efekt szklarniowy (dziś szacuje się, że objętościowo jest to 0,04 proc. atmosfery, w latach 80. ub.w. było to ok. 0,03 proc.). Ilość energii cieplnej dostarczanej ze Słońca – choć względnie stała - jest obecnie większa niż ilość energii traconej w wyniku promieniowania (w związku z tym temperatura na Ziemi rośnie). Według szacunków temperatura ziemi podniosła się o 1,1–1,2 st. (rok 2023 może okazać się rekordowy, z temperaturą do 1,5 st. wyższą niż średnia temperatura ery przedprzemysłowej). Wydaje się to niewiele, ale mówimy o średniej temperaturze globalnej. 

Zatem ilość emisji podstawowego gazu cieplarnianego w wyniku działalności człowieka, choć znacząca, stanowi względnie niewielką część wszystkich emisji. Ponadto planeta dysponuje mechanizmami ich neutralizacji. Każdy procent emisji, jaki uda nam się zredukować, spowalnia wzrost stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze. I choć nie cofnie to zmian, które już się dokonały, da nam czas na przystosowanie. Klimatolodzy często porównują gromadzenie się gazów cieplarnianych w atmosferze do wanny, do której leje się woda. Wannę da się napełnić szybko, odkręcając kurki, ale zrobimy to również wówczas, gdy woda będzie leciała cienkim strumieniem – z tą różnicą, że potrwa dłużej. Ściślej mówiąc, możemy posłużyć się przykładem wanny, do której woda lała się mniej więcej z taką prędkością, z jaką trwał jej powolny odpływ i parowanie – niegdyś te dwa procesy się bilansowały. W epoce przemysłowej do układu dołożyliśmy dodatkowy kran, z którego dopływ wody nie był równoważony. Jeżeli użyjemy tego przykładu, to należy powiedzieć, że osiągnięcie neutralności klimatycznej polegałoby na zahamowaniu dodatkowego dopływu wody do wanny, ale woda, która już tam jest, nie zniknie... Zmiany spowodowane przez ostatnie dekady nie będą więc możliwe do cofnięcia jeszcze przez setki lat (tyle trwa uwięzienie/neutralizacja dwutlenku węgla w glebie i oceanach), chyba że uda nam się opracować jakąś technologię neutralizacji dwutlenku węgla. Nawet jeśli potrafilibyśmy zahamować emisje gazów cieplarnianych z paliw kopalnych, temperatura na Ziemi wciąż będzie wyższa niż przed rozpoczęciem epoki przemysłowej. W konsekwencji oznacza to borykanie się ze wszystkimi znanymi problemami: wzrostem częstotliwości susz, huraganów, zagrożeń powodzi itp. Dziś nie walczymy już o to, żeby było jak dawniej (lepiej), lecz żeby utrzymać stan bieżący. 

Paliwo życia 


Czy możliwe jest więc funkcjonowanie bez paliw kopalnych? Wydaje się, że jeśli chcielibyśmy utrzymać jakość i styl życia (przede wszystkim styl), to należy odpowiedzieć: nie. Przy odpowiednich inwestycjach możliwe byłoby jednak znaczące ograniczenie emisji dwutlenku węgla w ciągu jednej czy dwóch dekad, bez szkody dla jakości życia. Wymagałoby to też zmiany naszego stylu życia (np. diety, modelu konsumpcji, środków transportu, podróży, korzystanie z lokalnych zasobów i produktów, ograniczenie zużycia energii, korzystania z oszczędnych technologii itp.). Moglibyśmy więc ograniczyć emisje antropologiczne CO2 z 5 proc. do 1-2 proc. (całkowitej rocznej emisji), szukając w tym czasie rozwiązania systemowego (np. technicznego), oraz uruchomić naturalne możliwości planety, które uwięziłyby dużą część z tej dodatkowej produkcji (większe przyrosty lasów, pochłanianie CO2 przez glebę itp.). 

Zasuszone pola kukurydzy - częsty widok w Rumunii w 2022 roku

Agresja Rosji na Ukrainę odsłoniła nasze uzależnienie od paliw kopalnych oraz błędy w polityce energetycznej ostatnich dekad (niewystarczające inwestycje w odnawialne źródła energii, brak nowoczesnej sieci energetycznej). Obecnym priorytetem musi być też znaczące ograniczenie zapotrzebowania na energię (co zmniejszy emisje CO2). Działania te nie będą miały jednak sensu, jeśli nie będą podejmowane globalnie, istotny przy tym jest tzw. efekt skali. Gdy jedna osoba będzie korzystała z energii o godzinę krócej, czy zagotuje w czajniku tylko tyle wody, ile potrzebuje, to w perspektywie globalnej nie będzie to miało absolutnie żadnego znaczenia. Natomiast jeśli zsumujemy te działania w gospodarstwach domowych na całym świecie, okaże się, że zaoszczędzimy tym sposobem na tyle duże ilości energii, żeby odnotować to w statystykach emisji. To jednak wciąż promil tego, co jest potrzebne do rozwiązania kryzysu. Podobne działania muszą być podejmowane na innych polach. Lecz i tak zawsze będziemy przy tym stawiać pytania czy i na ile te drobne wybory mają sens? Z tego powodu różne inicjatywy ekologiczne bywają powodem drwin – argumentuje się, że nie są one w stanie niczego zmienić. Nie ulega jednak wątpliwości, że na wielkie emisje składają się miliardy tych małych, z pozoru nic nieznaczących. Potrzebna tu jest systemowa zmiana myślenia, bo otoczenie stale namawia nas do eksploatowania zasobów, dopinguje do robienia zakupów. Poziom społeczeństwa mierzy się wzrostem PKB (produkt krajowy brutto) - zatem jakości naszego życia nie liczymy więc np. poczuciem szczęścia (bo jak to ocenić?), ale tym, ile uda nam się wyprodukować. 

Bardzo często próbuje się przekonywać, że od nas, a więc poszczególnych ludzi, tak naprawdę niewiele zależy. Przecież główne emisje CO2 pochodzą z przemysłu, transportu czy rolnictwa. Dodatkowo Europa, która przoduje w nawoływaniu do rozwiązań ekologicznych, emituje stosunkowo niewiele gazów cieplarnianych (nie więcej niż kilkanaście procent wszystkich emisji antropogenicznych), a emisje Polski szacuje się na nie więcej niż jeden procent. (Należy jednak pamiętać o tym, że Europa - jako kontynent, na którym zaczęła się rewolucja przemysłowa - emituje gazy cieplarniane najdłużej. Tym samym odpowiada za większy udział CO2 w atmosferze, niż jej bieżąca emisja. Wracając do przykładu wanny: Europa napełniła dużą jej część, zanim pojawili się inni znaczący emitenci). 

Pszczelarstwo, dziedzina rolnictwa 


Pszczelarstwo jest częścią gospodarki rolnej (i w dużej mierze od niej zależy), dlatego warto poświęcić parę słów tej dziedzinie. W zależności od tego, co zakwalifikujemy do działalności rolniczej, szacuje się, że odpowiada ona nawet za kilkadziesiąt procent globalnych emisji gazów cieplarnianych, a tym samym efektu szklarniowego (w tym nie tylko dwutlenku węgla, ale także metanu i innych, mniej znaczących, gazów). Emisje ze ściśle rozumianego rolnictwa (a więc gazów, które wytwarzają się podczas prac polowych) generowane są głównie w czasie orki (uwalnianie CO2 z gleby; szacuje się, że w Polsce podczas orki uwalnia się ok. 45 proc. gazów cieplarnianych pochodzących z rolnictwa w tym rozumieniu) oraz hodowlę zwierząt (w Polsce chodzi o emisje metanu od bydła; uwalnianie gazów z odchodów zwierząt odpowiadają za blisko połowę emisji gazów cieplarnianych). Ale do rolnictwa w szerszym rozumieniu (jako produkcja i przetwórstwo żywności) możemy zaliczyć także inną działalność, w tym niektóre gałęzie przemysłu. Możemy tu wymienić: wycinkę lasów pod uprawy (jest to istotny czynnik emisji na świecie, ale mało istotny w Polsce); zużycie paliw kopalnych do ogrzewania hal, ferm, stajni, obór, uprawy pól i transportu; energię zużywana na obróbkę żywności, produkcję maszyn rolniczych czy do przetwórstwa żywności oraz opakowań itp. Niektóre szacunki mówią o tym, że produkcja i użycie nawozów sztucznych odpowiada nawet za do 2 proc. globalnych emisji gazów cieplarnianych (!). Użycie nawozów wpływa też pośrednio na efekt cieplarniany zmieniając ekosystemy, zarówno lądowe jak i morskie, po tym jak trafiają zarówno do gleby, jak i wód gruntowych i powierzchniowych, a z nich do mórz i oceanów. 

Naukowcy są raczej zgodni, że bez radykalnego ograniczenia (optymalnie do zera) antropogenicznych emisji gazów cieplarnianych z paliw kopalnych (węgla, ropy i gazu ziemnego) trudno będzie mówić o zatrzymaniu zmian klimatycznych na obecnym poziomie. Przyrodnicy podkreślają jednak, że (choć nie jest to rozwiązanie całego problemu), dzięki utrzymywaniu zrównoważonych, różnorodnych i - w miarę możliwości - dzikich ekosystemów możemy doprowadzić do zmniejszenia ilości gazów cieplarnianych w atmosferze (dzięki pochłanianiu ich przez organizmy i uwięzieniu w glebach i głębinach oceanów) oraz niwelować negatywne skutki ocieplenia, poprawiając lokalne czy regionalne warunki (np. tworząc przyjaźniejszy klimat w rejonach zalesionych, zatrzymując wodę w zdrowych glebach itp.). 

Zaorać orkę 


Wynalezienie pługa zmieniło historię świata. Niektórzy twierdzą, że było przyczyną sukcesu ewolucyjnego gatunku ludzkiego i fundamentem dalszego rozwoju technicznego cywilizacji. Najstarsze doniesienia na temat sięgają 7-8 tys. lat wstecz. Dzięki odwróceniu skiby ziemi na drugą stronę (i wykorzystaniu innych narzędzi nowoczesnego rolnictwa) uprawa roli stała się prostsza: możemy łatwiej kontrolować proces wysiewu i odpowiednio przysypać nasiona, pozbawiamy też roślinę konkurencji, niszcząc tzw. chwasty. Ale wynalezienie pługa ma również swoje ciemne strony. Orka niszczy strukturę gleby – ziemia traci przez nią olbrzymie ilości związków organicznych (uwalnianie CO2 oraz innych związków potrzebnych roślinom) i w efekcie szybko dochodzi do jej wyjałowienia. Gdyby ziemia nie była nawożona już po kilku latach wysiewów, nie byłaby dobra do uprawy. Dlatego właśnie prymitywne kultury co kilka lat musiały się przenosić z miejsca na miejsce, a dopiero nowoczesny płodozmian pozwolił na osiadły tryb życia (zbudowanie i utrzymanie struktury gleby odpowiedniej dla wzrostu roślin). 

W Słowacji pola w 2022 roku wyglądały podobnie, jak te w Rumunii

Niegdyś zasoby planety wydawały się nieskończone. Wprawdzie Aleksander von Humboldt, podróżnik, geograf, ekolog już w początkach XIX wieku zwracał uwagę na niszczenie ekosystemów, ale wówczas był to problem tylko lokalny. Ekosystemy ziemskie (w skali globu) miały wówczas zdolności regeneracyjne na poziomie wystarczającym, aby przeciwdziałać niszczącej gospodarce ludzi. Sytuacja diametralnie się jednak zmieniała. Wprowadzono więc pojęcie tzw. Dnia Długu Ekologicznego (DDE, ang. Earth overshoot day). Jest to data umowna - uznaje się, że przypada wówczas, kiedy okazuje się, że wykorzystano tyle naturalnych zasobów planety, ile Ziemia może odbudować w ciągu roku. Zatem każda data wcześniejsza niż 31 grudnia oznacza, że w pewnym sensie żyjemy „na kredyt”, kosztem zasobów przeznaczonych dla przyszłych pokoleń. Zużywamy dobra, których planeta nie będzie w stanie odbudować w sposób naturalny. Jeszcze w latach 60. zużywaliśmy mniej zasobów, niż planeta była zdolna odnowić. W latach 70. DDE przypadał w grudniu, w latach 90. - w październiku, w ostatnich dwóch dekadach przesunął się na przełom lipca i sierpnia. Na razie utrzymuje się na na tym poziomie. W roku 2020, z powodów pandemii (ograniczenie konsumpcji, wstrzymanie wielu dziedzin gospodarki), wypadł blisko trzy tygodnie później niż w roku 2019 i 2021. Szacuje się, że rocznie zużywamy 170 proc. odnawialnych zasobów Ziemi. Dzieje się to kosztem zmniejszania zdolności regeneracyjnych planety (im mniej zasobów, tym trudniej je odnowić, przykładowo, jeśli łowiska rybne zostaną przełowione, to populacja nie odnowi się do ilości wyjściowej, a systematycznie będzie się zmniejszać). Rzecz jasna mówimy tu o wyliczeniach globalnych: ta data jest inna w każdym kraju, co wynika z różnic w poziomie konsumpcji. W Polsce (podobnie jak w Niemczech, Francji czy Włoszech) DDE przypada na początek maja. Oznacza to, że my, Polacy, już dziś zużywamy trzy razy więcej zasobów odnawialnych, niż planeta jest w stanie wytworzyć (proporcjonalnie do naszego regionu). W Stanach Zjednoczonych dzień ten wypada w marcu, natomiast w Katarze w lutym. Tymczasem w Chinach, uważanych za globalnego truciciela - w czerwcu. Oznacza, że Państwo Środka zużywa proporcjonalnie mniej zasobów odnawialnych niż Polska – choć oczywiście w liczbach bezwzględnych jest to dużo więcej. Warto także podkreślić, że choć łączna produkcja CO2 w Polsce nie równa się z jej poziomem w Chinach czy Indiach, to na mieszkańca produkujemy więcej dwutlenku węgla niż obywatele tamtych krajów (!). Ten fakt powinien dać do myślenia tym, którzy głoszą, że emisje CO2 powinni ograniczać ci, którzy emitują go najwięcej. 

Zasada zrównoważonego rozwoju polega na takim kształtowaniu gospodarki (rozwój społeczno-ekonomiczny) i znajdowaniu rozwiązań bieżących problemów, które pozwolą na zaspokojenie potrzeb współczesnych społeczeństw, bez ryzyka sięgania po zasoby przyszłych pokoleń. Oznacza to, że DDE powinien przypadać po 31 grudnia. Dla Polski oznaczałoby to konieczność trzykrotnego zmniejszenia zużycia zasobów odnawialnych – co nie jest jednoznaczne z trzykrotnym pogorszeniem jakości życia! Należy zatem po prostu racjonalniej korzystać z zasobów, np. używając nowoczesnych, oszczędnych technologii.


ps. więcej zdjęć z rowerowej wyprawy po Rumunii, Węgrzech i Słowacji na moim Profilu FB: "Beequest"