niedziela, 15 lutego 2015

Kalendarz pszczelarski, czyli absurdów dalszy ciąg...

W pszczelarstwie można wyróżnić wiele okresów, pór, etapów, cykli czy sezonów. I właśnie zorientowałem się, że zaczyna się sezon wiosennego palenia wyposażenia ulowego i dezynfekcji sprzętu. To zainspirowało mnie do sporządzenia kalendarza pszczelarskiego, jaki wyłania się z opisów na forach i stronach pszczelarzy. Jeżeli Waszą wolą będzie wydać taki kalendarz, w pięknej graficznie formie, przedstawiającej poszczególne etapy, proszę o komentarze w tej sprawie. Podejmę się wówczas tego zadania.
Pszczelarze twierdzą, że sezon pszczelarski rozpoczyna się w jesieni od przygotowania pszczół do zimowli. Ale skoro mamy luty i sezon palenia sprzętu, to zacznę opis rocznego cyklu od tego właśnie okresu...

1. sezon palenia ramek i dezynfekcji sprzętu po osypanych rodzinach. 
Ten czas zaczyna się już na przedwiośniu, mniej więcej w czasie wiosennych oblotów pszczół, w okresie ocieplenia. Pszczelarze orientują się, że rodziny pszczele się osypały i zdecydowanie coś trzeba zrobić z ramkami, woszczyzną i ulami. Przecież w tej formie nie nadają się do dalszego użycia.

2. sezon "tuningu" pszczół, czyli wiosenne podkarmianie.
Rodzinom koniecznie trzeba coś podać, albo przynajmniej odsklepić pokarm. Tym sposobem przyspieszymy ich rozwój od paru dni, nawet do paru tygodni. Najlepsze rodziny zbiorą miód krokusowo-przebiśniegowy! Ten moment w sezonie zacznie się lada chwila. On też, mniej więcej skorelowany jest z wiosennymi oblotami. Zdecydowanie trzeba podkręcić rodziny wiosną, bo przecież nie wiedzą, że pora na rozwój. Do dzieła dziewczyny!

3. sezon wiosennej eksterminacji resztek warrozy.
To też mniej więcej czas końca kalendarzowej zimy i przedwiośnia. Jeżeli teraz zaniedbamy zwalczanie warrozy, to o pszczołach możemy zapomnieć. Nawet jak zbiorą rzepak, to na akacji, a najpóźniej na lipie ich siła się załamie. Pszczelarze nie zapomnijcie o wiosennym dymku na otrzeźwienie pszczół!

4. sezon zwalczania instynktu rozmnażania. 
Po pierwszych zbiorach - maj, czerwiec (zależy od roku, pożytków, lokalizacji i tego jak skutecznie zrobiliśmy tuning) - pszczoły złośliwie chcą się rozmnażać... Trzeba zrobić wszystko, żeby temu zapobiec, bo możemy na tym stracić trochę miodu. Najlepiej zabić stare matki, wrzucić je w izolatory, uciąć im skrzydełka, albo robić częste przeglądy połączone z likwidacją wszelkich mateczników i systematycznym powiększaniem gniazda. To taki trochę wyścig - inteligencja pszczelarza, kontra złośliwa głupota natury. Na szczęście coraz więcej pszczół hodowlanych pozbawiane jest tego instynktu, a pszczelarze są coraz mądrzejsi i po licznych kursach.

5. sezon leczenia i karmienia cukrem odkładów.
Zrobiliśmy odkłady, ale nie można ich ot tak zostawić, bo przecież umrą na naszych oczach. Koniecznie trzeba zwalczyć warrozę, bo nie dadzą rady.

6. sezon wymiany matek na wartościowe.
Zdania są podzielone kiedy matki należy wymieniać. Ważne, żeby to robić, bo te z zeszłego roku rzadko dadzą radę. A jak je zostawimy, to w następnym roku być może będą chciały się rozmnożyć. Nie można na to pozwolić. Najlepsze matki to te, które: a/ są od sprawdzonych doświadczonych hodowców, bo one często mają inbredowane wartościowe cechy; b/ mają w zaniku swoje dzikie cechy i będą od nas zależne - dzięki temu będziemy mogli o nie właściwie zadbać.

7. sezon odbierania ostatniego miodu. 
Ostatni miód najlepiej zabrać w całości, bo jeżeli tego nie zrobimy, to jeszcze, nie daj Bóg: a/ zjedzą go pszczoły; b/ zaszkodzi im, bo przecież pszczoły nie są przystosowane do zimowli na miodzie. Nie można jednak zapomnieć, żeby od razu podać pszczołom kroplówkę z cukru. Dzięki temu pszczoły będą nam wdzięczne, będą długo i zdrowo żyć.
Ten okres wypada w różnych miesiącach, w zależności od naszych pożytków. Może nastąpić po lipie (w lipcu) albo po nawłoci czy wrzosie, a więc nawet we wrześniu.

8. sezon hamowania czerwienia matek.
Na szczęście mamy obecnie matki pszczele, które chcą czerwić okrągły rok! Dzięki temu siła w ulu jest zawsze, co oczywiście skutkuje lepszymi zbiorami miodu, a w okresie głodu więcej pszczół może przerabiać cukier, który trafia potem do marketów jako miód!
Każdy pszczelarz wie, że matki nie powinny czerwić zimą, zwłaszcza jak jest -10 stopni. Obecne matki pszczele jednak nie zawsze o tym wiedzą... Trzeba więc matki przyhamować - można to zrobić choćby zalewając gniazdo cukrem (i matki nie mają miejsca czerwić), badź umieszczając je w izolatorze. Na szczęście pomysłów na to nam nie brak!

9. sezon eksterminacji warrozy.
To najważniejszy i najdłuższy okres w roku. Trwa czasem nawet do 8 miesięcy (jeżeli zakończymy miodobrania na lipie). Okres ten zaczyna się bezpośrednio po sezonie ostatniego zbioru, a kończy paleniem ramek po osypanych rodzinach i sezonem wiosennej eksterminacji warrozy (czasem może płynnie przejść w ten ostatni). Metod jest bez liku - ważne, żeby zabić każde roztocze, bo inaczej pszczoły będą nieszczęśliwe i mogą umrzeć. Jest jasne, że trzeba walczyć do skutku, i użyć tyle metod i zabiegów ile trzeba, bo inaczej możemy wiosną "obudzić się z ręką w nocniku". Tego oczywiście nie chcemy. Przy prowadzeniu planowej eksterminacji warrozy dopuszczalne jest podtruwanie pszczół twardą chemią czy przypalanie ich kwasem. Warto eksperymentować z nowymi środkami, bo któryś może okazać się skuteczny. To co toksyczne dla nas nie musi być toksyczne dla pszczół. Poza tym, robimy to przecież dla ich zdrowia! Pamiętajcie, że jak spada 1 czy 2 sztuki roztoczy po waszych zabiegach, to z dużą dozą prawdopodobieństwa w ulu pozostanie jeszcze co najmniej dwa razy tyle!!!

Życzę wszystkim płynnego przechodzenia pomiędzy tymi okresami, abyśmy nie zagubili się w najważniejszych zadaniach jakie stawia przed nami nadchodzący rok pszczelarski 2015!


I jeszcze parę słów komentarza...

Cóż, zaczęło się od palenia ramek i muszę przyznać, że sam też nie wsadziłbym większości z nich do innych uli. Na pewno nie tych, wielokrotnie przeczerwionych lub w szczególności tych gdzie znajdują się resztki przeziębionego zimowego czerwiu. Owszem, ramka też nie kosztuje wiele pieniędzy, więc nie ma co na siłę jej zostawiać. Na resztkę pokarmu też nie ma się co łasić. Ale nie rozumiem czemu nie można wykorzystać wosku, np. do świeczek? Fakt, że wytopienie i wyklarowanie wosku kosztuje wiele pracy, a jego sprzedaż w skupie wcale nie jest opłacalna. Niemniej jednak, jeżeli już decydujemy się być pszczelarzami, to według mnie trzeba nastawić się wykorzystanie wszystkiego, co pszczoły wypracowują w toku sezonu, a co zdatne jest do dalszego użycia. W innym wypadku marnujemy ciężką pracę naszych podopiecznych.
Przyznam, że ja odwirowałem (lub wycisnąłem) przerobiony pokarm z ramek po padłych rodzinach. Rozważam użycie go ponownie w celu podkarmiania pszczół, nawet bez dalszej obróbki (nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji). W przeciwieństwie do innych, zakładam, że i tak nie uchronię moich pszczół od przetrwalników zgnilca, wirusów czy sporów nosemy. One są wszędzie, przeniesie je warroza, przyniosą je moje pszczoły, albo ja sam kupując odkłady czy pakiety z innych pasiek. Prawodpodobieństwo przeżycia przez pół roku "wszelkiego zła" w warunkach miodu (czytaj: przerobionego pokarmu z domieszką prawdziwego miodu), dla mnie jest znikome, a na pewno nie większe niż przyniesienie tych bakcylów z innych źródeł. Cóż, każdy ma swoją wizję i swoje opinie.

Pomijając aspekt ekonomiczny - który faktycznie nie jest ważnym argumentem w takiej sytuacji - bardziej zastanawia mnie sama motywacja wiosennego palenia sprzętu. Jeżeli rodzinę wykończyła jakakolwiek choroba - od warrozy poczynając, na nosemie i zgnilcu kończąc - to zastanawia mnie na jakiej podstawie pszczelarz zakłada, że w kilku ulach po padłych rodzinach, sprzęt wymaga tak drastycznych środków, a inne ule, obok, są wolne od przetrwalników, czy też zdolnych do rozpłodu roztoczy...
Zauważyłem, że po wpisie na forum, który zainspirował mnie do napisania tego postu, pojawiły się pewne słowa delikatnej krytyki względem pszczelarza, który spalił całość sprzętu. O ile mogę się jednak domyślić, zrobił to gdyż został nakręcony ogólną postawą środowiska...

Nie mam dzieci, ale może właśnie dzięki temu mogę z dystansem obserwować różne postawy rodziców, których odwiedzamy, lub którzy odwiedzają nas. A te postawy są różne - od biegania po domu, żeby wyznaczyć miejsce gdzie pociecha nie będzie poddana przeciągowi i przeparzanie smoczka za każdym razem, kiedy opuści usta malucha, aż po wielokrotne podawanie dziecku jedzenia, które znajdzie się na podłodze, ku uciesze rzucającego wszystko malca. Wiem, że obydwie postawy dyktowane są wielką troską i miłością względem dzieci. Zgodzę się, że ogólnie pojęta higiena uratowała pewnie miliony osób od przedwczesnej śmierci, ale przyczyniła się również do wielu chorób (w tym przede wszystkim autoimmunologicznych) wśród dziesiątków, jeśli nie setek milionów innych ludzi.
Mam wrażenie, że pszczelarze w większości są tymi "nadopiekuńczymi rodzicami". Myślą, że jeżeli pszczoła usiądzie przy "podgniłej" sadzawce, to trzeba ją zdezynfekować... Ale czy tak powinno być?
Pszczoły to nie ludzie, a zwłaszcza nie małe dzieci. To dzikie zwierzęta. Jeżeli umrą, będę smutny z tego powodu. Ale radość i witalność zdrowego roju jest czymś większym i wspanialszym.

sobota, 14 lutego 2015

Ścieżki pszczelarza i ścieżki natury...

Zima dobiega końca. Powoli. Prognoza pogody wskazuje, że do marca prawdziwa wiosna raczej nie nadejdzie, ale dni mają być już ciepłe. Pszczelarze na forach zgłaszają, że gdzieniegdzie zaczynają się obloty...

Udało mi się znaleźć rejon, kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, gdzie ponoć pszczoły przetrwały w całkiem niezłym stanie i kondycji, zważywszy załamanie populacji z roku 2014. Mam obiecane kilka rodzin z tamtego rejonu, jeżeli po oblotach okaże się, że faktycznie sytuacja nie jest zła. Liczę na to, trzymam kciuki i czekam na wiosnę i na sygnał, że mogę po te rodziny pojechać.
Ostatnie tygodnie zimy poświęcam na śledzenie informacji na forach, czytanie blogów i książek pszczelarskich i zastanawianie się nad moją pszczelarską ścieżką na 2015 rok.

Wycofałem się z pisania na forach, ale wciąż na nie zaglądam. Ciągnie mnie tam głód wiedzy tego, co dzieje się w społeczności pszczelarskiej. Choć z drugiej strony, prawie zawsze gdy czytam, to co piszą inni pszczelarze, zaczynam się irytować. Irytuje mnie to, że 99% z nich chce walczyć z naturą zamiast z nią współpracować. Pszczelarstwo u "najmądrzejszych" pszczelarzy wygląda tak, jak hodowla brojlerów czy trzody chlewnej. Niestety to oni są wzorami, bo osiągają sukcesy komercyjne. A produkcja miodu wygląda prawie jak produkcja gęsich wątróbek czy jaj od kur klatkowych. Musi tak wyglądać, bo przecież "miód" jaki można kupić w marketach, od największych producentów, niewiele różni się od tego "miodu" jaki ja odwirowałem z moich - zakarmionych obficie cukrem - osypanych rodzin. Nie oszukujmy się - to nie są miody z Chin. A już na pewno są sygnowane przez polskie pszczelarskie znakomitości.

Wciąż i wciąż na forach wybucha dyskusja na temat najlepszych metod "leczenia" rodzin, bo przecież każdy z pszczelarzy uznaje to za jedyną drogę naprawienia sytuacji. Nazwijmy to ścieżką pszczelarza. Ja już nie zamierzam podawać powodów, dla których "ścieżka pszczelarza" jest krótkowzroczna i przesuwa problem na przyszłe pokolenia. Cały nasz świat jest światem na kredyt. Na kredyt działa ZUS i na kredyt spala się paliwa kopalne.
Jak dla mnie, kredyt jest w porządku, kiedy spłacamy go za coś, co jest wartościowe i trwałe. Za działkę, dom, mieszkanie, budynek dla naszej firmy, czy patrząc bardziej globalnie: rozwój gospodarczy kraju. Gorzej kiedy nie uzyskujemy żadnego trwałego dobra czy wartości, lub to dobro "przejemy", a kredyt zostanie. Mój znajomy kupił mieszkanie na kredyt, ale niestety deweloper upadł... Znajomy został z długotrwałym ogromnym obciążeniem finansowym i bez mieszkania... Podobnie jest z zaciąganym kredytem względem natury. Przyszłe pokolenia będą musiały borykać się z obciążeniem jakie im zostawimy. A wypracowaną wartością i dobrem są zniszczone ekosystemy, wycięte lasy i milionowe metropolie żyjące w smogu. Przyszłe pokolenia pszczelarzy będą musiały walczyć z olbrzymim problemem z warrozą. Może będą mądrzejsi niż my? Może wyciągną lepsze wnioski z ogólnie dostępnych faktów?

Mykolog Paul Stamets, którego wspominałem w poście Pszczeli grzyb, mówi w taki sposób:
"Weszliśmy właśnie w szósty okres wymierania w dziejach życia na tej planecie. Ale tym razem wymieranie nie jest spowodowane upadkiem meteorytu, wybuchami wulkanów czy trzęsieniami ziemi. Jest spowodowane przez organizm, przez nas. Nie tylko staliśmy się przyczyną tego wymierania, ale z dużym prawdopodobieństwem staniemy się jego ofiarami. (...) Kiedy organizm przekracza zdolność utrzymania w ekosystemie, czynniki chorobowe rozprzestrzeniają się. Takie są ścieżki natury".

Jeden z użytkowników pszczelarskiego forum napisał w relacji z konferencji w Pszczelej Woli w taki sposób:
"Dużym zainteresowaniem cieszył się wykład dr Krystyny Pohoreckiej .
Tutaj należą się dwa zdania komentarza . 
Podsumowując w największym skrócie wykład skwituję to tak " BĘDZIE ŹLE" ! 
Pani Pohorecka alarmuje . Otrzymuje kilka-kilkanaście telefonów dziennie z informacjami o osypanych pasiekach . 
Poziom strat jest porównywalny z tym kiedy pojawiła się warroza a nikt jej jeszcze nie leczył . 
Poziom porażenia rodzin w 2014r. Strat jesiennych i zimowych jet najwyższy od wielu lat . 
Trzeba całkowicie zmienić przyzwyczajenia i metody leczenia , bo zostaniemy bez pszczół . 
W takich latach jak 2014r. , to żeby utrzymać pszczoły leczenie należałoby rozpocząć już w czerwcu ! 
Włos się jeży . . . "
Pierwsza sprawa: czy znaczy to, że ci, którzy chwalą się małymi stratami ładowali amitrazę w czasie kiedy pszczoły nosiły nektar z akacji czy lipy? Na pewno nie wszyscy, liczę, że była to spora mniejszość, ale pewnie byli i tacy...
Druga sprawa to to, że z obrazu pszczelego Armaggedonu, porównywalnego z tym po przybyciu warrozy, wyciąga się wniosek, że trzeba zmienić metody leczenia. Wnioski pszczelarzy są takie, że trzeba podjąć "mądrzejszą" walkę z naturą.
Dla mnie wniosek jest taki, że 35 lat leczenia nie zmieniło niczego, oprócz tego, że mamy zjadliwsze szczepy warrozy. Zatoczyliśmy koło. Po 35 latach śmiertelność w leczonych pasiekach jest taka, jak przed rozpoczęciem leczenia. Niestety dla przyszłości, sytuacja wyjściowa jest znacznie gorsza i nie będzie 35 lat "względnego spokoju". Próbujcie pszczelarze, ładujcie chemię, walczcie z Gają. Szkoda tylko, że moje pszczoły muszą żyć obok waszych.

Czekam na nowe rodziny pszczele. Znów spróbuję pozostawić je na ścieżkach natury, licząc na jej łaskawość. Liczę też na to, że w 2015 roku popełnię mniej błędów. Czy tym razem pszczoły przeżyją? Chciałbym tego. Ale bardziej nie chcę pozostawić po sobie niespłaconego kredytu.


UZUPEŁNIENIE

Przeglądając blog kolegi Marcina (www.sukcesbartnika.pl) trafiłem na cytat dr hab. Pawła Chorbińskiego, który pozwolę sobie również, za autorem tegoż bloga, przytoczyć: "To, że mamy dzisiaj warrozę w naszych pasiekach, jest konsekwencją umowy sprzed trzydziestu lat; obiecaliśmy bowiem, że dostarczymy Państwu lek, który zabije warrozę. Gdybyśmy nie dostarczyli tego leku, spowodowałoby to wyginięcie 98 procent pogłowia pszczół, ale dziś mielibyśmy pszczoły wolne od pasożyta". 
Ja dodałbym tu jeszcze tyle, że pszczoły zapewne nie byłyby wolne od pasożyta. Za to warroza nie stanowiłaby większego problemu niż nosema apis czy świdraczek pszczeli. Pszczoły w większości nauczyłyby się trzymać ją w ryzach. Zakładam, że śmiertelność z powodu warrozy nie byłaby większa niż 5% rocznie, a dotykałaby tylko rodzin najsłabszych, lub "genetycznie wadliwych", czyli nieprzystosowanych do środowiska. Dziś "genetycznie wadliwych", w tym rozumieniu, jest właśnie 95 czy 98%... Musimy też wreszcie zrozumieć, że takiego obiecanego leku nie ma i nie będzie. Są tylko półśrodki, które przestają działać. Nawet jak będą wprowadzane nowe leki, to tylko odsuną spłatę naszego kredytu na dalsze lata. To rozwiązanie, o którym mówi pan Chorobiński wciąż jest możliwe. Ale tylko od pszczelarzy zależy, czy podejmą się kroczyć ścieżką natury, czy też uparcie podążać będą ścieżką dotychczasową...