sobota, 16 sierpnia 2014

Skoro chcą mieć trutnie, niech je mają!

W zeszłym roku zakupiłem swoje pierwsze odkłady i zostałem pszczelarzem. Jak widać, moje doświadczenie nie jest znaczne. Zdecydowałem się jednak założyć tę stronę, gdzie będę dzielił się swoimi doświadczeniami w "mojej" (nie do końca mojej, ale o tym niżej) metodzie chowu pszczółek - jak wiadomo tyle metod, ile pszczelarzy i każda jest "najlepsza". Na razie będzie to może bardziej dziennik eksperymentu, spis małych sukcesów i porażek. Może sam kiedyś skorzystam z tych zapisków, a może komuś się przydadzą. Raczej też nie planuję powielać informacji o właściwościach produktów pszczelich czy biologii pszczoły miodnej, chyba że będzie to uzasadniać konieczność opisania moich wyborów założeń hodowlanych czy doświadczeń. Wiedzę na temat miodu i pszczół można znaleźć wszędzie (ja właśnie tam ją znalazłem!) i gorąco zachęcam każdego - nie tylko pszczelarzy - do jej szukania. Metodę wybrałem zapoznając się z dostępnymi powszechnie publikacjami, odpowiadając sobie na pytanie: co chcę osiągnąć. Zysk z miodu i innych produktów nie znalazł się tam na pierwszym miejscu.

Na wstępie tego wpisu chcę podkreślić, że strona jaką tworzę opiera się na ogólnodostępnej wiedzy, do której nie roszczę sobie absolutnie żadnych praw. Osobiście nie wymyśliłem niczego co stosuję u siebie w pasiece i nie prowadziłem żadnych badań naukowych na temat rodziny pszczelej. Zdobyta wiedza teoretyczna i przemyślenia pozwoliła mi natomiast wyciągnąć własne wnioski i wybrać metodę jaką będę prowadził pasiekę. Przyznaję też, że na razie absolutnie nie mogę mówić o jakichkolwiek sukcesach. Czas pokaże czy dokonałem słusznych wyborów. Strona ta nie ma też nikogo przekonać do tych rozwiązań. Jak wspomniałem chciałbym, żeby był to swoisty dziennik eksperymentu wdrażającego prowadzenie pasieki bez leczenia roztocza varroa. Niewątpliwie jednak będę się cieszył, jeżeli ktoś przytrzyma za mnie kciuki...

Zdecydowałem się pisać, nie tylko o tym jak wspaniale bzyczą pszczoły w ulu, gdy się osiąga sukcesy, ale też o moich błędach i porażkach. A może przede wszystkim o nich. Czasami, przeglądając strony internetowe, dochodzę do wniosku, że żaden pszczelarz błędu nigdy nie popełnił. A na pewno tak nie jest. Poza tym, często, gdy trafiam na strony pszczelarzy usiłujących stosować metody naturalne, znajduję wpisy: "Próbowałem i nie udało się. Leczcie, bo będziecie patrzeć jak padają na waszych oczach". Ani słowa wyjaśnienia na temat tego, jakich metod próbowali i jak długo je wdrażali, jakie były skutki poszczególnych ich działań i założeń, a wreszcie ile pszczoły poświęcili na selekcję. I co znaczy, że im się nie udało? Czy znaczy to, że padła połowa (lub nawet wszystkie) z ich 10 rodzin po 1 sezonie, czy też mając stu, czy dwustu pniowe pasieki musieli 3 - 5 lat z rzędu zaczynać od zera... ? A to przecież zupełnie dwa różne stopnie stanu "nie udało się". Bez dużej i twardej selekcji chyba nikt nie powinien nawet śmieć marzyć o odniesieniu sukcesu. Kto liczy na to, że użyje jakiejś "cudownej" metody i 100% jego pszczół przeżyje, musi od razu o tym zapomnieć. Każdy komu się udało poświęcił wiele pszczół... Więc jeżeli powiem kiedyś, że się "nie da", możecie mnie śmiało kopnąć w ... wiecie gdzie. Myślę, że co najwyżej będę miał prawo napisać "dłużej nie dałem rady patrzeć jak padają i zaczynać od zera". Ale mam szczerą nadzieję, że to nie nastąpi.

Swój pierwszy post zatytułowałem tak, jak całą stronę. Właśnie takie chcę mieć podejście i mam nadzieję w nim wytrwać, pomimo wielu niewątpliwie czekających mnie niepowodzeń. Nie mówię tu tylko o trutniach. Chcę znaleźć równowagę pomiędzy naturalnym życiem roju a brutalną "uprawą pszczoły" jaka często ma miejsce na zachodzie, w krajach o zintensyfikowanym rolnictwie. Każde zdjęcie dachu ula to zakłócenie naturalnej harmonii pszczelej rodziny, a takich zakłóceń jest całe mnóstwo przy każdym przeglądzie. Chcę jednak być po tej stronie, która pozwoli mi jeszcze nazywać się "pszczelarzem naturalnym".

A jak to wszystko się zaczęło?
Urodziłem się w Krakowie, jednak od wczesnego dzieciństwa zawsze ciągnęło mnie na wieś. Kiedy byłem już starszy, pojawił się pewien plan czy marzenie: kiedyś... sad i pszczoły... może na emeryturze? Kilka lat temu wyprowadziłem się z miasta i choć działka nie należy do ogromnych, to pozwoliła mi w 2013 roku dojść do wniosku, że nie ma na co czekać. W końcu sam się nie pożądlę! A i miodu zawsze dużo w domu schodziło... Stąd zeszłego lata pojawiły się niedaleko domu te straszne bzyczące i żądlące stwory, które według żony chciały zagryźć całą okolicę, spić krew z sąsiadów, a zwłoki zakopać w okolicznych ogródkach... Ostatecznie okazały się nie takie straszne jak je malują. Choć pierwszy dłuższy kontakt z podopiecznymi - bez dymu, bo całego sprzętu jeszcze nie było - mający na celu powiększenie gniazda, zakończył się chyba 10 żądłami (pierwszymi chyba od 20 - 25 lat), a kolejnego dnia gorączką i osłabieniem.

W kole pszczelarskim, do którego się zapisałem, spotkałem się z dużą życzliwością. Poznałem tam też człowieka, którego do dziś czasem nazywam "mentorem", choć jego metodę pszczelarzenia odrzuciłem wiosną tego roku. Zawsze mogę liczyć na jego pomoc przy pszczołach, gdy moje skromne doświadczenie się kończy. I za to mu dziękuję. Czasem obserwuję z jaką łatwością pracuje przy pszczołach i sam mam nadzieję nabyć takiej wprawy i doświadczenia. Życzę każdemu młodemu pszczelarzowi poznania na swojej drodze takiego właśnie człowieka, który okaże serdeczną pomoc, a nie potraktuje cię jako konkurencję.

W 2013 roku byłem trochę zagubiony w rozległości wiedzy pszczelarskiej i różnorodności metod. Przy lekturze pierwszej książki zastanawiałem się na cóż to ja się porywam. Kazano mi leczyć, to leczyłem, kazano mi dawać węzę, to dawałem, kazano mi budować ule ocieplone, to budowałem... Systematycznie jednak powiększałem swoją wiedzę, a przede wszystkim czerpałem ją z różnych źródeł, co pozwoliło mi nabrać dystansu i szerszego spojrzenia. Już nie przyjmowałem bezmyślnie kategorycznych wypowiedzi "doświadczonych" pszczelarzy na forach internetowych, którzy twierdzili, że jeżeli nie będzie się słuchać ich rad, to lepiej w ogóle to rzucić i zająć się szydełkowaniem.
Szukając wiedzy, trafiłem - jak pewnie każdy używający internetu pszczelarz - między innymi na stronę pana Tomka Miodka. Bardzo dziękuję za wszelkie rady jakich Pan udziela - dla młodych pszczelarzy jak ja, były i są to naprawdę cenne wskazówki. To w jednym z filmów pana Tomka usłyszałem odpowiedź na krytyczną uwagę jakiegoś pszczelarza: "ja pokazuję jak ja to robię, ale ty tak nie rób, nie wolno ci!". Między innymi tym pan Tomek zyskał moją sympatię. Zrozumiałem, że może być więcej niż jedna właściwa droga. Dla młodego pszczelarza ta rozległość "jedynych słusznych" metod na prawdę potrafi spowodować pszczelarską schizofrenię. A przecież to ma być proste i przyjemne!
Potem usłyszałem o innych pszczelarzach, których nie będę tu wymieniał, o różnych metodach walki z warrozą, małej komórce pszczelej i ...szukałem dalej. Pomimo że wielu pszczelarzy obiecuje, przysłowiowe już, 100 kg z ula, to jednak długo nie mogłem znaleźć czegoś dla siebie. Ciągle miałem gdzieś z tyłu głowy tą wspomnianą przeze mnie "uprawę pszczoły". Oczywiście w Polsce takiej "uprawy" praktycznie nie ma, jednak znaczna ilość pszczelarzy idzie w jej kierunku o krok dalej niż ja chcę podejść. Leczenie pszczół to jednak ingerencja znacznie głębsza niż przegląd gniazda. A chemia "w pszczole" też przecież zostanie, jeżeli nawet nie trafi do miodu. Jeżeli przeczyta to też jakaś kupująca miód osoba to od razu napiszę, że pszczelarze, w znaczącej większości, stosują leki z umiarem i rozsądkiem, a produkty pszczele pozostają zdrowe - więc nie ma obaw!
Całkiem niedawno w jednej z gazet pszczelarskich przeczytałem, cyt.: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas całego sezonu (...) to (...): 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na (...) zwalczaniu Varroa destructor, 25% zabiegów powinno dotyczyć wszystkich czynności związanych z przygotowaniem i podaniem syropu na zimę rodzinom pszczelim, a te pozostałe to nic innego jak wymiana matek i pozostałe (...)". ...?... Już widzę w ośrodkach zdrowia te ulotki: "jeżeli można się pokusić o gradację ważności zabiegów wykonywanych podczas wychowania dzieci to 65% ogółu przedsięwzięć powinno być skupionych na zwalczaniu wirusa grypy". Może nie do końca uprawnione porównanie, ale tak właśnie pomyślałem. Ja takim pszczelarzem nie chcę być!

Więc szukałem dalej... Wiele rzeczy, które mi się podobały znalazłem u naszych pszczelarzy, ale brakowało mi czegoś spójnego, co mógłbym przejąć i traktować jako zgodne z moją wizją chowu apis mellifera i z moją wizją ekologii. Nie tej, powszechnie rozumianej, jako zbieranie papierków i segregowanie śmieci. Ale tej, która ma na celu znalezienie równowagi pomiędzy gatunkiem i jego ekosystemem, oraz gatunkami między sobą. W pewnym momencie stwierdziłem, że przeczytałem i obejrzałem już tak wiele, że mniej więcej wiem jakie są trendy i co się dzieje u polskiej pszczoły. Ponieważ radzę sobie z angielskim, postanowiłem zobaczyć, co dzieje się w świecie beekeeping'u. Do tej pory pszczelarstwo zachodnie kojarzyło mi się z zamierającymi w setkach rodzinami na wielotysięczno-ulowych farmach, które przyjmują miliony kilogramów chemii i pożywek, a pomimo tego ... ledwie wyciągają te 100 kg... I tam znalazłem to, czego szukałem. Zobaczyłem, że obok CCD szalejącego na wielkich farmach pszczelich, Amerykanie mają o wiele więcej do powiedzenia o pszczelarstwie naturalnym niż to, na co do tej pory trafiałem. Albo nie mogłem znaleźć nic porównywalnego w Polsce (oprócz opisów eksperymentów), gdyż jest to tak niszowa sprawa i nikt o tym nie pisze, albo naprawdę jesteśmy o wiele lat w tyle...
Trafiłem tam na co najmniej kilka ciekawych pomysłów, jednak to, co postanowiłem zaadoptować, to metoda Michaela Busha (www.bushfarms.com) - oczywiście z pewnymi modyfikacjami, które podglądam gdzie indziej. Zawsze trzeba szukać swoich pomysłów. Po tym wszystkim, co czytałem i widziałem (wiele rzeczy również bardzo wartościowych) to było najbardziej zbliżone do tego, czego podświadomie szukałem. Wydaje mi się, że ta koncepcja zapewnia równowagę pomiędzy komercyjnym pszczelarstwem, z którego da się żyć (lub choć mieć z niego rozsądny dodatkowy dochód), a pozwoleniem pszczole na jej pszczele sprawy. Bez chemii, bez węzy, a do tego piękna koncepcja "lazy beekeeping". Będę starał się w przyszłości opisywać moje eksperymenty z tą metodą i wyniki doświadczeń. Radzących sobie z angielskim odsyłam do oryginału - warto. Jeżeli nie okłamują nas ci pszczelarze, naprawdę da się bez chemii. Niech każdy szuka własnej drogi, a jeżeli pszczoły chcą trutni, to czemu im nie pozwolić?

Pozdrawiam wszystkich!

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Napisałem to w aspekcie produktów pszczelich. Pszczelarze "w większości" tak stosują te środki, że miód nie ulega zanieczyszczeniu (tak mi się wydaje). Inna sprawa to kwestia zaburzenia ekologii ula, że o kwestii naturalnej selekcji nie wspomnę... tu ten rozsądek się kończy. Więc zdanie dotyczyło nie tyle warunków życia pszczoły (tu moje zdanie jest podobne do Twojego), co miodu jako produktu spożywczego wprowadzanego na rynek.

    ale prawda też jest taka, że jest z tym różnie...

    OdpowiedzUsuń