sobota, 21 stycznia 2017

Selekcja chyba trochę przesadziła... czyli czy będzie 100% strat?

W związku z tym, że lato było jakie było, a i jesień też pożytkowo nie rozpieściła, najbardziej bałem się, że moje pszczoły umrą z głodu. Te obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Ule są pełne pokarmu... tyle, że nie ma w nich pszczół. Mój optymizm z późnego lata też był bezpodstawny. Dziś sprawdziłem większą część mojej pasieki (3 miejsca) i wygląda na to, że selekcja trochę przesadziła... Jest źle, bardzo źle. Ale po kolei.

Robota dzięciołów

Dziś po południu uznałem, że zajrzę na jedno z pasieczysk. Dawno na nim nie byłem i pomyślałem, że trzeba zobaczyć co i jak. Jest to pasieczysko nr 4 opisywane TUTAJ. Podszedłem do uli i okazało się, że w pierwszym ulu widnieje wielka dziura... Obstawiam dzięcioła. No chyba, że pszczołom było tak źle i miały tyle warrozy, że uciekły przez drewno nie bacząc gdzie wylotek... Czarny humor, wiem. Tyle mi pozostało. Głupie żarty, ale nie ma co wyciągać wniosków, że strata nie boli. Boli. Pod każdym względem. Tyle, że 2014 trochę mnie już na to przygotował... W każdym razie popatrzyłem przez wylotek, popatrzyłem przez dziurę - pszczół nie ma. Poszedłem dalej - i tam podobnie. Gdzie nie zaglądałem (przez wylotek) tam głucho. W zeszłym roku gdy zaglądałem przez górne wylotki to zawsze widziałem pszczoły - uwiązują się w taki sposób, że widać je na górze nad ramkami, a pod daszkiem. Dzięki górnym wylotkom widać co i jak. Ale nie w tym roku. W tym roku nie było ich widać przez górne wylotki od dawna (skrycie liczyłem, że jednak uwiązały się niżej), a dziś też nie uświadczyłem widoku zbitego kłębu. W związku z tym uznałem, że trzeba zajrzeć po prostu zdejmując daszki. No i zdjąłem... Szedłem przez wszystkie rodziny i zdejmowałem daszki. No prawie, bo do dwóch nie zajrzałem w ten sposób - przy czym w jednej przez górny wylotek pszczół nie widać, a druga była ze słabszych w jesieni, więc jej szans też nie daję (uznałem, że nawet nie ma co sprawdzać). W żadnym ulu nie zastałem żywej rodziny. Ostatecznie na pasieczysku nr 4 do zimy poszło chyba 8 czy 9 rodzin (w przytoczonym poście pisałem, że było ich bodaj żywych 11). 3 ule miały zdziurawione korpusy przez dzięcioły na wielkość pięści. A pszczoły? No cóż - ule w większości praktycznie puste.

Tu też robota dzięciołów - pusty ul po jednej
z ładniejszych rodzin z późnego lata:
było tu prawie pełne 2 korpusy pszczół "na czarno"
W zeszłym roku kilka rodzin, które padło z głodu tworzyło całkiem duże kłęby. W tym roku ule były puste i praktycznie bez osypów pszczół, albo kłębiki były na 2 uliczki i wielkość od 1/3 do 1/1 dłoni. Co to oznacza? Ano to (tak uważam), że pszczoły nie osypały się w zimie, ale główne uderzenie śmiertelne przyszło jesienią. Wtedy kiedy jeszcze pszczoły mogły wylecieć i umrzeć w polu. A te nieliczne rodziny, które dotrwały do zimy, były osłabione do rozmiarów kłębu wielkości pięści i w tej sytuacji zabił je mróz. Ale nawet gdyby mrozu po -20 stopni nie było, to taki kłąb i tak nie dotrwałby do wiosny. Tak to widzę. Część uli było tak ciężkie od pokarmu, że trudno je było dźwigać. Na części było w ramkach kilka wbitych pszczół (na powierzchni wielkości dłoni), ale 5 cm dalej zaczynał się pokarm. Słowem: pszczoły nie padły z głodu. Zabiły je choroby. Na tym pasieczysku pewnie pszczołom nie pomogły grasujące dzięcioły. Ale myślę, że dzięcioły mogły dołożyć tylko niewielką cegiełkę do śmierci rodzin.
... kłąb... (?)
Będąc już trochę podłamany uznałem, że pojadę na główne pasieczysko (nr 2). Tam do zimy ostatecznie poszło chyba 14 czy 15 rodzin (w przytoczonym poście pisałem o 17, ale potem liczba się zmniejszyła). Tam też nie zajrzałem do wszystkich (nie zajrzałem do 1 rodziny w ulu warszawskim, której też szans wielkich nie daję, choć teoretycznie szansę mają). I tam sytuacja jest lepsza, bo.... żyje jedna rodzina. 1 to o wiele więcej niż 0, nieprawdaż...? Tyle, że mamy dopiero 21 stycznia. Więc ta lepsza sytuacja może się jeszcze pogorszyć. W każdym razie nie żyje 4 rodziny z Fortu Knox (czyli wszystkie zgłoszone do projektu). Nie żyją wszystkie córki po VR'ce, po szwedzkiej AMM Norris. Nie żyją Elgony. A sytuacja w ulach jest podobna jak na opisywanym poprzednio pasieczysku: większość uli jest pustych lub miała mikroskopijne kłębiki, a osypu wewnątrz ula praktycznie nie ma (w jednym ulu większy, w innym mniejszy, ale mówimy może maksymalnie o paru setkach pszczół, a nie o paru tysiącach). Zabiły je więc choroby, a brak osypu w ulach świadczy o tym, że zginęły przed zimą, ewentualnie zmniejszyły się do zimy do rozmiarów paru setek pszczół i dokończył je mróz. Tak czy siak nie miały szans przez choroby, a nie przez mróz. Ule w sporej części pełne pokarmu i bardzo ciężkie. Na przykład ule przedwojennych rodzin Fortowych - ciężkie od pokarmu, a w uliczkach parę pszczół wyglądających jakby zawiał je tam wiatr. Puste i głuche.

.... i kolejny ... kłąb pszczół zimowych...
A ta jedna która żyje? To potomkini pszczół przedwojennych. Jest to matka z rodziny, która w 2015 roku rozwijała się najwolniej ze wszystkich pszczół przedwojennych i była najpóźniej dzielona. Potem ruszyła z kopyta i rozwijała się przez lato 2015 jak głupia. To od niej ciągle brałem pszczoły w drugiej połowie poprzedniego sezonu do nowo tworzonych odkładów (np. do matek po Elgonie, czy dla szwedzkiej AMM Norris). W sezonie 2016 ta rodzina też chyba najlepiej przezimowała. To była jedna z 2 najwcześniej dzielonych przeze mnie rodzin wiosny 2016 (ta oraz Elgon z warszawiaka). Ale pakiet utworzony ze starą matką padł (nie wiem, która to była, ale wiem, że to jedna z nieżywych rodzin z pasieczyska nr 4). Ta żywa rodzinka miała potem też przejściowe kłopoty bodaj w czerwcu, ale już nawet nie pamiętam jakiego były rodzaju (nie pamiętam czy straciła mi się tam kolejna matka...? po prostu nie pamiętam, ale wiem, że coś się działo i nie było to związane z chorobami, a raczej z matką). Ostatecznie wyszła na prostą i do zimy poszła bodaj na 16 ramkach (8x8) gęsto obsiadanych (stan na koniec sierpnia przynajmniej wg mojej pamięci). Dziś przez wylotek kłąb wyglądał w porządku. Nie mam pojęcia czy doczeka wiosny czy nie. Chciałbym, bo na razie zgodnie z moją wiedzą to moja jedyna żywa rodzina...

Po powrocie pod dom sprawdziłem pasiekę przydomową. Tu do zimy poszły w budce do apiterapii Elgon i VR (oryginał od Polbarta), AMM Norris, 2 dzikuski po Przedwojennych i Dobrej i jakieś nie wiadomo co w ulu warszawskim. Wszystkie nie żyją. Nie sprawdziłem kłody (Elgon), ale w niej w jesieni loty "gasły", więc zakładam, że dociągnęła najpóźniej do listopada.

Na około 30 sprawdzonych rodzin (z około 40 puszczonych do zimowli) żyje na dzień dzisiejszy jedna. I oby dożyła pożytków. Tak czy siak dorabianie sprzętu na ten rok nie stanowi już problemu.

Do sprawdzenia jeszcze 2 pasieczyska (las - 3 rodziny i pasieczysko nr 3 - tam ostatecznie do zimy poszło chyba 7 czy 8 rodzin). Widząc co się dzieje (i pamiętając co się tam działo w lecie) nie daję sobie wielkich nadziei.

A jakie wnioski z tego wszystkiego.
Wynik tegorocznej zimowli (jeszcze się nie skończyła) nie świadczy dla mnie o błędzie założeń metody, ale o wyjątkowej słabości pszczół. Ale też może coś dało się zrobić lepiej?
Puste gniazdo po AMM Norris. Zimowała na 9 ramkach WP
- nie wszystkie były odbudowane w całości
Wbrew różnym zarzutom jakie stawiano mi w sezonie jakobym tworzył za słabe rodziny - winą nie obarczam tego "błędu". Padły na przykład rodziny Fortowe, które jeszcze w sierpniu obsiadały praktycznie po 2 moje małe korpusy 18tki (jedna - Elgońska była mniejsza, obsiadała na czarno jeden mój korpus 18tkę). One na pewno nie były nadmiernie dzielone. Miałem też kilka bardzo prężnych średniaczków. Na przykład na pasieczysku nr 4 była rodzina która z końcem sierpnia obsiadała na czarno 20 ramek 18tek (jej ul był ciężki do podniesienia). Liczne rodzinki wśród padniętych to rodziny, które były zimowane na 14 - 16 ramkach 18tkach, które w końcu sierpnia gęsto obsiadały (to mniej więcej pełny korpus zwykły wielkopolski pszczół "na czarno"). Wiem, że to nie potęga, ale też nikt nie powie, że to nie są pełnowartościowe biologicznie rodziny zdolne do zazimowania. Poprzedniej zimy wiele moich rodzin było "słabszych". To nie kwestia siły tylko zdrowia. Pod domem trzy warszawiaki poszerzane miały gęsto obsiadane po 8 ramek w końcu sierpnia (w tych ulach też pozostało bardzo dużo pokarmu). To na pewno nie były słabiaki. Co najmniej połowa padłych rodzin była w bardzo racjonalnej sile w początku września. Ta która przeżyła była mniej więcej średnią spośród tych wszystkich, które padły. Padło sporo silniejszych i sporo słabszych.


Pokarm został, pszczół nie ma...
Winą nie obarczam też górnych wylotków. Spośród tych, które padły wylotki dolne miało bodaj 7 czy 8 rodzin. Dwie z padłych miały wylotki w środku wysokości ula (w tym jedna warszawska). Rodzina, która na dziś żyje to rodzina z górnym wylotkiem.

Niewątpliwie do tych spadków przyczynił się bardzo ciężki sezon - który opisywałem zresztą wielokrotnie. Swoje piętno odbiły na pewno rabunki. Musiało mieć olbrzymie znaczenie to, o czym wspominał w opisywanym przeze mnie wykładzie Thomas Seeley. Jak pisałem wygląda na to, że główne uderzenie poszło w rodziny w jesieni. A więc wtedy najwięcej rodzin mogło nałapać roztoczy. Jeżeli rodziny roztoczy mają mało, albo pada jedna rodzina czy dwie, to ilość przenoszonych do innych uli roztoczy nie wzrasta w mojej ocenie w wielkim tempie. Jeżeli natomiast sypie się 6 czy 8 rodzin na pasieczysku, to do pozostałych kilku może przenieść się ich bardzo dużo - i o tym właśnie mówił Seeley. Z drugiej strony przeniesienie roztoczy późno w jesieni nie powinno zabić pszczół. Takie śmiertelne przeniesienie roztoczy musiałoby raczej wystąpić w czasie ostatniego czerwienia, a więc może we wrześniu. A wówczas jednak żyły praktycznie wszystkie moje rodziny (poza kilkoma opisywanymi).
Pozostałość po jednej z rodzin

W tym roku też słyszy się o dużych stratach w okolicy. Jednak rok był bardzo ciężki dla pszczół (o czym mówiło wielu pszczelarzy), a u mnie na pewno najcięższy ze wszystkich (nawet wliczając katastrofalnie zakończony 2014). U mojego znajomego ponoć słychać 10 czy 11 rodzin z 35 puszczonych do zimowli (leczonych, choć dość późno, bo chyba z końcem września). Całoroczny głód nie pozostaje bez efektów. Nie mogę powiedzieć, że mam takie szczęście jak Kirk Webster, który trafił na bardzo dobre lata kiedy odstawiał leczenie. Szybko rozwijające się, dobrze odżywione pszczoły niewątpliwie mają inny potencjał (i też cukier nie zastąpi pszczołom nektaru). Po dobrym początku 2015 roku nastąpił chudy koniec i cały chudy sezon 2016. Pech.
Ramka WP po padłej AMM Norris
Teraz czekam wiosny, licząc że na pozostałych pasieczyskach przeżyje choć ze dwie, trzy rodziny, a ta jedna na pasieczysku głównym też da sobie radę. Selekcja w tym roku była zbyt drastyczna. Oby została choć ta jedna. Cokolwiek by się dalej nie działo, to w 2017 roku mogę też ponownie zapomnieć o miodzie. Nie jest to najważniejsze, ale jednak liczyłem, że przeżyje choć z 10 rodzin i będę mógł wreszcie osiągnąć ten oczekiwany 1 kg z ula. Na to trzeba będzie jednak poczekać do kolejnych sezonów.


UZUPEŁNIENIE - 22.01.2017r.

Dziś przeglądnąłem resztę moich pasieczysk (pasieczysko nr 3 gdzie zimowało około 8 rodzin i pasieczysko nr 5 czyli leśne).
I tu sytuacja ma się tak samo - wszystko padło. Ule wyglądają tak samo. Pokarmu dużo (niektóre ule mają po 8 - 10 ramek nabite pokarmem), a pszczół w ulach nie ma. W niektórych kilka pszczół jakby nawiał wiatr, w innych po kilkaset sztuk tworzących małe przemrożone kłębiki - takie jak te na zdjęciach z innych miejsc).
W całej pasiece przeżyła więc 1 rodzina. Przeżyła do 21 stycznia. Mając zeszłoroczne doświadczenia widzę, że nawet jeżeli rodzina obleci się wiosną nie ma żadnych gwarancji, że dożyje do maja, że pójdzie w siłę, że uda się ją skutecznie rozmnożyć. Mimo wszystko trzymam za nią kciuki, bo jeżeli jej domniemane i hipotetyczne przyszłe przeżycie nie będzie zwykłym przypadkiem, a znalezieniem czegoś wartościowego, to nawet tak olbrzymie straty nie idą na marne. Przy tak wielkiej ilości odbudowanej woszczyny i gotowego pokarmu w ramkach, w przypadku dobrego zdrowia rodzinki można ją będzie rozmnożyć do wielu nowych. Ale znów gdybanie i dzielenie skóry na niedźwiedziu... 

Niezależnie od wszystkiego trzeba będzie pomyśleć o nowych rodzinach. Niestety na wiosnę trzeba będzie zapewne kupić kilka rodzin traktowanych standardowo - a więc leczonych. Na dzień dzisiejszy nie można zupełnie przyjąć, że ilość rodzin w ramach pasiek kolegów ze stowarzyszenia pozwoli na uzupełnienie takich strat jakie rysują się wśród kolegów. Wstępnie wygląda na to, że w 2017 ilość rodzin nieleczonych raczej się zmniejszy niż powiększy. Myślę też, że nawet jeżeli straty projektu Fort Knox nie pozwolą na odbudowę wszystkich osypanych pszczół, zarówno moich jak i kolegów, to przynajmniej uda się uzyskać kila rodzinek w zamian za 4 oddane do wspólnej puli. Niewątpliwie też trzeba pomyśleć o łapaniu rójek. Poza tym kluczem musi stać się rozwijanie projektu "Sztuczna barć" i budowanie populacji w okolicznych lasach. Być może brak wiosennej pracy przy pszczołach pozwoli mi w tym roku na zbudowanie większej ilości skrzynek i umieszczenie ich w lasach.
Po kilkugodzinnym dołku i zwątpieniu wstąpiła we mnie nowa determinacja. 

sobota, 7 stycznia 2017

Wykład Thomasa D. Seeleya

Thomasa Seeleya wspominałem już na moim blogu w poście "Się dzieje się, oj dzieje ... (się)..." jest amerykańskim naukowcem znanym chyba większości świata pszczelarskiego. To być może osobowość porównywalna do polskiego profesora Woyke, który wyszedł poza ramy swojego macierzystego kraju i jest rozpoznawany daleko poza jego granicami. A może przesadzam, ale w każdym razie jest to bardzo znana i ceniona postać w środowisku (zwłaszcza anglojęzycznym).

link do wykładu profesora wygłoszonego w Rosenfeld w Niemczech podesłano mi na forum Beesource, w jednej z dyskusji (którą jak zawsze prowadziłem w sposób kłótliwy i niecywilizowany). Wykład obejrzałem z dość dużym zainteresowaniem, gdyż omawia wiele zagadnień związanych trzymaniem pszczół bez leczenia w ramach gospodarki pasiecznej, ale porównując też (a może inspirując się) dzikimi rojami zamieszkującymi leśne odstępy w stanie Nowy Jork w USA.

Wnioski i sam przebieg eksperymentu są dość ciekawe. Oczywiście jako osoba, która zawsze musi być w opozycji i nie zgadzać się ze wszystkimi (co również wypomniano mi w dyskusji na Beesource), mam też trochę swoich przemyśleń. I rzecz jasna nie zamierzam dyskutować tu z faktami, bo wygląda na to, że eksperymenty były przeprowadzone w sposób rzetelny i nie ma co czepiać się przedstawionej metodyki (jak to było w przypadku np. dowodzenia, jakąż to komórkę buduje pszczoła "na dziko"... w pierwszym pokoleniu po zrzuceniu jej z węzy. o nie, takich rzeczy u Thomasa Seeleya nie wyłapałem). Chodzi mi tylko o kilka innych - dalszych wniosków, które raczej nie są sprzeczne, choć może nie koniecznie są zgodne z wnioskami wykładowcy.

Ale przejdźmy do opowieści o tym cóż takiego działo się w Rosenfeld. Profesor Seeley przedstawił kilka eksperymentów na pszczołach nieleczonych. Pierwszy dotyczył "standardowego" rozstawienia uli na pasiece (ule stojące w rzędach, po dwa na stojaku - jeden ul przy drugim) i przyrównano go do rozstrzelenia uli szeroko na dużym obszarze (gdzie ule stały w odstępach kilkudziesięciometrowych i dalszych). Badano ilość roztoczy, wpływ rójki i sukces zmiany matek w czasie rójki, a także błądzenie trutni. To ostatnie można było badać z uwagi na użycie matek hodowlanych dających konkretny kolor trutni (żółty lub brązowy). Okazało się, że w przypadku uli rozstawionych szeroko trutnie w ogóle nie błądziły (liczono 100 trutni w każdym ulu uwzględniając każdą z grup w ramach tej liczby), a tymczasem w ulach ustawionych obok siebie statystycznie 34% trutni były to osobniki innego koloru niż trutnie z ula macierzystego. 0 do 34 to rozbieżność wystarczająco statystycznie zauważalna. Wynik tego eksperymentu poddawałby również w wątpliwość teorię, że trutnie są "podróżnikami", wylatują przed południem, wałęsają się w dalszych odległościach i wieczorem szukają nowego domu w miejscu, w którym akurat się znalazły. Jedna z teorii (i to już spoza samego wykładu) mówi jednak, że trutnie raczej szukają miejsca gdzie ma wygryźć się, lub dopiero wygryzła się nowa dziewicza królowa, aby wylecieć za nią następnego dnia i dopaść ją możliwe szybko zaspokajając swoje męskie żądze.
Okazało się, że w rodzinach, które wyroiły się, w tych, ustawionych obok siebie część matek zginęło i znaleziono je przed wylotkami. Przypuszczenia, z którymi wewnętrznie się zgadzam, były takie, że w przypadku uli ustawionych blisko siebie matki wracały do niewłaściwego ula, gdzie kończono z nimi w sposób bezwzględny. Takich problemów nie zaobserwowano w rodzinach "rozstrzelonych".
Jeżeli chodzi o ilość roztoczy, to w jednej i drugiej grupie rodzin ilość roztoczy rosła błyskawicznie w drugim sezonie w tych, które się nie wyroiły, a w tych, z których wyszła rójka pozostała na racjonalnym poziomie.
Do kolejnego (trzeciego) sezonu przetrwały tylko te, które się wyroiły i były w grupie rodzin "rozstrzelonych" na większym obszarze (5 na początkowe 12 - a więc przeżywalność 2 sezonów na poziomie 40%). Rodziny, które wyroiły się, ale były na pasieczysku gdzie ule ustawione były gęsto miały duże porażenie roztoczami i padły. Te u których porażenie było mniejsze z powodu rójek, w okresie spadków pozostałych rodzin, "złapały" roztocza od innych w wyniku błądzenia i rabunków.

Kolejny opisywany eksperyment dotyczył rodzin zajmujących duże ule i małe. Jak wynikało z badań dzikiej populacji, pszczoły zajmują najczęściej objętości na poziomie od 30 do 60 litrów, choć zdarzają się i większe i mniejsze. Według podanych objętości ul Langstrotha w układzie czterech pełnych korpusów (który często występuje w tej wielkości na pasiece wykładowcy czy innych producentów miodu w USA), to 168 litrów, a więc jeden korpus to 42 litry. Dla porównania mój korpusik 18tka to 26 litrów, pełny korpus wielkopolski to 38 litrów, a 16-sto ramkowy warszawiak to około 80 litrów.

Rozbieżność przestrzeni zajmowanych przez pszczoły w naturze, a na pasiekach jest więc bardzo duża. Thomas Seeley przeprowadził badania wpływu powyższego na porażenie roztoczami i przeżywalność. W jednej grupie pszczoły trzymane były w dużych ulach (tyle miejsca ile potrzebowały), a w drugiej na 1 korpusie pełnym Langstrotha (42 litry).
W toku eksperymentu okazało się coś, co jest dość oczywiste i logicznie - a więc rodziny trzymane na 1 korpusie Langstrotha roiły się licznie i nie dały w ogóle miodu, podczas gdy z pozostałych uzyskano po średnio około 20 kg (wyroiło się 2 z 12). W rodzinach trzymanych na mniejszej kubaturze było znacząco mniej roztoczy. W końcu drugiego sezonu duże rodziny przeszły załamanie. Dokładnie w tym samym czasie 4 rodziny spośród mniejszych uzyskały bardzo duże porażenie roztoczami (wzrosło kilkukrotnie). Teoria Seeleya mówi (choć nie obserwowano tego i nie ma na to dowodów), że te 4 rodziny rabowały załamujące się rodziny z miodu i przez to porażenie roztoczami wzrosło drastycznie (stąd dowcip wykładowcy: "przestępstwo nie popłaca"). Te właśnie 4 rodziny osypały się w zimie, a do wiosny przeżyło pozostałych 8 spośród 12 rodzin trzymanych na 1 korpusie Langstrotha. Spośród dużych rodzin do kolejnej wiosny dotrwało tylko 2. Nie wyłapałem lub autor nie powiedział, czy przetrwały właśnie te dwie, które się wyroiły...

Kolejny eksperyment, który przytoczył profesor, to obserwacja ekspresji genów pszczół w związku z wypropolisowanym gniazdem. Okazało się, że ekspresja genów odpowiedzialnych za produkcję odpowiedzi na infekcję była znacząco niższa u pszczół, które żyły w mocno okitowanym ulu - a więc jak twierdzi wykładowca musiały wykonać mniej wysiłku, aby utrzymać się w zdrowiu. Seeley stwierdził, że wiele spośród dziupli zajmowanych przez dzikie roje miało mocno wypropolisowane ściany - i te rodziny miały się najlepiej. Wspomniał też, że jedna z obserwowanych rodzin miała dno (wypełnione pozostałościami organicznymi) całkowicie pokryte propolisem. To w pierwszej chwili wzbudziło u mnie refleksję dotyczącą moich dennic próchno-ściółkowych i obawę czy aby nie utrudniam im dodając roboty z potencjalnym propolisowaniem. Z drugiej strony wykładowca stwierdził, że wiele dziupli miało normalne dno wypełnione różnymi "resztkami", a z kolei powierzchnie chropowate stymulują propolisowanie. A więc jeżeli pszczołom będzie to przeszkadzać, to będą propolisować i dno. Czy im to utrudni? Ciężko powiedzieć, skoro gładkie powierzchnie (a taka jest właśnie alternatywa) nie są chętnie propolisowane przez pszczoły, za to wychodzi na to, że są mniej korzystne niż powierzchnie propolisem przykryte. Jeżeli więc "utrudniam" im zmuszając do wykonania dodatkowej pracy w postaci popolisowania, to ułatwiam im późniejszą odpowiedź immunologiczną w zachowanie zdrowia. A więc ich dodatkowa praca może być inwestycją w zdrowie. (Swoją drogą ja na razie nie obserwuję propolisowania zawartości eko-dennic). Ostatecznie sugestia Seeleya poszła w tą stronę, że warto pszczołom dostarczać chropowatych powierzchni ścian ula. A to już jest spójne z moją obecną praktyką dotyczącą nie heblowania desek na korpusy od środka, a tylko od zewnątrz - aby mniej piły wodę. Dennica będzie wspierać mikrożycie, a w razie potrzeby też zostanie przykryta warstwą propolisu. Ot, "po prostu" trzeba się dochować pszczół "wysokopropolisujących".


Wnioski Seeleya z wykładu, są następujące.
1. Pszczoły miodne mogą przetrwać w naturze bez leczenia (optymistycznie, nieprawdaż?).
2. Nieleczone populacje przejdą załamanie, ale pozostaną zdrowe rodziny - na to wskazują badania genetyczne (DNA mitochondrialnego) świadczące o tym, że pszczoły przechodzą wąskie gardła selekcyjne i odbudowują populację na lepiej przystosowanej genetyce.
3. Pszczoły żyją w pasiekach w całkowicie innych warunkach niż w naturze, a życie w pasiekach nie jest przyjazne pszczołom ("bee-friendly"). Pszczelarze swoimi metodami zwiększają podatność pszczół na roztocza i inne choroby (to już optymistyczne nie jest, ale też dla mnie to nic dziwnego, czy odkrywczego).

Seeley sugeruje więc następujące rozwiązania:
1. jeżeli pszczoły żyją w izolacji (głównie chodzi o "genetyczną" izolację czyli populacja oddalona jest o parę km od innych) nie należy leczyć warrozy (!). Sugestia dotycząca izolacji wynika z możliwości "produkowania" bardzo wielu roztoczy przez rodziny pszczele i ewentualnie "rozcieńczenia" genetyki odpornej przez krzyżowanie z pszczołami nie poddanymi selekcji. W tym punkcie wykładowca przytoczył przykład walijski pszczelarzy, którzy umówili się na nie zwalczanie roztoczy... i dziś już nie muszą (chodzi o Davida Heaf'a i innych pszczelarzy w jego regionie).
Oczywiście profesor jednoznacznie stwierdza, że nastąpi załamanie populacji przy podjęciu takiej decyzji, ale też jego spojrzenie nie koncentruje się na najbliższym sezonie.
2. Rozmnażanie tylko swoich pszczół. To wspiera przystosowanie lokalne i odporność na roztocza, o ile rodziny będą dobierane według odpowiedniego klucza spośród najodporniejszych.
3. Łapanie rojów z miejsc odległych od pasiek - w ten sposób z większym prawdopodobieństwem można złapać rójkę pochodzącą od dzikich pszczół, które selekcjonuje przyroda. Seeley twierdzi, że tylko w ten sposób zdobywa dziś pszczoły dla siebie.
4. Rozstawianie uli maksymalnie szeroko. Jeżeli muszą być gęściej, to należy stosować każdą możliwą metodę, aby zmniejszyć błądzenie (np. 4 ule rozstawione na palecie - każdy w inną stronę).
5. Nie przekładać plastrów między ulami - to roznosi choroby.
6. Wykonywanie sztucznych rojów i prowokowanie przerwy w czerwieniu. Sugestia idzie w tą stronę, aby wykonać odkład ze starą matką i pozwolić pszczołom na wychowanie młodych matek - w ten sposób powstaje najdłuższa możliwa przerwa w czerwieniu.
7. usuwanie rodzin osypujących się, aby nie prowokować rabunku.
8. Stymulowanie produkcji propolisu.

Z obserwacji wynikało ponadto, że rozmiar komórki pszczelej nie ma żadnego wpływu na ilość roztoczy w ulach, a więc do tej uwagi Seeley pozostał sceptyczny.

A jakie wnioski dla mnie z tego płyną i jakie są moje przemyślenia?
Otóż, wbrew oskarżeniom jakie nierzadko są rzucane w moją stronę, jakoby moje działania opierały się na wymysłach i były nienaukowe, "o dziwo" pozostają zgodne ze znaczącą większością postulatów wspomnianego naukowca.

To prawda, że nie żyję w izolacji, a więc moje rodziny potencjalnie mogą przenosić roztocza pomiędzy sobą, mogą też rabować roztocza z innych pasiek, a i do nich się przenosić. Ale wnioski Seeleya wskazują, że rabunki bardzo rzadko następują gdy odległości są większe (oczywiście nie znaczy to, że nie występują w ogóle). Na przykład w przypadku eksperymentu z ulami różnej kubatury pszczoły rabowały inne z pasieki oddalonej o 60 metrów (tyle było między dwoma grupami uli). Taka odległość nie dzieli mnie od żadnej pasieki innego pszczelarza. W przypadku odległości większej sam Seeley wskazuje, że rabunki są sporadyczne. Tak naprawdę więc najbardziej zagrażam samemu sobie (a to już powinno uspokoić skołatane nerwy innych pszczelarzy). W przytoczonym eksperymencie, i owszem, 4 rodziny rabowały i skończyło się to dla nich źle, ale też 8 nie uczestniczyło w rabunkach i przeżyły w dobrym zdrowiu. Mogę więc tylko przyjąć, że w moim przypadku pozostanie silniejsza presja, która może zakończyć się źle dla części rodzin, ale też będzie to presja, która powinna w efekcie minimalizować rabowanie pszczół z każdym pokoleniem (bo te chętnie rabujące się wykruszą w drodze ewolucyjnej eliminacji). W przypadku osypów w zimie, raczej rabunek i przenoszenie warrozy nie będzie już straszne. Wykład Seeleya nie dotyczył też innych zagadnień dotyczących zdrowia pszczół (np. tworzenia zdrowych ekosystemów - sam wykładowca na pytanie o organizmy symbiotyczne w ulu, stwierdził, że nie pochylał się nad tym zagadnieniem, choć jest ono interesujące i warte analiz). Wydaje mi się więc, że jeżeli wiele pasiek zagranicznych "daje jakoś radę", to można liczyć na to, że pszczoły przystosowują się do życia w bliższej odległości i odpowiednio kształtują swoje zachowania i cechy kolejnych pokoleń.

Spełniam warunki i sugestie Seeleya w sprawach dotyczących selekcji naturalnej i rozmnażania swoich pszczół, tylko z rzadka przekładam ramki pomiędzy ulami (najczęściej ramka wędruje do innego ula w przypadku robienia odkładu z tej rodziny), bezwzględnie robię rodzinom przerwę w czerwieniu (bo taką przyjąłem metodę rozmnażania pszczół) i stymuluję produkcję propolisu przez chropowate powierzchnie i dennice ze ściółką (a uli nie czyszczę i nie opalam więc propolisu będzie tylko coraz więcej).

A jakie potencjalne zmiany będę musiał rozważyć do wprowadzenia w pasiece na rok 2017 i kolejne?
1. Przede wszystkim trzeba popracować nad ustawieniem uli w różnych kierunkach (czy np. na jednym stojaku stawianie warszawiaka i ula wielkoposlkiego, bądź uli z górnymi i dolnymi wylotkami) i większym urozmaiceniem wyglądu moich pasiek - chodzi o tworzenie punktów orientacyjnych dla pszczół. Z drugiej strony mam posadzone praktycznie na każdej pasiece drzewa i krzewy i raczej chodzi tylko o stymulowanie ich wzrostu. Świadomość błądzenia pszczół i przenoszenia w ten sposób roztoczy czy innych chorób nie jest dla mnie niczym nowym - ale w tym kierunku po prostu zawsze można zrobić więcej. Stąd ta uwaga.
2. Trzeba w dalszym stopniu ograniczyć przekładanie ramek między rodzinami obcymi (sporadycznie zdarzało mi się zasilać malutkie rodziny w kryzysie czerwiem czy pokarmem - trzeba będzie nad tym popracować i przemyśleć alternatywy).
3. Na czas okresu przejściowego prawdopodobnie żadna z rodzin nie dostanie większej kubatury niż 3 moje korpusy 18tki (da to kubaturę 78 litrów, a więc mniej więcej ula warszawskiego poszerzonego - nie taka znowu mała), a jeżeli okaże się to za mało, to niech rójka idzie w świat! (Z drugiej strony przy wykonywaniu przerwy w czerwieniu i podziałach rodzin zgodnych z moją dotychczasową koncepcją sama kubatura nie powinna być problemem, a zagadnieniem istotnym jest raczej rojenie pszczół, a więc przerwy w czerwieniu i dzielenie populacji roztoczy).

Zawsze można coś przemyśleć, poprawić i zmodyfikować. Jak twierdzi Michael Bush: sukces opiera się na szczegółach. Wygląda jednak na to, że jak na moje warunki wybrałem metodę możliwie dobrą - reszta pozostaje "w rękach" pszczół. Niewątpliwie jednym z istotniejszych zagadnień pozostaje jednak próba przekonania miejscowego środowiska o długofalowej słuszności takich kroków i współpraca na przykład walijski (o tym można przeczytać tutaj, na stronie Stowarzyszenia). Aby to się jednak stało, trzeba pokazać argumenty i chociaż drobny sukces. A wierzę, że to nie kwestia "czy", a "kiedy".

niedziela, 1 stycznia 2017

Nowy Rok nastał... więc ile to trzeba lat na jakiekolwiek wnioski?

Dwa tysiące siedemnasty. Więc jesteśmy o rok starsi. Pytanie czy o rok mądrzejsi i bardziej doświadczeni.
Ostatni rok był pełny dziwnych wniosków i wypowiedzi. Jak zawsze był pełny oskarżeń o męczenie pszczół, o braki wiedzy i tym podobnych. Dla mnie był też pełny nielogicznego bełkotu i dziwnych oczekiwań, które - o dziwo (sic) - nie spełniły się. Chodzi rzecz jasna o oczekiwanie, że jak będziemy tworzyć wspaniały "system" trzymania pszczół, to owady tak bardzo się ucieszą, że są w niego siłą wtłoczone, że w cudowny sposób zaczną przeżywać, nie bacząc rzecz jasna na warrozę, czy patogeny.

Ja już sam zauważam, że na swoim blogu coraz częściej daję wyraz mojej frustracji związanej z całkowitym brakiem zdolności używania mózgów przez wielu pszczelarzy. Wiem, że to nie w porządku i pewnie raczej powinienem starać się pisać tylko o pozytywach odstąpienia od leczenia, zamiast piętnować głupotę, ale na dzień dzisiejszy to jedyne medium, na którym mogę dać wyraz temu co myślę. Niestety mam też świadomość, że ludzie, których się to tyczy tu nie zaglądają, nawet gdyby zaglądnęli, to pewnie w 90% nie zrozumieliby, że piszę o nich (no cóż, tak wysoko cenię u nich te zdolności). Ci, którzy tu czasem zaglądają, pewnie znów mogą być znużeni wytykaniem braków zdolności logicznego myślenia przez innych. No trudno, nikt nie mówił, że będzie różowo, a ponieważ na forach internetowych wylewa się pomyje na nieleczących, to ja sobie pozwolę zrobić to samo (to tak z okazji szczęśliwego wydarzenia jakim jest fakt, że wszyscy jakoś dożyliśmy do nowego roku - w mniejszym czy większym zdrowiu). W każdym razie Homo sapiens nie zawsze jest sapiens (a już zwłaszcza dwa razy), a świadczy o tym chociażby to (autentyk!), że wiele osób pytanych co by zrobili, gdyby ich sąsiad okazał się być właśnie Homo sapiens, bez wahania odpowiada, że natychmiast zerwałoby z nim wszelkie kontakty...

Michał, jeden z moich "ulubieńców", który wzbudza we mnie po równo wesołości, przerażenia nad brakiem umiejętności wyciągania logicznych wniosków, oraz autentycznego wzburzenia, że tacy ludzie zajmując się pszczołami tak bardzo je psują (oczywiście dla ich dobra), pisze na przykład: "Stwierdziłem, że powoli przez kilka lat będę uczył pszczoły powrotu do natury a dopiero zaś później przeniosę te atrakcje na całą pasiekę. Pod warunkiem, że będzie co przenosić...". Cóż, czy będzie co przenosić, to nigdy nie wiadomo. Niestety przystosowanie genetyczne wszystkich pszczół zostało tak rozmyte w papce "miodności, łagodności i tworzenia silnych rodzin", że nie możemy być niczego pewni. Niewątpliwe trzeba mieć rezerwę do każdej metody. Odkąd prowadzę bloga zaznaczam, że możemy w każdej chwili stracić pszczoły stosując tą metodę (a moje doświadczenia z 2014 dają też temu jednoznaczny wyraz). Natomiast ciekawy jestem jak uczy się pszczoły powrotu do natury. Czy należy każdą larwę wyjąć z ula i wytłumaczyć jej na czym świat stoi? A może Michał organizuje kursy grupowe? (jak rozumiem porozumiewa się z pszczołami przy pomocy tańca i feromonów). Jakbym wiedział to może sam zorganizowałbym taki kurs dla moich pszczół - może nawet udałoby mi się namówić Michała na przyjazd i zrobiłby im wykład na temat: "jak żyć?". 
A tak już bardziej poważnie (czyli na zasadzie "śmiech przez łzy") kolega ów pisze na przykład, że "ma obawy czy pszczoły potrafią budować plastry jak trzeba? Czy potrafią układać zapasy jak trzeba? Czy potrafią nimi zarządzać (...)" (jak trzeba?). Tego właśnie chce ich uczyć, aby mogły wrócić do natury. Śmiać się czy płakać...?

Nie mamy żadnej gwarancji, że ta pszczoła, którą mamy dziś będzie mogła łatwo przystosować się do panujących warunków (patrz: głównie warroa). Tym bardziej ile zajmie to lat. Pisałem już o tym wielokrotnie. Jeżeli mamy myśleć o pszczołach zdolnych do życia w naturze, umiejących samodzielnie walczyć z chorobami, to prawdopodobnie musimy myśleć o większej skali przedsięwzięcia i o perspektywie co najmniej kilku lat strat. Zarzuca się (wśród innych mniej lub bardziej politycznie poprawnych określeń), że piszemy o czymś czego nie doświadczyliśmy. To prawda - piszę o tym czego doświadczyli inni, a sam równocześnie to testuję. Przyjąłem - za mądrzejszymi ode mnie - że potrzebujemy co najmniej dwóch "kolapsów" zanim genetyka nie przejdzie przez węższe gardło, a ekosystemy ulowe dadzą radę wytworzyć się na pszczołach i w ulach i pszczoły znajdą z nimi biologiczną, pozagenetyczną równowagę (z tych ostatnich powodów nie wierzę w możliwość selekcji przy wykorzystaniu do "prac hodowlanych" pszczół leczonych - czyli np. podanie matecznika od rodziny "selekcjonowanej" do rodziny utworzonej z pszczół "leczonych"). Może powinniśmy przez te lata obserwacji milczeć. Być może. Ale też ważne, żeby idea trafiała do głów tych, którzy potrafią wyciągać wnioski i patrzeć długofalowo. Jeżeli nawet mylimy się co do metody, to nie mylimy się co do potrzeby osiągnięcia tego celu. Jeżeli ta idea zakiełkuje, to prędzej czy później warroza przestanie być problemem.
Dwa kolapsy pasieki to okres 4 - 5 lat. Potem powinno się stabilizować. Gdybamy. Kierując się doświadczeniem innych, którzy to przeszli. A więc 4 - 5 lat to planowany okres przejściowy, a potem musimy dopiero zacząć obserwację tego jak to działa. Oczywiście i wśród tych pierwszych 5 lat mogą się zdarzyć lata dobre, miodne i z wysoką przeżywalnością, a z kolei po nich może zdarzyć się i zapewne się zdarzy jakiś kolaps co parę lat "czyszczący" genetykę z nieprzystosowania. Ale to wciąż jest czas pracy nad lokalną genetyką, a nie "właściwe pszczelarzenie", na które przyjdzie czas potem. Przy okazji napiszę, że śmieszy mnie zawsze jak koledzy pytani o to, jak długo już to robią (tj. "dręczą" czy "męczą" pszczoły brakiem leczenia), bez wahania piszą, że "trzeci rok", gdy tymczasem "przedwczoraj" minęła druga rocznica od ostatniej dawki chemii. Wszyscy dopiero zaczynamy. Na wnioski musimy jeszcze poczekać. 

Jeden z kolegów (tym razem już nie Michał) odkąd go znam zarzucał mi i paru innym, że piszemy o czymś czego nie doświadczyliśmy. Zarzucał, że metoda może i jest dobra, ale tego nie wiemy, bo nie możemy ocenić ją z perspektywy przyszłego sukcesu (lub porażki). Nie powinniśmy pisać o czymś czego nie mamy przepracowanego. Pomimo tego skusił się na - jak to nazywa - "eksperyment". Eksperyment polegał na tym, że to, co miał w pasiece oddał w ręce selekcji, nie lecząc pierwszy raz (a miłował się w Buckfastach, które ponoć świetnie sobie u niego radzą, ale niekoniecznie dobrze zimują na spadzi, która u niego jest powszechna.... logiczne, czyż nie?). Jak widać metoda może i słuszna - bo selekcja naturalna zawsze jest słuszna - ale na pewno nie ta, którą propagujemy. Bo gdzie naturalna komórka (choć komórka była mała), gdzie przez lata nie dezynfekowany ul, a już nie mówiąc o naturalnej pszczole miejscowej. 
No i cóż się wydarzyło? Otóż "eksperyment" się udał (!) - pszczoły nieprzystosowane zaczęły padać. Dokładnie tak jak piszemy, dokładnie tak jak "ostrzegamy", dokładnie tak jak zakłada metoda! Zgodnie z założeniami metody pojawiły się symptomy pierwszego kolapsu, który pozwala przejść przez pierwsze węższe gardło pszczołom najlepiej przystosowanym zarówno do warrozy, jak i do spadzi no i rzecz jasna do innych warunków lokalnych tj. patogenów, pożytków, wilgotności, temperatury zimowej itp. Jak dla mnie perfekcyjnie zadziałała metoda ograniczając populację sztucznie wytworzonych  i sprowadzonych z obcych środowisk Buckfastów. Czyż jakikolwiek hodowca, usiłujący wytworzyć organizm przystosowany i nie wymagający leczenia, mógłby oczekiwać lepszego rezultatu, niż to, że odchodzą najsłabsze, a pozostają lepiej przystosowane? Oczywiście do ostatecznego sukcesu i efektu końcowego daleko - mówimy tylko o pierwszym sicie, które zadziało doskonale. 
"Eksperymentator" wyciągnął jednak inne wnioski. Otóż przejście (przejście! bo część przeszła to przeżywając "eksperyment" przynajmniej do grudnia) pszczół przez sito nieprzystosowania potraktował jako porażkę. Teraz wszędzie pisze, że spróbował i "w jego warunkach" się nie da. 
Dla mnie to błąd logiczny na co najmniej kilku płaszczyznach.
Po pierwsze jak pisałem: ewidentnie "eksperyment" przynosił zamierzony efekt odsiania największego nieprzystosowania - błędne wnioski wyciągnięte z danych i przebiegu.
Po drugie próba była zdecydowanie za mała, żeby wyciągnąć ogólne wnioski - błąd metodologiczny.
Po trzecie kolega negatywnie odnosi się do "niedziałania" metody, której nie zastosował - o czym nadmieniłem wcześniej (to jest dla mnie szczególnie wzburzające...) - błąd w założeniach. 
Po czwarte metoda, która została "zweryfikowana negatywnie" zakłada wiele lat prób i pracy, a nie przesunięcie jesiennego leczenia na grudzień - przerwanie "eksperymentu" kiedy przyniósł pierwszy oczekiwany wynik.
To ten właśnie pszczelarz najgłośniej ze wszystkich "krzyczał", abyśmy nie pisali o czymś czego nie zweryfikujemy przez lata prób. 3 miesiące opóźnienia jesiennego leczenia dało mu jednak prawo (czy na pewno?) krytykowania metody wymagającej wielu lat konsekwentnego działania. Taka jest jego nomen omen konsekwencja i logika.

Pszczoły muszą mieć możliwości przystosowania do lokalnych warunków - jakie by nie były - zarówno przez poszczególne osobniki jak i przez kolejne pokolenia. Do warrozy, do spadzi w zimowym pokarmie czy do skrystalizowanego pokarmu zimą w plastrach. Na to przystosowanie nie pozwalamy, a potem jesteśmy bardzo zdziwieni, że przyroda upomina się o swoje. Walczymy z przyrodą do ostatka sił "wmawiając" samym sobie i innym dookoła, że nasze wymysły są prawdą, a wybory podejmowane są dla dobra pszczół. Ostatnio w czasie dyskusji na jednym z forów Michael Bush napisał, że jeżeli pszczoły nie potrafią zimować na skrystalizowanym pokarmie nie mogą żyć w Nebrasce, gdyż pożytki jakie tam występują praktycznie zawsze krystalizują przed zimą... Pomimo tego jego pszczoły żyją.... Zaś cud? Tak, cud. Przystosowanie i plastyczność jest cudem, na który nie pozwalamy zaślepieni pieniędzmi i fałszywie pojętą moralnością.

Chciałbym, żeby rok 2017 przyniósł trochę zrozumienia zasad działania przyrody i potrzeb organizmów żywych. Życzę tego przede wszystkim samym pszczołom. Mam też nadzieję, że poprzedni tekst, który znalazł się na moim blogu i na stronie Stowarzyszenia (piszę tu o tłumaczeniu tekstu Charlesa Martina Simona) wywoła u niektórych osób rozpoczęcie bolesnego procesu myślenia i dojście do wydawałoby się oczywistego wniosku, że potrzeby pszczół nie zawsze są tożsame z potrzebami portfela pszczelarza.
Tego nam wszystkim - a zwłaszcza pszczołom - życzę w rozpoczętym roku 2017.