środa, 27 marca 2019

O "Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających" Greenpeace krytycznych słów kilka

Dziś na stronie "Bractwa Pszczelego" ukazał się mój tekst pod wskazanym powyżej tytułem.
Zapraszam do lektury.
___________________________________



Już blisko rok temu (Maj 2018 roku) ukazała się “Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających”. Jest to dokument opracowany z inspiracji organizacji Greenpeace przez kilkoro autorów określonych jako “Rada Naukowa Strategii”. Postanowiłem przedstawić kilka swoich przemyśleń na temat tego dokumentu.

Przyznać trzeba, że Strategia zawiera wiele cennych uwag i opinii. Zdecydowanie nie czuję się specjalistą od dzikich owadów zapylających - nie mam wystarczającej wiedzy dotyczącej dzikich pszczół (innych niż pszczoła miodna), błonkówek, motyli czy chrząszczy, których także dotyczy opracowanie. Moja wiedza wskazuje natomiast, że rola dzikich owadów zapylających jest nieporównywalnie większa niż pszczoły miodnej, zarówno w przypadku nieregulowanych przez człowieka ekosystemów (czy takie jeszcze są?), jak i upraw rolniczych. Mając poglądy zdecydowanie pro-ekologiczne nie mogę też polemizować z wieloma tezami dotyczącymi ochrony środowiska czy innych uwag, dotyczących negatywnego wpływu przemysłu i intensywnego rolnictwa na całe ekosystemy, a tym samym pośrednio lub bezpośrednio na zapylacze. W zasadzie zgadzam się więc z większością wniosków dotyczących tych części opracowania. Zastrzegam tu jednak ponownie, że nie czuję się wystarczająco kompetentny, żeby poddać ten dokument jednoznacznej analizie i ocenie w tym zakresie. Nie ma też sensu powielać argumentów zawartych w Strategii, tylko po to, żeby się z nimi zgodzić. Zainteresowanych odsyłam do opracowania. Jego lektura, abstrahując od treści, jest względnie przyjemna o tyle, że jest to tekst napisany dość prostym językiem i wydany ładnie, przejrzyście i czytelnie.
autorem grafiki jest Mariusz Uchman

Jako pszczelarz, poszukujący możliwie przyjaznych rozwiązań dla gatunku pszczoły miodnej (Apis mellifera) – a to zarówno dla owadów trzymanych w ulach przez pszczelarzy, jak i dziko żyjących rodzin pszczelich – muszę jednak stanowczo sprzeciwić się wielu zwartym w Strategii tezom dotyczącym tego właśnie gatunku. Skupię się więc na krytyce tych, które dotyczą zagadnień najlepiej mi znanych, zarówno z teorii, literatury, dyskusji, jak i mojej prywatnej praktyki jako pszczelarza amatora, który po prostu chce prowadzić zdrowe pszczelarstwo bez stosowania tzw. „chemii”. O dziwo mam osobiste wrażenie, że Greenpeace, znany z przykuwania się do drzew, gorących protestów w obronie różnych gatunków zwierząt lub dzikich skrawków naszej planety, blokowania platform wiertniczych czy tankowców, tym razem... staje murem za przemysłem. I wcale nie chcę powiedzieć przez to, że, po pierwsze, jestem zawsze zwolennikiem radykalnych posunięć, a po drugie uważam, że działalność Greenpeace opiera się tylko na fanatyzmie czy fundamentalizmie ekologicznym. Chcę tylko zaznaczyć, że odniosłem osobiste wrażenie, że, pomimo różnych zastrzeżeń w Strategii, firmujący inicjatywę Greenpeace „kupił” wizję pszczelarstwa, jako zajęcia po prostu przyjaznego pszczołom. Tymczasem jest to gałąź przemysłowego rolnictwa, oparta na wykorzystaniu pestycydów, trucizn, substancji parzących i środków biobójczych – i to zapewne w nie mniejszym stopniu niż w pewnym sensie krytykowane w opracowaniu inne gałęzie rolnictwa. To prawda, że z jednej strony w Strategii krytykuje się masową hodowlę owadów, ale z drugiej strony panaceum na problemy pszczół miodnych (a pośrednio i innych, w związku z zagrożeniem przenoszenia patogenów) mają być rozwiązania „przemysłowe”. Wcale nie zależy mi na tym i nie jest moim celem, aby pokazać negatywną twarz jakiejś grupy społecznej, a już zwłaszcza pszczelarzy, do których przecież się zaliczam. To w większości naprawdę wspaniali ludzie. Chciałbym natomiast, żeby środowiska pro-ekologiczne, jak i pszczelarskie, zaczęły myśleć w kategoriach alternatyw dla intensywnych metod gospodarowania i te właśnie rozwiązania próbowały zaszczepiać wśród amatorów, czy po prostu miłośników przyrody. Nawiązując zaś do samej Strategii, zwróciłbym uwagę raczej na problem doboru ekspertów, którzy mogą pokazać pewne zagadnienie z perspektywy, czy to zupełnie obiektywnej (tak byłoby najlepiej), czy też perspektywy środowiskowej, ekologicznej, ewolucyjnej, planetarnej, czy jak jeszcze inaczej chcielibyśmy ją nazwać. Cały problem dotyczy sporu i dyskusji – a spór ze swojej natury musi polegać na wyrażaniu różnych poglądów i ważeniu różnych racji i dóbr. Na szali mamy więc (między innymi) dobra konsumentów, którzy muszą jeść czy ubrać się, dobra producentów, którzy tym pierwszym muszą dostarczyć produkty, a sami muszą się po prostu utrzymać, ale mamy też dobra tych wszystkich, którzy głosu nie mają: zwierząt, roślin, całego środowiska naturalnego. Uznaję, że pro-ekologiczne organizacje pozarządowe, powinny stać murem właśnie za tymi, którzy głosu nie mają, gdyż konsumenci i producenci mają mnóstwo możliwości wyrażenia swoich poglądów – od kierowania w określoną stronę strumienia pieniędzy począwszy, na kartce wyborczej skończywszy. Mam też świadomość, że dokument mający w swojej nazwie słowo „Strategia” powinien w pewien sposób ważyć te dobra i iść „drogą środka”, a nie przedstawiać tylko problem z jednej perspektywy – a Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających w dużej mierze to robi. Mam jednak wrażenie, że inspiratorzy akcji, akurat w przypadku pszczoły miodnej, tak dobrali grono ekspertów, że lobby producentów utożsamiono z dobrem tych, którzy głosu nie mają.
Daleki jestem od kwestionowania zaangażowania, pasji czy miłości do pszczół przejawianych przez nawet tych pszczelarzy, których mógłbym zaliczyć do prowadzących pasieki w sposób „przemysłowy” lub „intensywny”. Nie kwestionuję ich intencji. Wielu z nich tak właśnie rozumie dobro pszczół (choć utożsamiają je często z wysoką produkcją miodu czy łagodnymi i przyjaznymi w pracy pszczołami). Znam wielu pszczelarzy „producentów”, których oceniam wyjątkowo pozytywnie – to ludzie przyjaźni, otwarci i tolerancyjni. Twierdzę jedynie, że ich działalność w zakresie chowu pszczół ma się nijak do „ochrony zapylaczy”, a już zwłaszcza dzikich. Przyjmując w dobrej wierze ich motywy i intencje, to są po prostu „producenci”. Sposób uprawiania przez nich pszczelarstwa jest oparty na krótkoterminowym rachunku ekonomicznym, a długofalowo problemy rozwiązują tzw. „chemią” - tak samo zresztą jak przedstawiciele innych gałęzi rolnictwa przemysłowego. Więc to trochę tak, jakby radzić się hodowcy świń w temacie rozwiązywania problemów dzików (z racji bieżącego sporu i na ten temat, wiemy doskonale, jak w tym przypadku stawiane są priorytety), czy też pytać hodowcy psów rasowych o to, jak poprawić los wilków. Tymczasem o sposób rozwiązania problemów dzikich zapylaczy (a w tym pszczół miodnych) pyta się hodowców matek pszczelich czy innych reprezentantów środowisk pszczelarskich ukierunkowanych na hodowlę „intensywną”. Żeby było jeszcze ciekawiej nie dostrzega się w tym nic dziwnego czy niewłaściwego. Jeżeli dobro dzikich zapylaczy (w tym dziko żyjących rodzin pszczół miodnych) utożsamimy z dobrem producentów miodu, pszczelarzy, to faktycznie Strategia zbudowana jest na medal. Chciałbym jednak wierzyć, że nie takie były intencje. Ot, jak zawsze, po prostu tak wyszło.

Jakie więc są zalecenia Strategii odnośnie pszczół miodnych? Zacznijmy od początku. Otóż w mojej ocenie z lektury opracowania wynika wniosek, że jego autorzy uznają pszczołę miodną w dużej mierze tylko za zwierzę gospodarskie, które wręcz może stanowić zagrożenie dla lokalnie występujących dzikich zapylaczy. Na swój sposób dziś jest to prawda, choć historycznie absolutnie tak nie było. Stało się tak oczywiście za sprawą działalności człowieka (a pszczelarzy w szczególności). Pszczoła miodna na naszych terenach funkcjonowała od czasu cofnięcia się lodowca, a z racji wielu milionów lat swojej historii, zapewne była tu i wcześniej. Żyła wtedy zupełnie dziko, a jej „grzechem” jest tylko to, że możemy ją wykorzystać gospodarczo. Gospodarka pasieczna przez dziesięciolecia tak dalece ingerowała w genetykę i sposób życia pszczoły miodnej, że dziś ma ona faktycznie ogromne problemy w funkcjonowaniu w sposób dziki. Gatunek, który żył na ziemi od milionów lat, dziś nie radzi sobie (lub radzi sobie słabo) z samodzielnym przetrwaniem w naturze, a pozbawione naturalnych przystosowań, dziko żyjące rodziny pszczele uznaje się za wylęgarnię chorób, które błyskawicznie przenoszą się między pszczołami. Jak się okazuje, istnieje też zagrożenie, że patogeny mogą przenosić się na inne gatunki pszczołowatych, które również funkcjonowały tutaj, zanim zaczęliśmy intensywnie zmieniać otoczenie. Oczywiście za ten stan w Strategii „wini się” tych, którzy pszczół nie leczą, lub leczą źle czy niewłaściwie. Jest to całkowicie zgodne z tezami wysuwanymi przez producentów miodu czy po prostu: pszczelarzy. Przytoczono bowiem badania, z których wynika, że jedynie 7% pszczelarzy „prawidłowo” stosuje leki na warrozę. Przyznam, że nie wiem co znaczy „prawidłowo” w tym kontekście. Nie wiem jak wykonują te zabiegi pszczelarze, których pszczoły znajdują się w owych siedmiu procentach. Czy to ci pszczelarze, którzy walczą z dręczem pszczelim „do upadłego” (stosując nawet do kilkunastu dawek pestycydów w ciągu sezonu, o czym można często przeczytać choćby na forach pszczelarskich), czy ci, którzy stosują nie więcej niż kilka kuracji, licząc się z tym, że jednak część pasożytów przetrwa – a wraz z nimi przenoszone przez nie patogeny: bakterie, wirusy i grzyby. Te ostatnie, wraz z każdą dawką stosowanych toksycznych substancji, uzjadliwiają się i długofalowo jeszcze bardziej utrudniają prowadzenie pasiek i coraz bardziej mogą zagrażać dziko żyjącym zapylaczom. Tymczasem Strategia, choć co prawda „nie ciesząc się”, przekonuje do słuszności ich używania i wręcz na swój sposób piętnuje tych, którzy tego nie robią. A trzeba mieć świadomość, że to co poprawia sytuację krótkoterminowo (a więc pozbycie się tzw. „szkodników”) długofalowo staje się gwoździem do trumny naturalnych przystosowań i adaptacji środowiskowej.

Strategia postuluje szereg zmian w prawie. Jednym z zagadnień, które miałyby być uregulowane, jest kwestia dopuszczania trucizn do użytku w rolnictwie. Zakazu używania toksyn w gospodarce rolnej raczej nie należy się spodziewać. Czy dlatego, że gdybyśmy zrezygnowali z „chemii” umarlibyśmy z głodu? Osobiście jestem sceptyczny wobec tej tezy, choć niewątpliwie dzięki truciznom produkcja rolna stała się o wiele bardziej wydajna (nierzadko za to pogorszyła się jakość produktów). Ale przecież kiedyś dało się bez nich - choć to prawda: mniej wydajnie, a ludzi na planecie było mniej. Można było iść tamtą drogą, uprawiając głównie te odmiany, które pozwalają na uzyskanie racjonalnych plonów bez stosowania „chemii”, i systematycznie selekcjonować rośliny i zwierzęta odmian bardziej podatnych czy „delikatnych”. No cóż, wybraliśmy inną drogę. Jak zawsze tą łatwiejszą, prostszą, krótkoterminowo wydajniejszą i bardziej opłacalną. Mało kto z nas myśli w dłuższej perspektywie (wystarczy prześledzić badania psychologiczne na ten temat). Nie wiem czy bez „chemii” świat byłby głodny. Być może. Wiem natomiast, że w biedniejszych regionach świata ludzie wciąż są głodni, a często i tak nie stać ich na „dobro” w postaci pestycydów, więc im one tak naprawdę nie „pomagają”. Wiem też, że na szczeblu dystrybucji i konsumentów marnowana jest ogromna ilość jedzenia. Niektóre dane mówią o nawet 50% w krajach wysoko rozwiniętych, inne o „zaledwie” 30%. Wiem, że w krajach bogatszych (w tym w UE) niektórym rolnikom płaci się za to, żeby nie uprawiali swoich pól. Przykładowo też, w jesieni 2018 roku na drzewach i pod nimi gniły „tony” jabłek, bo nie opłaciło się ich zbierać, rośliny jadalne uprawia się w celu przerobienia na biopaliwa (co jak mówią niektórzy naukowcy ma ujemny bilans energetyczny, a więc z punktu widzenia produkcji energii jest absurdem – mówiąc wprost więcej energii zużywa się niż produkuje, a opłaca się to tylko dzięki dotacjom). Przepisy weterynaryjne nakazują często uśmiercanie i „utylizację” tysięcy zdrowych zwierząt, tylko dlatego, że miały pecha żyć w obszarach, zakreślonych zza biurka na mapie, w których stwierdzono choroby. Uważam więc, że problem wyżywienia świata, to nie tyle problem wydajności, która musi być sztucznie podniesiona przy użyciu trucizn (choć być może w jakiejś części i w niektórych regionach świata jak najbardziej), a raczej opłacalności produkcji i w ogóle szeroko rozumianej ekonomii oraz polityki, a także nierzadko absurdalnych przepisów (np. weterynaryjnych). Na świecie są natomiast także miejsca – choć często ubogie i zapomniane, w których zabroniono używania pestycydów1. To prawda, że można przyjąć, że dlatego właśnie te regiony są ubogie i nie mogą wyjść z kryzysu i zapewne takie regiony nie wykarmiłyby stale rosnącej populacji świata. Ale mimo wszystko z jakiegoś powodu miejscowe władze decydują się na taki krok, a rolnictwo (i selekcja) praktykowane jest w sposób zrównoważony. Szkoda więc, że nie szuka się dobrych rozwiązań długofalowych, czasem nie popatrzy się wstecz, a dyskusje (również w Strategii) prowadzone są raczej wokół wyborów mniejszego zła. Przykładowo rozważa się czy lepiej zastosować kilka oprysków „tradycyjnymi” pestycydami, czy też wykorzystać nasiona zaprawione neonikotynoidami, zamiast wyszukiwać i selekcjonować odmiany odporne (nawet jeżeli miałoby to czasowo przyczynić się do zmiany naszej diety – co zresztą dla wielu byłoby to z korzyścią). Wróćmy jednak do pszczół miodnych. Strategia postuluje utworzenie „inspektora pszczelarstwa”, a także wprowadzenie obowiązkowego leczenia pszczół przez pszczelarzy. Rzecz jasna w imię ochrony dzikich zapylaczy, na które mogą przenieść się patogeny z „nieprawidłowo” leczonych pni pszczelich. Wydaje mi się, że stąd już tylko krok do czarnego scenariusza, polegającego na prawnym obowiązku likwidowania dziko żyjących rodzin pszczelich – za przykładem idącym choćby z Czech. Bo przecież te nie są doglądane przez pszczelarzy (a mało który pszczelarz będzie się zajmował pszczołami w dziupli, skoro pod domem ma wielką pasiekę produkcyjną), a zatem nie będą leczone. Jeżeli nie będą leczone, przy uchwalonym obowiązku prawnym wykonywania zabiegów, to zapewne prędzej czy później wykształci się praktyka ich likwidowania – a więc zabijania. Żeby było „śmieszniej” (a raczej smutniej) zapewne zabijanie dziko żyjących pszczół może odbywać się w imię... ochrony dziko żyjących zapylaczy. Mam nadzieję, że wizja ta nigdy się nie ziści. Niestety pierwszy postulat, który mógłby przyczynić się do zaistnienia przedstawionego czarnego scenariusza, wysuwa Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających...
No cóż, chyba nie mogło być inaczej, skoro konsultacje w tej sprawie przeprowadzali eksperci, którzy na co dzień zajmują się przemysłowym chowem i hodowlą pszczół lub taki model promują. Czy aby na pewno intensywne stosowanie pestycydów przyczyni się do długofalowej ochrony dzikich zapylaczy i czy na pewno o to chodziło Greenpeace'owi? Jeżeli tak, to dla mnie jest to zatrważające. Niewątpliwie mogą na tym wygrać producenci, bo będą legitymować się poparciem jednej z największych i znanej na całym świecie organizacji pro-ekologicznej.

Strategia opracowana była również przy wykorzystaniu konsultacji społecznych. Ja sam, z pewnymi nadziejami, brałem udział w jednym ze spotkań na terenie Krakowa. W mojej osobistej ocenie konsultacje te prowadzone były w sposób co najmniej niezadowalający. O nie, nie dlatego, że były źle zorganizowane, czy panowała tam zła atmosfera dyskusji. Wręcz przeciwnie, spotkanie odbywało się w przyjaznej atmosferze i w poczuciu ogromnego zadowolenia ze świetnie wykonanej pracy. W mojej osobistej ocenie sam przebieg merytoryczny prac pozostawiał jednak do życzenia. Grupa parunastu czy dwudziestu paru osób, która tam się zebrała, została podzielona na mniejsze podgrupy, w których prowadzona była dyskusja. Sam jej przebieg organizacyjnie nie wzbudził moich zastrzeżeń. Pewien problem w tym, że wśród zgromadzonych osób byli bądź to pszczelarze (nieliczni), którzy rzecz jasna uważają chemiczną krucjatę przeciwko roztoczom za świętą, bądź ludzie, którzy o pszczołach i ich problemach wiedzą mniej niż nic (no cóż, na tym polegają „konsultacje społeczne”, czyż nie?). Oczywiście uważają przy tym, że nikt tak nie zadba o pszczoły jak pszczelarze. „O dziwo” często ci sami ludzie oburzają się na sposób traktowania drobiu, bydła czy trzody chlewnej przez rolników, których nierzadko postępowanie względem tych zwierząt niewiele różni się – oczywiście analogicznie - od postępowania pszczelarzy względem pszczół (warunki życia dostosowane do zwiększenia produkcji, a nie biologicznych potrzeb; cykl życiowy regulowany odgórnie przez człowieka; selekcja podyktowana tylko i wyłącznie zwiększaniem wydajności; wszechobecna „chemia” stosowana przy każdym pojawiającym się problemie; „kara” w postaci śmierci za zbyt małą wydajność itp.). A więc liczyłem na rzeczową dyskusję, a wypełniałem rubryki na przygotowanych zawczasu arkuszach. Chciałbym też wierzyć, że ktoś to przeczyta, ale przyznam, że nie wierzę. Konsultacje prowadzone były z udziałem eksperta. Po pracy w podgrupach miało nastąpić spotkanie i dyskusja z nim. Liczyłem, że choć wówczas rozpocznie się ciekawsza merytoryczna część omawiająca problemy i oparta na merytorycznych argumentach, w czasie której będzie można porozmawiać również o tych mniej wygodnych zagadnieniach. Na „naszym” spotkaniu ekspertem był pan Przemysław Szeliga – jest to znany podkrakowski hodowca matek pszczół (linii hodowlanej Sklenar). Pan Szeliga wydał mi się sympatycznym człowiekiem, kochającym swoje zajęcie. Intensywna hodowla pszczół, którą się zajmuje, nie ma jednak w mojej ocenie wiele wspólnego z „ochroną zapylaczy”. W czasie hodowli następuje bardzo duże ograniczenie różnorodności genetycznej pszczół – tylko dzięki temu możliwe jest przecież „zagwarantowanie” klientom linii pszczół charakteryzujących się określonymi cechami. A o to przecież chodzi w chowie i hodowli pszczół, podczas gdy natura nie znosi ujednolicenia i opiera się na różnorodności genetycznej. Niestety muszę powiedzieć, że dyskusja z ekspertem polegała na wysłuchaniu jego historii: o tym jak pszczoły rozbudziły jego pasję, jak zdecydował się zająć się pszczelarstwem zawodowo i jak rozwijał swoją pasiekę. Było to bardzo sympatyczne spotkanie, jednak wyszedłem przed końcem monologu uznając, że zmarnowałem parę godzin. Pozostawiłem za sobą atmosferę ogromnego samozadowolenia, ze świetnie wykonanych konsultacji...

Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających wskazuje, że największymi zagrożeniami dla zapylaczy są: degradacja siedlisk, pestycydy, choroby, zanieczyszczenia środowiska i masowa hodowla owadów. Nie sposób nie zgodzić się z tymi punktami. Co ciekawe jednak w przypadku punktu dotyczącego „masowej hodowli owadów” Strategia postuluje zaostrzenie tych działań, które bezpośrednio kojarzą się z tą masowością (w tym walki z chorobami pszczół, co jak wiadomo odbywa się przy użyciu głównie pestycydów), choć w samym dokumencie jednoznacznie stwierdzono, że masowa hodowla powoduje różnorodne problemy (str. 46). To właśnie rozwiązania przemysłowe uzjadliwiły patogeny, a w efekcie przyniosły zagrożenie przeniesienia się ich na dzikie zapylacze. Znów, w mojej ocenie, taka logika Strategii w sposób jednoznaczny wynika z tgo, że konsultacje eksperckie prowadzone były wśród pszczelarzy uprawiających swój zawód w sposób intensywny. W Strategii napisano: „Należy tu wspomnieć, że leczenie warrozy jest jednym z głównych zadań pszczelarzy, bo w znacznym stopniu może pomóc ograniczyć straty rodzin pszczelich”. Cóż, co ciekawe tam gdzie zrezygnowano z leczenia lub nigdy go nie podjęto na masową skalę (wiele z regionów Afryki, Ameryki Południowej i Azji oraz wiele mniejszych „wysp” w pozostałej części świata – np. pszczoły z lasu Arnot w stanie Nowy Jork, USA2) problemy chorób zapylaczy powodowane masową hodowlą owadów praktycznie nie istnieją lub są marginalne3. Oczywiście owady mogą tam mieć inne problemy, które nie są bezpośrednio związane z tym zagadnieniem (np. ubożenie bazy pożytkowej, zmiany klimatyczne itp.). Strategia powołuje się też na badania z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, które mówią, że nieleczona warroza prowadzi zawsze do śmierci rodziny (str. 49). Cóż, nie zgodziłoby się z tym wielu pszczelarzy, którzy z sukcesami prowadzi pasieki, w tym również zawodowe, bez zwalczania dręcza pszczelego. Najwyższa więc pora, aby do świadomości ludzi dotarło (przynajmniej tych, którzy chcą patrzeć na problem od strony środowiskowej), że od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na świecie wydarzyło się wiele, a niektórzy z sukcesami realizują coś co wydawało się niegdyś niemożliwe. Zgodzić się jednak trzeba, że wymaga to wiele pracy i wysiłku. Wysiłku, którego nie chce podjąć całe środowisko pszczelarskie, zacierające ręce na myśl o tym, że w zaniechaniach i zaniedbaniach wspomaga ich Greenpeace. Dla dobra zarówno hodowlanych jak i dzikich zapylaczy i dla dobra przyszłości zdrowego pszczelarstwa, mam nadzieję, że wizja systemów zintegrowanego leczenia rodzin pszczelich nigdy się nie ziści.

Strategia postuluje różnorodne działania na wielu płaszczyznach. W zasadzie jeżeli chodzi o zagadnienia związane zagrożeniami ubożenia bazy pożytkowej, oraz postulatami odtwarzania bogatej i różnorodnej roślinności miododajnej dla owadów należy się zgodzić z zapisami dokumentu. Nie ma sensu powielać tu, w większości całkiem słusznych zresztą, argumentów.

Edukacja jest najistotniejsza w przypadku każdej zmiany. Im głębsza ma być ta zmiana, tym większy wysiłek musi być podjęty. W przypadku zmian podejścia do traktowania naszego otoczenia i całego środowiska naturalnego, te zmiany powinny być fundamentalne. Najwyższa pora, żeby o środowisku przestać myśleć w kategoriach czegoś oczywistego, co przecież zawsze było, albo magazynu z niekończącymi się zasobami, a zacząć dbać jak o wspólne dobro, które chcielibyśmy przekazać w jak najlepszym stanie kolejnym pokoleniom. Kolejnym zagadnieniem jest to, że głębokie zmiany wymagają po prostu czasu. Słynny fizyk Max Planck niegdyś podsumował: „Nowe teorie zostają przyjęte nie dlatego, że ich krytycy dają się przekonać, lecz dlatego, że oni po prostu wymierają”. Opracowana przez Alfreda Wegenera, a dziś przyjęta powszechnie w nauce geologii hipoteza „Pangei”, a więc wielkiego kontynentu, który rozpadł się na kilka mniejszych, była przez dziesiątki lat wyszydzana i wyśmiewana przez geologów. Przyjęły ją dopiero kolejne pokolenia. Doktor Semmelweis, który powiązał brak mycia rąk przez lekarzy ze zwiększoną śmiertelnością na oddziałach położniczych (stwierdził, że choroby mogą przenosić się przez jakieś – nieznane jeszcze wtedy - czynniki biologiczne) uznany został powszechnie za człowieka niespełna rozumu. Nawet gdy Louis Pasteur odkrył obecność mikroorganizmów chorobotwórczych i wtedy opór środowiska lekarskiego wobec „nowych idei” był wszechobecny. Problemy pszczół są tylko niewielką częścią problemów naszej planety - za to skupiają je jak w soczewce. Pszczelarstwo i nauka o gospodarce pasiecznej wciąż opiera się na XIX wiecznej wierze w potęgę rozumu człowieka, który pozwoli nam kontrolować przyrodę bez żadnych konsekwencji. Pszczelarzom wydaje się, że wszelkie ich problemy wynikają z działań innych osób, a nie z ich własnych zaniedbań. Uważają, że mogą stale ingerować w genetykę pszczół i zalewać ule toksynami i wcale nie łączą tego ze zwiększoną podatnością pszczół na choroby i ze zwiększającą się stale zjadliwością patogenów. Potrzeba edukacji jest więc wszechobecna. Niestety nie wychodzi ona stamtąd skąd powinna, czyli z instytutów badawczych. Dziś nauka w pasiece, to nowe odkrycia przemysłu farmaceutycznego, a nie badania nad naturą i potrzebami biologicznymi owadów. Badania pszczół miodnych, to eksperymenty w pasiekach, a nie eksperymenty, które skupiają się na dziko żyjących owadach i ich zdolnościach do samodzielnego przezwyciężania chorób. Zmiany w nauce i zasadach szkolenia pszczelarzy są więc potrzebne. Ważne jednak co jest uczone, w jaki sposób i jak bardzo wytrwale. Bo opór w środowisku przed zmianą jest ogromny, a koncepcje opierające się na ewolucji i doborze naturalnym są wyszydzane w środowisku pszczelarskim i kwitowane ironicznym uśmiechem lub traktowane wrogo. A więc chemizacja pasiek trwa w najlepsze – i jak się okazuje obecnie przy wsparciu Greenpeace. Dopóki edukacja opierać się będzie na nauce gospodarki pasiecznej, a nie biologii rodziny pszczelej, to zmiany świadomości nie nastąpią, a inicjatorzy opracowania kolejnej Strategii znów zaproszą do jej opracowania pasieczników, producentów i hodowców, a nie biologów badających zdolności pszczół miodnych do życia w naturze.

Strategia postuluje też pewne zmiany w prawie. Jestem z wykształcenia prawnikiem (choć nie praktykuję w zawodzie) i może dlatego zawsze mam wątpliwości, czy kolejne zmiany w prawie są potrzebne. Wiele zagadnień zostało już uregulowane, a pomimo tego właściwe przepisy nie są przestrzegane. Jakie ma być na to panaceum? A jakże: kolejne zmiany w prawie. Jestem mocno sceptyczny wobec tezy, że jakiekolwiek nowelizacje aktów prawnych przyczynią się do poprawy sytuacji pszczół (oczywiście także tych dziko żyjących, nie tylko pszczoły miodnej). Obostrzenia normatywne i grożące kary nie skłaniają rolników do zaniechania oprysków w ciągu dnia i zmniejszania ilości zużywanych toksyn na polach. Mam raczej wrażenie, że akurat w tym względzie sytuacja jest coraz gorsza każdego roku i częstotliwość tych zjawisk nasila się (oczywiście nie z powodu zmian w prawie – ot, taki jest już sposób rozwiązywania problemów w rolnictwie XXI wieku). Oczywiście postulowane w Narodowej Strategii zmiany w postaci nakazu stosowania pestycydów lub środków biobójczych w pasiekach, uważam za groźne środowiskowo i sprzyjające nasileniu problemów pszczół i wszelkich innych pszczołowatych – choćby poprzez uzjadliwienie i szybsze roznoszenie się groźnych patogenów w wyjałowionych za to pełnych trucizn środowiskach życia pszczół. Być może pomogłyby nakazy prawne prowadzenia przez państwowe placówki prowadzenia badań nad biologicznymi sposobami rozwiązania problemów środowiskowych czy patogenów i pasożytów (tzw. „szkodników”) roślin i zwierząt? Niektórzy weterynarze twierdzą, że już dwuletnie ograniczenie przewożenia pszczół spowodowałoby pozytywne zmiany w stanie zdrowia populacji owadów. Inni uznają, że problem byłby rozwiązany po prostu przez wprowadzenie pięcioletniego zakazu tzw. „leczenia” pszczół. Opór środowiska byłby jednak ogromy, bo należałoby się spodziewać olbrzymich strat materialnych. Wiem też, że ludzie przejawiają największą kreatywność w obchodzeniu przepisów prawa. Boję się więc postulować jakiekolwiek zmiany, bo wiem, że zapewne zaprowadziłoby nas to do kolejnych absurdalnych pomysłów wykonawców prawa. Takich, które na tą chwilę nawet nie przychodzą mi do głowy. Wydaje mi się, że powinniśmy raczej zastanowić się nad tym jak stosować bieżące regulacje, zanim zaczniemy wprowadzać kolejne.

W przypadku ochrony każdego zwierzęcia tak naprawdę najistotniejsze jest zagwarantowanie mu dostępu do pokarmu i siedlisk jak najlepiej przystosowanych do jego biologicznych potrzeb. Ich obecność powinna zapewnić zwierzętom możliwość wypracowania swoich własnych mechanizmów radzenia sobie z bieżącymi problemami. Dokładnie tak samo jest w przypadku owadów, a pszczół i pszczoły miodnej w szczególności. Zamiast więc wydawać pieniądze, zebrane w ramach akcji „Adoptuj Pszczołę”, na odbudowę pasiek, w których zapewne następnie będą stosowane środki toksyczne lub biobójcze, te środki powinny być kierowane na akcje tworzące siedliska dla dziko żyjących owadów (w tym pszczół miodnych). Byłoby to zdecydowanie lepsze i bardziej pożyteczne wykorzystanie każdej zebranej złotówki. A przynajmniej byłoby to zgodne z celami, założeniami i misją. Strategia, poniekąd może słusznie, wskazuje: „pojawienie się dziesiątek lub setek rodzin pszczelich, konkurujących o pokarm zmniejsza szanse na przeżycie dzikich gatunków owadów. Co więcej hodowlane pszczoły miodne mogą być nosicielami chorób i pasożytów, które zagrażają dzikim pszczołowatym”. To ostatnie stwierdzenie wcale nie musi być nieprawdziwe. Jednak dotyczy ono w szczególności owadów hodowanych „masowo” w pasiekach. Wbrew twierdzeniom pszczelarzy, dziko żyjące rodziny pszczele nie stanowią zagrożenia dla innych owadów, lub zagrożenie to jest marginalne. Choćby z racji rzadkiego rozmieszczenia takich rodzin. Dziko żyjące rodziny pszczele nie występują przeważnie w większej gęstości niż 1 na kilometr kwadratowy (tak wynika z badań niektórych dzikich populacji) i rzadko też są rabowane przez inne owady – nawet jeżeli słabną porażone jakąś chorobą. Wynika to po prostu z oddalenia tych rodzin od siebie. Zagrożenie to jest praktycznie żadne, jeżeli porównamy je do występującego w pasiekach liczących po kilkadziesiąt pni pszczelich, ustawionych jeden przy drugim. W tych miejscach na świecie, w których pszczołom udało się znaleźć wystarczająco siedlisk, aby rozwinąć i podtrzymać dziko żyjącą populację, problem chorób jest minimalny lub wręcz praktycznie nie istnieje. Dotyczy to także warrozy, która wciąż pośrednio lub bezpośrednio jest główną przyczyną śmierci rodzin pszczelich. W takich populacjach owadom udaje się utrzymać zastępowalność pokoleń, a każde kolejne jest lepiej zaadaptowane do występujących lokalnie lub regionalnie zagrożeń. Pasieki w takiej okolicy mogą opierać się o złapane roje i praktycznie nie wymagają leczenia przeciwko warrozie lub innym patogenom i pasożytom. Pszczoły, jak każde inne zwierzę, potrzebują więc po prostu przestrzeni do życia. Najlepsze do tego są naturalne dziuple, albo inne miejsca o objętości około od 30 do 60 litrów. O takie miejsca mogliby zadbać pszczelarze udostępniając dziko żyjącym pszczołom stare ule, niepotrzebne już w pasiekach. To wymagałoby jednak zmiany ich świadomości w kierunku, na który na chwilę obecną trudno liczyć. Siedliska dla dziko żyjących owadów mogłyby być w lasach, czyli tam gdzie pierwotnie żyły i ewoluowały pszczoły. Na szczęście w ostatnim czasie zmienia się też świadomość zarządzających lasami. Choć w niektórych z nich starych drzew ze świecą szukać, to jednak według statystyk drzewostan w Polsce jest coraz starszy, co z czasem powinno zapewnić wystarczająco drzew dziuplastych, aby pszczoły mogły wrócić do lasów. To zajmie jednak pewnie jeszcze kilka dekad. W międzyczasie Lasy Państwowe powinny prowadzić programy związane z tworzeniem siedlisk dla pszczół – mogą to robić przez wspieranie lub praktykowanie bartnictwa, czy wieszać na drzewach zwykłe skrzynki z desek. Niewątpliwie całe środowisko może tylko skorzystać na obecności większej liczby zapylaczy. Jeżeli zaś chodzi o konkurencję pomiędzy pszczołami miodnymi, a innymi dzikimi zapylaczami, to wydaje mi się, że problem jest mniejszy niż się powszechnie uważa, a duży może być tylko w bezpośrednim pobliżu pasiek. Owady specjalizują się w odwiedzaniu kwiatów niektórych gatunków, a tym samym zwiększenie liczby rodzin pszczelich, żyjących dziko i w odosobnieniu, nie powinno być realnym zagrożeniem, dla innych owadów.

Na koniec zaznaczę, że w tekście tym nie udało mi się omówić szczegółowo wszystkich istotnych zagadnień, a Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających w sposób oczywisty nie dotyczy jedynie pszczół miodnych. Moja krytyka, mam nadzieję, że konstruktywna, dotyczy więc jedynie wycinka problemu. I choć Apis mellifera jest na pewno istotną częścią całego ekosystemu, to dla całego środowiska jest nieporównywalnie mniej istotna, niż wszystkie inne zapylacze. Jako pszczelarz, starający się uprawiać swoją pasję w sposób zrównoważony z naturą, nie mogłem jednak przejść obojętnie wobec zapisów, które znalazły się w omawianym dokumencie. Mam nadzieję, że niektóre zapisy Strategii, o których wspominałem w opracowaniu, nigdy nie wejdą w życie. Zapewne jednak, gdyby udało się zrealizować wszystkie jej postulaty, to ich bilans byłby pozytywny, nawet wraz z tymi, które uważam za całkowicie chybione i szkodliwe. Dobrze, że mówi się o problemach pszczół, gdyż owady te są papierkiem lakmusowym problemów środowiskowych. Rozumiem też, że w interesie przemysłu pszczelarskiego jest utrzymywanie status-quo. Chciałbym jednak wierzyć, że organizacje pro-ekologiczne, za jaką niewątpliwie należy uznać Greenpeace, będą patrzyły na problem faktycznie od strony natury, a nie przemysłu. Na świecie na szczęście jest coraz więcej naukowców badających pszczoły w ich naturalnych środowiskach, a nie w schemizowanych pasiekach. Polecam zapoznać się z ich dorobkiem i na nowo przemyśleć wiele z postulowanych rozwiązań. Zapraszam też na stronę małej organizacji „Bractwo Pszczele” (www.bractwopszczele.pl), aby poznać inny punkt widzenia na problemy pszczelarstwa, niż prezentowany w podręcznikach do gospodarki pasiecznej. A nam wszystkim życzę jak najczystszego środowiska i zdrowych zapylaczy. To one są potrzebne nam, a nie my im.


przypisy:_____________
1 O jednym z takich miejsc, Sikkimie w północnych Indiach, wspomniał jeden z kolegów w tekście zamieszczonym na stronie Bractwa Pszczelego w tekście: http://bractwopszczele.pl/art/art6.html.
2 patrz badania prof. Thomasa D. Seeleya

piątek, 8 marca 2019

"Ucząc się od Pszczół" - relacja z konferencji w Holandii - część 4

Zapraszam na kolejną, ostatnią już część mojej relacji z konferencji "Learning From the Bees", która ukazała się w marcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo".


Zapraszam do lektury.

Część 1
Część 2
Część 3


"Ucząc się od Pszczół" - relacja z konferencji w Holandii
(część 4, ostatnia)


W sobotnie popołudnie, podczas jednego z równoległych paneli odbyło się moje wystąpienie w ramach sesji zatytułowanej „Pszczelarstwo postępowe” („Progressive beekeeping”). Podobnie jak w Austrii w kwietniu, miałem przyjemność reprezentować Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły” i przybliżyć projekt „Fort Knox”. W dużym skrócie jest to projekt polegający na wzajemnej wymianie selekcjonowanych naturalnie pszczół oraz wspomagania się poprzez wzajemne uzupełnienie strat (więcej o tym w publikacji "Musimy być bardziej jak pszczoły" - czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy, „Pszczelarstwo”, lipiec 2018r.; a także na stronie http://wolnepszczoly.org/tag/fortknox/). Podobnie jak poprzednio, projekt spotkał się z wielkim zainteresowaniem publiczności. Tym razem jednak sporą jej część stanowili pszczelarze z Wielkiej Brytanii, którzy nie notując dużych strat, byli zdziwieni koniecznością tak licznych podziałów naszych rodzin. Te jednak są potrzebne, gdyż obserwowane przez nas straty po zaprzestaniu leczenia są zdecydowanie większe niż na Wyspach Brytyjskich. Przyjemnie było jednak usłyszeć od przedstawicieli innych krajów Europy (zwłaszcza krajów niemieckojęzycznych), że oni uczą się od nas jak współpracować dla osiągnięcia zamierzonych celów w tak trudnych warunkach, w jakich i nam przyszło prowadzić nasze pasieki.
W czasie panelu ponownie spotkałem się z przedstawicielem stowarzyszenia „Free the Bees” ze Szwajcarii oraz Torbenem Schifferem z Niemiec, współpracownikiem profesora Jürgena Tautza z Uniwersytetu w Wirtzburgu.
Stowarzyszenie „Free the Bees” tym razem reprezentował Daniel Boschung, na co dzień pracujący dla Federalnego Instytutu Technologii w Zurychu. Boschung przybliżył pokrótce jedną z promowanych przez stowarzyszenie koncepcji, której nazwę można by przetłumaczyć jako „pszczelarstwo wielotorowe” („diversified beekeeping”). W tym modelu działalność pasieczna podzielona jest na kilka głównych obszarów. Pierwszy jest w zasadzie pozbawiony ingerencji pszczelarza, a w tym leczenia przeciwko warrozie i opiera się tak naprawdę na tworzeniu siedlisk dla dziko żyjących pszczół. Obszar ten ewentualnie ogranicza się do doglądania naturalnie osiedlonych rojów, a więc można go przyrównać do tradycyjnego bartnictwa. Drugi to pszczelarstwo możliwie zbliżone do naturalnego, w którym co do zasady wykorzystuje się niewielkie ule z dziką zabudową, a wszelkie kuracje ogranicza się do sporadycznego zastosowania olejków eterycznych. Trzecim obszarem jest gospodarka ekstensywna, a czwartym intensywna. Według koncepcji „pszczelarstwa wielotorowego”, pszczelarze mogą czerpać dochód z dwóch ostatnich obszarów swojej działalności, a praktykowaniem dwóch pierwszych wspomagać tworzenie lokalnych i przystosowanych populacji pszczół. Model ten mógłby więc sprzyjać zbilansowaniu naturalnych potrzeb populacji pszczelich i ekonomicznych celów pszczelarzy.
Kolejny prelegent, Torben Schiffer, wzbudził niezwykłe zainteresowanie publiczności przedstawiając swoje badania na temat zjawisk fizycznych zachodzących w dziuplach i ulach, a także organizmów współistniejących wraz z pszczołami. Powiedział, że w ulach wraz z pszczołami występuje około ośmiu tysięcy organizmów. Stwierdził też, że nie istnieje taka substancja, która zabiłaby dręcza pszczelego, ale była nieszkodliwa dla innych organizmów współistniejących z pszczołami, a te są kluczowe dla zdrowia pszczół i całego ekosystemu ula. Nawet jeśli substancja byłaby nieszkodliwa dla części z nich, to zmieniając zależności ekologiczne i robiąc „wyrwę” w łańcuchach pokarmowych, może doprowadzić do całkowitego zaburzenia równowagi biologicznej całego układu. Przedstawił między innymi wyniki badań porównawczych dotyczących mikroorganizmów patogennych ujawnionych w jelitach pszczół. Badał osypane pszczoły - z jednej strony pochodzące z uli, w których występowała duża wilgotność i część ramek spleśniała, a z drugiej pochodzące z naturalnej dziupli. Jak się okazało, na próbkach pobranych z pszczół pochodzących z zawilgoconego środowiska błyskawicznie rozwijały się najróżniejsze organizmy patogenne, które były praktycznie nieobecne w próbkach pszczół z dziupli. W jego mniemaniu już sam fakt obecności tego typu patogenów może być równie istotnym powodem złej zimowli pszczół, jak obecność dręcza pszczelego oraz przenoszonych przez niego mikrobów. Ocenił też, że my - pszczelarze, bardzo często podejmujemy błędne decyzje, nie rozumiejąc zjawisk zachodzących w naszych ulach. Jego wieloletnie i żmudne badania doprowadziły go do wniosku, że nie istnieją „leniwe” rodziny pszczele. Pszczelarze bardzo często likwidują matki z rodzin, które nie osiągają ponadprzeciętnych czy choćby średnich wyników w zbiorach miodu. Tymczasem, gdy rodziny pszczele nie zbierają miodu, swoją aktywność kierują do innych dziedzin, nierzadko równie istotnych dla zdrowia całego superorganizmu, jak zbieranie pokarmu. Pszczoły na przykład w tym czasie „sprzątają” - czyli między innymi pozbywają się z ula roztoczy. Podobnie się dzieje, kiedy dysponują odpowiednimi zapasami miodu, który wypełnia większość objętości plastrów. Wówczas aktywność pszczół widoczna jest w innych dziedzinach ich życia. Pszczelarze twierdzą, że odbieranie miodu stymuluje rodziny do większej aktywności w zbieraniu zapasów, ale zgodnie z obserwacjami Schiffera odciąga to pszczoły od innych potrzebnych prac. Jego obserwacje dowodzą również, że tzw. „grooming” (aktywne czyszczenie się pszczół z roztoczy) zachodzi najczęściej wtedy, gdy rodzina funkcjonuje bez ingerencji ze strony pszczelarza. Stwierdził też, że wszelkie niezbędne dla zdrowia ula aktywności kosztują. Wymagają bowiem odpowiedniej ilości czasu i wysiłku ze strony pszczelej rodziny. Hodowcy, ukierunkowując selekcję pszczoły miodnej tylko na wysokie wyniki ekonomiczne, pozbywają się z puli genetycznej tych cech pszczół, które są odpowiedzialne za zrównoważony rozwój superorganizmu pszczelego i całej lokalnej populacji.

Będąc prelegentem w opisanym powyżej panelu, niestety nie mogłem uczestniczyć w debacie poświęconej dziko żyjącym pszczołom. Zabrali w niej głos między innymi wspominani już wcześniej profesor Thomas Seeley oraz doktor Tjeerd Blacquiere, a także Jenny Cullinan z Republiki Południowej Afryki. Z relacji podsumowującej przedstawionej przez moderatora sesji, którym był przewodniczący konferencji Jonathan Powell, wynikało, że był to bardzo interesujący panel. Prelegenci starali się stawić czoło powszechnemu mniemaniu (z którym zresztą sam wielokrotnie się zetknąłem), jakoby dziko żyjące rodziny pszczele były roznosicielami chorób i „źródłem wszelkich patogenów i pasożytów”. Jak się okazuje, badania wymienionych powyżej naukowców wskazują, że jest wręcz odwrotnie. Dziko żyjące rodziny pszczele – z racji zachodzącej naturalnie selekcji, jak również doskonałych warunków życia – są nierzadko prawdziwymi okazami zdrowia i potrafią opierać się patogenom i pasożytom zdecydowanie lepiej niż doglądane rodziny w pasiekach. To właśnie te ostatnie, w wyniku nienaturalnej bliskości ustawienia uli czy braku różnorodności genetycznej, stanowią zdecydowanie większe zagrożenie dla siebie samych. Z badań i obserwacji pszczelarzy naturalnych wynika (wielokrotnie mówił o tym choćby sam Thomas Seeley), że w rejonach występowania dziko żyjących populacji pszczół pasieki mają się najczęściej wyśmienicie i to właśnie tam nie wymagają jakichkolwiek zabiegów leczniczych. Powell dogląda jedynie dwie, trzy rodziny pszczele we własnym ogrodzie, a zajmuje się głównie bartnictwem i tworzeniem naturalnych siedlisk dla pszczół. Bazując na swoich doświadczeniach, stwierdził, że niedoglądane rodziny pszczele żyją zwykle od pięciu do ośmiu lat (a więc średnią śmiertelność można by oszacować na około piętnaście procent) i przez większość tego okresu mają się znakomicie. Rzecz jasna, w tym czasie z rodzin wychodzi mnóstwo rójek, które zapełniają zwolnione nisze i zapewniają ciągłość pokoleń. Podsumowując panel, stwierdził, że ludzie uczynili ogromną szkodę pszczołom żyjącym w naturze i mamy tym samym ogromny dług do spłacenia. Wszelkie dotychczasowe działania, aby ten proces odwrócić wydają się jednak niewystarczające.
Doktor Tjeerd Blacquiere porównujący selekcję naturalną - "negatywną"
i ukierunkowaną - "pozytywną"
Sobotnie, wieczorne spotkanie poświęcone było działaniom na rzecz ochrony środowiska naturalnego. Wskazano między innymi na to, jak zmienia się klimat i jak wpływa to zarówno na pszczoły, inne zapylacze, jak i na ludzi. Przedstawiciele Stanów Zjednoczonych podali przykład Kalifornii, gdzie w przeciągu ostatnich siedmiu lat panowała olbrzymia susza, która w efekcie doprowadziła do bezprecedensowego zamierania tamtejszego drzewostanu.
Poruszono także problematykę neonikotynoidów, wskazując choćby na ich wyjątkowo długi proces rozpadu i występowania nawet w roślinach (w tym w nektarze i pyłku), na których nigdy ich nie stosowano. Wystarczyło, że rośliny uprawiane były na terenach, na których substancje użyte były wcześniej. W roślinach tych nierzadko stwierdzano przekroczenie norm dopuszczonych przez producentów jako bezpieczne. Smutną konstatacją spotkania było to, że uprawa roślin i hodowla zwierząt „w truciznach” stały się normą XXI wieku. Obserwujemy to nie tylko na farmach, ale przecież także w naszych pasiekach. Stwierdzono, że społeczeństwo często nie zdaje sobie sprawy z tego, że działalność pszczelarzy nie zawsze ukierunkowana jest na dobro zapylaczy, a jedynie na dobro przemysłu pszczelarskiego i towarowej produkcji miodu.
Torben Schiffer w czasie jednej z prelekcji
W ostatni dzień konferencji, w niedzielę, uczestniczyłem w panelu zatytułowanym „Nauki płynące z ula”, podczas którego pszczelarz biodynamiczny Albert Muller z Holandii przedstawiał swoje obserwacje na temat funkcjonowania doglądanych przez siebie rodzin pszczelich. Muller zaobserwował na przykład ciekawe zjawisko dotyczące wyboru młodej matki pszczelej spośród kilku pochodzących z mateczników rojowych. Otóż stwierdził, że nie dochodziło między nimi do walk. Młode matki pojedynczo stawały naprzeciwko siebie i poprzez „mierzenie się wzrokiem” (zapewne proces ten był dużo bardziej złożony) dokonywały wyboru między sobą. Wówczas jedna, uznając się za „słabszą” zastygała w bezruchu, pozwalała się użądlić i ginęła. Proces ten miał się powtarzać, dopóki nie pozostała jedna młoda matka. Muller przedstawił też swoje obserwacje na temat sposobu zakładania mateczników rojowych na naturalnym plastrze, a także różnic, jakie zauważył w wytopionym wosku z plastra z komórkami robotnic i plastra trutowego. Być może obserwacje Alberta Mullera byłyby trudne do naukowej weryfikacji, ale na pewno przedstawiły pewne zagadnienia w nowym i ciekawym świetle.

Nie sposób opisać wszystkiego, co działo się na konferencji „Learning from the Bees” czy ogromu wiedzy i doświadczeń, jakie zostały przekazane przez prelegentów. Wielkie brawa należą się zarówno organizatorom, jak i uczestnikom, którzy uczynili to spotkanie tak wyjątkowym i fascynującym. Jestem ogromnie wdzięczny za zaproszenie, a także to, że mogłem nie tylko sam być częścią tego wydarzenia, ale i otrzymałem od miesięcznika „Pszczelarstwo” możliwość podzielenia się przynajmniej częścią zdobytej tam wiedzy. Dziwi mnie jednak brak zainteresowania ze strony polskich koleżanek i kolegów, z których nikt nie zdecydował się na uczestnictwo. Czy świadczy to o braku wiary w możliwość prowadzenia własnych pasiek bez stosowania „chemii”, czy też przekonaniu o tym, że już niczego więcej nie jesteśmy się w stanie nauczyć od innych? Niewątpliwie jednak konferencja pokazała, że MUSIMY się jeszcze bardzo wiele nauczyć od pszczół. Większość badań i obserwacji pszczół miodnych prowadzonych jest w warunkach pasiecznych. Torben Schiffer stwierdził, że to tak, jakbyśmy próbowali badać biologię i etologię słoni w zoo, a nie w ich środowisku naturalnym. Wówczas moglibyśmy dojść do wniosku, że to spokojne stworzenia, które lubią być karmione jabłkami i marchewkami przez dzieci. Jakże byśmy się zdziwili, gdybyśmy spróbowali to zrobić w warunkach dzikiej sawanny czy afrykańskiego buszu. Jeżeli sprowadzamy obserwacje pszczoły miodnej tylko i wyłącznie do warunków gospodarskich, nie powinniśmy być zdziwieni, że nie posiadamy zbyt wielkiej wiedzy o ich prawdziwej naturze. Nie starając się zrozumieć czego pszczoły tak naprawdę od nas - pszczelarzy oczekują, czego nas uczą i co do nas mówią, nie powinniśmy się dziwić, że nasza „troska” nierzadko kończy się dla nich tragicznie. Pszczoły ewoluowały w określonym środowisku i świecie, współistniejąc z setkami, a nawet tysiącami innych gatunków. Dziś „wydzieramy” je z łańcuchów zależności ekologicznych i, niestety, musimy obserwować skutki, jakie to za sobą niesie. A zapewne nie poznaliśmy nawet cząstki tego, jak chcą żyć. Pszczoły potrafią zadbać same o siebie, jeżeli tylko im to umożliwimy i nie będziemy nadmiernie przeszkadzać. Jeden z prelegentów opisał przypadek pszczoły, która zaniosła larwę motylicy i nakarmiła nią drapieżnego zaleszczotka niezdolnego do polowania. Czy naprawdę mamy prawo twierdzić, że wiemy o tym, jakie procesy zachodzą w naszych ulach?


sobota, 2 marca 2019

Koncepcja hodowlana Elgon według Erika Österlunda

W dniu wczorajszym na stronie Bractwa Pszczelego ukazał się mój przekład tekstu Erika Österlunda prowadzącego od lat swój projekt hodowlany pszczoły Elgon. Tekst tyczy się Hodowli na odporność. Można w nim poznać podejście szwedzkiego hodowcy. Na moim blogu wielokrotnie powoływałem się na postać Erika (choćby tu w samych początkach mojej bloggerskiej działalności). Poznałem go osobiście w Austrii w czasie konferencji w Neusiedl am See (możesz przeczytać o tym wydarzeniu tutaj: część 1 i część 2 oraz na stronie Bractwa Pszczelego). To naprawdę przemiły człowiek. Niezwykle otwarty i tolerancyjny.

Od lat studiuję temat pszczół odpornych na roztocza. Spośród wszystkich metod w sposób oczywisty najbardziej przekonują mnie modele oparte na selekcji naturalnej. Tam przede wszystkim szukam moich wzorów. Tylko to podejście uważam długofalowo za właściwe, służące zarówno środowisku, pszczołom i pszczelarzom (to co służy zdrowiu i przetrwaniu pszczół samodzielnie zawsze będzie służyć pszczelarzom). Jeżeli nawet poprzedzimy oddanie pszczół wieloletniej selekcji, to przecież i tak, nie chcąc leczyć pszczół, kiedyś trzeba będzie po prostu pozwolić im funkcjonować bez nas. Uważam też, że jako grupa czy środowisko pszczelarzy, którzy chcą opierać się na naturalnym doborze, z pewną dozą prawdopodobieństwa przeszliśmy przez pierwszą szyjkę ewolucyjnej butelki (tzw. evolutionary bottleneck, czyli wąskie gardło ewolucyjne). Czy to oznacza, że czekają nas już same sukcesy? O, na pewno nie. Przyjdzie zły rok i zapewne trzeba będzie - jak to określają pszczelarze - zamiatać duży procent dennic swoich uli. Ale wydaje mi się, że (czas to pokaże), jako społeczność pszczelarzy współpracujących i wymieniających się nieleczonymi rodzinami pszczelimi, możemy liczyć na ciągłość genetyczną na naszych pasiekach, a tym samym raczej nie będziemy już zaczynać od zera. Nie oznacza to, że pojedyncze pasieki zawsze przetrwają. Zdarzają się przecież lata, w których, nawet traktowane z największą "troską", pszczoły leczone przeciwko warrozie znikają lub pozostają z nich tylko "niedobitki". Może to nie ominąć i naszych pasiek. Niezależnie od zdobywania umiejętności utrzymywania pszczół przy życiu w starciu z dręczem, wszyscy musimy się też zacząć uczyć wykorzystywać pszczoły gospodarczo. Tylko w taki sposób można przekonywać środowisko do zrobienia kroku w stronę uczynienia pszczoły odporną. 99% pszczelarzy traktuje swoje pszczoły produkcyjnie - niezależnie od tego czy wierzą, czy też nie, w możliwość adaptacji pszczół do zagrożenia w postaci dręcza. Bez przykładów, że to działa nie tylko biologicznie, ale i ekonomicznie, zapewne nie zrobi się kroku wprzód w propagowaniu tego rozwiązania. I stąd właśnie przykład Erika.

Erik Österlund jest osobą, której w pewien sposób udało się połączyć elementy gospodarcze i selekcję pszczół na odporność. Nie jest to "mój kompromis". Gdyby był, to już dawno zastosowałbym jego metodę u siebie. Muszę jednak uczciwie przyznać, że poznanie jego projektu, niejako na nowo, od mojego spotkania z nim, przekonało mnie, że być może tego typu projekty są mniej długotrwałe niż uważałem. Uznawałem bowiem, że taki projekt zapewne potrwa minimum dwie dekady aby przynieść skutek porównywalny do takiego, jaki Erik osiągnął tak naprawdę po jednej. Ale też zasługą jest tu zbudowanie obszaru selekcyjnego (o którym będzie niżej) i zapewne bez tego nie udałoby się osiągnąć tak dobrych wyników. Uważam, że metoda Erika ma trochę wad w zakresie tego, czego ja sam oczekuję od pszczół i pszczelarstwa. Ale większość pszczelarzy ma diametralnie odmienne podejście od mojego. Pokazanie tym osobom przykładu Erika powinno być dla nich przekonujące. Erik ma małe straty (średnio rocznie 5 - 10%), względnie dobre wyniki miodowe (w ostatnim roku średnio 35 kg miodu z ula, choć przez ostatnie lata narzekał na pogodę, a jak wiemy w 2018 Szwecję i całą północną część Europy nawiedziła susza i upały jakich nie znali od lat, a być może nigdy za życia najstarszych ludzi ze Skandynawii) i wkłada w to wszystko racjonalną ilość pracy (w tym roku kończy 70 lat, a wciąż jest w stanie utrzymywać około 120 rodzin - w "szczycie", lata temu, miał ich około 270). Erik chyba potrzebuje dochodu z pszczół i stąd nie może sobie pozwolić, żeby puścić wszystko na żywioł. Ale sam z pewną nostalgią (tak to odbieram) mówi o selekcji naturalnej i o czynnikach epigenetycznych, które może zaburzyć stosowanie leków - jakie by one nie były, w tym i te tzw. "naturalne". Wie (znów: to mój wniosek z tego co i jak mówi), że najlepszym działaniem byłoby po prostu zostawienie pszczół doborowi naturalnemu. Z różnych powodów robi jednak tak, jak robi, ale są to działania ukierunkowane stricte na jak najszybsze odstawienie chemii przy zapewnieniu wysokiej przeżywalności i racjonalnych wyników ekonomicznych. W przeciwieństwie do Randy'ego-biologa, nie oburza się na dziko żyjące rodziny pszczele, nie nawołuje do ich "wydłubywania" i leczenia, twierdząc, że to roznosiciele wszelkiego zła. Owszem Erik też uważa (jak Randy), że "mite bomb" jest pewnego rodzaju zagrożeniem (spowolnieniem?) dla selekcji pszczół, ale z drugiej strony wykorzystuje dziko żyjące rodziny we własnym projekcie. Pozyskuje z nich materiał genetyczny, łapie rójki. Te rodziny wchodzą do jego programu selekcyjnego i często matki z nich stają się reproduktorkami (o czym możesz przeczytać w przetłumaczonym tekście). Takie rzeczy u Randy'ego-biologa nie mają miejsca - przynajmniej według tego co wyczytałem na jego stronie. Erik walczy też o różnorodność genetyczną, a nie wyszukuje idealnych reproduktorek, jak robi to hodowca z Kalifornii.

Wielokrotnie to powtarzałem i znów powtórzę: gdyby metoda selekcji naturalnej nie przyniosła oczekiwanych dla mnie rezultatów, metoda Erika byłaby zapewne pierwszą, do której bym się zwrócił. A przede wszystkim do jego "początkowej strategii" polegającej na obserwacji objawów chorobowych i rozwoju rodziny. Zliczanie roztoczy wciąż mnie nie przekonuje. Erika tak. Twierdzi, że odkąd zaczął zliczać dręcza, zrobił postęp w selekcji i choć niejako obniżył kryteria leczenia, to zaczął używać mniej tymolu niż wcześniej. Cóż, ja trochę wiążę to nie tyle ze zmianą strategii, co z długoletnią wcześniejszą selekcją. Gdy zaczął zliczać roztocza, pszczoły były już zdecydowanie po przejściu wielu pierwszych sit, a jego projekt trwał już bodaj około 7 lat. Niewątpliwie jednak zliczanie roztoczy pomaga Erikowi zobiektywizować kryteria. Ale moja wątpliwość jest inna: czy natura decydując o życiu i śmierci pszczół kieruje się tylko "obiektywizmem" w zakresie liczby roztoczy w ulu? Sam Erik pisze, że miał wiele rodzin z wysokim porażeniem, które nie dawały żadnych objawów chorób i wiele takich, w których przy niskim porażeniu pokazywały się pszczoły bez skrzydeł. Ot, wieczne dylematy pszczelarzy.

Co jest najważniejsze.
Erik stworzył obszar hodowlany Elgona. Nie wiem dokładnie ile jest w nim rodzin, ale z kontekstu wnioskuję, że od 600 do 800. W ścisłym centrum obszaru hodowlanego jest ich 400. W 2018 spośród tych 400 leczonych było tylko 50, a 350 miało niższe porażenie roztoczami niż 3% i nie wymagało leczenia według przyjętych kryteriów. Erik z lekkim uśmiechem zażenowania mówi, że większość z tych 50 należy do niego, a pozostali pszczelarze leczą mniej niż on. Mówi, że jest "najgorszy w klasie" i chyba z tego powodu trochę mu wstyd, choć obraca to w żart. A nie powinno mu być wstyd. To jego dzieło i jego dziecko. To on zaczął selekcję i córki najlepszych reproduktorek rozdawał sąsiadom, sam dbając o bioróżnorodność. To dzięki niemu stało się to wszystko, co dzieje się w jego rejonie. Czapki z głów. Erik pokazał w sposób unikalny na świecie jak można robić selekcję i zjednoczyć pszczelarzy we wspólnym celu. Zaczął przygotowywać się do nadejścia dręcza 20 lat przed jego przybyciem, podczas gdy nasze środowisko pszczelarskie 38 lat po nadejściu dręcza wciąż trzyma rękę w nocniku i przebudzenia nie widać. Projekty typu Erika są u nas negowane, a projekty takie jak mój, Łukasza czy wielu innych są wyszydzane i wytykane palcami. Dla mnie to pewnego rodzaju ignorancja. Otoczona światłą mądrością na temat tego, jak uzyskać największy plon z ula. W ostatnim tygodniu nagrałem film, w którym trochę nieskładnie i niespójnie (bo i bez przygotowania) opowiadam o tym co mnie denerwuje, ale i apeluję o rozsądek i zmiany w podejściu. Mamy dziesiątki przykładów na świecie jak można rozwiązać ten problem, ale w zamian dyskutujemy o kształcie korpusów, podstawkach pod ule i najlepszych metodach produkcji węzy. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie przy dręczu pszczelim. To przecież on jest dziś problemem numer jeden. Środowisko pszczelarskie jest też bardzo roszczeniowe. Od dziesiątków lat woła: "dajcie nam pszczoły odporne na dręcza". Woła tak do hodowców i instytutów. Ale gdy niektórzy nawet nieśmiało podejmują próby selekcji, to na takie pszczoły w ogóle nie ma zbytu. Nikt ich nie chce kupić. Nie bronię instytutów. Zaniedbały mnóstwo spraw po drodze. Ale to przecież nie instytuty hodują te pszczoły na naszych pasiekach, tylko my. Instytuty powinny zapewniać wiedzę dlaczego i jak selekcjonować i dawać pod selekcję naukową podbudowę. Powinny prześcigać się w przekazywaniu wiedzy o tym, że selekcja pszczół na ich odporność jest nie tylko możliwa, ale i ważna i potrzebna dla przyszłości zdrowego pszczelarstwa. Te zaniedbania można zliczać i palców nie wystarczy, żeby je policzyć. Ale to pszczelarze powinni chcieć trzymać zdrowe pszczoły. Powinni zalewać hodowców telefonami i mailami z pytaniami o zdrowe pszczoły. Tak długo, aż ci się wreszcie obudzą. Ale dziś każdy instytut czy hodowca może się bronić słowami, które zresztą wspomniałem na nagranym przeze mnie filmie: "My wam damy te pszczoły, ale wy ich nie chcecie od nas wziąć!".

Zapraszam serdecznie do zapoznania się z ofertą "Bractwa Pszczelego".
Ponownie zapraszam do zapoznania się z tekstem Erika o hodowli na odporność.
Przede wszystkim zapraszam do refleksji i przemyśleń na temat naszych, jako środowiska, 40 letnich zaniedbań. Zaniedbań naukowców, zaniedbań hodowców, ale przede wszystkim zaniedbań pszczelarzy. Można je dostrzec najlepiej patrząc na przykład ze Szwecji.

Kończąc, napiszę tylko, że moja pasieka na dziś jest żywa. Owszem trochę rodzin osypało się, ale dla mnie nie są ważne martwe pszczoły, ale żywe. Zaczął się marzec, a ja jeszcze nie uchyliłem daszków w ulach. Czekam na dobrą pogodę, żeby to zrobić. W przyszły weekend ma być wystarczająco ciepło, ale zapowiadają deszcze. Myślę, że pszczoły jakoś radzą sobie beze mnie. I tak powinno być.