czwartek, 23 kwietnia 2020

Międzynarodowy Dzień Ziemi i początek sezonu

Nie pamiętałem o wczorajszym Dniu Ziemi. Tak jak to w wielu przypadkach zapominam o urodzinach czy imieninach bliskich mi osób. Ale przypomniał mi Google. Co więcej Google przygotowało grę w pszczółkę, sterując którą można było zapylać googlowe kwiaty. W tym roku podkreślono więc rolę tych małych, ale jakże ważnych stworzeń. A jak one się mają to wiadomo. Raz lepiej, raz gorzej, ale niestety - czasem mam wrażenie, że podobnie jak i my - są na równi pochyłej. Nie oznacza to oczywiście, że na pewno rozbiją się o dno i znikną. Ale raczej wiadomym jest (albo inaczej: jak się wydaje, a gdzieniegdzie punktowo to stwierdzono niezbicie badaniami naukowymi), że globalnie jest ich coraz mniej i jest im coraz trudniej przetrwać z uwagi na zanikanie siedlisk i ubożenie bazy pokarmowej - nawet jak regionalnie niektóre populacje mają się nomen omen kwitnąco. Wszystkie działania, żeby odwrócić ten proces wydają się na razie zbyt małe, niewielkie, nieznaczące. Ba, wydaje się, że całe to wariactwo z Covid-19 dla globalnego (dobro)stanu środowiska [jakkolwiek to rozumieć] zrobiło więcej niż wszyscy aktywiści razem wzięci przez ostatnie lata. Ale może głupoty gadam. Może środowisko ma się dobrze, tak jak twierdzą niektórzy, bo po prostu jesteśmy w takim a nie innym miejscu naturalnego cyklu. Z tym oczywiście nie zgadza się pewnie z 99% naukowców, ale poglądy są przecież różne: Globalnego ocieplenia nie ma, a jak jest to jest naturalnym procesem, siedliska zwierząt są dla nich wciąż dostępne, bo jak nie tu to przecież tam, a baza pokarmowa jest nieskażona i bogata. Na pewno w wielu miejscach wciąż tak jest.
"Z okazji Dnia Ziemi" ludzie walczą aktualnie z pożarami w Biebrzańskim Parku Narodowym. Ponoć wywołał go człowiek - najprawdopodobniej wypalaniem traw. Ale kto wie, przy takiej suszy, jaka panuje obecnie, być może ten ogień mógł po prostu zacząć się tam sam. Jeśli nie przed Dniem Ziemi, to może kilka dni później. Cóż, ja w mojej pasiece narzekam na letnią suszę już od paru lat, a eksperci mówią, że dopiero w tym roku prawdziwa susza nadejdzie... Za bardzo w to nie wierzę, ale... oby się mylili.

Odkąd ciut ponad rok temu "zmuszono mnie" do bycia na "takzwanym fejsie", niestety odkrywam jego zakamarki. Stał się dla mnie w jakimś sensie tym pożeraczem czasu, którym niegdyś były pszczelarskie fora. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Ja trochę żałuję. Nie rezygnacji z czytania forów, bo miałem tego serdecznie dość, tylko zamiany "siekierki na kijek". W większości to marnowanie czasu (w jednym i drugim przypadku), ale jak wracam "styrany" po całym dniu mój mózg przyswaja już tylko tą "papkę". Może dlatego, że za mało go ćwiczę na rzeczach mądrzejszych...? Pewnie tak jest. Ale nie o tym miało być, a tylko miało to być tło do obrazka, który niestety z okazji Dnia Ziemi pasuje tu (a może nie?) wstawić. Wraz z fejsem odkryłem "andrzejarysuje", który już nie raz ujął mnie swoim cennym rysunkowym komentarzem (to i na moim profilu sporo z jego twórczości się znajduje). Ale chyba trochę na tym właśnie polega gospodarka leśna i nie tylko. Czy nie?

Wróćmy jednak do pszczół. Z nowości, to na mojej działce pojawiły się dziś kokony pszczoły murarki. Trochę późno, ale "wymyśliłem" te murarki może 2 tygodnie temu, albo i mniej. Więc zaadaptowałem kłodę, która się rozeschła i pękła i dla pszczoły miodnej byłaby siedliskiem niedogodnym bez większej naprawy. A na tą nie mam teraz ani czasu, ani sił, ani chęci. Kłoda stoi już parę dni i nawet widziałem ze 2 razy kręcące się tu owady - może więc prędzej czy później zasiedliłaby się sama.

A Jeżeli chodzi o pszczołę miodną, to... cóż. Zastanawiam się jak rozegrać ten sezon. Mam kilka opcji:
1) spokojnie, z myślą, że będzie co będzie, bo jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było;
2) kolejny rok walki o odbudowę pasieki, czyli tworzenie rozlicznych mikrusków i potem chodzenie koło nich i denerwowanie się, że znów znikają "tony" cukru;
3) dokupienie pszczół i do nich podanie mojej genetyki, żeby było spokojniej, ale żeby za to rosły liczby.

Kto wie, czy nie połączę wszystkich tych metod i nie zrobię w części spokojniej, a w części walkę o maluchy (co już trochę zacząłem - o tym później), a jak wpadnie mi jakaś okazja to czy nie dokupię kilku odkładów lub rójek. Zresztą apel o rójki lub pakiety (ale tylko - w miarę możliwości - z linią Dobra) wystosowałem w jednym z poprzednich moich filmów - chcę bowiem zapszczelić co najmniej kilka kłód ustawionych tu na działce.

Biję się z myślami, która z metod (czy 1 czy 2) daje większe szanse na długofalowy sukces. I przyznam, że nie wiem. Wiem, że przy "zwykłej" genetyce nie ma żadnego znaczenia czy tworzymy rodzinki z 2 ramek czy zostawiamy silne "potwory". Jedne i drugie umierają tak samo. A często te silniejsze umierają pierwsze. Wraz z "poprawą genetyki" proporcje być może się zmieniają? Na to wskazują różne uwagi różnych mądrych ludzi. Torben Schiffer mówi przykładowo o tym, że pszczoły zajmują się same sobą (co jest dla mnie wartością oczekiwaną) jak mniej więcej opanują siedlisko. Czyli jeżeli tworzymy maluchy, to one cały wysiłek kierują w budowę, a nie w higienizację, czyszczenie, grooming itp. Ma to sens - zgodnie z piramidą potrzeb najpierw muszę się najeść i wyspać, a dopiero potem będę myślał o praniu ubrań czy sprzątaniu w domu.

Marcin (którego pozdrawiam) stwierdził, że w tym roku na ile mógł to zaobserwować na jego pasiece dominuje przeżywalność w macierzakach z matkami z 2018 roku nad odkładami z 2019. Liczby nie są na tyle wielkie żeby ukuć prawidłowość, ale jest to już jakieś wskazanie potwierdzone innymi obserwacjami. Seeley też zauważa, że rodziny, które przetrwają pierwszą zimę mają o wiele większe szanse na przeżycie niż rodziny młode (przy czym on stwierdził, że te umierają głównie z głodu nie mając możliwości i wybudowania gniazda i jeszcze zebrania pokarmu). Jest to teza stojąca prawie całkowicie w sprzeczności z rzucanymi uwagami przez pszczelarzy leczących, którzy stwierdzają, że na pewno wśród rodzin nieleczonych najczęściej to macierzaki umierają, bo rójki zostawiają cały ten "syf" za sobą i budują sobie nowe i pachnące gniazdo. Otóż wszystko wskazuje na to, że to tak nie działa i jest dokładnie odwrotnie.

Po tym przydługim wstępie spróbuję więc (na ile mi czas i pamięć pozwala) przeanalizować to zjawisko na mojej pasiece. Przy czym stwierdzić muszę (kto chętny niech sobie obejrzy filmy z jesieni na moim kanale i sam oceni), że w większości rodziny były i tak podobnej - i względnie zacnej (biologicznie) siły.

Pasieka K
do zimy szło 6 rodzin:
- MACIERZAK w dadancie - ale uczciwie przyznać trzeba, że była to rodzina słaba jesienią, która długo nie mogła wychować matki - przetrwała zimę, nie przetrwała przedwiośnia;
- piękny ODKŁAD po 16tce (chyba z 7 czy 8 ramek WP w końcu sierpnia) - wypszczelił się jesienią i padł w niewiadomym mi czasie w zimie
- MACIERZAK po K1 - przetrwał (pojechał do Patryka)
- 2 ODKŁADY po K1 - przetrwały w pięknej sile
- ODKŁAD ze starą matką "przedwojenną" - przetrwał (dziś jest nomen omen na teraz największą moją rodziną).

macierzaki 1ż:1u (ż - żywe; u - umarły)
odkłady 3ż:1u

Pasieka R(2)
do zimy szło 5 rodzin
- MACIERZAK R2-3 - przeżył - chyba najsilniejsza moja rodzina w jesieni - obecnie niezła kondycja
- MACIERZAK po Victorii, ale z genetyką R2-2 - przeżył w słabym stanie
- ODKŁAD ze starą matką R2-3 - dobra kondycja, średnia siła w jesieni - umarł
- MACIERZAK - R2-2 - piękna siła w jesieni (czołówka pasieczna) - umarł
- ODKŁAD po Victorii - niezła siła w jesieni - umarła na przedwiośniu

macierzak 2ż-1u
odkłady 0ż-2u

Pasieka T
do zimy 3 rodziny (wszystkie w bardzo ładnym stanie w jesieni i porównywalnej sile)
MACIERZAK po T1
ODKŁAD ze starą matką po T1
ODKŁAD po ŁŁ-Mac

macierzak 0ż-1u
odkłady 0ż-2u

[przy czym macierzak po T1 przetrwał do wiosny i nie mogę wykluczyć, że zabiły go mrówki - podobnie jednak jak z odkładem po ŁŁ-Mac]

Pasieka B
do zimy poszło 7 rodzin. Tu był tylko 1 macierzak (po B2), bo o ile się nie mylę macierzak po B3 trzeba było rozgonić po stracie matki.

macierzak 0ż-1u
odkłady 1ż-5u

zginęła tu stara matka Victoria i stara matka B3 (stara matka B2 "zniknęła"? - mogłem ją uszkodzić podczas przeglądu...)

Las 1
do zimy poszło 7 rodzin

poza fortem:
MACIERZAK "przedwojenna" - przetrwał w słabej kondycji
ODKŁAD "przedwojenna" - umarł
w forcie:
MACIERZAK B5 - względnie ładna siła do zimy - przetrwał jako średniak
MACIERZAK L1 - średnia siła do zimy - przetrwał z kłopotami i bardzo słabo czerwiącą matką (założony matecznik na cichą wymianę)
ODKŁAD GMZ - piękna siła do zimy - przetrwał jako całkiem ładna rodzina
ODKŁAD L1BMZ - umarł - słaby w lecie, niezły do zimy...
MACIERZAK L1a - przy czym ciężko powiedzieć czy to faktycznie macierzak - cały rok miał kłopoty...

macierzaki 3ż-1u
odkłady 1ż-2u

Las 2
do zimy poszło 5 rodzin - wszystkie odkłady

ODKŁAD - (prawdopodobnie 16) - piękny rozwój w sezonie - przeżył
ODKŁAD po Victorii - przeżył
ODKŁAD (nie pamiętam genetyki) - umarł (słaby rozwój w sezonie)
ODKŁAD prawdopodobnie po R2-3 - przeżył
ODKŁAD (nie pamiętam genetyki) - umarł

odkłady 3ż-2u
(umarł jeden, który miał kłopoty latem, a drugi, który całkiem dobrze sobie radził, ale chyba coś mu mieszałem z matką)

Pasieka KM
do zimy 8 rodzin - przeżyło 2 (w tym jedna to 100 pszczół z matką brana do domu na marcowe chłody)
- MACIERZAK (ale przewieziony z R1) po 16 - piękna siła w lecie, wypszczelenie w jesieni - umarł
- 2 ODKŁADY po R2-2 - umarły
- MACIERZAK po L1 (przewieziony z Las 1) - przetrwał jako średniak
- MACIERZAK po "propolisującej" (z R2) - przetrwał (jako 100 pszczół z matką - na pewno nie przetrwałby przedwiośnia bez ochrony przed mrozami po -6/7 stopni w nocy)
- ODKŁAD po ŁŁ-Mac - umarł (bardzo ładna siła w sezonie)
- MACIERZAK po (chyba) R1-1 - umarł - ale była to chyba jedna z rodzin najliczniej "odwiedzana przeze mnie" - więc najmocniej jej mieszałem ze wszystkich.
- MACIERZAK po genetyce, której oznaczenia nie pomnę (z budki w pasiece R1) - umarł - przy czym od lata miał problemy.
[tu jednak wszystkie rodziny były przywiezione późnym latem, a 2 z macierzaków miały zmienione ule]

odkłady 0ż-3u
macierzaki 2ż-3u

Podsumowując mamy:
- 8 żywych macierzaków;
- 8 umarłych macierzaków;
(1 macierzak "sztucznie uratowany", a więc mógłby zmienić proporcje na 7:9)
- 8 żywych odkładów;
- 17 umarłych odkładów.

Jeżeli więc można by uznać, że te liczby są miarodajne i wiarygodne różnica jest zauważalna i jednak macierzak ma większe szanse na przetrwanie niż utworzony odkład. Pytanie na ile operowanie na liczbach rodzin poniżej 100 czy więcej można przełożyć na prawidłowości, a na ile to wciąż sprawa indywidualnych przypadków. Można by się zastanawiać nad przyczyną tego zjawiska - czy odkłady tworzę za słabe? czy za dużo w nie ingeruję? Trudno powiedzieć. Niektóre odkłady były bardzo silne (np. na pasiece B) - i były to odkłady silniejsze niż niejeden macierzak, dobrze rozwijały się w lecie, wymagały mniej karmienia niż rodziny na innych pasieczyskach (po deszczowym maju nie wyszły z głodem), a były też niezbyt często doglądane i wcale im bardzo nie przeszkadzałem. Mimo to umarły. Były też takie odkłady jak na pasiece Las2, które utworzone były jako mikruski (wzbudzając wiele emocji choćby pod filami w komentarzach), a potem były zasilane, łączone z bezmatkami, były "telepane" między pasieczyskami itp - a przetrwały lokalnie w lepszej proporcji niż cała pasieka. Trudno mi więc gdybać jaka jest tego przyczyna. Na pewno nie mogę jednoznacznie stwierdzić, że odkład utworzony od razu jako silny ma jednoznacznie większe szanse przeżycia. Może innym razem spróbuję zastanowić się jaka była różnica między tymi odkładami, które umarły, a tymi, które przeżyły. Na pewno jednoznacznie żaden powód nie przychodzi mi do głowy. Mogę to łączyć z tym, że odkłady tworzy się do nowego siedliska (ula), a macierzak zostaje w "swoim" gnieździe, gdzie już co najmniej jedną zimę przetrwał we względnie zrównoważonym z sobą środowiskiem mikrobiologicznym. Może to w tym tkwi "sekret"?


Eksperyment
Jeszcze parę słów o eksperymencie, który dzieje się obecnie na mojej pasiece KM. Uratowana matka "propolisująca" z garścią pszczół dostała z początkiem kwietnia "odkładzik". W odkładziku tym nie było względem niej agresji, niemniej jednak pszczoły założyły mateczniki. Po zastanowieniu uznałem, że matkę zabiorę z kilkukrotnie większą garścią pszczół niż miała na początku, a małej rodzince (genetyka K1) pozwolę wychowywać mateczniki. Od poniedziałku, zaglądając kilka razy dziennie, aby pszczoły nie zniszczyły pozostałych mateczników, z odkładu wyłowiłem 5 matek i zostawiłem ... hm.. "macierzak" z ostatnim - szóstym - matecznikiem (do tej pory nie wiem czy ta matka się wygryzie i czy matecznik jest żywy). Jestem ciekawy czy matki unasiennią się i jak "poprowadzą" rodzinę przez cały sezon. Każda z matek dostała bardzo niewielki (nawet jak na moje standardy) odkład(zik). Jak zawsze: w miarę potrzeby będzie on zasilany na bieżąco. Jestem bardzo ciekawy jak kwietniowe matki poradzą sobie z unasiennieniem, z rozpoczęciem czerwienia i innymi "matczynymi powinnościami". O eksperymencie napisałem na fejsbókowej grupie i oczywiście podniosły się głosy wątpliwości co do jakości tych matek - cóż, ja sam je mam! W końcu względnie niewielki odkład wychowywał (również w czasie nocnych mrozów) kilka mateczników. Zobaczymy co będzie z nimi dalej.
Eksperymentalne uliki weselne (odkładowe) rozstawione.

A z okazji minionego już Dnia Ziemi życzymy jej jak najlepiej, a nam życzę aby jeszcze przynajmniej ze dwa pokolenia poznały ten świat, który my znamy zanim się on znacząco zmieni.



ps. ostatnio objechałem też sztuczne barcie - 4 z 6 rodzin żyje!

wtorek, 14 kwietnia 2020

Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych na dręcza pszczelego - część 1

W kwietniowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się mój kolejny artykuł. W tekście tym poruszam zagadnienia związane z selekcją i hodowlą pszczół odpornych na dręcza pszczelego. W dalszych częściach podanych będzie też - w sposób dość ogólny - kilka metod selekcji, które praktykują pszczelarze w różnych regionach świata. Mam nadzieję, że tekst ten zainspiruje kogoś do podjęcia tej trudnej selekcji pszczół.

Zapraszam do lektury!



Ogólnopolski plan selekcji pszczół odpornych 
na drecza pszczelego - część 1


Dlaczego selekcjonować? 


W jednym z numerów „Pszczelarstwa” przeczytałem takie słowa: „Zmagania pszczelarzy z warrozą trwają już przeszło 30 lat i nic nie wskazuje na to, żeby coś się zmieniło na lepsze. W związku z tym nie pozostaje nic innego, jak dalej toczyć „bój” z roztoczem dotychczasowymi metodami” (Artur Arszułowicz „Weterynaryjne A,B,C...”, „Pszczelarstwo” sierpień 2017r.). Kategorycznie nie zgadzam się z wnioskiem płynącym z drugiego zdania. Skoro przez przeszło trzydzieści lat (zwracam uwagę, że niedługo będzie czterdzieści) dotychczasowa metoda nie przyniosła długofalowych pozytywnych skutków, najwyższa pora zdobyć się na refleksję i inaczej podejść do problemu. Metoda chemicznej walki z roztoczem nie tylko nie przyniosła zmiany na lepsze, ale też spowodowała, że przewidywana długość życia pszczół pozbawionych „opieki” skróciła się, a nam „udało się” zanieczyścić toksynami zarówno środowisko ich życia, jak i produkty pasieczne oraz „wyhodować” jeszcze zjadliwsze patogeny. Choroby pszczół, które w poprzednim wieku nie stanowiły większego zagrożenia, dziś spędzają pszczelarzom sen z powiek. Uważam, że najwyższy czas podejść do problemu od strony biologicznej. Rozumiem przez to stworzenie najkorzystniejszych warunków dla pszczół w pasiekach i ulach, zrównoważenie ekosystemów bakteryjno-grzybiczych, w jakich żyją owady, a także, a może przede wszystkim, zwrócenie się w kierunku selekcji pszczół na coraz lepszą odporność i tolerancję na roztocza.
Efekt jaki ma odstawienie tzw. "chemii" przy "standardowo" użytkowanej populacji
pszczół - Wirus Zdeformowanych Skrzydeł (DWV)

Odkąd zajmuję się pszczelarstwem, wielokrotnie brałem udział w różnych dyskusjach na temat zarówno sensu, jak i metod zwalczania dręcza pszczelego (Varroa destructor). Pszczelarze prezentują bardzo różne poglądy. Część uważa, że dręcz pszczeli bez najmniejszych wątpliwości przyczyni się do zagłady gatunku pszczoły miodnej, gdy tylko pozostawimy ją bez opieki. Inni uznają, że pszczoły są w stanie wypracować odporność na roztocza, ale zajmie to setki lub nawet tysiące lat. Kolejni twierdzą, że pszczoły mogłyby nawet względnie szybko i w warunkach pasieki wytworzyć mechanizmy odporności na roztocza, ale w tym procesie „zdziczałyby”, zatem praca z nimi byłaby praktycznie niemożliwa, a wyniki ekonomiczne pozostawiałyby bardzo wiele do życzenia. Pozostali, do których zaliczam się i ja, uważają, że wypracowanie odporności to kwestia względnie niedługiego czasu, po którym możliwy byłby powrót do pszczelarstwa bardzo zbliżonego do tego, jakie znamy dziś. Różnica musiałaby polegać przede wszystkim na tym, że o wiele bardziej musielibyśmy zwracać uwagę na biologiczne potrzeby pszczół, przestając łączyć ich wysoką wydajność z dobrym zdrowiem. Gdzieś na tej skali znajdują się poglądy większości pszczelarzy. Obserwacje i badania dzikich populacji pszczół na każdym kontynencie dowodzą, że pszczoły radzą sobie z roztoczem w sposób co najmniej wystarczający, aby zachować zdrowie, zebrać pokarm na zimę i podtrzymać zastępowalność pokoleń (https://link.springer.com/article/10.1007/s13592-015-0412-8). Z każdym pokoleniem zaś dobór naturalny promuje te, które coraz lepiej radzą sobie z dręczem pszczelim. Na świecie mamy też przykłady dochodowych pasiek, z których pszczelarze mogą utrzymywać siebie i swoje rodziny. Z niezrozumiałych powodów, zamiast zastanowić się, jak stworzyć pszczołom takie warunki, w jakich żyją właśnie w tamtych miejscach, wciąż uparcie neguje się ich zdolność do samodzielnego ograniczania populacji pasożyta. Do nieprzekonanych „dla zasady” czy tych, którzy uważają, że ten rodzaj przystosowania wymaga wielu tysięcy lat ewolucji i tak nie dotrą wielokrotnie już wcześniej podawane argumenty. Chciałbym jednak wierzyć, że uda mi się zmobilizować tych, którzy chcieliby podjąć ten trudny temat, ale nie do końca wiedzą jak, albo nie wierzą w swoje znaczenie i możliwości.

Juhani Lunden przy
uliku weselnym
fot. Juhani Lunden
Chyba jedynymi, którzy tak naprawdę korzystają na obecności dręcza pszczelego są producenci tzw. „leków”. Nie chcę jednak tutaj zgłębiać teorii spiskowych, jakoby lobby producentów pestycydów sprzysięgło się, żeby dostarczać pszczelarzom niedziałających substancji chemicznych, żeby sztucznie podtrzymywać problem warrozy. Dręcz jest po prostu bardzo trudnym przeciwnikiem i nie poradzimy sobie z nim w prosty i bezbolesny sposób. Niestety każde rozwiązanie jest na swój sposób kosztowne i długotrwałe. Wybory przed jakimi stoimy jako pszczelarze są trochę takie, przed jakimi stawali bohaterowie klasycznych greckich tragedii: każdy z nich na swój sposób będzie zły. Stosowanie substancji chemicznych nie służy jednak nikomu: ani pszczołom, ani pszczelarzom, ani klientom kupującym produkty pasieczne. Ostatnie kilkadziesiąt lat dowiodło natomiast niezbicie, że metoda chemicznej walki z roztoczem nie przyczynia się do rozwiązania problemu. Oczywiście nie mam wątpliwości, że dzięki stale prowadzonym badaniom uda się opracować kolejne substancje, gdy te obecnie stosowane przestaną być skuteczne. Być może będą też mniej toksyczne i mniej szkodliwe dla nas czy dla pszczół. Ale nie zmieni to faktu, że będziemy się „kręcić w kółko, próbując złapać własny ogon”. Wydaje się, że w interesie wszystkich byłoby, żeby same pszczoły radziły sobie z chorobami, a umysły pszczelarzy były zajęte przede wszystkim nimi, a nie roztoczem.

Wielu pszczelarzy wkłada olbrzymią pracę w doskonalenie pszczół w trakcie chowu i hodowli. Niektórzy pilnie i z gospodarską troską doglądają rodzin pszczelich, drobiazgowo zliczają naturalny osyp roztocza lub w inny sposób badają stopień porażenia. Często wyniki te przekładają się na wybór metody i intensywność leczenia. Stawiam tezę, że nawet w dwudziestu procentach nie mają odzwierciedlenia w dalszej selekcji pszczół. Nie kwestionuję miłości do pszczół, zaangażowania, wiedzy, doświadczenia i profesjonalizmu tych pszczelarzy. Co więcej, podziwiam ich drobiazgowość i pracowitość – często taką, na jaką mnie osobiście nie stać. Uważam jednak, że ta olbrzymia praca i energia ukierunkowana jest przede wszystkim na poprawę typowo gospodarczych cech pszczół, zaś choroby leczy się dzięki osiągnięciom innych dziedzin nauki i przemysłu chemicznego. Osobiście stoję na stanowisku, że tylko zmieniając priorytety selekcji, a wcale nie rezygnując z dotychczasowego kierunku, dokładnie tą samą pracę i wysiłek można by ukierunkować na systematyczne rozwiązanie problemu. Nawet jeżeli nie udałoby się wypracować ogólnej odporności pszczół na roztocze w przeciągu najbliższych paru, parunastu czy parudziesięciu lat, odwrócenie obecnej tendencji jest możliwe. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że w przeciągu dekady, a najdalej dwóch moglibyśmy się cieszyć dwukrotnie wyższą przewidywalną długością życia pszczół „pozbawionych opieki” i zminimalizować użycie tzw. „chemii” do 15 – 20% tego, co wykorzystujemy dzisiaj. Mówię więc co najmniej o powrocie do tego stanu, który panował w latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku. Pozwoliłoby to na prowadzenie zdecydowanie zdrowszego pszczelarstwa. Pszczelarze mogliby ograniczyć kontakt ze szkodliwymi substancjami do minimum i zmniejszyłoby się zagrożenie kontaminacji produktów zarówno toksycznymi substancjami aktywnymi, jak i produktami ich rozpadu. Ponadto, w sposób oczywisty wpłynęłoby to na ograniczenie kosztów prowadzenia pasiek, zarówno w części dotyczącej zakupu „leków”, jak i zmniejszenia nakładów pracy. Dzięki temu również pasieki mogłyby być zdecydowanie bardziej „odporne” na swoiste „zaniedbania” związane z leczeniem pszczół. Przede wszystkim mam na myśli zagrożenia związane z opóźnieniem wykonania zabiegów w przypadku pozyskiwania późnych pożytków, takich jak wrzos czy nawłoć, czy inne, spowodowane na przykład wypadkami losowymi pszczelarzy, które uniemożliwiłyby im wykonanie terminowych kuracji. Natomiast ci pszczelarze, którzy nie chcieliby w ogóle stosować toksyn czy substancji parzących w pasiekach, mogliby liczyć na zdecydowanie niższą śmiertelność pszczół i lepsze wyniki ekonomiczne. Nawet jeżeli całkowita odporność pszczół na roztocze nie jest możliwa w warunkach gospodarki intensywnej (inaczej mówiąc w modelu przemysłowym pszczelarstwa), to już samo odwrócenie obecnej tendencji i zmniejszenie zużycia toksyn w pasiekach jest wystarczającym powodem, żeby podjąć działania. 

Uważam, że odpowiedzialnością i powinnością każdego pszczelarza – poczynając od amatora posiadającego kilka pni w ogródku, a kończąc na pszczelarzach zawodowych i hodowcach – jest podejmowanie prac i wyborów sprzyjających zwiększaniu odporności na dręcza pszczelego. Rzecz jasna, każdy powinien ponosić ten wysiłek na miarę swoich możliwości. Od nas wszystkich bowiem zależy nie tylko to, jak wyglądają pasieki dziś, ale także i to, jak będą uprawiać pszczelarstwo przyszłe pokolenia. Posłużę się pewną analogią, nawiązując do jednej z toczących się aktualnie dyskusji. Jak co rouk w czasie zimy narasta olbrzymi problem smogu oraz wprowadzania do atmosfery gazów cieplarnianych. W mediach poruszane są więc zagadnienia dotyczące zużywania paliw kopalnych i zanieczyszczenia środowiska. I choć oczywiste jest, że nikt z nas nie jest odpowiedzialny za całość złego stanu środowiska czy skażenia atmosfery, to z drugiej strony każdy z nas dokłada to tego „cegiełkę” i ma swój wpływ na całościowy obraz. Możemy więc przeciwdziałać temu problemowi na liczne sposoby – poczynając od wyborów politycznych, kreowaniu podaży na rynku przez „głosowanie pieniędzmi”, poprzez korzystanie z transportu publicznego, lepszą termoizolację domów, wybór metody ogrzewania, a skończywszy na rezygnacji z najbardziej szkodliwych paliw, np. tzw. „mułów węglowych”. Ludzie, których nie stać ani na poprawę izolacji domów czy wymianę pieców, mogą wreszcie nauczyć się właściwie palić w tych najprostszych w taki sposób, aby w możliwe najmniejszym stopniu przyczyniać się do powstawania zanieczyszczeń. Nikt nie odmawia nikomu prawa do ogrzewania swojego domu czy kierowania się przy tym ekonomią. Chodzi raczej o edukację, zrozumienie pewnych procesów, własnych możliwości i wpływu na otoczenie, dokonywanie długofalowych wyborów oraz stworzenie takich warunków, które pozwoliłyby na systematyczne zmniejszanie problemu. Analogicznie, nikomu nie przychodzi do głowy negowanie prawa pszczelarzy do opierania swoich pasiek na kalkulacji ekonomicznej. 
Czerw w różnym wieku na plastrze może świadczyć o problemach z matką, ale
równie dobrze o tym, że pszczoły czyszczą komórki porażone roztoczami.

Uważam, że powinniśmy myśleć o naszej ekonomii pasiecznej w skali co najmniej dekady, a nie najbliższego sezonu. Kiedy mamy kupić coś na raty, zastanawiamy się przecież jaki będzie koszt kredytowania. To samo powinniśmy robić, podejmując decyzje w naszych pasiekach. Jeżeli uznamy, że brak odporności pszczół na roztocza i systematyczne zwiększanie zużycia toksyn w pasiekach są naszymi problemami (chciałbym wierzyć, że każdy pszczelarz tak uważa), powinniśmy się wszyscy razem i każdy z osobna zastanowić nad tym, jak ten problem z sezonu na sezon zmniejszyć. Każdy z nas ma wpływ na populację pszczół, tak jak każdy z nas może ogrzewać dom w sposób możliwie przyjazny środowisku albo palić stare kalosze w tzw. „kopciuchu”. Uważam, że absolutnym minimum, od którego powinniśmy zacząć, to uparte i natrętne dopytywanie hodowców o pszczoły coraz lepiej ograniczające populację roztoczy - a gdy takie pojawią się w ofercie, możemy „zagłosować pieniędzmi” i wykreować odpowiednią podaż. Hodowcy powinni wreszcie zacząć prześcigać się w przedstawianiu oferty matek pszczelich pozwalających na prowadzenie pasieki przy rezygnacji lub zmniejszeniu zużycia „chemii”. Od co najmniej parunastu lat znanych jest przynajmniej kilka cech pszczół związanych z odpornością na roztocze oraz metody ich selekcji. Ale z zupełnie niezrozumiałych powodów do tej pory pszczelarze nie wymusili na hodowcach podjęcia prac w tym kierunku.


Zapraszam za miesiąc na kolejną część!

część 2
część 3
część 4
część 5
część 6