2014 zaczął się dla mnie nieszczęśliwie - straciłem 1 palca, a 2 kolejne (przyszyte) leczę do dziś. Ten wypadek spowodował jednak oderwanie od pracy zawodowej i moje myśli w sposób prawie niczym niezmącony (nie wliczając mojej niesprawności i rehabilitacji) popłynęły w stronę pszczelarstwa. Oczywiście chora ręka uniemożliwia mi wykonywanie ciężkiej pracy fizycznej, jednak przez większość sezonu (poza pewnymi okresami zabiegów i intensywnej rehabilitacji) pozwalała mi na szczęście na prowadzenie bieżących przeglądów rodzin pszczelich. Z racji niewielkiego doświadczenia i ograniczeń fizycznych robiłem to jednak dość niezgrabnie, ku niezadowoleniu moich pszczół. Do cięższych prac potrzebowałem pomocy, na którą na szczęście mogłem liczyć. Z racji rozmiarów mojej pasieki (aktualnie 23 ule, z czego spora większość to tegoroczne odkłady) nie musiałem wykonywać pracy codziennie i mogłem pozwolić sobie na pozostawienie pszczół samym sobie na pewne okresy.
Od początku roku zdecydowałem się umieszczać w moich ulach puste ramki, aby pozwolić pszczołom na swobodę w rozwoju i systematyczne pomniejszanie komórki pszczelej. Na przedwiośniu zakupiłem 5 nowych rodzin wraz z ulami, a moje dwie zeszłoroczne rodziny pięknie wyszły do wiosny. Liczyłem na to, że z każdej rodziny dam radę wziąć po 1 odkładzie i tym samym powiększę pasiekę do 14 uli w bieżącym sezonie. Ostatecznie w zasadzie się to udało, jednak nie wyszło zupełnie jak chciałem z racji wielu błędów jakie popełniłem.
Najpiękniej ruszyła pszczoła niemka Ulmanka - rodzina powiększała się błyskawicznie, choć budowała bardzo wiele komórki trutowej. W pewnym momencie miałem wrażenie, że w rodzinie ustalony został jakiś parytet nakazujący posiadanie co najmniej 40 % przedstawicieli płci męskiej. Trutnie były wszędzie! Niemniej jednak rodzina już wczesną wiosną miała zadziwiająco sporo - szczególnie biorąc pod uwagę ilość tych "darmozjadów" - świeżego miodku w ulu. Uznałem, że tą matkę chcę rozmnożyć. Postanowiłem zrobić odkład ze starą matką, aby w razie czego zapobiec jej wyrojeniu, a reszcie pszczółek pozwolić wychować matki, które wykorzystam do części z planowanych odkładów. Postanowiłem popróbować sił w przekładaniu larw, jednak zdecydowanie mi to nie szło. Bałem się, ze je uszkodzę i zdecydowałem się przełożyć jajeczka, z którymi szło mi lepiej. Nie będę opisywał szczegółów i innych drobnych błędów, jednak ostatecznie nie wychowałem żadnej matki gdyż przeoczyłem matecznik w tym ulu. Siła macierzaka bez matki się załamała i ul ostatecznie mogłem potraktować jako mocny tegoroczny odkład. Latem pszczółki znów odbiły i obecnie to jedna z lepszych moich rodzin (co tak naprawdę niewiele znaczy bo to prawie wszystkie odkłady). Natomiast stara matka w odkładzie została przez pszczoły wymieniona. Myślę, że pomimo pięknego pójścia w siłę, ilość trutnia świadczyła o pewnej wadliwości użytkowej tej matki (może była źle unasienniona?), a może jakiś mój błąd spowodował, że pszczoły postanowiły powołać zwycięską konfederację. Nie zmienia to mojej oceny tej pszczoły - ostatecznie w wyniku pewnych innych eksperymentów, o których nie będę pisał, mam 2 rodziny z matkami-córkami tej pszczoły i radzą sobie nieźle. Jeśli im się nie przeszkadza - jak ja to zrobiłem - rozwijają się pięknie, zbierają całkiem sporo miodu nawet przy niewielkiej sile, są nieagresywne. Przede wszystkim nie widzę żadnych oznak warrozy i innych chorób, a pszczoły budują ładnie zmniejszone komórki (nie mierzyłem średnicy, ale pszczoła jest wyraźnie mniejsza "na oko").
Przy drugiej rodzinie z moim "kundelkiem", z racji pewnej niecierpliwości młodego pszczelarza, zbytnio powiększyłem gniazdo. Zamiast szybkiego wypełnienia pustki pszczołą, załamałem siłę rodziny i zdecydowanie zahamowałem matkę w czerwieniu. Pomimo moich interwencji - a może własnie przez nie - ta rodzina do dziś kuleje. Niemniej jednak zdecydowałem się trzymać tą pszczołę, aż do samoistnej wymiany matki przez pszczoły, albo do załamania rodziny. W lecie rodzina trochę odbiła i wygląda na to, że jej siła pozwoli na zimowanie. Pszczoła również wizualnie się zmniejsza i nie widzę na niej warrozy.
Wśród 5 kupionych rodzin również pszczelarzyłem ze zmiennym szczęściem. Z tego co wiem u tych pszczół rządziły królowe w którymś pokoleniu matek od Łysonia (pszczoły w zeszłym sezonie miały się roić na potęgę). Pszczoły kupiłem od starszego pana, który niewątpliwie był kiedyś dobrym pszczelarzem, jednak wiek - jak sam przyznawał - nie pozwolił mu prowadzić dalej sporej, pięknej pasieki. I rzeczywiście ule miały lata świetności za sobą, a pszczoły przebywały na czarnych ramkach i miały po zimie mocno "zagnojone" gniazda. W syropianowych dennicach są dziesiątki tuneli po larwach najróżniejszych stworzeń. Niemniej rodziny były zadziwiająco silne, jak na taki stan gniazd i przezimowały. W pierwszy cieplejszy dzień przerzuciłem pszczoły do nowych uli i wyrzuciłem tyle ramek na ile pozwalał mi rozsądek. Większość rodzin jakoś ruszyła, ale w jednej pojawiła się grzybica wapienna (po stanie gniazd dziwię się, że tylko w jednej). Ostatecznie po licznych nieudanych próbach leczenia, w maju, rodzina została podzielona na 2 mizerne odkłady, które dostały po matce Vigorce - dziś są w granicach mojej średniej. Pszczółki małe i wyglądają na zdrowe.
Warre i jego ule.
Przeglądając zasoby internetu trafiłem na informację o ulach Warre'go. Przyznam, że jedynie pobieżnie przeglądnąłem ten temat i nie wczytywałem się w informacje dotyczące rozmiarów ula, gospodarowania na snozach itp. Spodobała mi się sama idea ula "bezobsługowego" - lazy beekeeping. Zgodnie z tym co zrozumiałem, używając znacznego uproszczenia, metoda ta polega na powiększaniu gniazda od dołu wiosną i zebranie górnego korpusu z miodem jesienią (lub gdy jest pełny). Przez cały pozostały czas pszczoły robią mniej więcej to co chcą. Postanowiłem spróbować takiego sposobu powiększania gniazd, pomimo tego, że wszyscy zawsze mówili, że lepiej powiększać do góry. Chęć eksperymentowania wygrała. Pszczoły długo gniotły się pod daszkiem, kombinując jak iść w górę, pomimo twardego sklepienia, mając cały pusty korpus na dole. Dodam, że były na dużej komórce i wyjątkowo starym plastrze, gdyż innych nie miałem. Ostatecznie niewątpliwie znacząco przyczyniłem się do zahamowania rozwoju każdej z tych rodzin. Po jakimś czasie, kiedy z ula powinny już wylewać się pszczoły, zlitowałem się nad nimi i zamieniłem korpusy miejscami. Dzięki temu rodziny pomału zaczęły ruszać, jednak ja miałem już o dobry miesiąc spóźniony rozwój rodzin. Nie twierdzę, że metoda Warre'go jest zła - przyznam, że nie wczytywałem się w szczegóły i mogłem popełnić jakiś podstawowy błąd. Poza tym wyjątkowo skromny pożytek wiosenny (od pszczelarzy z małopolski i śląska wiem, że było tak "prawie wszędzie") mógł wstrzymać "zepchnięcie" pszczół w dół na niższy korpus.
Z 4 zakupionych rodzin, które nie zachorowały na grzybicę, jedynie 2 ostatecznie rozwinęły się na tyle, że mogłem mieć trochę miodu dla siebie i rodziny (jak na wyjątkowo słaby sezon nie było nawet u tych pszczół tak źle). W jednej z pozostałych, od samego początku po zmianie korpusów zaczęło się dziać niedobrze - pszczoły zaczęły wymieniać matki raz za razem i rodzina cały czas działała na granicy załamania siły. Albo miały zbyt dużo ingerencji w gniazdo wiosną, albo dały znać o sobie wyjątkowo stare plastry i duża pszczoła. Ostatni raz wymieniły matkę niedawno. Jest to jedyna rodzina gdzie pszczoły mają się źle. Matka słabo czerwi (a w zasadzie to młoda matka, która dopiero rusza z czerwieniem, choć już prawie po sezonie), pszczoły jest mało, widać na niej warrozę i sporo jest zdeformowanych mieszkanek ula (np. bez skrzydełek).
Druga z tych dwóch rodzin wiosną rozwijała się przepięknie (była to moja 2-ga w kolejności najładniejsza pszczela ferajna po Ulmance). Mając jednak tylko 1 rękę sprawną nie mogłem wystarczająco szybko wstawić rodzinie powałki (nie mając jej fizycznie), a ta miała wysoki daszek. Żałuję, że wczesniej nie zareagowałem, mogłem ul przykryć czymkolwiek, choćby folią. Na pewnym etapie zauważyłem, że pod daszkiem są duże ilości dzikich plastrów, pełnych świeżego miodu i czerwiu. Przy jednym z przeglądów postanowiłem wreszcie usunąć te plastry - przy tej operacji, albo zgniotłem matkę, albo utopiłem ją w spływającym po całym gnieździe nakropie, albo też wywołałem wśród pszczół rewolucję. Niezależnie od tego co się stało siła rodziny się załamała i znów zaczęła się walka o przeżycie.
Ostatecznie przy wszystkich tych operacjach udało mi się wziąć też trochę odkładów. Widząc, że rodzina sobie słabo radzi i miodu i tak nie da, dzieliłem ją na mniejsze, podając jednej z nich matecznik. Ostatecznie do obecnej chwili (wraz z dokupionymi odkładami) posiadam 23 rodziny, z czego ok. 5 - 6 jest ładnych, 3 lub 4 jest słabych (z czego 1, wspomnianej wyżej, nie daję większych szans na przeżycie zimy), a reszta to solidne średniaki, co najmniej w sile tych jakie miałem w zeszłym roku i które zimę pięknie przeżyły.
Jak widać popełniłem szereg błędów i zepsułem sporo pszczoły w tym sezonie. Część to tylko moja wina, część to nieszczęśliwe wypadki (jak przypadkowe zabicie matki). Jednak liczę, że nauka nie poszła w las i przyszły sezon przyniesie mi zdecydowanie mniej porażek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz