czwartek, 13 czerwca 2019

Susza - powódź - susza... czyli rzeczywistość roku 2019

Zawsze musi być pod górkę. Nie ma lekko...
W kwietniu była susza, w maju tylko krok dzielił nas od powodzi, a dziś znów ziemia zamienia się zaschniętą i spękaną skorupę. Pod tą skorupą chyba wciąż nie jest jeszcze tak źle (w końcu po miesiącu deszczu nie pada raptem około 2 tygodnie), ale wierzchnia warstwa pokazuje, że powoli zaczyna mieć dość takiego słońca. Ja też.

Wciąż nie tracę nadziei na to, że uda się pozyskać trochę miodu, ale nadzieja niknie w oczach. Ale cóż, jak to mówią: "abyśmy zdrowi byli". Toż i ja tak powiem: "aby pszczoły zdrowe były" i już będzie dobrze. I na razie ogólnie stan pszczół i tempo ich rozwoju są względnie zadowalające. W tym roku w marcu liczyłem na pewien kompromis - liczyłem, że uda mi się pozostawić na tyle dużo silnych rodzin, że przyniosą trochę wielokwiatu wiosenno-wczesnoletniego. Maj zniweczył tą nadzieję, ale koniec miesiąca na nowo ją rozbudził. Niestety z każdym dniem znów ją tracę. Na pasiekach w pierwszych dniach po ustąpieniu wody pojawiły się fajne i szybkie przybytki w ulach. Około tydzień temu te zauważalne przybytki się skończyły - pszczoły zaczęły utrzymywać mniej więcej status quo.
W mojej pasiece zawsze podejmuję decyzje kierując się przyszłym rozwojem pasieki - nie twierdzę, że na pewno są to decyzje słuszne obiektywnie. Wiele osób wielokrotnie je kwestionowało. Możliwe, że mają rację. Ale w moim subiektywnym przekonaniu są właściwe, aby dojść tam gdzie chcę dojść za parę lat. Czy można połączyć gospodarkę pasieczną z tym etapem rozwoju pasieki nieleczonej od dręcza pszczelego, w takich, a nie innych warunkach pożytkowo-klimatyczno-środowiskowych? Nie mam pojęcia. Nie ma tu w okolicy nikogo poza Marcinem, z kim mógłbym się porównać w podobnym projekcie. A on podejmuje decyzje podobne do mnie i choć operuje na mniejszych liczbach, to można powiedzieć, że wyniki mamy względnie porównywalne. Czy obaj błądzimy? Kto to wie. Inni to pszczelarze leczący, a więc trudno to w ogóle przyrównać. Z kolei ci nieleczący koledzy, którzy podejmują lekko inne decyzje, choć kierują się w zasadzie tymi samymi przesłankami, mają ciut inny teren i warunki. Jak to porównać?

Odkąd nagrywam filmy z mojej pasieki dowiedziałem się bardzo dużo o pszczelarzach. I choć w większości tak jest, to nie zawsze wnioski są pozytywne. Przyznam też, że śmieszy mnie krucjata przeciwko mnie, którą podejmują niektórzy. Owszem, czasem też irytuje czy denerwuje, ale jednak coraz częściej śmieszy. Niektórzy za wszelką cenę chcą udowodnić, że nie ma czegoś takiego jak "pszczoła odporna na warrozę". A ja przyznam, że na swój sposób się z tym zgadzam. W zasadzie uważam, że nie ma "zerojedynkowej" odporności i każda rodzina (ba, zapewne i rodziny pszczoły wschodniej!) prędzej czy później ulegnie jakiejś chorobie. Na razie, w świecie w jakim żyjemy i z którym się mierzymy, najczęstszą przyczyną śmierci rodziny pośrednio lub bezpośrednio jest warroza wywoływana przez dręcza pszczelego. To jasne. Dlatego ja nie szukam "pszczoły odpornej" i tłumaczyłem to już "ze sto razy". Szukam pszczoły, która pomimo swojej "nieodporności" będzie w stanie żyć wystarczająco długo, aby zapewnić zastępowalność pokoleń, skromy zbiór (może kiedyś), możliwość odbudowy pasieki po stratach, a przede wszystkim zapewni długofalową poprawę zdolności populacji do radzenia sobie z problemami i możliwość prowadzenia przeze mnie pszczelarstwa, w którym nie będę musiał stale zwracać się do chemii. Rzecz jasna też pasieki samowystarczalnej, czyli takiej, którą można odbudować z własnych zasobów. Wiem, trudne do pojęcia, bo przecież takiej pszczoły nie ma. "There is no single varroa resistant bee colony here. It's wishful thinking only" - jak to napisał jeden z pszczelarzy. Nawet ludziom zza granicy trzeba jednoznacznie napisać, że to co robimy czy robię ja, jest bezsensu i nieracjonalne. Tak jakby nie mieli takich swoich "zagramanicznych" tytanów racjonalizmu, którzy stale piszą im to samo, co nasi polscy koledzy piszą nam. Cały świat naprawdę jest taki sam. Ponoć Erik Osterlund też zaczyna mieć dość niektórych komentarzy i stąd ograniczył pisanie na blogu. Nie dziwię mu się. Choć to dziwne, bo mało jest ludzi, którzy robiliby to tak jak on, czyli w sposób, który mógłby tak naprawdę zadowolić obydwie strony - przecież leczy i nie leczy zarazem. Przeważnie nie ma strat większych niż 5 - 10 % pasieki, pokazuje jak można to zrobić mając duże zbiory, małe straty, a stale poprawiać tzw. "pogłowie" pszczół (to określenie w aspekcie pszczół szczególnie bawi moją żonę...). W Polce Erik przez niektórych nazywany jest "oszustem". Przyznam, że nie rozumiem tego. Nie wiem jakie są motywacje tych, którzy tak mówią. Ale też nie wszystko rozumiem na tym świecie, zwłaszcza jeżeli chodzi o różne poglądy i motywacje. Niemniej jednak takich sformułowań w stosunku do Erika nie rozumiem szczególnie. Mam czasem wrażenie, że chodzi o to, żeby udowodnić samemu sobie, że podejmowanie jakiejkolwiek selekcji nie ma sensu. Skoro takie działania miałyby sens, można by było przecież patrząc w lustro uznać, że przez 30 - 40 lat "ładowaliśmy" do uli toksyny, choć tego robić nie musieliśmy. Ale to tylko takie moje przemyślenie, niekoniecznie musi być prawdziwe. Poza tym zakładające na swój sposób racjonalizm (czy w ogóle zdolności myślenia) osób, które tak piszą o ludziach takich, jak Erik. A można się z nim zgadzać czy nie (ba, ja nie we wszystkim się zgadzam), ale to jedna z nielicznych osób na świecie - o ile nie jedyna - która zaczęła robić wszystko co możliwe aby nie truć pszczoły toksynami, na 20 lat zanim roztocza pojawiły się w jego okolicy. O ile wiem, tego nie robił nikt inny.

Tam gdzie jest zmienność populacji jest pole do selekcji.
Tymczasem wielu bardziej doświadczonych pszczelarzy, którzy przedstawiają na forach, blogach czy vlogach różnorodną wiedzę o gospodarce pasiecznej, oczekują też, że ludzie, którzy będą zajmować się pszczołami (czy w ogóle "zwierzętami") będą się edukować, kształcić, doskonalić. Tych, którzy tego nie robią nazywają np. "gamoniami" (ale są i inne epiteta). Czasem z irytacją powiedzą czy napiszą o tych, którzy pszczoły tracą, że ci powinni wreszcie zacząć się rozwijać. Ale sami palcem nie kiwną w kierunku selekcji pszczół na odporność na dręcza, choć dostają na tacy gotowe schematy i rozwiązania. Umywają ręce, mówiąc, że nie mają wiedzy, zasobów, zdolności, a w ogóle to "teren nie taki" (ale oczywiście jest "taki", żeby wziąć średnio 60 - 100 kg miodu z ula, bo się w tym doskonalili i kształcili). A Erik, zwany przez wielu "oszustem", podaje na tacy jak to wszystko zacząć robić, mając nawet 10 pni. Ba, wystarczy nawet zrobić jedno. Każdy pszczelarz - każdy jeden i bez wyjątku - który sam nie selekcjonuje (bo nie ma wiedzy, terenu, zasobów, zdolności itp), ale kupuje matki u hodowców, powinien po prostu każdorazowo zapytać czy hodowca ma matki o zwiększonej odporności na dręcza. Tylko tyle. Gwarantuje, że pierwszym dwudziestu hodowca odpowiedziałby z ironicznym śmiechem, że takich matek nie ma i nie będzie. Po kolejnych dwudziestu zacząłby się zastanawiać, a po następnych zacząłby szukać w internecie, co też mógłby się dowiedzieć o takiej hodowli. Nawet gdyby nie wierzył, że taka hodowla może być możliwa. Ot, po prostu zacząłby się orientować (eureka!), że zmienia się popyt, to i podaż musi się dostosować. Ale to się nie dzieje, bo ci, którzy innych zwą różnymi mniej czy bardziej obraźliwymi czy wyszukanymi zwrotami (nawet i półżartem) po prostu nie mają nawet zamiaru zapytać hodowców o takie matki.
Pomijam tu kwestię tego, że odporność na dręcza (a przede wszystkim po prostu "przeżywalność") jest daleko bardziej skomplikowana niż to, co mogą w krótkim czasie osiągnąć hodowcy. Proces jest daleko bardziej złożony. Ale stare przysłowie pszczół mówi: "każdą nawet najdłuższą podróż trzeba zacząć od pierwszego kroku". A pierwszymi krokami muszą być: a) ulokalnienie pszczół oraz b) zagęszczenie w populacji cech odpornościowych (to ostatnie może być właśnie realizowane przez hodowców).
Sprawa jest więc banalna. Trzeba zacząć działać, a po około 10 latach zmiany w hodowli mogłyby być ogromne. Tymczasem nie dzieje się nic, bo nikt nie zaczyna działać. Koło się zamyka. Rozumiem, że można nie mieć wiedzy czy zasobów (choć jedno i drugie się zdobywa, skoro hodowla zwierząt ma wymagać od nas rozwoju...), ale można po prostu każdorazowo kupując matki pytać o odporność na dręcza. To nic nie kosztuje, a kreuje podaż.

No ale miało być o mojej pasiece w połowie czerwca, a jak zawsze wyszły ze mnie różnorodne rozważania.
Pasieka się rozrasta. O ile dobrze liczę powoli zbliżam się do około 50 rodzin(ek). Większość to - jak zawsze u mnie - maluchy. Ale, o ile na razie niektóre jeszcze nie dysponują dużą liczbą plastrów, to w zasadzie większość rodzin pewnie około lipca dostanie po kilka odbudowanych ramek i w zasadzie jedyne co będą musiały zrobić to rosnąć, a jeżeli budować, to plasterki pod ramkami. Ostatnio na filmie starałem się wytłumaczyć dlaczego właśnie tak robię i utrudniam sobie życie. Znów: obiektywnie, wcale nie musi być tak jak wynika z moich przemyśleń. Ale na razie, w fazie selekcji, pracy na maluchach, jeszcze jakiś czas zamierzam to kontynuować. Docelowo być może spróbuję w ogóle przerzucić się (przynajmniej w sporej części pasieki) na gniazdo na ramkach WP w moich 11toramkowych skrzynkach. Wówczas nie musiałbym "wydziwiać" z plastrami. Gniazdo "warszawskie" i nadstawka "wielkopolska" w zasadzie zapewniłaby mi (chyba) to czego szukam. Pomimo wszelkich utrudnień wynikających z pracy na różnym typie ramki... A może po zakończeniu pewnej fazy selekcji możliwym będzie po prostu "normalna" praca na "normalnym" ulu? O ile zdrowie i siła pszczół pozwolą na ograniczenie mieszania im w gniazdach, przekładania ramek czy zamieniania korpusów, to mogę powiedzieć tylko: oby.

Orientacyjne liczby (o ile pomnę) wyglądają mniej więcej następująco.
Aktualnie na pasieczysku R (dom) posiadam paręnaście mikrusków, jeden solidniejszy odkład (będzie miał pewnie z 5 ramek WP) i jedną ciut większą osieroconą rodzinę (do podziałów po weekendzie). Liczyłem, że ta większa rodzina przyniesie trochę miodu - ale chyba się przeliczyłem. Zresztą zobaczymy.
Pasieczysko R2, to w tej chwili obecnej bodaj 5 mniejszych czy większych odkładów oraz jedna względnie silna (victoria) rodzina, docelowo w lipcu do podziału, jedna średnia rodzina osierocona po podziałach i jedna takaż przed podziałami. Z tych trzech ostatnich w skrytości liczę na łącznie parę ramek miodu ze zbiorów dotychczasowych plus lipa. Zapewne się przeliczę...
Pasieczysko L (las) to łącznie z 10 rodzinek, w tym rodziny w projekcie "fort knox" (zapraszam na stronę i zapoznanie się z "ofertą"). Jedna z nie-fortowych (już po podziałach) być może przyniesie mi parę ramek miodu. Zapewne się przeliczę...
Pasieczysko B to na chwilę obecną 5 rodzin (w tym dwa silniejsze bezmatki), ale po najbliższym weekendzie będzie tam co najmniej około 10. Być może wezmę też jakiegoś mikruska na inne pasieczysko. Jest szansa na parę ramek miodu z 2 rodzin. Zapewne się przeliczę...
Pasieczysko K (miejsce, które nazywam "główną pasieką"), to w tej chwili 8 rodzin. Wstępnie planuję przewieźć tam jeszcze 2 - 3 przed zimą. Z jednej rodzinki liczyłem na kilka ramek miodu - obecnie już wiem, że z dziewięćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem się przeliczyłem...
Pasieczysko T (nowosądeckie) to 5 rodzin. Tam na miód już nie liczę. Rodziny miały tam ciężko w okresie majowych deszczów i cieszy mnie to, że w ogóle przeżyły. Jedna w nawet dość fajnym stanie i z tej rodzinki wcześniej przywiozłem już jakieś odkłady dla kolegów.

Nie liczę dokładnie rodzin w chwili obecnej. Ta liczba cały czas się zmienia. Ale powoli kończą się rodziny do podziałów. Chciałbym przed lipcem zakończyć wszystkie (z wyjątkiem jednej: victorii), a w lipcu co najwyżej likwidować te, w których nie pojawiły się matki. Bo w części one się nie pojawią. Jeszcze teraz w czerwcu te rodziny będą zasilane nowym matecznikiem lub rozganiane. Ale też lada chwila zostaną dokonane nowe podziały. Zapewne około połowy lipca liczba rodzinek mniej więcej będzie się stabilizować.
Znów muszę powiedzieć, że rodzinki będą na...: "nie wiem na jakiej genetyce, ale wiem, że w większości na tej, która jest nieleczona od jesieni 2014". Co chwila mówię: "nie wiem", "nie pamiętam", "nie jestem pewny". To dla niektórych świadczy o moim "nieprofesjonalizmie" (sic). Tak jakbym a) chciał to profesjonalnie dokumentować; b) uważał, że naturę można oszukać profesjonalną selekcją polegającą na kreśleniu rodowodów. Fakt, czasem żałuję, że nie notuję wszystkiego dokładnie. Otóż, mógłbym powiedzieć: "patrzcie, jak profesjonalnie to prowadzę" (sic). Ale cóż mogę rzec tym, którzy piszą mi, że oczekują profesjonalnego przekazu. Ano tyle, że jeżeli uważają ten przekaz za niewłaściwy, nikt nie każe im go śledzić. Uważam, i powtarzałem to już wielokrotnie, że szczegółowe dokumentowanie "co - gdzie - jak" mogłoby po prostu zaspokoić ciekawość (nawet moją własną). Fakt, czasem to dużo. Fakt, czasem to ciekawe i dla mnie. Dlatego śledzę niektóre tylko rodziny - te, które nie przeszły jeszcze "wąskiego gardła" (jak np. rodzina "victoria"), aby nie namnażać ich nadmiernie póki się nie sprawdzą; te, w projekcie "Fort Knox", bo tam wymagają tego zasady projektu; oraz te, które są dla mnie w jakiś sposób ciekawe (np. rodziny oznaczane przeze mnie jako SŁ - "słabiaki" - W tym roku, jak już mówiłem na filmach, projekt "SŁ" zakończył się porażką. Wiosna była dla rodzin zbyt trudna). Ale też prawda taka, że każda rodzina tworzona jest w ciut różnych warunkach, innym czasie i bywa, że całkowicie różnej sile. I tak nie da się tego porównać. Mam rodziny silne (choć pewnie leczący "profesjonaliści" mają daleko silniejsze) i mam mikruski na 1 ramce. Dla mnie natomiast istotne jest to, żeby namnażać te rodziny, które po prostu dobrze się mają. Nie patrzę tu na linię. Ba, nawet nie chcę się nimi (na wszelki wypadek) sugerować. Oceniam stan bieżący i podejmuję swoje własne decyzje. Te, które, rzecz jasna, w ocenie wielu są błędne, a i przy tym "nieprofesjonalne". Powtórzę więc myśl z początku tekstu: W mojej pasiece zawsze podejmuję decyzje kierując się przyszłym rozwojem pasieki. Tak jak to najlepiej rozumiem. Może choć w tym niekoniecznie się przeliczę?...

środa, 5 czerwca 2019

O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego - część 3


W czerwcowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazała się trzecia (i ostatnia) część tekstu o pracy Torbena Schiffera. Tekst dostępny jest także na stronie "Bractwa Pszczelego", na którą serdecznie zapraszam.  

Dodam też w tym miejscu, że w ostatnim czasie Torben Schiffer upublicznił koncepcję "ula" przyjaznego dla pszczół, zgodnego z wynikami swoich badań i przemyśleń. "Ul" ten nazwał "Schiffer Tree". W tekście nie wspominam o nim, gdyż fakt został upubliczniony już po zakończenia redakcji tekstu i przygotowaniu go do druku. 
Znających język niemiecki odsyłam do zapoznania się z tą koncepcją na stronie Schiffera. Innym polecam przynajmniej zobaczenie zdjęć. Oczywiście koncepcja ta nie sprawdzi się w tzw. nowoczesnej gospodarce pasiecznej, ale być może zainspiruje amatorów do szukania swoich rozwiązań przyjaznych dla pszczół - a do tego gorąco namawiam!

Zapraszam do lektury!


O zaleszczotku książkowym i nie tylko, czyli w poszukiwaniu naturalnego wroga dręcza pszczelego - część 3 (ostatnia)



Zaleszczotki w ulu

Dennice osiatkowane nie sprzyjają zaleszczotkom również z innych powodów. Przez siatki wypadają drobiny ulowej materii, które stanowią pożywkę zarówno dla nimf zaleszczotków, jak i dla innych organizmów, które z kolei wchodzą w menu różnych stadiów rozwojowych pajęczaków. Przez otwory zresztą wychodzą zarówno dorosłe osobniki, jak i formy niedojrzałe, które następnie nie wracają już do pszczelich siedlisk. Jeżeli wprowadzimy zaleszczotki do takich uli, to ich populacje systematycznie będą się zmniejszać, a w końcu całkowicie znikną. Ulowe odpadki są bardzo ważne dla całej ulowej mikrofauny. Częste czyszczenie dennic lub wykorzystywanie dennic osiatkowanych jest czynnikiem, który skutecznie blokuje wytworzenie zdrowych zależności i symbiotycznej relacji pomiędzy pszczołą miodną a zaleszczotkiem książkowym oraz wielu innymi organizmami.

W toku badań przeprowadzonych w warunkach laboratoryjnych, zaleszczotek książkowy był zdolny do upolowania i zabicia aż do 9 roztoczy dziennie. Oczywiście nie oznacza to, że tyle samo ich padnie ofiarą pajęczaka w ulu, w niekontrolowanych warunkach naturalnego siedliska. Schiffer opisuje jednak pewien prawdopodobny scenariusz. Według badań, populacja roztoczy w statystycznym ulu rośnie w tempie od 2 do nawet 5% dziennie. Oznacza to, że jeżeli przyjmiemy, iż w ulu występuje 1000 roztoczy, to średnio dziennie może ich przybywać nawet około 50 sztuk - oczywiście coraz więcej, wraz ze wzrostem populacji. Przyjmując, że w warunkach ula każdy zaleszczotek będzie polował jedynie na dwa roztocza dziennie (bo swój apetyt będzie zaspokajał też innymi zdobyczami), to teoretycznie populacja dwudziestu pięciu pajęczaków byłaby w stanie całkowicie zahamować wzrost porażenia roztoczami i utrzymać je na stabilnym poziomie. Schiffer podkreśla, że ten model jest teoretyczny. Zaznacza też, że na czas rozmnażania samica zaleszczotka zaszywa się w przygotowanym gnieździe i nie wychodzi na łowy. Realnie populacja pajęczaków przy porażeniu ula na tym poziomie musiałaby być większa. Nie zmienia to jednak faktu, że odpowiednia liczba zaleszczotków mogłaby poczynić w populacji dręcza zauważalne szkody.
Zaleszczotek książkowy jest według Schiffera doskonałym bioindykatorem zdrowego superorganizmu pszczelego i stosowania właściwych metod pszczelarskich. Jak zaznaczyłem powyżej, zaleszczotki nie potrafią przeżyć znaczącej większości „kuracji” stosowanych przez pszczelarzy. Nie potrafią też przetrwać w nowoczesnym ulu pozbawionym szczelin i przestrzeni, w których mogłyby się schronić. Może się jednak zdarzyć, że pomimo stosowania kuracji i wykorzystywania nieprzyjaznych zaleszczotkom metod, pszczelarze wciąż je zauważają w swoich ulach. Po pierwsze, być może pszczelarze ci prowadzą pasieki w miejscach wyjątkowo przyjaznych tym pajęczakom, w których po prostu są one bardzo powszechne i łatwo na nowo zasiedlają pszczele siedliska. Możliwe, że po toksycznych kuracjach pszczoły są zimowane, bądź to w stodołach czy starych oborach, bądź bardzo blisko takich zabudowań. Po drugie, może się zdarzyć, że zaobserwowane w ulu pajęczaki, nie są przyjaznymi pszczołom zaleszczotkami książkowymi, a innym gatunekiem z rzędu „pseudoskorpionów”. Niektóre z nich lubią zupełnie inne warunki niż zaleszczotek książkowy, na przykład dużą wilgoć. Takim pajęczakiem jest choćby Lasiochernes pilosus. Zdaniem Schiffera, jego obecność w ulach świadczy wręcz o stosowaniu szkodliwych dla pszczół metod prowadzenia pasieki. Po trzecie, być może w ulach, zwłaszcza starych, pełnych szpar i ocieplonych słomianą sieczką, zaleszczotkom książkowym udało się schować przed oparami szkodliwych substancji w czasie stosowanych kuracji. Niewątpliwie jednak pajęczak ten powinien stać się dla każdego pszczelarza motywatorem do poszukiwania naturalnych metod prowadzenia pasieki, zgodnego z potrzebami pszczół i innych gatunków. Nawet jeżeli sam „pseudoskorpion” nie poradzi sobie z narastającym problemem roztoczy, to jego obecność w ulach świadczy o tym, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe, żeby pszczoły funkcjonowały w takim środowisku, w jakim ewoluowały, a więc najlepiej przystosowanym do ich biologicznych potrzeb.

Profesor Thomas Seeley i Torben Schiffer

Zalecenia i podsumowanie

Torben Schiffer podkreśla, że powinniśmy zapewnić pszczołom suche i ciepłe środowisko. Według niego zwiększaniu wilgotności w ulu sprzyjają przede wszystkim:
  • niskie ustawienie nad ziemią (wbrew pozorom, efekt ten może być czasem zwiększany przez zastosowanie dennic osiatkowanych, a zwłaszcza w przypadku wilgotnych podłoży),
  • gładkie szczelne powierzchnie wewnętrzne, pozbawione szczelin czy pęknięć, przez które ul mógłby „oddychać”; dotyczy to zarówno precyzyjnie wykonanych uli drewnianych, jak i tych z tworzyw sztucznych,
  • szczelne, nieoddychające, nieprzepuszczające pary wodnej powałki lub wykorzystanie folii,
  • zastosowanie farb do drewna z nieoddychającymi powłokami,
  • ułożenie ramek w tzw. „ciepłej zabudowie” (prostopadle do wylotka),
  • zbyt mała termoizolacja (np. w przypadku wykorzystania uli z pojedynczej deski), która sprzyja tworzeniu się mostków termicznych i kondensacji,
  • kształty pszczelego siedliska – płaskie, gładkie powierzchnie, kwadratowe lub prostokątne konstrukcje (rogi uli są często miejscem, w którym zbiera się wilgoć i tam rozpoczyna się pleśnienie).
Powinniśmy więc dążyć do wyeliminowania tych czynników. Środowisko życia pszczół powinno być też zdolne do podtrzymywania zależności ekologicznych, w jakich kształtował się ich gatunek. Schiffer uważa więc, że konstruując ul, powinniśmy kierować się warunkami, jakie występują właśnie w naturalnych dziuplach i próbować odtwarzać ich mikroklimat, aby w możliwie największym stopniu sprzyjał on organizmom, które od wieków towarzyszyły pszczole miodnej. Podobnie jak profesor Thomas Seeley, Torben Schiffer propaguje więc ewolucyjne podejście do zdrowia pszczół.
Sam zaleszczotek książkowy powinien posłużyć nam jako sprzymierzeniec w walce z dręczem pszczelim i skłonić nas do zmiany metod jego likwidacji z chemicznych na biologiczne. Schiffer podkreśla, że samo wprowadzenie zaleszczotków do uli nie załatwi raz na zawsze problemów z roztoczami. Gdyby tak było, być może wraz z inwazją dręcza część pasiek, w których pajęczak występował powszechnie przed erą chemizacji uli, byłaby w stanie oprzeć się inwazji. Tak się jednak nie stało. Zaleszczotek książkowy może jednak przyczynić się w dość znaczący sposób do ograniczenia liczby pasożytów pszczół (nie tylko dręcza pszczelego) i pomóc tym rodzinom, które mają już wykształcone mechanizmy ograniczania liczby roztoczy co najmniej w podstawowym zakresie. Musi jednak występować w odpowiednio dużej populacji. Powtórzę jednak, że nawet jeżeli „pseudoskorpiony” realnie nie przyczynią się do zmniejszenia problemów z warrozą, to ich obecność świadczyć będzie o tym, że tworzymy zarówno pszczołom jak i ich symbiontom korzystne warunki do życia.

 Jedna z możliwych prostych konstrukcji tzw. "eko-powałek" - w "skrzynce" na siatce można umieścić trociny, próchno, słomę, ściółkę leśną, liście czy drobne gałązki. W górnej części powałki znajdują się otwory, które służą usuwaniu nadmiaru wilgoci. Torben Schiffer wykorzystuje dodatkowo odstępniki pod daszkami, które umożliwiają odprowadzanie wilgoci praktycznie na całym obwodzie oddychającej powałki

Schiffer daje następujące rady:
  1. Ule powinny być suche i ciepłe. Zdecydowanie lepsze są ule z dodatkową izolacją, gdyż zapewniają stabilniejsze warunki termiczne, a więc mniejsze dobowe i roczne amplitudy temperatur. To z kolei sprzyja rozwojowi przyjaznej pszczołom mikrofauny i flory, która potrzebuje do życia stabilnych warunków.
  2. Zaleszczotki książkowe mogą występować tylko w tych ulach, które zbudowane są z naturalnych materiałów takich jak drewno czy słoma. Słoma w ulu jest dla nich bardzo korzystna, gdyż tworzy doskonałe siedliska i materiał na gniazda.
  3. Korpusy czy inne powierzchnie ula muszą posiadać wystarczające szpary, w których mogłyby bytować pajęczaki. Biorąc pod uwagę powyższe punkty, optymalnie byłoby zapewnić ule izolowane słomą, z odpowiednimi szparami, przez które zaleszczotki mogłyby dostać się do środka.
  4. Ule powinny być wyposażone w pełne dennice. Schiffer podkreśla, że dobrym rozwiązaniem byłyby tzw. „eko-dennice”, a więc pudełka wypełnione słomą, sianem czy korą drzew. Byłoby to dobre siedlisko dla wielu gatunków skomplikowanych ekosystemów współistniejących z pszczołami.
  5. Można stosować specjalne wkładki dennicowe do kontroli osypu. Wszelkie odpadki, które na nie spadną powinny jednak pozostać w ulu, gdyż są one zjadane przez drobne owady i pajęczaki, które z kolei są pokarmem dla zaleszczotków i ich nimf.
  6. Doskonałym siedliskiem dla zaleszczotków są także specjalnie przygotowane ramki czy podkarmiaczki ramkowe wypełnione słomą i korą drzew. Takie ramki stanowią także dobre uzupełnienie izolacji ścian ula.
  7. Strop w ulach powinien przepuszczać (pochłaniać) wilgoć. Dobrym rozwiązaniem są na przykład powałki słomiane. Można zastosować także skrzynki podobne do wspomnianych w punkcie 4 „eko-dennic”. Takie rozwiązanie jest często stosowane w ulach Warre. Powałki/skrzynki (na przykład z siatką na dnie) mogą być wypełnione materią organiczną, stanowiącą dobre siedlisko dla różnych organizmów, a dodatkowo regulującą poziom wilgoci w ulu i przy okazji będącą górną izolacją ula zapobiegającą wychłodzeniu gniazda w zimie lub nadmiernemu ogrzaniu w lecie.
  8. Elementy ula powinny być tak skonstruowane, aby nie zagrażały zgnieceniem zaleszczotków. Te bowiem lubią przebywać w najróżniejszych szparach. Przykładowo, przy wykorzystaniu podkarmiaczki ramkowej zgodnie z punktem 6, należy zamontować odstępniki na wypadek, gdyby „pseudoskorpiony” znalazły się pomiędzy nimi a ścianą ula.

ramka wypełniona słomą (zatwór) - jedno z możliwych siedlisk dla zaleszczotków książkowych

Gdy poinformowałem Torbena Schiffera, że zamierzam napisać tekst o jego pracy, ucieszył się, że jego odkrycia dotrą do większej liczby odbiorców. Poprosił mnie jednak, abym nie pisał o tym, gdzie można znaleźć zaleszczotki i jak je złapać. Obawiał się bowiem, że pszczelarze mogą wprowadzać je do uli, które są całkowicie dla nich nieprzyjazne, gdzie pajęczaki albo po prostu zginą, albo wyprowadzą się z nich, co też z dużym prawdopodobieństwem skończy się dla nich śmiercią najpóźniej w czasie najbliższej zimy. Stwierdził, że kluczowe jest odpowiednie przygotowanie uli, bo bez tego wprowadzanie do nich zaleszczotków po prostu mija się z celem. Pierwszej prośby nie mogłem spełnić, gdyż siedliska zaleszczotków są ważną częścią ich biologii, ale też wskazówką, w którą stronę powinniśmy zmierzać, przygotowując ule przyjazne dla nich i dla pszczół. Drugą spełniłem z przyjemnością. Kto chce się dowiedzieć, jak złapać zaleszczotki, powinien sięgnąć do pracy Schiffera – dowie się tam też o wielu innych faktach, na które zabrakło miejsca w tym artykule.

Choć wcześniej nie myślałem o zaleszczotkach, sam od kilku lat stosuję eko-dennice wypełnione próchnem, trocinami, gałązkami i ściółką leśną. Pomimo tego moje ule nie są w pełni przyjazne dla „pseudoskorpionów”. Przede wszystkim wykorzystuję ule jednościenne, które są zbyt chłodne, aby podtrzymać populację tych pajęczaków. Po drugie, większość moich uli ma jedynie górny wylotek - nie stosuję bowiem wylotków w dennicy, a jedynie w powałkach lub daszkach. To rozwiązanie znakomicie zapobiega nadmiernej wilgotności (w większości moich uli po zimie jest tak sucho, jak w środku lata), ale też bardzo wychładza ul, zapewne w podobny sposób, jak dennice osiatkowane, choć dzięki całkowicie różnym mechanizmom. Gdybym dziś rozpoczynał budowanie pasieki od nowa, zapewne przemyślałbym wiele rozwiązań. Każdy z nas może jednak przystosować swój ul w taki sposób, aby był bardziej przyjazny zarówno zaleszczotkom, jak i całej ulowej mikroflorze i faunie. Ja zamierzam w kolejnym roku wyposażyć każdy w ramkę wypełnioną słomą, która na wzór zatworu będzie w moich ulach przez cały rok. Dodatkowo rozpocząłem przygotowywanie „eko-powałek”, w które chciałbym systematycznie wyposażyć jak największą część mojej pasieki. Kto stosuje dennice osiatkowane, ten może wypełnić je słomą, próchnem czy korą i wykorzystać je jako powałki zamiast folii, a dorobić dennice pełne. Tylko od nas zależy, jakie warunki stworzymy naszym pszczołom. Wspomniany we wstępie Alexander von Humboltd, nazywany często pierwszym ekologiem w historii, już na przełomie XVIII i XIX wieku zauważył, jak destruktywny mamy wpływ na całe ekosystemy i nieustannie, celowo lub nieświadomie, przyczyniamy się do ich ubożenia. Napisał wówczas słowa: „Człowiek może jedynie działać w zgodzie z naturą i dostosowywać jej siły na swój użytek, pojmując jej prawa”1. Powinniśmy zacząć od naszych uli.


_____________________________________________
1 A. Wulf, „Człowiek, który zrozumiał naturę. Nowy świat Aleksandra von Humboldta”, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2017, Tłumaczenie: Katarzyna Bażyńska-Chojnacka, Piotr Chojnacki