czwartek, 14 lipca 2016

Ekspansja w praktyce wiosny i lata 2016

Dawno nie pisałem o moich pszczołach. Od ostatniego wpisu z kategorii "z życia pasieki" minęło już praktycznie 3 miesiące. W tym okresie działo się bardzo dużo. Nie miałem czasu na nic i aktywność na blogu również musiała ulec czasowemu zawieszeniu. Spróbuję teraz trochę to nadrobić.


"Mjut"

Generalnie dla mnie ten rok jest bardzo słaby, praktycznie pod każdym pszczelarskim względem (no, może udało się uruchomić parę projektów i zrobić trochę sprzętu - zawsze to coś). Po pierwsze z długiej i niestabilnej zimy pszczoły wyszły słabe (zresztą takie do zimy poszły). Potem, gdy zaczęło się intensywne wiosenne kwitnienie, było zimno, a moim słabiakom nie udało się ostro ruszyć na bujne wiosenne pożytki. Gdy niektórzy pszczelarze (zwłaszcza w innych regionach Polski) liczyli odwirowane słoiki miodu rzepakowego, u mnie dopiero niektóre rodziny dochodziły do jakiej takiej siły. Po rzepaku z kolei przygrzało słońce, deszczu było jak na lekarstwo i zaczęła się susza, co spowodowało, że praktycznie nie było akacji. Wówczas zacząłem dzielić swoje rodziny, bo też i nie było na co czekać - w związku z czym pszczoły nie były w sile również na lipę. Tej jednak praktycznie i tak nie było i wielu pszczelarzy z całego kraju pisze, że od czerwca (po rzepaku, z którego większość była zadowolona) pożytki były bardzo skromne. I choć mój znajomy pszczelarz mieszkający po sąsiedzku odwirował już łącznie ze wszystkich pożytków średnio około 10 litrów z ula, to ja nie tylko nie wziąłem nawet pół ramki miodu, ale z niepokojem patrzę na głód w niektórych  rodzinach. Zresztą na ostatnim zebraniu koła kilku pszczelarzy mówiło, że w tym roku jeszcze nic nie odwirowało... Ja przynajmniej tłumaczę sobie to tym słabymi rodzinami po zimie i wykonywanymi podziałami... Tak się ma więc sprawa miodu w 2016. Miodu u mnie nie ma w tym roku i wygląda na to, że już go nie będzie. Obecny stan rodzin raczej nie pozwala mi być optymistą, że uda się cokolwiek ukraść z nawłoci. A więc mając łącznie kilkadziesiąt rodzin pszczelich będę zmuszony zaopatrzyć się w miód dla siebie u innych...


Ekspansja

Z ekspansją również jest słabo. Wiosną z dużym optymizmem mówiłem o robieniu młodych rodzinek. Nawet gdy ktoś mnie pytał czy będą jakieś pszczoły, to raźno obiecywałem po kilka rodzinek. Wiedziałem, że nie mogę obiecać za dużo zważywszy moje plany, ale mówiłem łącznie o parunastu rodzinach. Wydawało mi się to nie być absolutnie problemem gdyż moje plany + te paręnaście rodzinek dawało raptem potrojenie ilości rodzin, a i to nie bardzo. Mając w planach tworzenie w tym roku raczej silniejszych rodzinek (za to właśnie ostatecznie "tylko" około 3 z każdego ula - i to wliczając pakiet ze starą matką), ale zdolnych do samodzielnego zakarmienia się na zimę (planowałem w końcu nie podkarmiać w tym roku, albo ograniczyć to praktycznie do ilości minimalnych). Innym obiecywałem za to robienie rodzinek słabszych, takich jakie robiłem dla siebie w zeszłym roku. I po raz kolejny pszczoły pokazały mi, że można sobie snuć plany - nawet jakby się wydawało wcale nie drastycznie wielkie - a i tak możemy się na nich przejechać.
Jeszcze w końcu kwietnia podzieliłem 2 z najsilniejszych rodzinek (jedna to Elgon z warszawiaka, który poszedł do kłody). Były to względnie już ładne pszczółki zważywszy na ogólny stan pasieki i pogodę. Rodziny zostały osierocone, a po około 9 dniach (zawsze staram się robić to w tym terminie) ruszyłem raźno do podziałów macierzaków i cierpliwie czekałem co dalej. Każda z rodzinek jaka powstała, była znacząco silniejsza niż te mikrusy jakie tworzyłem w zeszłym roku. Kilka rodzinek miało nawet około 2 ramki czerwiu zasklepionego (w zeszłym roku tworzyłem rodziny z minimalną ilością czerwiu lub w ogóle - a obecnie niektóre moje rodziny są w zasadzie słabsze) i strzepywałem pszczoły tak, że nie były w stanie zmieścić się na posiadanej woszczynie i co najmniej połowa z nich musiała się podwieszać obok. Byłem pewny przynajmniej 75 - 80% wygryzień i unasiennień matek, bo przecież porównywalny procent udało się uzyskać w zeszłym roku przy znacznie słabszych utworzonych rodzinkach. No i się przeliczyłem... Z pierwszej serii łącznie chyba około 13 czy 14 utworzonych rodzinek, utworzonych z tych dwóch wspomnianych pni, wygryzło i unasienniło się... zero matek. Co więcej chyba ponad połowę rodzinek trafił przysłowiowy szlag i po prostu przestały istnieć. Z żalem wyrzuciłem co najmniej kilka ramek zaziębionego czerwiu zasklepionego... Naprawdę armia pszczół została przez to stracona, a gdyby zostały w macierzaku zapewne ten szybko podwoiłby swoje rozmiary. Na szczęście przynajmniej kilka rodzinek zostało - choć były bezmatkami - i do tych zacząłem systematycznie poddawać coraz to nowe mateczniki z kolejnych podziałów. Ale i kolejne poddane mateczniki spotykał w przeważającej większości ten sam los. Utworzone rodzinki stopniowo słabły, pszczoła starzała się, rozlatywała do innych uli, czy ginęła w obronie ula przy rabunku.
Niektórzy z kolegów na rzepaku twierdzili, że rok zapowiada się wybitny, a tymczasem u mnie pszczoły ledwie zbierały żelazny zapas, a wiele z rodzin było głodnych. I choć wspomniany powyżej znajomy po sąsiedzku odwirował sporo miodu rzepakowego (średnio 6 - 7 litrów z ula), to niewielka siła moich rodzin nie pozwoliła na jakiekolwiek zbiory. Ponieważ w maju pogoda i pożytki w naszym rejonie nie rozpieszczały - panowały chłody do stopnia uniemożliwiającego lub znacząco ograniczającego loty pszczół i padały częste deszcze - część rodzinek (chyba łącznie 4 lub 5) wpadło w tym czasie w nastroje rojowe. Były to te, które osiągnęły poziom "średniaków" (dochodziły do 2 korpusów 18tek). Zacząłem więc dzielić rodziny, wykorzystując mateczniki rojowe. Zgodnie z moją wiedzą tylko jedna rójka uciekła z mojej pasieki. Inne rodziny w nastrojach udało mi się przyłapać w stanie, kiedy matka była jeszcze w ulu, a nawet składała jeszcze jajeczka, choć mateczniki rojowe były już zasklepione. I znów utworzyłem szereg rodzinek, z których grubo ponad połowę spotkał podobny los do pierwszej partii podziałów.

Nie wiedziałem jaki jest powód takiego stanu rzeczy. Wiele mateczników nie wygryzało się, a większość z matek, którym udało się "urodzić" nie wracała z lotów godowych. Co niektóre rodziny były ewidentnie wyrabowane. Przyznam, że przy pierwszych podziałach nie zwracałem uwagi na zabezpieczenie wylotków - podobnie zresztą jak w zeszłym roku. Z tym, że w zeszłym roku pszczołom to nie przeszkadzało, a w tym roku okazywało się to prawdopodobnie jedną z przyczyn niepowodzeń. Od jakiegoś czasu zacząłem zabezpieczać więc wylotki zostawiając po dwa, trzy, czasem cztery centymetry szerokości przy wysokości ok. 0,8 cm. Trochę pomogło, ale nie do końca. Znów bardzo wiele mateczników zamierało, a matki się nie unasienniały, choć może trochę się poprawiło.
Mam osobiste wrażenie (może się mylę), że rabunki wywoływane były brakiem integracji rodziny spowodowanym brakiem "żywego" matecznika, a nie powodowały zamieranie matek w komórkach. A więc bardziej były skutkiem niż przyczyną takiego stanu rzeczy. Zgodnie z moją wiedzą (na forum ktoś przywołał kiedyś takie badania czy obserwacje) pszczoły rabują te rodziny, w których czują brak feromonu matki, lub ogólnie wyczuwają słabość, nazwijmy ją "chemiczną" pszczół (siła feromonów, wysyłanych sygnałów, zintegrowania owadów itp). Dlatego też niejednokrotnie małe rodzinki mające zdrową matkę i będące dobrze zintegrowane w ogóle nie są w zainteresowaniu rabusiów, natomiast niejednokrotnie większe (choć wcale wizualnie dla pszczelarza nie dające objawów chorób) padają łupem co większych zbójów. Pszczoły po prostu czują takie rzeczy przelatując obok wylotków i ponoć rabują te, w których po prostu wyczuwają mniejsze szanse na przetrwanie. Rabunki mogą być więc pewną "zdrową" presją selekcyjną (nie twierdzę przy tym, że zawsze tak jest - zwłaszcza na pasieczyskach ciasno upakowanych ulami). A ja mam właśnie wrażenie, że w jakimś procencie tak było u mnie. Te tworzone małe rodzinki z jakichś powodów nie mogły wychować matek, co też od razu było spostrzegane przez inne pszczoły.
Ostatecznie dalej nie wiem co jest powodem tak słabych wyników namnażania rodzin. Wydaje mi się, że po prostu na mojej pasiece może występować jakiś patogen powodujący zamieranie matek w matecznikach. Wobec braku zeszłorocznego leczenia i niewątpliwego rozwoju warrozy po prostu mogą już ujawniać się patogeny. Nie mogę wykluczyć, że trafiłem kilka razy na histolizę czy w inny sposób przyczyniłem się do zamierania larw, ale na pewno nie w takiej skali. Zresztą zjawisko w tym roku było chyba powszechniejsze. Wspominany już dwukrotnie znajomy pszczelarz też mówił, że wiosną wyrzucał bardzo wiele niewygryzionych mateczników. Inny zadzwonił kiedyś z pytaniem czy mam matki, bo zrobił z matecznikami 5 czy 6 odkładów i w żadnym nie wygryzła się matka. Wydaje mi się więc, że problem był powszechniejszy, a u mnie może ujawnił się ze szczególną siłą z racji licznych prób namnażania rodzinek i wykorzystywania bardzo wielu mateczników. Znany polski hodowca na jednym z forów też wspomniał, że unasiennienia matek w tym roku sięgają u niego tylko 30 - 40 % (u mnie łącznie było na pewno sporo mniej).

Tak czy siak dzieląc każdą rodzinę na wiele mniejszych (niektóre nawet na 7 czy 8 maluchów - małych ale jak pisałem tak naprawdę lepszych niż w 2015, w którym wyniki ekspansji były o niebo lepsze!), dodając co chwila mateczniki do słabnących rodzin, w których poprzednie mateczniki się nie wygryzały (niektóre miały już chyba 3 różne mateczniki i dalej bez sukcesu...) osiągnąłem do chwili obecnej stan około 60 rodzinek (czyli mniej więcej pomnożyłem stan z wiosny razy dwa i pół). Przy czym z tych 60 rodzin kilka jest w kryzysie, a pewnie w około 10 są na razie matki nieunasiennione lub wiszą jeszcze ostatnie mateczniki. Więc może okazać się, że łącznie z końcem lata będzie niewiele więcej niż 50 rodzinek, a widząc co się dzieje, przypuszczam że przed zimą jeszcze kilka stracę. Oznacza to, że w zasadzie z każdej posiadanej rodziny wystarczyło wziąć pakiet i pozostawić macierzak do wychowu matki i osiągnąłbym niewiele słabszy wynik ilościowy. Zważywszy, że przez wszystkie te zabiegi rodziny znacząco osłabły, to zapewne gdybym tylko chciał podwoić stan pasieki w opisany sposób, mógłbym liczyć na znacząco lepszy stan wszystkich rodzin.... a może nawet i na jakiś miód. Tym bardziej, że co do zasady w macierzakach udało się w absolutnie przeważającej większości - z raptem kilkoma wyjątkami - wychować matki, a w tworzonych małych rodzinach praktycznie w ogóle. W macierzaku zawsze zostawiam więcej mateczników (minimum po 3, 4 czasem i więcej), a więc jest mniejsze prawdopodobieństwo, że trafię na wszystkie zamarłe. Do odkładów daję z reguły po 1 lub 2. Dodatkowo macierzak zostawiam mocniejszy, a i wraca do niego pszczoła lotna - natomiast obserwacje, na które kiedyś trafiłem wskazują, że im mocniejsza rodzina tym większe prawdopodobieństwo powrotu matki z lotu godowego. Ponoć dzieje się tak dlatego, że matka wylatuje na lot z większą świtą, która chroni matkę przed różnymi zagrożeniami (matka leci w środku i np. ptaki atakują pszczoły zewnętrzne z "chmary") oraz pilnuje, żeby nie błądziła i wróciła do właściwego ula.

Jak widać ekspansja jest prosta w teorii, a praktyka czasem pokazuje, że plany można sobie schować do kieszeni. W każdym razie liczę na to, że utworzona ilość rodzin daje mi spore szanse na przetrwanie do wiosny i na nowy start w 2017 - oby był lepszy.


Jaka genetyka radzi sobie najlepiej

Przedwojenne
W tym roku pszczoły przedwojenne radzą sobie słabo. Jak wiadomo bardzo na nie liczyłem, a w zeszłym roku (pomimo podniesionej obronności) były to moje "ulubione" pszczoły. W tym roku oczywiście sporo tych rodzin przeżyło, wiele w mniejszym lub większym stopniu doszło do racjonalnej siły, ale nie widzę w nich ani ćwierć tej dynamiki i żywotności jaką okazywały w zeszłym roku. Nie wykluczone, że po prostu rozwijają się w nich choroby i to powoduje kryzysy. Obecnie posiadam jeszcze tylko 1 matkę "oryginalną" przedwojenną (rodzina z Fortu Knox) - trzy matki padły na przedwiośniu, 2 w różnych okolicznościach straciły się przy próbach osadzenia (w tym jedna do ula japońskiego kolegi Marcina), a jedna (z rodziny z Fortu Knox) zgubiła mi się przy przeglądzie (widziałem ją w trawie, ale potem mi zniknęła i pomimo prób szukania nie udało się jej znaleźć) i albo padła, albo naleciała się na nią pszczoła i poszła niejako z rójką. Jest też kilka miłych wyjątków. Rodzina, która pierwsza poszła do rozmnożenia to była córka przedwojennej. Jedna z utworzonych mikroskopijnych rodzinek w zeszłym roku może i słabo przeżyła zimę, ale po kryzysie pięknie się odbudowała i właśnie dziś zamierzam ją dzielić jako jeden z ostatnich uli w tym sezonie.

Elgony
Te ogólnie mają się chyba najlepiej na mojej pasiece - tak przynajmniej oceniałem kiedy jeszcze wiedziałem co jest co (o tym poniżej). Rodziny przetrwały zimę w bardzo dobrej kondycji - oczywiście pomijając fakt, że kilka rodzin po Elgonie w zimie padło z głodu, o czym już pisałem wcześniej (te które przeżyły chyba najmniej ucierpiały w czasie zimowli - tj. wyszły z zimy w sile najbardziej chyba na całej pasiece zbliżonej do siły w jakiej do niej poszły). Ich rozwój nie jest błyskawiczny, ale jest stabilny. Rodzinki potrafią pokazać pazurki, ale też nie są nadmiernie obronne. Po prostu sygnalizują w czyim domu aktualnie się znajdujemy.

VR
Ciężko jednoznacznie mówić o tej genetyce, bo miałem tylko jedną taką pszczołę od Polbarta (i to unasiennioną u mnie), z której ostatecznie udało mi się skutecznie wychować w zeszłym i tym roku może 4 córki. Ogólnie ta pszczoła jest dla mnie dziwna czy nietypowa, ale tak naprawdę nie umiem wytłumaczyć dlaczego. Z jednej strony pięknie się rozwija, raczej nie wymaga karmienia, a z drugiej bywają z nią jakieś kłopoty. Na pasiece miałem 2 przypadki (jeden w zeszłym roku, jeden w tym) kiedy młoda pszczoła po niej podjęła czerwienie bez unasiennienia - choć miała jeszcze na to sporo czasu, bo czerwienie rozpoczęła chyba do tygodnia od wygryzienia. Po osieroceniu jednej z córek VR pojawiły się piękne mateczniki (w niewielkiej ilości), a wszystkie zrobione z nimi rodzinki nie wychowały matek. Dotyczyło to również macierzaka, któremu do dziś podkładam co rusz jakiś matecznik czy ramkę z czerwiem i wciąż nie pojawiła się tam matka. Takie to właśnie te moje VR'ki...

AMM Norris
W sierpniu zeszłego roku przyszła do mnie ta pszczoła ze Szwecji za pośrednictwem Łukasza. Pszczoła dostała raptem parę ramek w tym może z 3 z czerwiem, łącznie miała gniazdo chyba na 10 ramek w układzie 5x5 czy 6x6 i przyznam, że nie liczyłem, że sobie poradzi. Pomimo tego ledwie wymieniając pszczołę przed zimą udało jej się przetrwać, a wiosną powoli ruszyła. Miała stabilny rozwój, stworzyła racjonalną rodzinkę, która poszła na podział w czerwcu (przytrzymałem ją na 2 korpusach, żeby wywołać nastrój rojowy). Udało się wychować raptem 2 córki po niej, choć wykorzystałem chyba z 7 czy 8 mateczników. Zobaczymy, jeżeli jest to cenna genetyka, to przetrwa i w przyszłym roku znów podejmiemy próby rozmnażania.

Dobra
Tą pszczołę dostałem od Roberta. W tym roku pięknie poszła do siły i w czerwcu w pewnej chwili miała jedną z najsilniejszych rodzinek (byłyby silniejsze, ale te wcześniej poszły na podział), która nawet na chwilę dostała czwarty korpus 18tkę (nie zdążyła go zabudować). Rodzinkę podzieliłem, zrobiłem z niej kilka córek (chyba 3 lub 4). Pakiet ze starą matką pięknie ruszył w nowym ulu, ale przy którymś przeglądzie zauważyłem brak jajek i kilka mateczników - w części zniszczonych. Matka była. Widać było, że to stara matka, bo miała lekko postrzępione skrzydełka. Nie wiem czy udało się pszczołom wymienić matkę, bo przy kolejnym przeglądzie dalej nie widziałem młodej matki (starej zresztą też), a i nie było jajeczek. Mam nadzieję, że pszczoły mają młodą matkę i ruszą wreszcie z rozwojem. Co ciekawe macierzak, który tętnił życiem przed, a nawet i po podziałach przy kolejnych przeglądach był wyjątkowo słaby - jakby co najmniej połowa albo i więcej pszczół się wypszczeliło (być może ujawniły się jakieś choroby). Jajek jeszcze nie widziałem i nie wiem czy udało się wychować i unasiennić matkę w tej rodzinie.
UZUPEŁNIENIE 16.07.2016: na kawałku plastra z jajkami jaki podałem tydzień temu do ula warszawskiego gdzie znalazła się zeszłoroczna matka pojawiły się mateczniki. A więc te pszczoły byłyby skazane na zagładę gdyż w obecności starej nieczerwiącej już matki likwidowały mateczniki (lub pozwalały na to matce). Gdyby nie dostały jajek ode mnie nie miałyby już na czym założyć nowych. Ciekawe jednak czy nieczerwiąca matka znajduje się jeszcze w ulu i czy tym razem uda się młodej matce wygryźć.

P8
Pszczołę P8 dostałem w zeszłym roku od Łukasza wraz z kilkoma innymi pakietami. To jedyna pszczoła jaka przeżyła mi od niego. Do zimy miała 10 lub 12 ramek w układzie na dwóch korpusach, a przetrwała ją w 2 czy 3 uliczkach - rzecz jasna na jednym korpusie. Ul był mocno zalepiony propolisem. Rodzina powoli acz stabilnie odbudowała się i w czerwcu poszła na podziały. Było z nią ogólnie mało problemów, radziła sobie sama i nie wymagała karmienia. I ostatecznie chyba udało się wychować ze 3 matki po tej pszczole.
Ta pszczoła to być może dobry kierunek. U mnie pokazała, że potrafi wyjść z kryzysu, a i Łukasz pisał, że przy wielkich stratach jakie u niego wystąpiły, przetrwało mu 2 czy 3 siostry tej pszczoły. Być może ta genetyka ma więc jakiś dobry potencjał.


Jak to robię i dlaczego tak a nie inaczej

Cóż... ciężko mi namawiać na moje metody po tym co napisałem wyżej. Bo ogólnie jest słabo. Ale uznałem, że warto napisać parę słów na temat tego jak mój model ekspansji praktykowałem w tym roku (może niektórzy potraktują to jako przestrogę przy takich wynikach?). W każdym razie w zeszłym roku praktykowałem to praktycznie tak samo, a stosunek powodzeń do niepowodzeń był zgoła odwrotny.

Przystępując do podziałów zawsze wyszukiwałem matkę i tworzyłem dla niej zsypańca z pszczół z jej ula. Ten pakiet praktycznie zawsze był zawożony na inne pasieczysko gdzie pszczoła dostawała ramkę z czerwiem otwartym i była osadzana wieczorem. Najczęściej osadzenie było tego samego dnia, w którym pakiet był zrobiony, sporadycznie na dzień kolejny. W każdym razie nie praktykowałem żadnego przetrzymywania przez dłuższy czas. Przy osadzeniu wieczorem z czerwiem absolutnie w mojej ocenie nie ma zagrożenia ucieczką pakietu. Wydaje mi się, że takie zagrożenie jest tylko gdybyśmy osadzili pszczoły na czerw w dzień. Wówczas mogą one nie uznać czerwiu za swój i mogą nie chcieć pozostać w ulu (takie przypadki ucieczek opisywali koledzy). Na noc pszczoły ula nie zostawią, a rano rodzinka ma za sobą pierwszy etap integracji i siedzi na miejscu opiekując się czerwiem. Z pakietami w tym roku nie było w ogóle problemu - chyba wszystkie ładnie się zadomowiły - co najwyżej w niektórych przypadkach rozwój znacząco zwalniał (być może ujawniały się choroby, czy zeszłoroczne matki okazywały już pewne słabości, a może po prostu kiepska pogoda i brak pożytków powodowały zwolnienie rozwoju, podobnie jak było to późnym latem zeszłego roku).
Macierzak jest przeze mnie dzielony w 8 - 10 dniu od osierocenia. Najczęściej staram się to robić w 9 dniu, bo wtedy jest najmniejsze zagrożenie, że część larw będzie przechodzić proces histolizy oraz tego, że najstarsze matki mogą się już wygryźć niszcząc pozostałe mateczniki. Na początku sezonu - podobnie jak robiłem to w zeszłym roku - nowe rodzinki tworzone były na tym samym pasieczysku. Wyniki były jednak znacząco słabsze niż w zeszłym roku, rodzinki słabły i były rabowane. W związku z powyższym od jakiegoś czasu zacząłem przewozić rodzinki z zasklepionymi matecznikami na inne pasieczyska. Wtedy wyniki znacząco się poprawiły. Więcej matek się wygryzało, rodzinki nie słabły wraz z ucieczką pszczoły lotnej, a ponieważ były silniejsze to przestałem też zauważać oznaki rabunków. Oczywiście te lepsze wyniki mogły być skutkiem innych czynników (np. patogeny w jakimś stopniu straciły zjadliwość lub zostały zwalczone wraz z biegiem sezonu), niemniej jednak niewątpliwie rodzinka utworzona na gorąco na nowym miejscu ma potem tyle pszczoły ile jej podamy, a nie połowę mniej. Jak się też okazało przewózka co do zasady nie szkodzi matecznikom. Oczywiście zdarzyły się pojedyncze przypadki, że matecznik się nie wygryzł, ale było ich może łącznie dwa. W przyszłym roku będę więc starał się w większości rodziny przewozić z matecznikami na nowe miejsca przed podziałami.

I choć teoretycznie miałem dostępne mateczniki, a nawet i mogłem zorganizować sobie coś na kształt stałych rodzin weselnych, to zamierzam przez najbliższy okres pozostać przy praktyce osieracania każdej rodziny i tworzenia z macierzaków młodych rodzinek z użyciem matek-córek pochodzących z tego samego pnia. Mam pełną świadomość, że odbija się to znacząco na szybkości i możliwości rozwoju rodzin, bo pszczoły gubią praktycznie miesiąc czerwienia w sezonie. To też odbije się na potencjalnych zbiorach. Uważam jednak, że jest to cenne dla zachowania ich zdrowia, ewentualnego oczyszczenia się z roztoczy. Takie obserwacje płyną ze świata i nimi kieruję się już w zasadzie przez kolejny sezon, ale także zauważone zostały przez kolegów z Polski. Podanie unasiennionej matki do świeżo utworzonego odkładu z czerwiem sprzyja ciągłości rozwoju warrozy. I choć wiem, że już samo podzielenie roztoczy wraz z podziałem rodziny zmniejsza ich ilość, a tym samym lekko minimalizuje presję, to wydaje mi się, że na tym etapie nie ma co na to patrzeć, tylko - zgodnie z cytatem wyrażonym przez Charlesa Martina Simona, trzeba skupić się na metodach maksymalizujących zdrowie, a nie wyniki ekonomiczne. Z drugiej strony mam też świadomość, że utworzenie silniejszej rodziny to większa szansa na samodzielne zakarmienie i brak konieczności używania cukru, który również jest szkodliwy. Niemniej jednak na dzień dzisiejszy tak bilansuję te zagrożenia i warroza wydaje mi się większym zagrożeniem niż potencjalne osłabienie wynikające z częściowo niekorzystnej diety (zwłaszcza, że pszczoły przecież cały czas coś zbierają uzupełniając dietę w cenne składniki odżywcze).

Na dzień dzisiejszy również zaczynam się gubić, która pszczoła jest gdzie. Od przyszłego roku nie będę więc w stanie napisać jak mają się Elgony czy Przedwojenne. W tej chwili jestem w stanie prześledzić historię nie więcej niż około 40 % pasieki, a pewnie jeszcze połowa z tego budzi już moje wątpliwości. Przyjąłem system, w którym staram się rozmnożyć każdą rodzinę. Tą, która w danym sezonie będzie lepsza (np. na 3 czy 4 korpusach) zamierzam rozmnożyć więcej razy. Ta, która w danym roku jest słaba (np. kisi się na 7 czy 8 ramkach na jednym korpusie) zostanie tylko osierocona z małym pakietem czyli wychowa potencjalnie jedną córkę. W efekcie jeżeli dana matka będzie przeżywać i sobie radzić, to będzie co rok żywa i tworzyć rodzinkę i po prostu będę rozmnażał ją co roku w tym kluczu, a jej geny z roku na rok będą przeżywać i się upowszechniać. Nie zamierzam bowiem wymieniać matek, nawet tych w kryzysie - każda ma u mnie dożywocie. W tym systemie te rodziny, które są małe i nie będą dochodzić do siły będą rozmnażane mało i z dużą dozą prawdopodobieństwa będą się wykruszać. Te silne będą miały większe szanse. Oczywiście nie jestem w stanie zapewnić równowagi szans, ale też może o to właśnie chodzi. W każdym sezonie te, które aktualnie mają się najlepiej będą miały największe szanse na wczesny i liczny podział, a więc i na dojście do zimy w większej sile. Jeżeli pszczoła będzie tworzyć rodziny mające się dobrze przez wiele lat, to tym bardziej upowszechnią się jej geny. Tym sposobem w systemie gdzie nic nie wiem co jest gdzie, mam wrażenie, że promuję te mające największe szanse przetrwania (a o to chodzi), ale jednocześnie nie wyróżniam pszczół z innego klucza - bo np. "wydaje mi się, że....". Jedyne co mogę w tym systemie zgubić to matki z cenną, przeżywającą genetyką, które nie stworzą w którymś z kolejnych sezonów silnych rodzin po prostu z uwagi na własną postępującą starość. Np. jeżeli matka przetrwa 4 lata to de facto nie będę o tym wiedział - ona może mieć słabą rodzinę w ostatnim roku, a może trzeba ją było na koniec jej żywota powielić choćby z 10 razy. Z drugiej jednak strony jeżeli przeżyła 4 lata, to znaczy, że przez 3 lata będą pojawiać się od niej córki, które i tak upowszechnią jej geny, a kto wie na jakim etapie matki i tak się wymienią zmieniając genetykę - bo matek też nie znakuję. Ten system wynika z moich dotychczasowych przemyśleń. Nie faworyzuję w nim żadnej pszczoły z uwagi na genetykę czy moje widzi mi się. Zdaję się w nim na przyrodę - na siły witalne poszczególnych rodzin pszczelich i każda z rodzin otrzymuje ode mnie równe szanse przetrwania.
No dobra, przyznaję.... robię tak z lenistwa, bo nie chce mi się prowadzić notatek... Pszczoły mają być dla mnie odskocznią i nie chcę nosić ze sobą Excela.... 



Kilka przypadków z mojej pasieki

Pszczoła P8 - przezimowała bardzo słabo - raptem w 2 czy 3 uliczkach (wspomniałem to powyżej). W czerwcu wypełniała 2 korpusy wielkopolskie 18tki po brzegi - jak to piszą pszczelarze "na czarno". Zdecydowałem się nie dokładać jej korpusu tylko podzielić, bo na razie potrzebuję pszczół nie miodu. Rodzina nie wymagała praktycznie żadnej pomocy i gdybym powiększył jej gniazdo zakładam, że potencjalnie mógłbym liczyć na miód z kolejnych pożytków.

W jednej z osieroconych rodzin przedwojennych widziałem dziesiątki sztuk roztoczy na pszczołach - na jednym trutniu było 4 roztocza... Było to w czasie gdy rodzina nie miała jeszcze unasiennionej matki (swoją drogą ciekawy jestem czy się unasienni w takich warunkach), a więc po prostu z braku czerwiu wszystkie pasożyty były na owadach dorosłych. Daję jej szansę i zobaczę co będzie dalej. Być może (hipoteza) przerwa w czerwieniu spowoduje wypszczelenie chorych pszczół i pozostawienie rodzinki w niewielkiej sile, za to zdolnej do dalszego życia. Będę ją obserwował i zobaczę co dalej.
UZUPEŁNIENIE: matka w tej rodzinie podjęła czerwienie. 

Rodzina, którą jeszcze w zeszłym roku spisałem na straty w maju (córka przedwojennej) - kupa trutni i 1 ramka pszczoły - taki był efekt zeszłorocznej ekspansji. Do zimy doszła na około 7 ramkach (pełnych wlkp), przezimowała może na 3 czy 4. Cały sezon rozwijała się powoli, ale ostatnio ostro ruszyła. Nie chciała przejść na nowy korpus za to na pełnym korpusie wielkopolskim było czarno od pszczół - 2/3 wszystkich 11 ramek zajmował czerw, a 1/3 zasklepiony miód (przy głodzie w niektórych innych rodzinach).

Jedna z rodzin (córka lub wnuczka przedwojennej) przezimowała w 2 uliczkach. Ramki wiosną pokryte były kałem, a pszczoły było może pół szklanki. Rodzina ta kisiła się cały czas. W czerwcu podałem jej trochę suchego cukru kryształu, potem również ciasta. W końcu czerwca, kiedy zajmowała około 6 ramek (18tek) dostała również ramkę od innej zdrowej rodziny (uznałem, że spróbuję ją "wspomóc" - w moim rozumieniu - potencjalnie zdrowym młodym czerwiem i mikroflorą innego ula) - było to już wtedy kiedy rodzina trochę zabierała się do siebie. Na ostatnim przeglądzie rodzinka zajmowała 8 ramek pełnych czerwiu i widać było, że wreszcie zaczyna coś zbierać i pięknie czerwić. Wygląda na to, że wyszła z kryzysu przy względnie niewielkiej "pomocy".

Te kilka opisanych przypadków (za wyjątkiem tego dotyczącego rodziny z dużym porażeniem warrozą, bo to dopiero początek obserwacji tej rodziny) w mojej ocenie świadczą o tym, że rodziny, które są wyjątkowo słabe wiosną - które w 90, jeśli nie w 99 % są przez pszczelarzy łączone czy rozganiane - są zupełnie pełnowartościowe biologicznie. Nie ma dla mnie żadnych biologicznych podstaw likwidowania takich rodzin, czy wymieniania im matek. Podstawy do tego wynikają z pobudek czysto ekonomicznych i tylko takich. Przyroda ma swoją siłę, a czasem organizm potrzebuje przetrwać i pokonać kryzys, aby następnie prawidłowo się rozwijać. Po zimie przychodzi wiosna i lato, która daje organizmom nową witalność i pozwala odbudować nadwątlone siły na dalszą niepewną przyszłość. Więc choć spodziewam się dużych kryzysów w nadchodzącej jesieni, długofalowo patrzę z optymizmem.

niedziela, 3 lipca 2016

Takie rzeczy to tylko w Erze, na Górze Żar i w Alpach

No i znów postanowiłem podzielić się tu moimi doświadczeniami poza pszczelarskimi. Pomału ten blog zrobi się "pszczelarsko podróżniczy"... A niech się robi!

Podjazd na Stelvio
Pomny doświadczeń zeszłorocznych kiedy szukałem mitycznej Apis mellifera alpica w tym roku postanowiłem ponownie wybrać się w Alpy. I znów biłem się z myślami czy jechać sam, bo choć rok temu chętnych było co najmniej kilka osób "na za rok" to rzecz jasna - zgodnie z moimi przewidywaniami - w tym roku ich nie było. Choć na razie nic nie wiem, żeby byli chętni "za rok"...



Nie wyrabiam na zakrętach z robotą i pomyślałem, że może i dobrze by było przez te trzy tygodnie urlopu posiedzieć w domu i wreszcie się odrobić. Znów ostateczna motywacja przyszła z zewnątrz, bo gdy zadzwoniłem do jednego z moich kolegów, to on akurat wybierał się (był na ostatnim etapie pakowania i jak stwierdził powinien wyjechać godzinę wcześniej) na samotną wyprawę motocykową dookoła Bałtyku i na Nordkapp. Nie czekając kupiłem tego samego dnia bilet na samolot do Milano Malpensa i postanowiłem stamtąd wrócić do Polski rowerem. Ale robotę też trzeba było zrobić, więc wyprawę zaplanowałem na max 10 dni, a optymalnie 9 (z dojazdem). Poleciałem więc w czwartek zeszłego tygodnia (23 czerwca) z myślą, że zapewne wrócę w sobotę, a jak się uda to i w piątek... no a w ostateczności jest na zapas niedziela gdyby jednak się nie udało.




A więc w zeszłym roku były Alpy francuskie i szwajcarskie, a w tym roku miały być włoskie i austriackie. Tak się też stało, więc Dwóch Bernardów i najwyższa alpejska przełęcz dalej na mnie czekają. Tym razem miał być atak na najwyższą przełęcz Alp Wschodnich czyli Passo della Stelvio zwana po niemiecku Stilfser Joch (2757 m.n.p.m.), która jest w zasadzie drugą co do wysokości przełęczą alpejską. Wybrałem to miejsce, bo po pierwsze dojazd samochodem był kiepskim pomysłem (zmarnowałem na to dwa dni, byłem wykończony prowadzeniem samochodu i kosztował mnie grubo więcej niż 2 razy tyle co samolot do Mediolanu), a na "powrót" w Alpy francuskie nie miałem według planów czasu - musiałbym mieć dodatkowe minimum 3 - 4 dni, żeby pojechać w kierunku Turynu, przebić się przez Alpy na Francję i potem atakować tamte przełęcze. Na przedłużenie wyjazdu niestety nie pozwalała mi robota pod domem - oczywiście głównie z pszczołami. Byłem więc nastawiony dość słabo do wyjazdu. Dużo pracy przy pszczołach, ciągła gonitwa, zostawiłem bajzel pod domem i kilka nie dokończonych spraw - to spowodowało, że sam wyjazd był trochę na siłę i chyba tylko po to, żeby nie siedzieć w domu cały czas. Ale ostatecznie dobrze zrobiłem, bo robota nie ucieknie! (chyba). W każdym razie raczej muszę zacząć planować wakacje na zimę, kiedy pszczoły siedzą w kłębach, a praca na działce się nie pali, bo gasi ją śnieg i zimowe lenistwo.

Widok przy zjeździe ze Stelvio
Zapakowałem sakwy, rower do kartonu (przewożenie roweru jest możliwe w kartonach lub specjalnych pokrowcach) i poleciałem do Włoch. W dniu "zero" zdołałem tylko wyjechać z lotniska, zrobić zakupy i znaleźć miejsce na namiot gdzieś na cudzym polu za paroma rzędami drzew. A 100 metrów ode mnie stało kilka ulików odkładowych... Następnego, "pierwszego" dnia ruszyłem w kierunku jeziora Como, okrążyłem je od północy i ruszyłem na wschód w kierunku Stelvio. Udało mi się dotrzeć tylko do Sondrio, gdzie wycieńczony rozbiłem się ku uprzejmości emigrantki z Rosji na terenie jej otwartej kawiarenki nad rzeką - w towarzystwie kózek, pawi i królików. Sympatyczne miejsce. Kolejnego dnia miał być dojazd do Bormio (ok. 80 km drogą główną), ale też miał być z lekkim kółkiem przez Passo di Gavia. Niestety nieprzyzwyczajone mięśnie i zagodniony na ostatnie minuty organizm kolejnego dnia miały zero energii, więc musiałem (hm, no może nie musiałem, ale czas gonił...) odpuścić przełęcz - czego niezmiernie żałuję, bo z tego czytałem to jedno z piękniejszych miejsc dla rowerów. W każdym razie dzięki temu - po zlaniu przez deszcz do suchej nitki - dotarłem tylko do Bormio gdzie mogłem trochę odpocząć przez leniwe popołudnie.

Rano z werwą ruszyłem na Stelvio - odpoczynek faktycznie się przydał. Podjazd wspaniały, widoki również. Droga wije się serpentynami (ja jechałem z wysokości około 1200 metrów, a więc miałem około 1500 metrów przewyższenia przed sobą). Na górze akurat trafiłem na wyścig "trzech krajów" (Dreiländergiro), którego trasa ma 167 kilometrów i przebiega przez Austrię, Włochy i Szwajcarię. No cóż, niech mi tylko ktoś powie, że nie da rady jechać w Alpy na rowerze! Na Stelvio znaleźli się i starsi panowie (z wyglądu powyżej 70 lat) i starsze panie z nadwagą! Wszyscy jadą we własnym tempie i o to właśnie chodzi! W każdym razie mijany przez rowerzystów na nieobciążonych rowerach kolarskich jakoś doczłapałem się do góry. Tam olbrzymi zawód... Bo choć dojazd jest piękny, a wiedziałem, że na górze ma być "miasteczko", to nie spodziewałem się tego co tam zastałem. Nagle na wysokości ponad 2700 metrów trafiłem na zaludnione centrum miasta. Nie było nawet gdzie stanąć w spokoju - wszędzie tłumy, zajęte wszystkie miejsca parkingowe, sklepy z pamiątkami itp itd... Trzeba uciekać! Tak też zrobiłem - kilka razy stając po drodze na zrobienie zdjęcia pięknym krajobrazom.
Na dole koło południa zastał mnie deszcz i towarzyszył mi w zasadzie aż do wieczora - chwilami przeistaczając się w bijącą żabami ulewę. W związku z tym w Merano zdecydowałem się odpuścić drogę północną przez kolejną przełęcz ponad 2000 metrów, a pojechać w kierunku Bolzano i dalej na wschód. Przy okazji odwiedziłem wuja, który parę dni wcześniej pojechał do pracy sezonowej w Południowym Tyrolu i zostałem u niego na noc.
Droga na Grossglockner

Południowy Tyrol to dla mnie jedno z ładniejszych "cywilizowanych" miejsc Europy - doliny otoczone skalistymi szczytami, do tego wszędzie sady jabłkowe i mnóstwo ścieżek rowerowych. Jest gdzie jeździć, jest co oglądać. Region też sprawia wrażenie dość bogatego więc wszystko jest dopracowane i w porządku. Stamtąd już rzut beretem (z antenką) w Dolomity.


Punkt widokowy na 2300 metrów

Następny dzień to jazda na wschód. Na mapie wygląda to względnie płasko, droga biegnie często wzdłuż rzek, a znając już pobieżnie region Alp, wiedziałem, że przy tych rzekach będą ścieżki rowerowe, które będą prowadzić mnie wprost do celu - do Austrii. Przez pierwsze pół dnia jadąc cały czas wzdłuż rzek błyskawicznie na liczniku przybywało mi pokonanych metrów ... w pionie! Ostatecznie, w zasadzie nie pokonując żadnej wyższej przełęczy (choć w rejonie granicy Włosko Austrickiej teren jest już dość wysoki i tam wjeżdża się na ponad kilometr) zrobiłem ponad 2500 metrów przewyższenia. Tego dnia przejechałem około 190 kilometrów - co było (jest) ewidentnie moim rekordem życiowym w ilości przejechanych kilometrów na rowerze z obciążeniem bagażami.


Przełęcz - widok z Hochtor 2504 m.n.p.m.


Piąty dzień to był chyba najcięższy dzień wyjazdu. Nie tylko miałem w nogach poprzednie dni (zwłaszcza te 190 km i 2500 metrów przewyższeń z dnia poprzedniego), ale i szykował się nie lada podjazd w rejonie Grossglockner. Sama przełęcz według mapy miała mieć 2575 metrów. Z miejsca gdzie nocowałem, żeby się tam dostać czekała mnie jeszcze jedna przełęcz - niby "tylko" 1200 m.n.p.m., ale to 600 metrów przewyższenia i dopiero początek - potem dojazd kilkadziesiąt kilometrów i kolejne co najmniej 1500 metrów przewyższeń. Nie przelewki, a nogi zmęczone. Jadąc do góry upajałem się widokiem Grossglockner i to uśpiło moją czujność. Choć kojarzę z mapy, że od drogi odchodziła mniejsza na punkt widokowy, to jakoś zafiksowałem się kierunek "Grossglockner"... i tak też pojechałem. Na szczycie brakowało mi 200 metrów więc zacząłem szukać przejazdu... a tu wszędzie tylko parkingi (swoją drogą mnóstwo ludzi, a rowerzystów jak na lekarstwo) i ślepe zaułki. Podpytałem, popatrzyłem na mapę i... no tak, okazało się, że pojechałem na punkt widokowy. Owszem, widoki piękne, ale musiałem wracać około 6 kilometrów po serpentynach i ponownie pokonywać jakieś 500 metrów dodatkowego przewyższenia. Ostatecznie tego dnia zrobiłem jakieś 3700 metrów przewyższeń i to więcej niż zrobiłem w jakikolwiek dzień tym razem czy rok temu (wtedy najwięcej przewyższeń miałem 3200 metrów w dzień kiedy wspinałem się na Galibier). Do tego ta góra ma tą prawidłowość, której nie lubię... Otóż "co chwila" (no dobra - ze 3 razy) jest jakiś zjazd o 100 czy 200 metrów w dół, żeby potem znów pojawił się podjazd. Więc ostateczne przewyższenie jest znacznie większe niż mogłoby się wydawać.
Okazało się też (wbrew mojej mapie), że sama przełęcz nie jest na 2575 metrów, a najwyższym punktem jest tunel na Hochtor na 2504 m.n.p.m. Na ten wyższy punkt zaznaczony na mapie można wjechać (jest to punkt widokowy) z wysokości około 2400 m... - rzecz jasna odpuściłem sobie kolejne 200 metrów przewyższenia...


Ledwie żywy dotarłem na dół i na kempingu siedziałem chyba z pół godziny zanim miałem siłę zacząć rozkładać namiot.

Kolejne dni to jazda w kierunku Wiednia i Bratysławy przy wciąż zmniejszających się górach - ale wciąż w pięknych wąwozach i ze wspaniałymi widokami. Dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed doliną Dunaju zniknęły skały i wąwozy, a zastąpiły je lekko pofalowane pola uprawne.

Co ciekawe w dzień po "Grossglockner Hochalpenstrasse" jechałem praktycznie cały czas "w dół" w dolinach rzek - na mapie wygląda to w taki sposób, że droga biegnie w dół rzek i wzdłuż rzek - głównie Enns (tylko mały kawałek trasy był w górę rzeki). Zrobiłem tego dnia prawie dwa kilometry do góry... Jak to się stało? Takie rzeczy to tylko w Erze, na Górze Żar i w Alapch....
Trochę skróciłem trasę pociągiem do Wiednia (gdzie spałem na kempingu w rozwidleniu autostrady przy szumie samochodów, tęskniąc za poprzednią miejscówką z widokiem na góry), a potem po przejechaniu z Wiednia do Bratysławy (ciekawe, że ze ścieżki rowerowej nad Dunajem - Donau Radweg - praktycznie nie widać Dunaju i tylko raz przecina się tą rzekę). Wieczorem w piątek dojechałem do Żywca, skąd odebrała mnie żona. Zdecydowałem się poprosić ją o podwózkę, bo chciałem być już w domu - wiedziałem, że trzeba odpocząć "po urlopie" i nie miałem już wielkiej ochoty na szukanie miejsca na nocleg... Jak się potem okazało moja teściowa zaczęła wszystkim opowiadać, że już nie dałem rady przyjechać z Żywca... No cóż, parę przełęczy alpejskich w nogach, ale... pokonał mnie Żywiec!

Takie noclegi zamieniłem na kemping przy autostradzie w Wiedniu....

Choć samemu zdarza mi się jeździć na motorze to przez ten wyjazd nabrałem jeszcze większej antypatii do motocyklistów. Rozumiem, że chcą pojeździć po serpentynach, bo sprawia to frajdę, ale dlaczego muszą to robić z "rozwalonymi" rurami wydechowymi? Kto wpuszcza te huczące maszyny do parków narodowych? Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, a tych, którzy specjalnie podkręcają decybele, aby poczuć się bardziej męsko i zaleczyć kompleksy. Jeden z "szacownych gentlemanów" wjeżdżając na szczyt Stelvio (park narodowy!), nie tylko miał "rozwierconą" rurę wydechową, ale jeszcze włączone radio motocyklowe, które starało się ten ryk zagłuszyć, i którego w mniemaniu pana my wszyscy chcieliśmy słuchać... Dramat.

Ogólnie wyjazd był udany, choć z czterech zaplanowanych przełęczy ponad 2000 metrów udało się zrobić tylko 2. Trochę za dużo było pośpiechu, a za mało czasu. I choć zrobiłem również wiele kilometrów przewyższeń - prawie 17 - to mam wrażenie, że ten wyjazd był mniej "Alpejski" niż poprzedni. Następnym razem trzeba zaplanować trasę na 2 tygodnie, a pojechać co najmniej na 3. Wtedy można cieszyć się luzem i dodawać ciekawe miejsca do zaplanowanej trasy, zamiast je odpuszczać. Niestety doba ma tylko 24 godziny, a tydzień 7 dni. Przez cały wyjazd - w 8 dni (dnia "zero" nie liczę, bo z lotniska Malpensa ruszyłem o godzinie 19 i zrobiłem tylko 8 kilometrów) zrobiłem około 1150 kilometrów.


A pszczoły?
Ule w górach Austrii ustawiane są budkach - zapewne chodzi o zmniejszenie oddziaływania wiatru i śniegu. Po przejechaniu przez najwyższe partie gór pojawiło się całkiem sporo małych amatorskich pasiek. A nawet tym razem udało mi się kupić mały słoiczek (bardzo dobrego!) leśnego miodu u pszczelarza. Niestety na początku wyprawy nigdzie nie mogłem trafić na pasiekę, a potrzebując jakiegoś łatwego źródła energii - aż wstyd się przyznać - kupiłem wcześniej 2 razy po małej buteleczce płynnego miodu w markecie. No cóż potrzebowałem węglowodanów.




Część moich pszczół przeglądnąłem wczoraj - jak pogoda pozwoli część przeglądnę również dziś. Ogólnie jest dość kiepsko, ale spróbuję coś podsumować za tydzień lub dwa kiedy unasiennią się (lub nie) ostatnie matki, które jeszcze siedzą w matecznikach. Trzeba znów wracać do codziennej gonitwy...