poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Nie jest tak źle

Wychodzi, że dalej będę chwalił babę przed zachodem słońca.
Wbrew moim założeniom sprzed tygodnia postanowiłem jednak objechać pasieki w ten weekend z kolejną porcją pokarmu. Choć nawłoć kwitnie w najlepsze, to stwierdziłem, że większości maluchom i tak trzeba będzie pomóc, a jeżeli uznam, że nie ma potrzeby już karmić, to po prostu tego nie zrobię. Postanowiłem również podać niektórym rodzinom trochę większe dawki (podkarmiaczka 2,5 litra bądź 3 słoiki po 0,9 litra) niż do tej pory. Więc tym razem rozdałem dużo - 10 wiaderek po 15 kilogramów inwertu. Ponoć w 15 kg inwertu jest około 11 - 11,5 kilogramów suchej masy cukru, co stanowi około 11 litrów pokarmu. Zdecydowałem się na inwert z racji czystej wygody i braku czasu. I choć chyba miałbym większą pewność co daję pszczołom gdybym karmił cukrem (przy mniejszej pasiece lub większej ilości czasu raczej zdecydowałbym się na cukier), to jednak faktycznie doceniłem wygodę tego rozwiązania. Biorę wiaderko i wszystko jest gotowe - nic tylko nalewać do podkarmiaczek. Jedyną robotę jaką wykonywałem dodatkowo, to zaprawianie inwertu niewielką ilością kwasu askorbinowego (zwanego popularnie witaminą C) oraz "szczyptą" różowej soli himalajskiej. Tak samo zresztą postępowałem przy wykonywaniu syropów cukrowych. Ile tego daję? Ano trochę. Na czubek łyżki... Nie mierzę, nie ważę. Jeśli już to daję raczej mniej niż powinienem, a nie więcej. Nie chcę przedawkować, ale też nie mam ochoty bawić się w aptekarza.

Kwas askorbinowy ma za zadanie nie tylko uzupełnić niewartościowy pokarm w witaminę, ale także lekko go zakwasić. O znaczeniu PH w pokarmie pszczół pisał choćby Michael Bush i te informacje zawarte są na stronie Wolnych Pszczół. Sól z kolei jest demonizowana przez pszczelarzy jako związek ponoć dla pszczół śmiertelny. Tymczasem jak się okazuje, o ile dziś solą się straszy, to kiedyś w podręcznikach pszczelarskich zachęcano do wzbogacania pokarmu pszczół poprzez dostarczenie odpowiedniej ilości soli mineralnych. Stąd też sole kamienne są lepsze niż "czysta" sól kuchenna, zawierająca praktycznie tylko jeden związek chemiczny. Jeżeli już karmimy pszczoły cukrem, to spróbujmy choć w tym przemycić trochę potrzebnych składników, które w naturalnym pokarmie występują nomen omen naturalnie, a w cukrze ich po prostu nie ma. Na opakowaniu inwertu jak byk pisze: sól - 0 g. W przypadku soli podziękowania należą się koledze Kubie z forum za zwrócenie uwagi na to zagadnienie. Na razie pszczoły żyją i wyglądają w porządku. Być może właśnie aktualne demonizowanie soli spowodowane jest tym, że po prostu wielokrotnie sól przedawkowano. Cóż, ja kiedyś też przez jakiś czas bałem się, że gdy w upalne dni lał się ze mnie pot (a w stroju pszczelarskim ciężko otrzeć czoło) i parę kropel spadło do ula, to zawarta w pocie sól zaszkodzi pszczołom, gdy będą chciały to wyczyścić... To tylko świadczy o tym jakie pranie mózgu wszyscy przeszliśmy czytając o osiągnięciach nowoczesnego pszczelarstwa.

No więc ile tego pokarmu łącznie poszło? Jak pisałem poprzednio ponad 200 kilogramów cukru (ja szacowałbym, że 220 kg i taką wartość przyjmę) oraz 150 kg inwetu z (przyjmijmy) masą cukru 120 kilogramów. Daje to więc łącznie 340 kilogramów cukru jakie podałem pszczołom do tej pory. W przeliczeniu na rodzinę daje to więc niecałe 7 kilogramów cukru do tej pory (trochę mniej niż w zeszłym roku - wtedy wyszło średnio po ok. 8 kg). Myślę, że niektóre z rodzin nie potrzebowały już ostatniej dawki gdyż nawłoć ładnie nektaruje, a mamy dopiero końcówkę sierpnia. Ale uznałem, że podam ten pokarm dziś, a resztę niech zbierają i zużywają na bieżąco. Kilka rodzin nie dostało już pokarmu i oznaczyłem je już sobie, że na 99% nie będą wymagały żadnej dalszej interwencji (w przypadku braku czasu nawet nie będę już do nich zaglądał, a jak będzie chwila to tylko uniosę daszek, żeby sprawdzić czy jest w porządku).

Tytuł posta mówi, jak oceniam dziś moją pasiekę. O ile jeszcze niecały miesiąc temu zastanawiałem się czy choć pół pasieki dotrwa do zimy i czy cokolwiek będzie wiosną, o tyle wraz z początkiem nektarowania nawłoci i dopływem pyłku, pszczoły nabrały ładnego wigoru i ruszyły do rozwoju. W większości uli bieleje wosk w wydłużanych komórkach i niektóre rodzinki dokańczają jeszcze zaczęte wiosną plastry, które w budowie zamarły chyba z końcem maja lub w czerwcu. Mając w pamięci mój optymizm z 2014 roku i to jak ostatecznie ów sezon się zakończył, podchodzę do tych szacunków ostrożnie, ale jednak jestem dobrej myśli. Widzę bowiem, że spora część rodzin nabrała nowego życia. Gdyby było z nimi bardzo źle, to jest dla mnie mocno wątpliwe, czy teraz ruszałyby z rozwojem i budową. Raczej dogorywałyby na tym co mają. Ale to rzecz jasna tylko moje subiektywne odczucia. Nie wiem jak będzie, ale wizualnie nabiera to rumieńców. O ile w lipcu podłamywałem się otwierając coraz to nowy daszek, o tyle teraz dość miło zaskakuje mnie jak niektóre pszczoły potrafią odbić się od dna. Oczywiście nie jest tak wszędzie. Piszę o ogólnym obrazie pasieki, bo też tak traktuję moje przedsięwzięcie. Dla mnie istotna jest całość. To moja pasieka ma być docelowo samowystarczalna (i ewentualnie dochodowa), a nie pojedyncza rodzina.

Spróbujmy trochę podsumować co się aktualnie dzieje w każdym miejscu.

Pasieczysko 1 - pszczoły pod domem.
8 rodzin w tym:
- 3 warszawiaki w bardzo dobrym stanie (ponad przeciętna pasieki)
- jeden warszawiak w słabym stanie (przywieziony niedawno pod dom zgodnie z pomysłem z wcześniejszego postu) - ten dostał ramę czerwiu i ramę pokarmu. Jeżeli pszczół wystarczy, żeby się obronić i wygrzać ten czerw, to myślę, że uda się go doprowadzić do zimowli.
- 3 ule wielkopolskie - wszystkie wyglądają na zdrowe i w ostatnim czasie ładnie się rozwijają, 2 mają dość fajną siłę (7x7), a jedna jest na 1 korpusie i ma około 7 czy 8 dostępnych ramek, przy czym czerwi na 3 lub 4 na względnie niewielkiej powierzchni
- kłoda - po lotach widzę, że ma piękną siłę, ale ona nie dostanie nic pokarmu ode mnie. Pole nawłoci ma 7 metrów od wylotka - liczę że da radę.

Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie: 8 (+ czasowo 2 dla kolegów)
Szanse na przezimowanie ma na pewno 6 rodzin. Wątpliwy jest warszawiak (tu może być różnie, ale staram się go podratować) i jeden wielkopolski (mroźna zima, może go przerosnąć, ale wygląda na to, że choroby go nie rozłożą).

Pasieczysko 2 - główna pasieka.
17 rodzin w tym:
- 2 słabe warszawiaki - z nimi może być różnie, ale raczej nie daję im zbyt wiele szans... choć może się za siebie wezmą?
- 2 rodziny wyglądające jakby były na wykończeniu - garść pszczół, garść czerwiu
- 1 rodzina w dadancie (miała być dla Łukasza, ale jej nie chciał zabrać) - czerw na 3 ramkach, siedzi na około 5 - cieszy to, że wziął się do rozwoju
- 4 rodziny fortowe - wszystkie wyglądają nieźle
- 8 rodzin w ulach wielkoposkich - są tu rodziny w różnej sile i w różnym układzie - część na ramkach 18tkach, część na ramkach pełnych.

Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie: ponad 40 (3 zabrane przez kolegów, 7 czy 8 wywiezionych w inne miejsca), ale też wiele było utworzonych rodzin na miejsca innych, które "kończyły się". Rotacja tutaj była bardzo duża i wydaje mi się, że łącznie mogło być co najmniej 25 czy 30 rodzinek, które były tworzone, a potem przestawały istnieć pomimo prób ratowania matecznikami czy czerwiem.
Szanse na przezimowanie ma na tą chwilę w mojej ocenie (wizualnej) około 11 - 12 rodzin, ale myślę, że przetrwa ich tu mniej po tym co działo się w sezonie. Zobaczymy.

Pasieczysko 3 - działka kolegi w oddali.
W przeciwieństwie do pozostałych miejsc, które choć w części mogą się zazębiać obszarami lotów matek i trutni (co może wpływać na nasycenie terenu moimi trutniami choć w małej części), to na pewno jest poza zasięgiem lotu pszczół z innych miejsc. Ciekawe też jak to długofalowo wpłynie na przeżywalność pszczół tu i w innych rejonach.
Na chwilę obecną jest tam 11 rodzin, w tym:
- 4 rodziny na 1 korpusie 18tce (po ok. 4 - 5 ramek zaczerwianych w różnym procencie i po około 8 dostępnych ramek z woszczyną w różnym stopniu odbudowanych);
- 1 rodzina na 1 korpusie 18tce mocno poddawana rabunkom (myślę, że nie przetrwa);
- 1 rodzina na 6 ramkach pełnych wielkopolskich - choć nie ma potęgi to wygląda ładnie i stabilnie. W tej rodzinie jednak widziałem trochę roztoczy;
- 5 rodzinek na 2 korpusach w układzie 6x6 - 8x8 - 3 z tych rodzinek ostatnio mocno się rozwinęły i choć robi się późno, to zostały zasilone 2 czy 3 ramkami odbudowanej woszczyny i rozdzielone z 1 korpusa na 2. A więc widać, że rozwój im jeszcze w głowie, a to napawa optymizmem.

Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku w sezonie - 16. Ale też wiele rodzinek tu skisło zaraz po utworzeniu. Myślę, że łącznie padło tu co najmniej 10 - 12 małych rodzinek - w różnej fazie po utworzeniu. Zakładam, że lada dzień padnie rodzina rabowana, a też w czasie mojej ostatniej wizyty (wczoraj) zlikwidowałem jeden wyrabowany ulik.
Szanse na przezimowanie ma w mojej ocenie 5 lub 6 rodzin. Reszta choć nie wygląda źle była gnębiona roztoczami w sezonie i pytanie pozostaje jak wiele z nich wciąż żyje w czerwiu i na ile da znać o sobie.

W tym miejscu, podobnie jak na "dwójce" cały czas mam jakąś bieżącą selekcję, rabunki i inne problemy. To pasieczysko jest o tyle ciekawe, że wizualnie wygląda na bardzo bogate w pożytki (nieużytki, las, ogrody), a tymczasem odkąd przywiozłem tam pszczoły zeszłego lata praktycznie zawsze są głodne... Aktualnie mniej, bo rzecz jasna karmię, ale jak na ilość nawłoci w tym miejscu to widzę, że przybytki są znacząco mniejsze niż na "jedynce" lub "czwórce". Muszę też przyznać otwarcie, że ja wcale nie "obrażam się" na te rabowane rodzinki. Nie uznaję tego za mój błąd. Jeżeli rodzina na mniej więcej 7 ramkach nie jest w stanie obronić wylotka na około 5 cm x 0.7 cm to znaczy, że rabunek jest tylko zwieńczeniem jej obecnego stanu.

Pasieczysko 4 - działka znajomego, u mnie we wsi.
To chyba najlepsze z moich miejsc. Jest tu wszystko - nieużytki, rzepak, lipy, akacje, nawłoć. I chyba mam w tym miejscu najmniej problemów (podobnie jak pod domem na "jedynce").
Ilość rodzin 11, a w tym:
- 3 rodziny w mojej skrzyni "trzyrodzinnej" (pełna ramka wielkopolska) - ostatnio 2 rodziny były mocno rabowane i myślałem, że kolejnym razem je zbiorę. Tymczasem wyczyściły dennice z martwych pszczół i zabrały się za siebie. 2 są słabsze, 1 mocniejsza. Z tej mocniejszej "pożyczyłem" jedną ramkę z czerwiem na zasilenie najsłabszej. Filozof Puchatek miał rację.
- 2 rodziny na 1 korpusie 18tce - siła podobna jak w innych miejscach w takich rodzinkach.
- 1 rodzina na 1 korpusie pełnym wielkopolskim - ma się dobrze. Zajmuje około 7 ramek;
- 5 rodzin na 2 korpusach 18tkach w sile 6x6 - 10x10 (jedna rodzina - ta tym razem nie dostała już pokarmu).

Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku 13 - ale i tu wcześniej było trochę kłopotów i późną wiosną bywało różnie. Na pewno kilka rodzin tu też "skisło" (z 6 lub 8), ale też chyba najwcześniej się ustabilizowało.
Szanse na przezimowanie na chwilę obecną daję 9 rodzinom (bo te dwie rabowane wciąż są dość słabe, choć się ustabilizowały - zobaczymy).

Pasieczysko 5 - las.
4 rodziny, a w tym:
- 1 na pełnym korpusie wielkopolskim na 7 ramkach - ta chyba wyczarowała skądś miodek, bo choć dostała sporo ostatnio, to jednak udało jej się wypełnić zajmowane ramki w ponad przeciętny sposób (a wciąż jest rozwój!)
- 1 rodzina na 2 korpusach 18tkach w układzie 5x5 - wygląda stabilnie, pobiera pokarm i chyba coś z niej będzie.
- 2 rodziny na 1 korpusie 18tce - zdecydowanie jest z nimi słabo (z jedną) lub bardzo słabo (z drugą). W jednej nawet skrajne ramki zaczęły pleśnieć (na 99% przez podanie przeze mnie pokarmu w podkarmiaczce powałkowej). W tych dwóch rodzinach czerw jest na 2 czy 3 ramkach na niewielkiej powierzchni i raczej nie daję im szans na dotrwanie do zimy.

Maksymalna ilość rodzin na pasieczysku: 7.
Szanse na przezimowanie: 2.

Podsumowanie. 
Wychodzi więc na to, że na chwilę obecną mam 51 rodzinek, przy czym 5 wygląda jakby miały skończyć żywot lada chwila. Wizualne szanse na przezimowanie na tą chwilę daję 35 rodzinom. Te rodziny pomimo ciężkiego sezonu w miarę zbierają się, coś budują (lub choćby pobielają komórki składając pokarm), mają spore zapasy (pewnie głównie cukier) i ładne loty z pyłkiem i chyba najwyraźniej nektarem. Prawda jest jednak taka, że wszystkie te rodziny mogą mnie jeszcze zaskoczyć. Kto wie, czy te, którym na dziś nie daję szans nie przetrwają w miejsce rodzin, które dziś cieszą moje oko. Niewątpliwie jednak obraz jaki rysuje się dziś jest daleko bardziej optymistyczny niż ten jeszcze sprzed miesiąca. Jak widać również przez cały sezon utworzyłem przynajmniej około 50 rodzinek, które bądź to nigdy nie wystartowały, bądź skończyły się prędzej czy później i w różnym stadium. Niewątpliwe to systematyczne zbieranie rodzin, wpłynęło też na dotychczasową pesymistyczną ocenę pasieki. Wydaje mi się, że spora część rodzin, które miały paść już padły. Mam nadzieję, że te około 45 rodzin uda mi się przynajmniej wprowadzić do zimy - ale przykład zamierającej pasieki z 2014 roku wciąż pozostaje u mnie żywy i stąd ciężko mi jednoznacznie zachować optymizm.
Dodatkowo muszę zauważyć, że praktycznie nie widuję os na moich pasiekach. O ile w 2014 osy dominowały, o tyle tym razem praktycznie ich nie widzę. Myślę, że to dobry znak.

Przy okazji mam również trochę przemyśleń o sposobach podkarmiania pszczół. Korzystałem z następujących metod:
- podkarmiaczki ramkowe;
- słoiki z podziurawioną pokrywką;
- słoiki z trawą (celem przeciwdziałania topieniu pszczół) wsadzane do korpusów na dennice obok pszczół;
- podkarmiaczki pudełkowe (od Łysonia);
- podkarmiaczki powałkowe.
Muszę przyznać, że - o ile kiedyś w ogóle chciałbym odstąpić od podkarmiania - najbardziej pasuje mi podkarmianie słoikami i podkarmiaczki ramkowe. Wadą tych pierwszych jest zabawa z dużą ilością słoików przy takim przedsięwzięciu jak moje, a tych drugich konieczność otwarcia ula. Zaletą jest to, że pszczoły ładnie z nich pobierają, a podkarmiaczki ramkowe w słabszych rodzinach (jakich u mnie dużo) stanowią od razu zatwór ograniczający przestrzeń pszczół. Dlaczego takie metody? Oprócz wskazanych zalet, to jednak staram się rozłożyć podkarmianie mniejszymi ilościami na dłuższy okres (w tym roku rozłożyłem pszczołom podkarmianie na 4 dawki), bo nie chcę w jesieni zalewać im gniazd. Chyba około 5 rodzin nie dostało już pokarmu w ten weekend. Kilka za to dostało więcej niż daję z reguły (na przykład podkarmiaczka ramkowa 2,5 l + słoik 0,9).
Z krótkich doświadczeń z podkarmiaczkami powałkowymi (kupiłem je bardzo niedawno), muszę powiedzieć, że raczej w moich warunkach się one nie sprawdzają. Myślę, że są bardzo dobre do silnych rodzin, zwłaszcza w przypadkach ogołocenia pszczół po jesiennym pożytku (i dużej ilości pustych komórek do składania). W moim przypadku słabe rodziny pobierały ten pokarm za wolno (abstrahując od tego, że na początku miałem problem z ich ustawieniem i pszczoły przez parę dni "nie mogły ich znaleźć" - dopiero potem koledzy podpowiedzieli, aby użyć szmatki czy sznurka który będzie "wysysał" pokarm i pszczoły tam łatwiej trafią). W bardzo wielu przypadkach skończyło się to powstaniem pleśni na podkarmiaczce i wylaniem pewnej ilości pokarmu. W jednej słabej rodzinie jak już pisałem skończyło się dodatkowo pleśnią na skrajnych ramkach (tworzywo sztuczne i wilgotny pokarm na górze ula sprzyjały wytworzeniu zbyt dużej wilgoci w ulu), co do czasu stosowania tych podkarmiaczek nigdy mi się nie zdarzyło, nawet u "zdechlaków".

W weekend 10 - 11 września planuję ostatni raz przejechać wszystkie pasieki i ocenić stan zakarmienia. Wówczas prawdopodobnie niektórym rodzinom (myślę, że nie więcej niż 20% z nich) podam ostatnie dawki pokarmu. Zostało mi 3 wiaderka inwertu - być może nie zużyję ich wszystkich, ale wiem na 100%, że co najmniej kilka rodzin będzie wymagało ostatniej dawki. 2 słabe warszawiaki z "dwójki" na pewno będą wymagały jakiejś większej ilości - o ile w ogóle zbiorą się w sobie i coś z nich jeszcze będzie. Potem tylko "przegląd" w celu usunięcia podkarmiaczek, słoików i zamknięcie uli do wiosny. Oby nie było już podstaw do powrotu pesymizmu ze szczytu sezonu.

piątek, 26 sierpnia 2016

Takie moje bajanie o balonikach

Największy filozof pszczelarski Jakub Puchatek, zwany również Kubusiem, lubił miód i baloniki. A te ostatnie używał często do pozyskiwania miodu. Więc i ja lubię czasem wyobrażać sobie, że pszczela rodzina jest trochę jak balonik - a w końcu i my używamy ich do pozyskiwania miodu! W tej analogii przyjmuję, że:
- guma, z której zbudowany jest balonik, to genetyka pszczół oraz inne ich mechanizmy obronne;
- powietrze, którym dmuchamy balonik, to cechy gospodarcze pszczół;
- sposób trzymania balonika, to presje jakie oddziałują na organizmy pszczół.

Mam świadomość, że jest to znaczące uproszczenie, ale też wydaje mi się, że w wielu sytuacjach naprawdę ta analogia jest trafna. Tak przynajmniej (w uproszczeniu) to rozumiem. Zastanówmy się więc jak to wszystko w tej analogii działa.

Guma balonika musi być dostosowana do miejsca, w którym ten balonik trzymamy. Jeżeli jesteśmy w regionach upalnych i słonecznych, to guma musi być odporna na działanie UV i wyższej temperatury. Jeżeli natomiast w naszym regionie dominują zimowe, przejmujące mrozy to guma powinna być odporna na niskie temperatury. Jeżeli będziemy ją zmywać chemią to powoli zniszczymy jej strukturę. Każda guma kiedyś sparcieje i pęknie. Ale jeżeli będziemy mieć dobrą mieszankę, przystosowaną do naszych warunków to guma dłużej pozostanie zdrowa. Niedostosowana mieszanka gumy szybciej stanie się krucha czy wręcz łamliwa, gdyż jej składniki będą źle reagowały na otaczające warunki. I oczywiście można przyjąć, że guma to guma, ale wszyscy wiemy, że to nieprawda. Innych mieszanek używa się przecież do produkcji opon zimowych i letnich. Innej gumy poszukujemy do uszczelek lodówki i piekarników. To wszystko ma znaczenie.

Dmuchamy balonik. Chcemy mieć miodne, łagodne pszczoły, tworzące silne rodziny - przy tym rzecz jasna nierojliwe. Więc dmuchamy i dmuchamy, bo chcemy mieć silne i wydajne pszczoły. A jak są już silne i wydajne to dmuchamy nadal, bo zawsze mogą być lepsze. Marzenia o pszczole doskonałej towarzyszą ludziom chyba od początku pszczelarstwa. Ale guma to guma. Ma określoną wytrzymałość. Genetyka pszczoły i inne mechanizmy obronne (np. mikroflora ulowa) wytrzyma tyle ile wytrzyma. W pewnym momencie pęknie i nasz balonik rozerwie się na strzępy.

Teraz dochodzimy do sposobu zajmowania się pszczołami - do naszych metod gospodarki pasiecznej. Każda z ingerencji (przeglądy, wywózka pszczół na pożytki, odbieranie miodu, karmienie cukrem, liczne podziały, chemia, warroza czy inne choroby itd itd itd...) to ucisk w gumę balonika. Trzymamy go w rękach i wbijamy w niego paluchy. Gumy jest wciąż tyle samo, co najwyżej w wielu miejscach robi się cieńsza i bardziej podatna na uszkodzenie. Powietrza w środku jest też tyle samo, ale uciskiem zmieniamy presję wewnętrznego ciśnienia na ścianki balonika (a raczej przy zachowaniu tego samego ciśnienia, osłabiamy cały układ, poprzez zmniejszenie wytrzymałości gumowej ścianki balonika).

Popatrzmy teraz na nasz balonik jako na całościowy układ, w którym wszystko może mieć znaczenie. Guma musi być odporna na warunki w jakich balonik jest trzymany. Im bardziej palące słońce czy siarczyste mrozy zmieniają jej strukturę tym bardziej wewnętrzne ciśnienie w baloniku grozi jego rozerwaniem. A dodatkowo przecież oblewamy ten balonik najróżniejszymi substancjami chemicznymi nie tylko zmywając dodatkową barierę ochronną w postaci mikroorganizmów, które biorą na siebie sporą część warunków zewnętrznych, ale dodatkowo zmieniamy tym strukturę gumy. Im bardziej dmuchamy balonik tym większe powstaje ciśnienie na jego ścianki. I jeżeli mamy balonik z gumy odpornej na miejscowe warunki to nawet wewnętrzne ciśnienie nie grozi za bardzo jego rozsadzeniem, a na pewno wytrzyma on znacznie dłużej niż podatna na mrozy guma wystawiona na dotkliwe zimno. A teraz wbijmy w niego głęboko palce - np. wywożąc pszczoły. Im głębiej te palce wbijemy, albo im więcej zrobimy punktów nacisku, tym bardziej w wielu miejscach rozciągniemy gumę do granic wytrzymałości. Do tego jedynym naszym założeniem przy produkcji gumy jest to, żeby można ją było jak najbardziej napompować i żeby była maksymalnie rozciągliwa. Ale przecież dziś ją rozciągniemy, a potem jakiś czynnik wywrze na jej strukturę niszczący wpływ i wbicie o jednego palca za dużo w tą gumę skończy się katastrofą.

Co więc możemy zrobić, żeby cieszyć się z balonika? Przede wszystkim musimy ponownie zastanowić się czy rozciągliwość gumy jest zawsze najistotniejszym czynnikiem. Czy aby nie powinniśmy jednak tej gumy z balonika wzmocnić, pogrubić - nawet jeżeli będzie nam go trudniej nadmuchać? A może lepiej upuścić z tego balonika powietrze, bo wówczas nawet silne wbicie palców nie spowoduje, aż tak wielkiego zagrożenia jego pęknięciem. Możemy też ten balonik po prostu gdzieś położyć, albo złapać go delikatnie w dwie ręce, zamiast uciskać przez cały czas na wszystkie możliwe sposoby. Jeżeli poczekamy wystarczająco długo, to palące słońce czy mrozy pomogą nam same wybrać te baloniki, które opierają się tym czynnikom, akurat w naszej lokalizacji, bo baloniki po prostu pękną same poddawane zwykłym obiektywnym czynnikom. Po każdym roku możemy badać gumę, z których budowane są baloniki, żeby produkować kolejne z tych mieszanek, które najlepiej się sprawdzają. A gdy już opracujemy kilka mieszanek na gumę baloników, możemy znów zacząć wybierać te, które dają najlepszą rozciągliwość, ale nie niszczą ich nasze warunki i wywierane akurat przez nas uciski. Dziś mamy dużo baloników ze złych mieszanek gumy. Są też uciskane na wszystkie możliwe strony niezależnie od nas (zubożenie pożytków, chemizacja środowiska, warroza i inne choroby). Wydaje mi się, że po prostu powinniśmy zmniejszyć dodatkowe uciski na balonik, albo zmniejszyć w nich ciśnienie wewnętrzne.

Warroza wywiera mocny uścisk. Wbija się w balonik, a żeby tego było mało wbija się w niego palcem z długim paznokciem. Nadmuchane baloniki tego nie wytrzymują. Ale lepiej radzą sobie te mniej nadmuchane, te, które leżą sobie na stole lub trzymane są całymi dłońmi, oraz te, których guma nie jest sparciała przez warunki zewnętrzne.

Cóż. U mnie baloniki także są ściskane. Nie leżą sobie swobodnie, ale ściskam je po trochę - być może w niektórych miejscach za bardzo. Ale mam nadzieję, że wywieram te presje, które w efekcie dadzą mi odpowiednią mieszankę gumy. Ściskam też wszystkie baloniki. Nie likwiduję tych mniej nadmuchanych i jeżeli ich guma będzie dobrej jakości, to moje presje nie doprowadzą do ich pęknięcia, choć zapewne te bardziej nadmuchane skończą w strzępach.

Takie moje bajanie o balonikach. Nie wiem czy ta analogia jest trafna, ale dla mnie taki uproszczony obraz można wyczytać z doświadczeń ludzi, którzy cieszą się swoimi balonikami. Lepiej mieć mniejszy balonik, ale dłużej się z niego cieszyć.

niedziela, 21 sierpnia 2016

"Nie chwal dnia przed zachodem i baby za życia"

Wreszcie coś jakby się ruszyło. To chyba pierwszy raz od wiosny.
Od paru dni wreszcie loty pszczół zaczęły się robić dość intensywne. Pszczoły noszą pyłek, ale zapewne również i nektar. Niektóre z rodzin ruszyły z budową i zaczęły uzupełniać jakieś dziury w gnieździe. W niektórych silniejszych (jak na stan mojej pasieki) rodzinach, w miejscu gdzie odkładają miód trochę zabieliło się od świeżo wypacanego wosku używanego przez pszczoły do wydłużania komórek i pojawiających się pierwszych zasklepów (chyba pierwszych w ogóle tym roku!). Ale nie we wszystkich rodzinach tak się dzieje. Niektóre słabiaki, zwane również zdechlakami, tylko odkładają podawany syrop do komórek i widać, że ciężko im ruszyć z czymkolwiek. Zakładam, że pewnie brakuje im młodej pszczoły, która nadałaby rodzinom niezbędnego wigoru. W czasie przeglądów jakie zrobiłem w ten weekend wczoraj i dziś, w każdej rodzinie zauważyłem jajeczka i choć trochę czerwiu. Ale kilka najsłabszych rodzin ma tego czerwiu ledwie na 2 czy 3 ramkach i garstkę pszczoły. Zakładam, że te nie dotrwają do pierwszych przymrozków, a kto wie czy nie padną ofiarą rabunków w jesieni czy nawet w końcówce lata.

W ostatnich dniach ewidentnie poprawiły się warunki obiektywne w przyrodzie. Nastały chłodniejsze noce, jest trochę słońca i dni nie są zbyt upalne, ale też są dość ciepłe. Ostatnim deszczom udało się chyba również wprowadzić trochę wilgoci do ziemi. I chyba wreszcie dzięki temu ruszyła nawłoć. Jest to pożytek jesienny, który potrafi nektarować nawet do końca października, jeżeli jesień temu sprzyja. Oznacza to więc, że nie są to rośliny, które lubią upały, a raczej potrzebują normalnych ciepłych jesiennych dni, żeby obdarzyć pszczoły nektarem - a właśnie takie mamy teraz lato. I oby wreszcie tak było, aby przynajmniej resztki pszczoły zimowej były dobrze odżywione wartościowym nektarem.

Niewątpliwie na lepszy stan rodzin pszczelich miała wpływ przede wszystkim właśnie ta poprawa aury późnego lata. Owszem, wszystkie rodziny dostawały już w ostatnim czasie cukier, ale doświadczenia pszczelarskie wskazują, że jak jest po prostu źle, to pszczoły nie rozwijają się należycie nawet jak są karmione cukrem. A ja moim pszczołom do tej pory cukru "żałowałem". Uważam, że zdrowszym dla nich (nawet dla tych "zdechlaków") będzie okresowy głód niż paszenie ich niewartościowym pokarmem. Dlatego też przez cały okres kwitnienia roślin letnich dawałem jedynie najsłabszym rodzinom po garstce ciasta (łącznie przez cały sezon poszło go ok. 30 kg). Inne, silniejsze rodziny, nawet gdy były głodne nie dostawały nic do sierpnia. Dopiero wówczas widząc, że raczej nie mogę liczyć na samodzielne zakarmienie rodzin zacząłem - jak w zeszłym roku - podawać wszystkim rodzinom pokarm. Poszło do tej pory coś ponad 200 kg cukru (wliczając ciasto) czyli statystycznie po ok. 4 kg "na łeba". Teraz pszczoły będą mieć około 10 dni przerwy w dokarmianiu. Chcę, żeby odpowiednio ułożyły co mają i żeby zaczęły pomału schodzić z czerwieniem na niższy korpus. Zwłaszcza słabsze rodziny potrzebują tej przerwy na poukładanie, odparowanie i zasklepienie tego co już maja, bo zaczęły się im zalewać małe gniazda, a to raczej kiepski pomysł o tej porze w ich sile. One potrzebują jeszcze czerwić, a na to matki muszą mieć miejsce. Od początku września znów zaczynam podawać dalsze dawki, ale już raczej będą dostawać cukier tylko te, które tego potrzebują, a nie po kolei wszystkie jak przez ostatnie 2 tygodnie.

W tej chwili mam około 50 rodzin pszczelich. Jeżeli nie będzie się działo to, co w 2014, to zakładam, że do zimy zostanie przygotowanych ostatecznie około 45, bo reszta pewnie padnie ofiarą rabunków, albo po prostu "skończy się" jak wiele innych do tej pory. Siła tych rodzin jest bardzo różna. Jedna z rodzin fortowych (ta w której "zgubiła się" matka) siedzi na pełnych 2 korpusach (22 ramki 18tki). Inne silniejsze rodziny są na około 18 ramkach (takich rodzin jest dosłownie kilka). Mam co najmniej kilka rodzin w sile 14 - 16 ramek i te wyglądają dość prężnie, a i kilka zostało ułożonych w układzie 6x6. Spora część pasieki jest jednak na 1 niskim korpusie w sile 5 - 8 ramek (zakładam, że uda się wszystkie doprowadzić do siły minimum 6 czy 7 takich ramek - woszczynę w każdym razie mają i widać, że chcą wykorzystać ostatki lata na rozwój). I choć "siłą" nie grzeszą, to wyglądają na zdrowe - oj gdyby miały z miesiąc więcej lata przed sobą. One też zostaną tak zazimowane - na jednym korpusie. Zobaczymy co z tego wyniknie. Kilka rodzin zimuję również na pełnych ramkach WLKP. Te są również w różnej sile, ale myślę, że ostatecznie uda się je doprowadzić do zimowli w sile od 5 do 7 lub 8 ramek. Zobaczymy jednak co z tego wyniknie, bo wśród tych właśnie rodzin są 2 rodziny mocno rabowane - zastanawiam się czy nie złączyć tych rodzin razem (być może nawet wywożąc w inne miejsce), bo może dzięki temu uda im się powstrzymać rabunki. Ale też myślę, że to nie jest kwestia "siły", a po prostu nękających ich dolegliwości. Owszem, nie mam setek rodzin do selekcji, ale też wydaje mi się, że mogę pozwolić sobie w przypadku kilku na pozostawienie wszystko w "rękach eksperymentatora - natury". W każdym razie tych kilka rodzin jest wciąż słabsze niż (w mojej ocenie) wymaga tego racjonalna zimowla. Stoję jednak na stanowisku, że nie ma znaczenia czy to ja "ukatrupię" matkę, czy też zabije ją zima... Zobaczę jednak co dalej. Być może w ostatnich przeglądach stwierdzę gdzieś kłopoty z matką i taki maluch jak nic przyda się na rozwiązanie kryzysu. Zwłaszcza, że takich sytuacji w ostatnim czasie było wiele, bo od mojego ostatniego wpisu na blogu "zniknęło" właśnie w taki sposób co najmniej kilka rodzin. Chyba tylko 2 padły przez choroby - inne zostały połączone z pszczołami gdzie ewidentnie nie było matki.

Oprócz tego będę zimował kilka warszawiaków. Warszawiaki pod domem są w pięknej sile (rzecz jasna ponowne zastrzeżenie: jak na moją pasiekę i siłę jej rodzin). Najsilniejsza to Elgon, który chciał się roić na korpusie wielkopolskim. Ta rodzina ma 11 ramek (oczywiście nie dobudowanych do samego dołu, ale pewnie średnio w 3/4) i prawie każda jest zaczerwiona w bardzo dużym procencie. Warszawiaki z VR od Polbarta i AMM ze Szwecji mają mniejszą siłę (po ok 8 ramek), ale wyglądają na prężne i ładne. Pięknie latają, mają dużo pyłku i "nektaru" (zapewne w większości cukrowego).
Co ciekawe AMM ze Szwecji czerwi na trutnia - być może przygotowują się do wymiany matki, albo chcą rozsiać w okolicy "rezerwę genową" na późne unasiennienia na wypadek, gdyby matka padła w zimie. Choć ta w sumie nie jest taka stara - u mnie jest od roku (przyszła w początku sierpnia zeszłego roku) więc zakładam, że tyle ma. Te pszczoły zaczęły nawet budować pod niewysokim zatworkiem (komórkę trutową), która jest zaczerwiana, choć plastry w większości nie są dobudowane do dołu ula.
Trzy warszawiaki (bo tyle z 5 jakie tam mam gości pszczoły) na głównej pasiece mają się natomiast słabo... Tam pszczoły mają do dyspozycji po około 5 ramek (do tego odbudowanych w różnym stadium), jednak siedzą może na 3 czy 4. Wciąż rozważam, czy z najsilniejszego Elgona nie podebrać 3 ramek z czerwiem zasklepionym i nie porozdawać do tych rodzin. Myślę, że zrobiłbym to gdyby nie fakt, że duże plastry obciążone czerwiem prawdopodobnie nie dojadą paru kilometrów po wybojach... Rozważam też inną opcję - rozdanie ramek z czerwiem z jednego warszawiaka do dwóch pozostałych i przywiezienie go na zimę tu pod dom, gdzie zasiliłbym go 2 ramkami czerwiu właśnie z tego Elgona. Może to jest jakieś rozwiązanie...?

Jeżeli chodzi o kłody pod domem, to kłoda, do której wsadziłem jeden z pierwszych wykonanych pakietów (Elgona z pierwszego warszawiaka) ma chyba największe loty w całej pasiece. Pszczoły też ładnie bronią wylotka. Wygląda na to więc, że rodzina jest w dobrym rozwoju. Pytanie pozostaje jak u nich z pokarmem... i chyba tego się nie dowiem i raczej w ogóle nie zamierzam tam ingerować i podkarmiać. Rodzina w drugiej kłodzie już jakiś czas temu przestała istnieć. Przez wylotek straszy parę pustych plastrów i rozpięte pajęczyny...

Spora część rodzin (dziesięć - paręnaście) będzie zimowana na dennicach z dolnym wylotkiem, w których na siatce rozrzucona jest "eko-ściółka", większość jednak ma górny wylotek. Wszystkie wylotki są przymknięte - w niektórych rodzinach tylko trochę, a niektóre "na parę pszczół". Myślę, że wszystkie zostaną właśnie tak do zimy jak są w tej chwili.
Obecnie już nie zamierzam bardzo mieszać w ulach - "przeglądy" znaczącej większości będą minimalizowane do oceny potrzeby dalszego podawania pokarmu. Być może "pomieszam" coś tylko tym najsłabszym, gdybym przy pierwszym spojrzeniu widział, że ewidentnie nie daje rady, a mogę jeszcze coś z nimi zrobić. Wówczas nie wiem jeszcze czy spróbuję zasilić taką rodzinę czerwiem, czy rozważę łączenie. Na ostatnie decyzje przyjdzie czas z początkiem września (choć wiem, że to już bardzo późno).

Generalnie wreszcie zaczyna się coś dziać w pozytywną stronę... niestety dopiero "w sam raz" na ostatki sezonu. A pszczoły przecież mocno ucierpiały przez czas, w którym dominował głód i choroby. Więc może okazać się że "dobra" końcówka (jak to mówi mój wuj: "nie chwal dnia przed zachodem i baby za życia"...) to będzie za mało aby przetrwały do maja przyszłego roku. Przez cały rok likwiduję przecież rodziny bez matek z garstką pszczół, słabnących w oczach. Przez ostatni miesiąc zlikwidowałem tak chyba około 10 czy 15 rodzin. W ten weekend wyjątkowo nie rozgoniłem lub nie łączyłem żadnej rodzinki, a nawet te, które tydzień temu oceniałem, że padną lada dzień, to jakoś jakby okrzepły... Czy to znak, że gdy padną ostatnie rabowane "zdechlaki" mogę liczyć przynajmniej na stabilne wejście do zimy tych 40 - 45 rodzin, które się ostaną po krytycznym sezonie?
Szkoda, że nie mamy dopiero początku sierpnia, bo i te moje "zdechlaki" być może miałyby szansę choć jeszcze trochę się rozkręcić. Mam nadzieję, że te najzdrowsze (niezależnie od siły) wykorzystają ostatni miesiąc lata na wzmocnienie przed czekającą nas zimą.

sobota, 6 sierpnia 2016

Szukanie błędów i wypaczeń... czyli ewolucja przed Ostrowską i po

Przyznam otwarcie - stan mojej pasieki w ciągu szczytu sezonu wzbudził we mnie pewien poziom frustracji. Przyzwyczaiłem się do myśli, że pszczoły mogą padać, a wiosną mogę zostać z garstką - lub nawet bez tej garstki pszczół. Ale brak rozwoju rodzin przez czerwiec i lipiec wzbudza we mnie lekką irytację. I może dlatego też ciężko mi podejść do pewnych rzeczy z dystansem (pomijając już kwestię mojego charakteru, który zniesie wiele, ale na pewno nie ignorancję czy brak łączenia podstawowych faktów w związki przyczynowe). Ale nieważne, przejdźmy do rzeczy, czyli jak to niektórzy mówią: "do ad rem".

Ostatnio na forum toczyłem różne dyskusje na temat założeń "mojego" pomysłu na selekcję, czy na temat błędów jakie popełniłem (lub nie) powodując taki, a nie inny stan mojej pasieki. Niektórzy z forumowych kolegów (na przykład mój "ulubiony" adwersarz MN - ale nie tylko) wprost piszą, że nie możemy się wzorować na pomysłach amerykańskich, bo u nich jest po prostu inaczej - pisze na przykład, że "przestało go interesować co mają do powiedzenia", bo szuka przykładów w Polsce (w końcu to nasze warunki i nie będzie jakiś amerykaniec pluł nam w twarz i pszczół nam amerykanizował!). Inny kolega stara się zdyskredytować to co piszą, nazywając ich ironicznie "wielebnymi". Dla mnie to wszystko dziwne, że stale neguje mądrość ludzi, którzy praktycznie jako jedyni na świecie robią to do czego my tu dążymy, a inni (których coraz więcej w europie) podążają w zasadzie po wytyczonych przez nich szlakach stosując podstawowe kierunki, które zostały nakreślone przez amerykańskich organiczników. Zanim przejdę więc do analizy błędów i wypaczeń na mojej pasiece zastanówmy się co takiego mówią amerykanie, a jaką ciekawą alternatywę można znaleźć w Polsce. Praktycznie wszyscy amerykanie (Lusby, Bush, Comfort, Parker, Webster i wielu innych) podkreślają wagę czegoś, co posumował w 4 prostych krokach Michael Bush. Nie ma sensu ich tu analizować, ale powtórzę samo wyliczenie (odsyłając do mojego tłumaczenia tekstu oryginalnego Michaela Busha na stronę wolnych pszczół). Otóż istotne są:
1. czysty plaster na węzie produkowanej bez chemii (część sugeruje przy tym pomniejszenie komórki do rozmiaru 4.9mm) lub w gospodarce bezwęzowej;
2. brak leczenia pszczół powodującego utrwalanie nieprzystosowania i zaburzenie ekologii ula;
3. hodowla lokalnie przystosowanych pszczół - a więc wybór pszczół spośród swoich "surwajwerów" w oparciu selekcję naturalną;
4. naturalny pokarm dla pszczół - czyli miód i pyłek - bez substytutów, zamienników czy jak zwał.
Każdy z "wielebnych" w zasadzie podkreśla tylko wagę tych 4 kroków (oczywiście różnie je akcentując i w różny sposób o nich opowiadając). W większości dodają również wagę świętego spokoju jakiego potrzebują pszczoły - czyli jak ja to rozumiem minimalizacji ilości przeglądów, brak wywózek, jak najmniejsze mieszanie w gnieździe. Nie ma innych podstawowych zasad. Nie ma znaczenia czy wylotek będzie u góry czy na dole, nie ma znaczenia czy ulem będzie Langstroth 3/4 (który jak głosi legenda jest najlepszym ulem na świecie) czy kószka obłożona krowim łajnem. Nie ma również żadnego kluczowego znaczenia czy matka będzie ratunkowa, hodowlana, z cichej wymiany czy rojowa. Każdy z "wielebnych" inaczej zaczynał, ale każdy dochodził do tych samych wniosków. To są prawdy i zasady, które mogą być stosowane na całym świecie, gdyż absolutnie nie odnoszą się one do jakiejkolwiek lokalizacji naszego pszczelarzenia, kolejności występujących pożytków, długości czy szerokości geograficznej. Są uniwersalne. Bo czyż plaster bez węzy będzie bardziej naturalny w Arizonie niż na Kaszubach? Czy brak leczenia inaczej praktykuje się w Nebrasce niż w Bieszczadach? Owszem pszczoła lokalna będzie inna w Vermont i w powiecie krakowskim, ale czyż zasady ewolucji są inne tam i tu? Występują różne presje, ale przecież my nie szukamy w Krakowie pszczoły zdolnej do życia w Arizonie, a oni nie szukają pszczoły na warunki powiatu krakowskiego. Tak jak w Arizonie potrzebna jest pszczoła przystosowana lokalnie tak samo jest to potrzebne i u nas.

Negowanie tych zasad na podstawie tego, że tam jest inaczej nazywam po imieniu: ignorancją. A że koledzy, którzy to negują wprost deklarują, że mojego bloga nie czytają, to nie mają żadnych podstaw obrazić się na mnie, że nazywam ich ignorantami... (zresztą oni tak naprawdę o tym i tak wiedzą).

Zastanówmy się teraz co oferuje w zamian pszczelarstwo naturalne w Polsce, w którym ci koledzy chcą szukać przykładów.... Oprócz tych, którzy zaczęli wprowadzać zasady o których napisałem powyżej (tj. głoszone przez "wielebnych"), nie znam nikogo, kto znalazłby inny sposób - dla mnie wiarygodny - do dojścia do nieleczenia. Za radą pana Lasockiego z "Pszczelarstwa" lipcowego powinienem więc milczeć i wklepać parę razy enter, żeby każdy mógł "przeczytać" ten akapit. Ale jest parę osób, które uznają, że znalazły inny pomysł i chcą go próbować. Opiszę więc pokrótce pomysły, o których słyszałem.

1. metoda "a la Liebieg".
czyli używanie kwasu mrówkowego, który jest ponoć całkowicie nieszkodliwy dla pszczół (w tej metodzie jaką sugeruje niemiecki pan doktor). Tyle że niwelujemy presje środowiska w postaci Varroa i dezynfekujemy ul (jak piszę pomijamy wpływ na chitynę i nabłonki pszczół, bo przecież w myśl słów doktora śmiertelne zakwaszenie dla innych organizmów jest całkowicie bez wpływu na pszczoły). Wprost "łamiemy" więc drugi i trzeci "krok" sugerowany przez Busha i innych "wielebnych".

2. metoda "a la Osterlund"
czyli selekcja równoległa do leczenia w oparciu o nasze obserwacje, zapiski, badania. No cóż, być może to dobry początek, ale jak widać sam Osterlund po kilku latach przechodzi na metodę "wielebnych". Dotychczasowa metoda zakłada, że wiemy lepiej co potrzeba przyrodzie, a zmieniając działanie sam Osterlund w sposób dorozumiany przyznał, że na tym etapie ta wiedza z jego strony się skończyła (a na pewno nie sposób odmówić mu wiedzy teoretycznej - w końcu jest czy był wydawcą magazynu pszczelarskiego - i doświadczenia - pszczołami bowiem zajmuje się już kilkadziesiąt lat). Podobnie - kłania się "krok" drugi i trzeci.

3. metoda "a la Lunden"
czyli selekcja naturalna bez doboru naturalnego... prowadząca do inbredu. Sam Lunden jednak przyjął, że najwyższy czas zapewnić przynajmniej ograniczony dobór naturalny przez powrót do unasiennienia z wolnego lotu na zakładanym przez siebie trutowisku. Kłania się "krok" trzeci (bo selekcja naturalna musi iść w parze z doborem - bez naturalnego doboru nie ma selekcji naturalnej).

4. metoda "a la Polbart"
czyli sprowadzamy co tylko można (fakt, wg tego co pan Leszek pisze to obiecujący materiał, który w innych warunkach nie był leczony - u Kollera, u Lundena czy jakaś inna pszczoła, której teraz nie pomnę nie wymagająca leczenia w naturalnym środowisku), rzecz jasna ratujemy czym można - bo przecież jak pisał Polbart "nikt nam nie bada pozostałości pestycydów w miodzie". A więc bioróżnorodność, bez weryfikacji. Zaburzony dobór naturalny (bo sprowadzamy co możemy z różnych rejonów) i selekcja naturalna (bo ratujemy co możemy naszymi działaniami), do tego pestycydy. Mamy więc zaburzenie "kroków" jeden do trzy w tym co pan Leszek opisuje i do czego w sposób bezpośredni lub pośredni namawia. Zapewne jednak w swojej pracy hodowlanej stosuje jakieś wariacje na temat metody Osterlunda czy Lundena - a ponieważ "wie, ale nie powie" to też ja dokładnie nie wiem co on tam u siebie robi. Zapewne jednak nie stosuje selekcji naturalnej, bo święcie oburza się na pozwalanie pszczołom na umieranie.

UZUPEŁNIENIE (kursywą)
5. metoda izolatora Chmary - byłbym zapomniał o tej metodzie "naturalnej"... Cóż, metoda pozbawia pszczoły presji poprzez "ręczne sterowanie" rozwojem rodziny (nie ma to jak ręczne sterowanie w celu eliminacji błędów i wypaczeń!). Owszem pozwalamy na rozwój ulowych ekosystemów (o ile stosujemy sam izolator, bez chemicznego zwalczania roztoczy w okresach bezczerwiowych), ale też nie pozbawiamy populacji pszczół nieprzystosowanych genów. One wciąż się rozmnażają, trwają, gdyż pozwalamy na ich przeżywanie. Całkowicie więc likwidujemy zasady selekcji naturalnej w populacji - a więc możemy zapomnieć o "kroku" trzecim i uzyskaniu w efekcie naszych działań coraz lepiej przystosowanych pszczół.

To tyle co przychodzi mi do głowy z tych metod "naturalnych", o których słyszałem w Polsce, które ktoś chce lub próbuje praktykować. Oczywiście są i na ten temat inne wariacje. Większość z nich ma zaburzony dobór i/lub selekcję naturalną, a tym samy stoją w sprzeczności z "krokiem" drugim i/lub trzecim Busha. No cóż, przyznać trzeba, że z racji ostatnich dziesięcioleci pszczelarstwa na ziemiach polskich wszyscy mamy zaburzony "dobór naturalny". Praktycznie nie ma już pszczoły historycznie miejscowej, a nawet gdyby była to i tak musiałaby się przystosowywać do gwałtownie zmienionych/zmieniających się warunków środowiskowych. Natomiast ideą "wielebnych" jest to, że jeżeli przez jakiś czas będziemy oddawać w ręce selekcji to co mamy, namnażając to co przeżywa to choć materiał genetyczny będzie różny od historycznie występującego na naszych ziemiach, będzie równie przystosowany. To jest coś czego niektórzy moi koledzy nie mogą pojąć i równają sprowadzoną z Niemiec czy Danii pszczołę z pszczołą występującą na naszym terenie od pokoleń ("bo przecież i tak są różne od materiału historycznego!"... no, tylko co z tego? - chciałoby się zapytać...).

Ale nie o tym miało być, a jak zawsze wyszła dygresja na obszerne karty maszynopisu.


Błędy i wypaczenia

Ten blog jak i moje wpisy na forum mają w jakiś sposób dokumentować moją praktykę. Być może komuś poszukującemu przyda się też trochę wiedzy i rozpocznie poszukiwania u źródeł. Dlatego piszę otwarcie co robię i jak robię. I rzecz jasna to co piszę od razu przywodzi krytykę szeregu osób - dla mnie najczęściej krytyka ta wynika z posiadanej wiedzy książkowo-podręcznikowej czy przekazywanej na szkoleniach, czy z tkwiącymi w głębi mózgu założeniami pszczelarstwa "komercyjnie skutecznego" (co samo w sobie oczywiście absolutnie złe nie jest, a ja też do tego dążę - przy czym trochę innymi metodami niż opisane w książkach), które ma być już dziś tu i teraz, a nie po latach inwestycji. Czuję się tak jakbym moje próby nieustannie musiał porównywać do wiedzy i doświadczeń pszczelarzy towarowych/komercyjnych. A przecież to zupełnie inne pszczelarstwo (wiem, wiem. Jest inne bo popełniam błędy, a cała metoda jest wypaczeniem praktyk pasiecznych). Dlatego też śmieszą mnie opowieści, że książka Ostrowskiej się zdezaktualizowała, bo zmienił się klimat, terminy i pożytki, a także jest inna pszczoła. Co to ma do rzeczy? Czy jak pani Wanda pisała, że na rzepak wywozi 20 maja, a dziś rzepak zakwita 1 czy 10 maja, to znaczy, że wiedza ogólna z podręcznika jest nieprawdziwa? Czy zasady przyrody i ewolucji zmieniły się w czasach doktor Wandy Ostrowskiej? Czy inaczej przyroda eliminuje osobniki nieprzystosowane dziś i 50 czy 100 lat temu? Czy na kształt świata "przedkopernikańskiego" (żeby uwzględnić motyw toruński), trzeba nakreślić w pszczelarstwie (albo bardziej ogólnie w ewolucji życia na planecie) okres "przedostrowski" i "poostrowski"?
Ostatnio na forum napisałem "koledze adwersarzowi" o moim dziecięcym druhu, który jako kilkuletnie dziecko został zabrany do zoo. Tam stojąc przed ogrodzeniem wzięto go na ręce i pokazywano słonia, który stał bardzo blisko niego (w zasadzie opierał się o ogrodzenie na przeciwko, o kilka metrów - albo bliżej - od mojego dziecięcego znajomego). Pokazywano mu słonia, a on go nie widział, bo... patrzył na jego brzuch i nie miał odpowiedniej perspektywy. Patrząc na słonia nie widział słonia, bo (nomen omen) zasłaniał mu słoń (a raczej jego część). Tak właśnie odbieram moich światłych kolegów, którzy patrząc na wyrabowaną, chorą czy słabą rodzinę krytykują metodę opartą o zasady przyrody, która eliminuje zgodnie z zasadami przyrody tą wyrabowaną, chorą czy słabą rodzinę. Nie widzą, że praktyka, na której chcę się oprzeć w celu eliminacji osobników nieprzystosowanych, eliminuje te osobniki - bo przecież - w ich mniemaniu - tracimy rodziny, a tym samym to porażka systemu i metody. Nie widzą słonia bo zasłania im słoń. Z tą perspektywą wymienię kilka zarzucanych mi błędów, z których zapewne część faktycznie jest błędami - każdy może ocenić sam i sam podejmuje swoje decyzje na własnej pasiece.

1. tworzenie za słabych rodzin - w tym brak zapewnienia możliwości samodzielnego zadbania o pokarm;
2. brak wywożenia na inne pasieczysko;

W zeszłym roku strzepywałem (na tym samym pasieczysku) 2 szklanki pszczoły na puste ramki i dawałem matecznik na wygryzieniu z macierzaka, z którego była pszczoła - skuteczność wygryzień i unasiennień była na poziomie 70 - 80%. W tym roku dawałem sporo czerwiu (który potem nierzadko się zaziębiał) i o wiele wiele więcej pszczoły. I działo się to, co opisywałem poprzednio. Czy więc w zeszłym roku mi się po prostu udawało? Niewątpliwie tak. Czy w tym roku popełniałem błędy? Tu jest otwarte pole do dyskusji.
W tym roku - z racji słabych warunków i chorób - ponoć trzeba było tworzyć mocniejsze odkłady, lub w ogóle ich nie robić, a na pewno wywozić na inne pasieczysko. Brak robienia tego, to dla wielu kolegów błąd.
Cóż, przyznać muszę, że wywiezienie na inne pasieczysko jest pomocne dla odkładu - jest naprawdę realnie większa siła z racji faktu, że pszczoła nie wraca do ula macierzystego. Czy to jednak rozwiązywało problem u mnie? Nie do końca. Silne rodziny słabły, matki unasienniały się w niewiele lepszym procencie. Czy warto wywozić? Warto (kto ma możliwość). Czy uważam to za klucz? Nie. Nie uważam.
Solomon Parker mówi, że należy tworzyć rodzinę z ramki czerwiu, pszczół na czarno i matecznika. Stara się też ich nie podkarmiać, bo mają sobie radzić. Te, które będą sobie radzić odbudują się i zakarmią (przynajmniej w sezonie). Inne na jesień dostaną podkarmione, lub odejdą do "krainy wiecznych pożytków".

3. Zbyt duże wylotki w ulu z odkładem;

Mały wylotek to lepsza możliwość obrony przed rabusiami. W tak słabym roku jak ten pszczoły bardzo się rabowały. W zeszłym roku większość małych rodzinek miała wylotek na pół szerokości korpusu. W tym roku często kończyło się to rabunkiem. Czy zostawienie takiego wylotka jest błędem? Tu znów pole jest otwarte do dyskusji.
Dlaczego?
Cóż, rabowane są nie tylko najmniejsze rodziny. Rabowane są rodziny słabsze, "prowokujące" to w jakiś sposób. Badania i obserwacje wskazują, że pszczoły rabujące szukają "ofiary" - znajdują ją nie tam gdzie jest mało czy dużo pszczoły w ulu, ale tam gdzie rodzina jest słabsza - a więc występują choroby, słabo obecny jest feromon matki, pszczoły są źle "zintegrowane chemicznie", rodzina nie funkcjonuje odpowiednio. Stworzenie odkładu niewątpliwie jest zaburzeniem harmonii rodziny i samo to może spowodować w słabych warunkach rabunek. Wydaje się więc, że przez kilka dni, a może nawet i tygodni odkład może być na to podatny bardziej nie dlatego, że jest chory, tylko dlatego, że nie funkcjonuje w zgodzie z harmonią "dojrzałego roju" o odpowiedniej strukturze rodziny (niezależnie od jego wielkości). Czyli teoretycznie zbyt dużym wylotkiem i brakiem wywiezienia na inne pasieczysko (ucieczka pszczoły lotnej zaburza strukturę rodziny) możemy ten rabunek wywołać. A więc błąd? W jakiś sposób tak, ale też szukamy rodzin, w których pszczoły są zdrowe i potrafią tą harmonię stworzyć, bo to świadczy o dobrym przepływie informacji chemicznej (feromonów).
Nierzadko też w innych latach widziałem osy (które działają prawie dokładnie jak pszczoły rabusie), krążące jak hieny wokół sporych rodzin, które słabły w oczach i omijające rodziny małe, które znacząco dłużej sobie radziły (kończąc potem w różny sposób).
Ostatecznie zacząłem korygowanie "błędu" i większość rodzinek dostała znacząco zmniejszone wylotki. Czy to pomogło? Nie do końca. Rodziny z wylotkiem na 2 pszczoły były rabowane, inne obok były nietknięte i wyglądały na zwarte i prężne (np. ostatnio w mojej "skrzyni trzyrodzinnej" rodziny utworzone w tej samej sile, z tych samych pszczół, z matecznikami z tej samej rodziny - jedna została wyrabowana, dwie inne obok nie).
Jaki jest klucz do rabunku? Nie wiem, ale na pewno nie jest nim siła rodziny i wielkość wylotka.

4. Brak zapewnienia wystarczającej ilości pokarmu na start;

No cóż. Miodu w tym roku nie wziąłem. Obdzieliłem pszczoły jak umiałem z tego co miały. Część najsłabszych dokarmiałem.
I co się okazuje? Ano to, że część średnich macierzaków była bardziej głodna niż rodziny dwu-trzy ramkowe. Co więcej niektórzy koledzy piszą, że duże rodziny u nich również cierpią głód.
A więc błąd? No cóż, gdybym zabrał miód i zostawił pszczoły na głodzie, to mógłbym tak myśleć. W tej sytuacji zapewne pszczoły nie miały optymalnego startu, ale też nie czuję się jakbym je ograbiał. Zdrowa pszczoła wyniucha miód przynajmniej na własne potrzeby, albo zaprzestanie czerwienia na niekorzystny okres. Czy chciałbym moim maluchom dać po 2 czy 3 ramki miodu? Jasne, że tak.

5. Brak dokarmiania cukrem;

Część odkładów karmiłem cukrem. Robiłem to z olbrzymimi mieszanymi uczuciami. Mam wrażenie, że szkodzę naturalnym procesom zaburzając zdrową dietę i zaburzając stymulowanie samodzielności. Czy lepiej, żeby pszczoły były głodne czy karmione niewłaściwym pokarmem. Nie mam pojęcia. Dlatego na początku zostały same z tym co miały (a raczej czego nie miały), a wraz z przedłużaniem się okresu bezpożytkowego dawałem tyle cukru, żeby tylko przetrwały. Teraz widzę, że z racji wstrzymania rozwoju (który wystąpił nawet u tych, którzy cukru dali dużo - pszczoły i tak muszą czuć obiektywne warunki rozwoju na zewnątrz ula, żeby podjąć rozwój, a nie mieć tylko zapas zgromadzonych pustych kalorii), rodziny i tak w większości będą musiały być karmione do zimy. Dlatego też zacząłem wracać do praktyki zeszłorocznej - tj. podawania cukru w czasie przeglądów. Czy to błąd, że rodziny nie miały zapasu cukrowego nad głową? Nie dla mnie. A że niektóre słabną? Trudno, szukamy tych, które nie słabną.

6. Zbyt długa przerwa w czerwieniu;

Pozwolenie macierzakom na wychów własnych matek po osieroceniu jest ponoć zbyt długą przerwą w czerwieniu (należy liczyć, że nowe jajeczka pojawią się za +/- 25 dni od osierocenia). To "strata" całego pokolenia pszczół i całkowite wyczyszczenie ula z czerwiu do czasu podjęcia czerwienia przez młodą matkę. To ponoć za długo. Lepiej podać matecznik na wygryzieniu do ula z odkładem. Czy lepiej? Z punktu widzenia zachowania siły rodziny na pewno tak. Pszczoła robotnica od wygryzienia w sezonie żyje ponoć około 6 - 8 tygodni. Mówi się, że pszczoła mniej spracowana żyje dłużej, podobnie jak pszczoła z naturalnej komórki (mojej zapewne jeszcze za taką uznać nie można). A więc mamy około 2 miesiące życia pszczoły. Ponieważ czerw znika na 25 dni, a pszczoły non stop rodzą się i umierają to wciąż znaczy, że w chwili podjęcia czerwienia przez młodą matkę w ulu jest (powinna być) taka sama siła jaka była w chwili osierocenia (bo przecież na ten czas mamy zapewnione potomstwo - ostatnia pszczoła robotnica wygryzie się na +/- 2 do 5 dni przed pojawieniem się jajeczek młodej matki. Owszem może to oznaczać, że rodzina po podjęciu czerwienia przejdzie okres załamania (bo stara pszczoła będzie umierać, a młoda będzie dopiero w komórkach jako larwa), ale też załamanie to nie powinno być duże, bo pszczoły są mniej spracowane (mają zdecydowanie mniej zajmowania się larwami, karmienia, czyszczenia itp), a do tego winny być lepiej odżywione (w teorii prawie na kształt pszczół rojowych, bo przecież cały wartościowy pokarm zostawiają "dla siebie" i nie potrzebują wydzielać mleczka dla larw i matki, a to co wydzielą mogą "spić sobie z dzióbków"). Jeżeli natomiast z 3 korpusowej rodziny po osieroceniu robi się nagle 6 - 8 ramek pszczół w czasie podjęcia czerwienia przez młodą matkę, to oznacza, że stan rodziny był tragiczny. Że pszczoła zamiast żyć 6 - 10 tygodni (przyjmijmy, że powinna być trochę bardziej długowieczna bez matki z racji o których pisałem wyżej), żyje może 3, albo maksymalnie 4 tygodnie. Tym samym długa przerwa w czerwieniu w sytuacji jaką mamy na początku selekcji powinna być szansą na wypszczelenie pszczoły chorej, żyjącej krótko. Do tego z racji "braku gęb do wykarmienia" pszczoły powinny zacząć się lepiej odżywiać (bo to co zniosą przeznaczają dla siebie, a nie dla larw, które i tak chorują), a brak obciążeń w ulu powinien wzmóc ich siły. Ergo (taka moja opinia) dłuższa przerwa w czerwieniu może rodzinie tylko pomóc, a jeżeli około 25 dni bez czerwiu przyczynia się do załamania i w efekcie śmierci rodziny, to w mojej ocenie i tak nie było już co ratować. Czy więc takie postępowanie to błąd? Ja uważam, że absolutnie nie - a wręcz z całą stanowczością powiem, że wręcz przeciwnie. Oczywiście znów patrzę z punktu widzenia moich prób pasiecznych, a nie gospodarki towarowej.


To chyba tyle "błędów" jakie przychodzą mi do głowy, a jakie mi zarzucano. Oczywiście odpuszczę sobie bzdety takie jak kwestie górnego wylotka, ula wielkopolskiego, typu dennicy czy braku węzy, bo to już totalne absurdy i nie ma się w ogóle czym zajmować i szkoda na to mojego czasu.

A więc jakie wnioski i qvo vadis (choć zapewne to zła forma) w tym wszystkim.
Otóż zapewne eliminując jakąś część tych "błędów" (a przyznam, że z czasem zacząłem je w pewnym stopniu eliminować - z co najwyżej średnim skutkiem - motywując te działania i tak olbrzymimi presjami jakie zachodzą w tym roku) zapewne mógłbym się cieszyć trochę silniejszymi rodzinami i większą ich ilością (jak wiele silniejszymi i o ile większą liczbą tego się już nie dowiemy). Pytanie tylko czy to byłoby dobrze zważywszy na moje założenia. Szukamy przecież przystosowania na długie lata do przodu, a nie na zbiór miodu nawłociowego. Odpowiedzi nigdy nie udzielimy nie wchodząc do świata alternatywnego gdzie te "błędy"... "wyeliminowano". Mnie bardziej zastanawia jaki to będzie mieć wpływ na stan mojej pasieki w roku 2020 czy 2021. I oczywiście nie udzielę tu odpowiedzi, bo alternatywa jest nieodgadniona. Ale gdybając wcale nie uważam, że wystąpienie tych "błędów" szkodzi moim długofalowym planom (oczywiście, i to założenie jest stale aktualne: o ile cokolwiek przeżyje, aby móc dalej praktykować model ekspansji). Patrząc na ogrom spadków w toku selekcji w pasiekach zachodnich "wielebnych" widzę, że nie ma znaczenia czy dziś odkłady są na 4, 7 czy 11 ramkach. Słabe rodziny też zimują, a wielokorpusowe rodziny towarowe giną w okamgnieniu. Kilka rodzin wywiezionych na rzepak (co podobno bardzo dobrze wpływa na ich rozwój i odżywienie - a wywózki rzecz jasna nie szkodzą pszczołom) przez jednego z kolegów, dziś, 2 miesiące po ponoć niezłym miodobraniu i świetnym odżywieniu i rozwoju pszczół, przestało istnieć. Niektóre moje "słabeusze" zbierają pyłek i skromne ilości nektaru, a niektóre zeszłoroczne silniejsze rodziny zostały już przeze mnie zebrane z pasieczysk jako "głuche i straszące ule". Być może więc rodziny, które nigdy nie zaistniały z racji takich "błędów" jak zbyt duże wylotki czy brak przewiezienia na inne pasieczysko, przestałyby istnieć we wrześniu przeżarte bezwartościowym cukrem. Może selekcja zebrała swoje żniwo już na etapie słabości larw w matecznikach czy słabości pszczoły wychowującej zniszczonej chorobami, która i tak nie przekazałaby właściwej mikroflory i nie odżywiłaby dobrze nowego pokolenia. To są gdybania i zapewne każdy, komu leży na sercu siła na kolejne miodobrania podsumuje moje działania jako błąd. Stwierdzi też, że wypaczam metody "ślepo" naśladując "wielebnych" - a przecież koryguję, obserwuję, oczywiście też popełniam błędy. Jedynie staram się zachować na miarę moich umiejętności i możliwości 4 kroki do zdrowej pszczoły "wielebnego Busha" - a to, jak napisałem wyżej, są zasady działające nie tylko w Arizonie i Nebrasce. Cały czas też mam w głowie potrzebę stymulowania samodzielności pszczoły podnoszoną przez Charlesa Martina Simona, który pisze, że "lekkie zaniedbanie to właściwa droga". I cóż: wylotek na 6 pszczół zamiast na 2; pół ramki pokarmu zamiast całej; cztero- zamiast sześcio-ramkowy odkład czy zostawienie pszczół na tym samym pasieczysku, to dla mnie nie błędy, a "lekkie zaniedbanie" w efekcie którego chcę pozostać z pszczołami jakie potrafią sobie z tym radzić. Nie interesuje mnie silna rodzina, która nie zauważy kryzysu. Interesuje mnie maluch, który kryzys zwalczy, bo będzie to świadczyć o dobrej genetyce i zdrowiu. Trzeba zobaczyć słonia w postaci praw przyrody eliminujących nieradzące sobie maluchy, zamiast negować istnienie tego słonia. Przecież w przyrodzie występowały niegdyś i rójki "czwartaki" składające się z garści pszczół. Jeżeli podjęły właściwe wybory i miały szczęście to przetrwały do wiosny. Ja też liczę na szczęście i podejmowanie właściwych wyborów przez moje pszczoły.