wtorek, 9 listopada 2021

Jeszcze o odporności pszczół - cz. 2

 Zapraszam na kolejną część tekstu "Jeszcze o odporności pszczół", która ukazała się w listopadowym numerze miesięcznika Pszczelarstwo

(W miesięczniku zmieniono tytuł na "O odporności pszczół", ale pozostanę tu przy swoim! W toku redakcji wdał się też błąd - poprawiony poniżej: prof. Martin jest "Brytyjskim naukowcem", a nie "Amerykańskim"). 


Część 1


Jeszcze o odporności pszczół - cz. 2

Dręcz pszczeli jest z nami już 40 lat, a mimo to zdecydowana większość pszczół wciąż sobie z nim nie radzi. Nie dlatego, że nie są w stanie kontrolować samodzielnie populacji roztocza, ale z powodu stałej ingerencji człowieka.

Problemem nie jest sam dręcz pszczeli (Varroa destructor). Roztocz jest tylko organizmem żerującym na pszczołach, osłabiającym je, ale przecież rzadko zabijającym bezpośrednio. Specjalista od patogenów i pasożytów pszczół, prof. Stephen Martin z Uniwersytetu Salford w Menchesterze (Wielka Brytania) uważa, że, aby rodzina pszczela zginęła na skutek żerowania na pszczołach roztocza Varroa potrzeba byłoby 80 tys. (!) wolnych od wirusów osobników pasożyta [Martin, 2020]. Tak więc problemem jest zabójcze dla pszczół połączenie roztocza z przenoszonymi przez niego patogenami (jak się uważa, głównie z wirusem zdeformowanych skrzydeł – DWV), które Randy Oliver nazywa „potworem” (ang. the monster). Takie spojrzenie pozwala spojrzeć na problematykę dręcza pszczelego i powodowanej przez niego (pośrednio) śmiertelności rodzin pszczelich z wielu stron.

ZARZĄDZANIE WARROZĄ W PASIECE

To tytuł jednego z wykładów dra hab. Pawła Chorbińskiego prof. UPWr wygłoszonego w 2016 roku. Ani tytuł, ani treści nie straciły na aktualności. Wydaje się, że dziś tak właśnie rozumiane jest pszczelarstwo. Wielu pszczelarzy mówi zresztą wprost: „kiedyś chodziło się do pszczół, dziś chodzimy do warrozy”. Naukowiec zauważa m.in., że w latach 80. ub. w. rodziny pszczele były w stanie funkcjonować dłużej bez kuracji przeciwko roztoczowi i ginęły przy znacząco wyższym porażeniu niż dziś.

Większość doświadczonych pszczelarzy twierdzi, że niegdyś tabletka Apiwarolu wystarczyła, aby „załatwić” problem roztoczy na cały sezon. Dziś wprawdzie niektórzy praktycy także twierdzą, że do utrzymania pszczół przy życiu wystarcza jedna dawka tzw. chemii (rozumianej jako ogół substancji chemicznych, stosowanych do zabicia pasożytów) w sezonie, ale nie jest to do końca prawda. Podpytywani o szczegóły przyznają zwykle, że najpierw izolują matki (aby doprowadzić do stanu bezczerwiowego), używają tzw. ramek pracy, zdarza się, że w ogóle usuwają cały czerw, wymieniają wszystkie elementy ula na dezynfekowane co najmniej raz w sezonie, odkażają przechowywane plastry w oparach najróżniejszych substancji, sterylizują narzędzia pasieczne i wreszcie palą wszystkie ramki (czasem też inne elementy ula, np. wkładki dennicowe) co dwa–trzy sezony. Zdarza się również, że używają kwasów lub olejków eterycznych, których nie uważają za „chemię”, mimo że są to przecież substancje chemiczne. Przez „chemię” rozumieją więc syntetyczne pestycydy, a nie zaliczają do niej substancji organicznych (tzw. „naturalnych”), które są toksyczne zarówno dla dręcza jak i wielu innych organizmów w ulu – w tym pożytecznych dla pszczół bakterii czy grzybów. W ostatnich dekadach pszczelarze nauczyli się skuteczniej kontrolować populację dręcza, tyle tylko, że te umiejętności nie przekładają się na wzrost przeżywalności i poprawę kondycji pszczół. Dziś problem jest zatem o wiele poważniejszy i wymaga zdecydowanie większych nakładów pracy niż kilka dekad temu. Zapytany o przyczyny takiego stanu rzeczy prof. Thomas Seeley bez chwili wahania odpowiada, że powodem jest wzrost zjadliwości patogenów, przede wszystkim wirusów, głównie wirusa zdeformowanych skrzydeł. Niestety, nowoczesna gospodarka pasieczna na wielu płaszczyznach sprzyja ewolucji patogenów w kierunku zwiększenia ich zjadliwości. Neutralizowanie negatywnego wpływu układu („potwora”) mogłoby się udać zatem także wówczas, gdyby przenosił on mniej groźne szczepy patogenów, nawet gdyby populacja dręcza rosła.

HAPLOTYP JAPOŃSKI I KOREAŃSKI

Varroa jacobsoni kilkukrotnie zmieniał żywiciela, przenosząc się na pszczołę miodną. Długo uważano, że roztocze żerujące na pszczole miodnej i wschodniej należą do tego samego gatunku. Dopiero po latach stwierdzono, że zmiana żywiciela spowodowała tak duże zróżnicowanie genetyczne u osobników Varroa, iż pasożyta żerującego na pszczole miodnej uznano za osobny gatunek, nazywając go Varroa destructor. Naukowcy sugerują, że podczas jednej ze zmian żywiciela wykształcił się szczep (haplotyp) nazwany japońskim, a przy innej szczep koreański. Wielu naukowców i praktyków twierdzi, że ten drugi jest bardziej zjadliwy. Niektórzy za szczepy uważają czasem dwa bliźniaczo podobne gatunki roztoczy: V. destructor i V. jacobsoni.

Do niedawna w żadnej ze znanych mi publikacji nie znalazłem odpowiedzi na pytania, które narzucają się same: co powoduje, że jeden ze szczepów jest bardziej zjadliwy niż drugi? Wiarygodne wydawało mi się dopiero wyjaśnienie Olivera, zamieszone na prowadzonym przez niego blogu. Otóż, według autora, Varroa jacobsoni współistnieje z pszczołą wschodnią (Apis ceranae) w relacji wykształconej w ciągu długiej koewolucji. Varroa może przebywać i żerować na dorosłych robotnicach, ale co do zasady nie rozmnaża się w ich czerwiu. W uproszczeniu przyjmijmy, że występuje coś w rodzaju „chemicznej antykoncepcji”, którą stosują larwy robotnic pszczoły wschodniej. Siła „uderzenia” Varroa jacobsoni kierowana jest zatem na czerw trutowy, bo roztocza odnoszą sukces reprodukcyjny tylko wtedy, gdy w nim się rozwijają. Według Olivera haplotyp japoński zachował przystosowanie Varroa jacobsoni, tzn. roztocz rozmnażał się głównie w czerwiu trutowym, omijając czerw robotnic. Sukces reprodukcyjny roztocza był o wiele mniejszy z uwagi na ograniczony czas wychowu trutni w ciągu sezonu, jak i ich liczbę. Mówiąc wprost: przez większą część sezonu „porodówka” była dla dręcza zamknięta. Z uwagi na ograniczoną liczbę osobników dręcza, rodziny pszczele były w stanie funkcjonować bez kuracji tam, gdzie w pierwszej fazie nastąpiła inwazja właśnie tego szczepu.

Według Olivera haplotyp koreański zaczął się mnożyć także w czerwiu robotnic i dzięki temu jego sukces reprodukcyjny był większy co sprawiło, że zaczął dominować niemal na całym świecie – również tam, gdzie na początku funkcjonował szczep japoński. Ponieważ w żadnym ze źródeł, które podaje Randy Oliver, nie znalazłem opisu różnic zjadliwości typów dręcza, postanowiłem zweryfikować hipotezę u naukowców zajmujących się pszczołą miodną. Profesor Seleey odesłał mnie do prof. Stephena Martina z Uniwersytetu Salford, specjalisty od patogenów i pasożytów pszczół – w tym dręcza pszczelego. Prof. Martin badał m.in. wspomnianą w poprzednim artykule populację pszczół na wyspie Fernando de Noronha u wybrzeży Brazylii [„Pszczelarstwo”, 10/2021].

Brytyjski naukowiec rozwiał wszystkie wątpliwości: hipotezę Randy'ego Olivera uznał za bezpodstawną. Okazało się, że w badaniach porównawczych obu haplotypów dręcza nie ujawniono żadnych różnic w sposobach i zdolnościach ich rozmnażania. Ujawniono także, że oba typy mogą przenosić zabójcze dla pszczół szczepy patogenów. Profesor nazwał różnicę w haplotypach dręcza „drobnym, nieistotnym czynnikiem”.

Skąd więc różnice w zdolnościach przetrwania niektórych populacji zainfekowanych różnymi typami dręcza? Według profesora wynikają one przede wszystkim ze zdolności samych pszczół (odpowiedź immunologiczna) i (nie)obecności zabójczych szczepów niektórych patogenów w środowisku pszczół. Gdy rozwija się infekcja wywołana DWV, w organizmie zakażonego owada dochodzi do namnożenia zjadliwego szczepu wirusa, który następnie (najczęściej za pośrednictwem dręcza) przenosi się na kolejne pszczoły, a później na inne rodziny pszczele. Kiedy natomiast szczepy wirusa pozostają pod kontrolą układu immunologicznego pszczół, nie dochodzi do rozwoju klinicznej postaci choroby. Innymi słowy, dopóty dopóki zjadliwy wirus nie namnoży się w organizmie pszczoły do poziomu krytycznego (przy którym owad zaczyna chorować) roztocz nie będzie mógł transmitować cząstek wirusa w ilości potrzebnej do rozwoju choroby u kolejnych owadów.

Według prof. Martina proces namnażania się wirusa do ilości, która może zagrozić zdrowiu owadów zachodzi więc nie w organizmie roztocza, a pszczoły, dręcz jest zatem przede wszystkim tzw. wektorem mechanicznym wirusa. Profesor Martin sugeruje, że zdolność pszczół do przetrwania nie zależy od obecności określonego haplotypu dręcza pszczelego. Dodać jednak trzeba, że niektóre szczepy wirusa DWV posiadają zdolność do namnażania się także w organizmie dręcza – te mogą zatem być dla pszczół większym zagrożeniem. Na marginesie dodam, że zdaniem profesora Martina pszczoły z Fernando de Noronha, świetnie znoszące wysokie porażenie dręczem, są skazane na zagładę. Do tej pory, w niewielkich ilościach, znajdziemy w materiale genetycznym tej populacji pszczół niezjadliwą formę DVW. W sytuacji gdy (w wyniku mutacji lub transmisji z zewnątrz) zjadliwy szczep wirusa ujawni się i namnoży w niekontrolowany sposób, pszczoły zginą. Zdaniem naukowca proces ten jest nieunikniony, chociaż może być odległy w czasie. Tezy te znajdują potwierdzenie w badaniach pszczół na wyspie Nowa Gwinea, gdzie występuje zarówno pszczoła wschodnia (Apis ceranae), jak i miodna (Apis mellifera). Populacje pszczół obydwu gatunków są porażone przez roztocza Varroa jacobsoni (wyspa jest wolna od Varroa destructor). Według naukowców do kolejnej zmiany żywiciela gatunku V. jacobsoni – z pszczoły wschodniej na miodną - doszło tam ok. 2008 roku.

Należy zaznaczyć, że rodziny pszczele zostały również zaatakowane przez roztocza: Troplilaelaps mercedesae. Po początkowym załamaniu populacji pszczoły miodnej, spowodowanym niekontrolowanym namnożeniem się pasożytów, owady wykształciły jednak odporność, która pozwala na prowadzenie normalnej działalności pszczelarskiej. Naukowcy sugerują, że brak wirusa DWV w populacji pszczół z Nowej Gwinei pozwala utrzymywać je w dobrej kondycji.

wtorek, 2 listopada 2021

Zima zweryfikuje wszystko, czyli podsumowanie sezonu 2021

W pierwszą sobotę października zrobiłem ostatnie przeglądy w 3 ulach - tylko po to, żeby wyjąć podkarmiaczki. Wszystko co uznałem za potrzebne było zrobione już wcześniej, we wrześniu. W ten sposób zakończyłem kolejny sezon mojego pszczelarzenia. Był to ósmy w kolejności sezon, w którym nie wykonywałem kuracji "chemicznych" przeciwko dręczowi i czwarty pełny sezon odkąd moja nieleczona pasieka jest całkowicie samowystarczalna (ostatni raz pszczoły kupiłem blisko 5 lat temu w marcu 2017 roku i obym więcej tego robić nie musiał). Wtedy też - czyli po ostatnich otwarciach daszków ulowych - zacząłem pisać to podsumowanie. Ten rok jest dla mnie wyjątkowo pracowity w związku z prowadzeniem remontu domu. Muszę więc przyznać, że choć pszczoły są dla mnie odskocznią i pasją, to ucieszyłem się z tego, że będę mógł przez kilka miesięcy od nich odpocząć - a może wręcz po prostu zostawić je w spokoju wiedząc, że teraz wszystko zależy tylko od nich.

Trudno mi powiedzieć jaki ten sezon był dla innych. Dochodziły do mnie raczej głosy świadczące o tym, że był bardzo słaby, słaby lub co najwyżej przeciętny. Dla mnie pszczelarsko był w zasadzie taki sam jak kilka ostatnich: pszczoły rozwijały się względnie nieźle, ale w ulach okresowo pojawiał się głód i nie udało się pozyskać jakichkolwiek racjonalnych ilości miodu. 

W tym sezonie będę zimował moje pszczoły na 9 miejscach (tym więcej roboty dla mnie...) w ilościach od 2 (pasieka K, pasieka R2) do kilkunastu (pasieka KM-dom). Łącznie do końca sezonu doprowadziłem porównywalną liczbę rodzin jak w latach poprzednich - około 40 (na dzień publikacji tego tekstu nie więcej niż 39). Przez cały sezon - jeśli czegoś nie pomyliłem - skarmiłem około 100 kilogramów cukru podawanego w syropach cukrowych, 5 wiaderek gotowego syropu (75kg) i około 250 - 270 kg ciasta cukrowego. Wydaje mi się, że łącznie było to ok. 450 kg. Przyznam, że nie jestem jednak pewny tych wartości - zapewne jednak podałem trochę więcej niż 10 kilogramów cukru na rodzinę, co było moją normą przez kilka lat. Przyjmę, że było to ok. 11 kg. Był to pokarm podawany przez cały sezon, a nie tylko do zakarmienia zimowego. Pozyskałem jedynie 10 kilogramów miodu - znów mało, znów trzeba będzie miód kupić. Problemem może być to, że lokalnie prawie nikt nie miał racjonalnych zbiorów miodu, a kurierzy ponoć przestali przyjmować miód do przesyłek... Jakoś to będzie. Jeśli nie uda się miodu kupić do wiosny pewnie uda się jakoś dotrwać na syropie zmieszanym z miodem, który gdzieś po drodze odwiruję z rodzin, w których stwierdzę osypanie się. Ech, wstyd.

W Małopolsce sezon należał chyba do wyjątkowo ubogich w pożytki. Nie znam nikogo w bliższej czy trochę dalszej okolicy, kto byłby zadowolony z tego lata i miał dobre zbiory miodu. Znajomy pszczelarz ze "ściany wschodniej" mówił, że wiosną było u niego naprawdę dobrze. Inny z Dolnego Śląska także twierdził, że źle nie było. U nas jednak - raczej znacząco poniżej średniej. Jeden zaprzyjaźniony pszczelarz wziął cokolwiek więcej wiosną, potem z lipy chyba już nic, a z nawłoci zebrał akurat tyle, żeby rozdać znajomym i nie sprzedać ani słoika (z reguły pozyskiwał rocznie 500 - 700 kg miodu, w tym roku z tego co kojarzę nie osiągnął nawet połowy tej dolnej granicy). Wydaje mi się, że najlepiej w tym roku dopisała akacja - w zasadzie pierwszy raz od lat. Mój jakikolwiek zbiór miodu był właśnie z tego okresu.

W rejonie domu udało mi się znaleźć 2 nowe miejsca na pszczoły (oznaczyłem je pasieka Kr i J) - na jednym z nich właściciel działki powiedział mi, że rozmawiał z kilkoma pszczelarzami i żaden z nich nie pozyskał praktycznie w ogóle miodu na sprzedaż w tym roku. Czyli było biednie - nie tylko u mnie. W poprzednim roku było zresztą podobnie - okoliczni pszczelarze  w rejonie mojego nowego domu raczej narzekali na głód w ulach... Z mojej osobistej perspektywy jest to jakiś trend. Pogoda wariuje. Po sześciu latach suszy i upałów mieliśmy 2 lata raczej zimne i mokre. I choć zawsze narzekałem na te susze (to one sprowadzały letni głód), okazuje się, że z punktu widzenia gospodarki pasiecznej zdecydowanie gorzej wypadają lata zimne i mokre niż suche i upalne. Wysłuchałem wystąpień z Dni Bartnika i najwyraźniej okazuje się, że ten trend nie dotyczy tylko mojej amatorskiej i nieleczonej pasieki. Wychodziłoby na to, że jest coraz trudniej pozyskać miód w naszym rejonie geograficznym. Ale może po prostu to ja robię coś nie tak? Albo może naprawdę "nie da się" pozyskiwać racjonalnych zbiorów nie stosując tych wszystkich "trików" i "sztuczek", o których stale czytam w podręcznikach czy artykułach pszczelarskich, a które w większości odrzucam jako rozwiązania dla mojej pasieki? 

Jeśli chodzi o pszczoły to ogólna tendencja była następująca: pszczoły w rejonie Krakowa miały się co do zasady lepiej niż te w Beskidzie Wyspowym, gdzie od 2 lat mieszkam. Tam też, mając silne rodziny, dałoby się pozyskać trochę miodu w okresie wiosennym (głównie z okresu wakacji). Straty po poprzedniej zimie były generalnie duże (ok. 60%), ale te z rodzin, które przeżyły pod Krakowem wystartowały do sezonu raczej silniejsze, nie osłabły znacząco na przedwiośniu i rozwijały się w lecie dużo szybciej. Kilka rodzin doszło do siły około 4 moich korpusów. Najsilniejsze były 2 siostry R2-3 na pasiece R2 - przez chwilę miały dołożone po piątym korpusie. Kilka innych miało 3 korpusy "na czarno". Nawet z tych silniejszych rodzin nie udało się jednak pozyskać więcej niż po parę ramek miodu. Żadna z rodzin pod domem nie osiągnęła natomiast nawet siły pełnych 2 moich korpusów 18'tek. Uczciwie przyznać trzeba jednak, że 2 najsilniejsze były dwu lub trzykrotnie bardzo delikatnie osłabiane (raz czy dwa zabrałem po ramce do wychowu matek w "mikrusach", a następnie bodaj w końcu maja czy czerwcu zabrałem z nich po 2 ramki pszczół ze starą matką). Silniejsze rodziny pod Krakowem osłabiałem jednak co najmniej tak samo - niektóre bardziej - a i tak osiągały znacząco większe rozmiary (nawet dwukrotnie) i szybszą dynamikę wzrostu. Z różnych prowadzonych rozmów wynikało jednak, że "tutejsze" pszczoły miały się podobnie u innych po sąsiedzku. Nie wiem więc czy ten opisywany stan to była norma, ale wygląda na to, że nie był to także jakiś specjalny wyjątek.

W tym roku straciłem zupełnie serce (byłby to po prostu dodatkowy obowiązek na który nie miałem ani czasu ani ochoty) do tego, żeby śledzić niektóre linie genetyczne i w kilku przypadkach zupełnie się pogubiłem. Nigdy zresztą nie traktowałem tego jako coś istotnego - raczej zacząłem to praktykować tylko dlatego, że krytykowano mnie za to, że tego nie robię. A i tak nigdy nie wykonywałem tego w sposób, który byłby w pełni wiarygodny i zadowalający krytyków, a nawet moją własną ciekawość. Osobiście zawsze patrzyłem na pasiekę jako  na całość - dzieliłem silne, ze słabszych często brałem odkłady dla "lepszej" genetyki. I o ile w kilku przypadkach mogę wciąż z pewnością powiedzieć co jest co, to zdecydowanie kilka rodzin stanowi dla mnie zagadkę co do wyjściowej linii genetycznej. W tej chwili posiadam jedną tegoroczną rójkę, której w przyszłym roku nie zamierzam namnażać, a poza tym rodziny, które wywodzą się z genetyki nieleczonej co najmniej od 2018 roku tj. GMz (większość od 2017 - przedwojenna; lub 2015 - 16, R2-2, R2-3) - w przyszłym roku wszystkie więc rodziny (poza jedną tegoroczną rójką) będą dla mnie równie wartościowe z punktu widzenia genetyki do namnażania. Jak co sezon najmocniej namnożę pewnie te, które pokażą dobry wigor i rozwój, a nie te, które będą miała specjalny znaczek na daszku. O ile - mam nadzieję - będzie w ogóle co namnażać.

Niedawno rozmawiałem ze znajomym pszczelarzem, który na części swojej pasieki odstawił leczenie bodaj 2 sezony temu. Pamiętam wcześniejsze rozmowy z nim - uznawał, że silniejszy odkład ma zdecydowanie większe szanse na przetrwanie, niż rodziny słabsze. Teraz stwierdził to, co ja i paru innych znajomych mówimy od dawna: nie ma absolutnie żadnych reguł jeśli chodzi o przetrwanie. Możesz utworzyć rodzinę z 1 ramki pszczół, utrzymywać ją na minimalnych zapasach pokarmu - tylko takich, które pozwolą jej na osiągnięcie racjonalnej siły do zimy - i rodzina ta może przetrwać w dobrym zdrowiu. W przeciwieństwie do silnej rodziny obok, która ma stale dopływ pokarmu, rozwija się pięknie, sama zakarmia się do zimy. Oczywiście może być też na odwrót. Po prostu nie ma reguł, które pozwoliłyby na statystycznie istotną ocenę zwiększenia szans pszczół na przetrwanie. Być może taką metodą byłoby badanie stopnia porażenia rodzin, czy wnikliwe obserwowanie szeroko rozumianych cech higieniczności. Ja mówię jednak o metodach prowadzenia zwykłej amatorskiej gospodarki (działaniach lub zaniechaniach pszczelarza), czy metodach oceny stanu pszczół "gołym okiem". Te nie przekładają się na możliwości oceny zdolności pszczół do przetrwania w stopniu, który można by wykorzystać w amatorskiej pasiece - na przykład do zmiany jakiejś metody prowadzenia pszczół. Zawsze cieszy mnie, gdy ktoś próbuje sam przekonać się, że to co powtarzamy jest prawdą: regułą jest to, że nie ma reguł. Regułą jest natomiast także to, że przy pewnym stopniu odporności rodzin te silne (silniejsze) generalnie są samodzielne w sezonie i w zasadzie nie wymagają opieki pszczelarza. Słabe raczej wymagają karmienia, sprawdzania postępów w rozwoju, okresowego zapobiegania rabunkom (lub radzenia sobie z ich skutkami), oceny czy unasienniły się matki, powiększania gniazda itp itd. Słowem - co do zasady wymagają o wiele więcej pracy i wysiłku ze strony pszczelarza. Silną rodzinę na cały sezon można zostawić w spokoju i zaglądać co powiedzmy 6 tygodni, najczęściej jedynie po to, żeby zaspokoić ciekawość. Podkreślam: piszę to w kontekście zdolności pszczół do samodzielnego życia w ciągu lata, a nie w kontekście prowadzenia gospodarki pasiecznej (zwłaszcza tej intensywnej - bo co ja o niej wiem, zresztą?). 

W toku sezonu, co do zasady, stan zdrowia pszczół nie powodował u mnie nadmiernych zmartwień. Oczywiście były rodziny w różnym stanie. Były takie, które nie chciały rosnąć i takie, które rozwijały się błyskawicznie. Przykładowo jedna z rodzin - mały odkład utworzony bodaj w czerwcu ze "starą matką" przedwojenną urósł bodaj trzy-czterokrotnie i zajmował w końcu września luźno 8 ramek wielkopolskich (moich ramek podbudowanych dodatkowo od spodu). Inna znów rodzina była utrzymywanym względnie silnym macierzakiem po rodzinie R2-2. Po zabraniu odkładu ze starą matką, rodzina dostała młodą matkę z linii przedwojennej (nieunasiennioną córkę opisanej chwilę temu matki). Była to jedna z tych rodzin, które tu, na pasieczysku pod domem, należały do czołówki - jak na to miejsce rodzina fajnie wzrastała i choć nie doszła do takiej siły jak pszczoły na starych pasieczyskach, to jednak była dość racjonalnej wielkości prawie 2 moich korpusów 18'tek. W pewnym momencie nawet, w lipcu, w przypływie optymizmu nałożyłem na nią dodatkowy, trzeci korpus w nadziei, że pojawi się spadź. Jedyne co się pojawiło to głód i rodzina przestała rosnąć. Przy ostatnim jesiennym przeglądzie stwierdziłem, że osłabła tak bardzo, że pewnie dałoby się ją ścisnąć do półtorej ramki pszczół. W końcówce października opukałem ul, a ponieważ nic nie usłyszałem zdjąłem daszek - pszczół w ulu nie było. A raczej były w niewielkiej ilości - do tego martwe na dennicy. Moim zdaniem takie jesienne gwałtowne wypszczelenie i śmierć przed nadejściem zimy to typowe zjawisko związane z obecnością nosemy cerane lub roztoczy, a raczej z przenoszonymi przez dręcza wirusami. Te dwa wspomniane powyżej przypadki to kolejne "dowody" (w dużym cudzysłowie) na to, że absolutnie nie ma reguł na to, że utworzenie słabej rodziny lub utrzymywanie silnych/silniejszych rodzin w sezonie przekłada się na ich późniejszy wigor czy stan na końcu sezonu. Dodam też - dla pełnej jasności, że obydwie sytuacje dotyczą mniej więcej tej samej populacji - podobnie długo nieleczone i traktowanej tak samo. 

Co do zasady jednak w tym roku widziałem wyjątkowo mało roztoczy i bezskrzydłych pszczół. Zdecydowanie mniej niż w latach poprzednich - co roku zresztą widzę ich mniej, a w tym roku były to naprawdę sporadyczne przypadki. Pomimo tego, choćby opisany powyżej przykład dowodzi, że problemy wcale się nie skończyły. Także w kilku innych rodzinach widziałem osłabienie - choć nie tak znaczące. Zakładam, że jest to symptom nadchodzących problemów: zauważalne osłabienie nigdy nie wróży rodzinom dobrze. Najważniejsze jest jednak to, co zastanę w pasiece wiosną, a nie co obserwuję w poszczególnych rodzinach w lecie czy jesieni.

Pierwsza ofiara tej zimowli - zanim ta jeszcze na dobre się zaczęła...

W minionym już sezonie 2021 namnażałem głównie genetykę z rodzin "16", "przedwojennej", "R2-3" i "GMz". Ta ostatnia linia z jakiegoś powodu wzbudza we mnie duże nadzieje. Przyznam jednak, że absolutnie nie mam żadnych statystycznie istotnych wskazań, że moje nadzieje mają jakąś głębszą podstawę. Ot, posiłkuję się dwuletnimi obserwacjami tylko jednej rodziny i do tego z matką, która została mi skradziona oraz kilku córek na przestrzeni raptem paru miesięcy. Jest to linia wywodząca się z otrzymanego od Marcina odkładu z projektu "Fort Knox". Dwa poprzednie sezony pokazały, że rodzina "oryginalna" w zasadzie utrzymywała siłę, wigor i zdrowie czołówki pasiecznej. W tym roku zdecydowałem się więc namnożyć mocniej tą pszczołę - do końca sezonu kilka rodzin, które z niej utworzyłem należały do rozwijających się bezproblemowo, utrzymujących siłę i nie pokazujących objawów jakichkolwiek problemów. Tylko w jednej z córek (na pasiece B) widziałem głód w okresie rabunków. Była ona jednak jedną z nielicznych, które wyszły z tych rabunków cało. Dopiero kilka przyszłych sezonów pokaże, czy ta genetyka faktycznie jest coś warta, czy też po prostu córki-robotnice skradzionej matki miały jakiś potencjał, który nie koniecznie przejdzie na jej wnuczki.

W tym roku miałem sporo problemów z letnim głodem i trwającymi wówczas rabunkami. O ile co roku narzekam na okresy głodu w lecie, to w tym roku zdecydowanie intensywniej przekładało się to na rabowanie. Wiele rodzin na pewnym etapie miało absolutne zero pokarmu w ulu, a na dennicach porozrzucane martwe pszczoły strażniczki. Podejmowałem różne interwencje - w kilku przypadkach przewiozłem rodziny w inne miejsce, w innych założyłem przed wylotkami siatki aluminiowe i zmniejszyłem wylotki na 1 pszczołę. W większości przypadków zabiegi te pomogły. W kilku - bodaj 3 lub 4 - zakończyły się zupełnym wypszczeleniem rodziny. W jednej sytuacji, akurat gdy przyjechałem na pasiekę wyszedł rój "głodniak" (wielkości pięści), który złapałem i po jakimś czasie dołączyłem do odkładu, który stracił matkę. Te przypadki, mające miejsce z początkiem sierpnia, zakończyły się mniej więcej około połowy miesiąca, wraz z pojawieniem się - dość ubogiego zresztą - nektarowania nawłoci. Dodam też w tym miejscu, że moje pszczoły nie były trzymane "na głodzie" - wszystkie odkłady dostawały wówczas regularnie ciasto. Być może rabunki pochodziły więc z jakiejś sąsiedniej pasieki, w której ktoś nie zdecydował się karmić, albo po prostu ma pszczoły lubujące się w tzw. gotowiźnie. A być może rabowały moje rodziny - te, które głodu nie cierpiały.

Był też jeden "dziwny" przypadek rodziny "na głodzie". Był to jeden z silniejszych macierzaków z młodą matką "16" (już po podziałach w szczycie sezonu w sile zbliżonej do 2 moich korpusów). W przypadku maluchów podaję z reguły pokarm stale, gdy tego potrzebują - dość oszczędne ilości, ale jednak zaglądam regularnie i uzupełniam jeśli widzę, że zapasy zbliżają się do niewielkich. Takie większe rodziny jednak, z reguły traktuję jako te, które powinny sobie radzić same i rzadko karmię, nawet jeśli zapasy się kurczą. Mają przecież odbudowane gniazda do zimy i wystarczająco pszczół, żeby zebrać pokarm. O ile będzie z czego zbierać. Uznaję też, że powinny też same "potrafić" regulować intensywność czerwienia (ograniczać się w okresach głodu), co nie powinno odbić się na ich zdolności do zimowli. Nawet jeśli taka rodzina będzie w czasie zimowli słabsza o ramkę niż mogła by być, to przecież i tak jej zdolność do przezimowania nie powinna zostać zagrożona przez krótkie wstrzymanie w rozwoju. To jest, przynajmniej wówczas, gdy zdrowie w miarę dopisuje (a jak wiadomo głód pszczołom nie służy i wpływa negatywnie na odpowiedź immunologiczną). Wspomniana rodzina na pewnym etapie miała nawet dołożony trzeci korpus z woszczyną, aby potencjalnie wykorzystała pożytek spadziowy - o ile by się pojawił. Nie pojawił się. Rodzina radziła sobie dobrze, ale gdy zajrzałem w okresie szczytu głodu zobaczyłem smutny obraz pszczół zupełnie bez energii, wstrzymanych w rozwoju, brak larw i jajeczek w plastrach, a także z częściowo usuwanymi  (zjadanymi?) poczwarkami. Ot, klasyczny głód w dość już mocno zzawansowanym stadium. Nie zastanawiając się długo, usunąłem trzeci korpus, dorzuciłem sporą dawkę ciasta (o. 2 kg) i zmniejszyłem wylotek. Przygotowany na dalsze karmienie zajrzałem do rodziny ok. 10 dni później i zadziwił mnie ten widok, gdyż rodzina wyglądała na taką, w której rozwój nie był wstrzymany: gniazdo z kilkoma ramkami miodu i resztą mocno zaczerwioną. Wyglądało to tak, jakby ktoś podmienił ule. W zasadzie rodzina wyglądała na prawie przygotowaną do zimowli. Otrzymaną ode mnie dawkę energii rodzina wykorzystała bardzo dobrze. A czy resztę ukradła czy dozbierała, z jakiegoś pożytku, który nagle się pojawił - tego nie wiem i raczej się już nie dowiem.

Z nietypowych wydarzeń: w tym sezonie - co już wspomniałem - zdarzyła się pierwsza i mam nadzieję ostatnia kradzież w mojej pasiece. Straciłem 2 odkłady ze starymi matkami z linii "fortowych" (L1 i GMz). Oprócz tego skradziono mi zeszłoroczną rójkę, która w tamtym czasie należała do pasiecznej czołówki. Miała siłę 3 moich korpusów i pokazywała potencjał na dalszy wzrost. Rodzinę skradziono zaraz przed pożytkiem z akacji, która akurat w tamtym miejscu (pasieka K) występuje masowo. Nie mam pojęcia czy miała jakikolwiek potencjał do przetrwania bez leczenia warrozy. Statystyka mówi raczej, że szans wielkich nie miała. Mogłem z niej jednak liczyć na pewne zbiory miodu (oceniając sezon z dzisiejszej perspektywy mogłem z niej liczyć na drobne kilka słoików). W zamian przyszła do mnie malutka rójka (2 ramki pszczół). Przyszła sama do ula. Słaba zamiana... W czasie ostatniego przeglądu rójka ta zajmowała mniej więcej 7 - 8 ramek pszczół. 

Przeanalizujmy więc pokrótce poszczególne miejsca. Zacznę od "starego" rejonu - czyli na zachód od Krakowa.

Pasieka K

stan do zimowli: 2 rodziny - wizualny stan rodzin dość dobry.

Na tym pasieczysku miałem zimować 6 - 8 rodzin. To miejsce jest dla mnie wygodne więc zawsze traktowałem je jako pewną dobrą bazę. Po kradzieży zmieniłem plany: chciałem zimować 3 - 4 rodziny, ale ostatecznie uznałem, że pozostanę przy dwóch. 

Pasieka R2

stan do zimowli: 2 rodziny (nie pomnę genetyki, ale chyba ule są opisane). Wizualny stan rodzin - jedna rodzina bardzo ładna, druga średnia. 

Na tej pasiece zaprzyjaźniony pszczelarz trzyma swoje ule - ja staram się więc zanadto tego miejsca nie rozwijać. Traktuję je jednak jako swoisty poligon doświadczalny - otóż obok siebie znajdują się rodziny leczone i nieleczone. Możemy więc obserwować ewentualny wpływ jednych na drugie. W tej chwili nie zauważam negatywnych zjawisk.

Pasieka Las1

stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualny stan bardzo dobry.

Na tej pasiece stacjonują 2 rodziny fortowe: GMz - macierzak oraz R2-3 na macierzaku po L1 (młoda matka L1, córka skradzionej, nie unasienniła się). Oprócz tego są tu rodziny spoza projektu: GMz (wnuczka skradzionej) oraz bodaj R2-3 macierzak. 

Pasieka ta docelowo przeznaczona jest do likwidacji. Jest to kilkuletnia szkółka dębowa. Drzewa zacieniają ule, a mi coraz trudniej się tam poruszać. W tym miejscu mam największe (a w zasadzie: jedyne) problemy z wilgocią w ulach. Działo się tak jednak i wówczas, gdy drzewka były małe. Zwłaszcza w tych, w których dzieje się źle lub średnio. Zdrowe rodziny trzymają poziom wilgotności w normie. Sytuacja dotyczy zarówno lata jak i zimy, ale po zimie negatywne zjawiska nasilają się - np. pleśnieją korpusy czy dennice. Zeszłej zimy usunąłem stamtąd ul po osypanej rodziny, który nasiąkł tak bardzo wilgocią, że ledwie byłem w stanie go podnieść. Dwie rodziny, które przeżyły miały jednak praktycznie suche ule (inna, trzecia rodzina, przeżyła słaba, na oparach miodu - ona miała zapleśniałą dennicę i zupełnie mokre korpusy). W ciągu sezonu ule są "atakowane" przez mrówki - nie te groźne dla pszczół, które zmusiły mnie do likwidacji pasieczyska T, ale te groźne przede wszystkim dla drewna. Mrówki przebywają w ulu i nie tylko niszczą docieplenia, ale także sprowadzają i utrzymują tam wilgoć, która w efekcie sprzyja próchnieniu drewna. Pasieka Las1 jednak systematycznie zaskakuje - oprócz tych negatywnych zjawisk jak zacienienie czy nadmierna wilgoć, obserwuję w niej także to, że rodziny w lecie mają "skądś" zacne zapasy miodu. Zawsze na pasiece tej trzymałem praktycznie tylko rodziny fortowe, które mocno dzielone są po prostu odkładami. Nie sposób więc próbować prowadzić na nich gospodarki. W tym roku - dokładnie w czasie, w którym stwierdziłem duże rabunki na pasiece B, na pasiece Las1 odkłady były solidnie podlane miodem i w dobrym rozwoju. Likwidacja pasieki będzie więc przebiegać powoli - sądzę, że po prostu będę utrzymywał tam te rodziny, które są, dopóki się ewentualnie nie osypią. Nowe rodziny raczej będę ustawiał w innych miejscach. 

Pasieka Las2

Stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualnie stan bardzo dobry.

Przyznam, że obecnie nie pamiętam, które rodziny tam stoją - wydaje mi się jednak, że ule są opisane. Jest tam chyba m.in. jedna lub dwie rodziny z linii genetycznej "16". 

Miejsce to ogólnie oceniam pozytywnie - zawsze rodziny mają się tam ogólnie chyba powyżej przeciętnej (z okresowym występowaniem standardowych problemów). Nie obserwuję tam problemów z wilgocią. Są jednak te same problemy z mrówkami pchającymi się do ula (najczęściej siedzą nad powałkami) i utrzymującymi wilgoć w drewnie. W tym roku na miejscu tym przezimowały w bardzo dobrej kondycji dwie siostry "16". Po osieroceniu ich uzyskałem z nich trzydzieści kilka pięknych mateczników. Udało mi się wyłapać rodziny zaraz przed wygryzieniem matek (w jednej z nich nawet już pojawiła się pierwsza matka, ale inne mateczniki nie zostały zniszczone), przewiozłem wykonane odkłady pod dom, gdzie wyłowiłem bodaj coś ponad 25 matek - w bardzo dużej części zostały rozdane. Kilka poszło do kolegów z "Fortu" (same lub z ramką pszczół), bodaj 8 zostało przekazane do pszczelarzy z mojego koła pszczelarskiego, a 4 poszły do znanego pszczelarza z regionu - jestem ciekawy czy udało mu się je unasiennić i doprowadzić rodziny z nich do zimowli - wiosną spróbuję dowiedzieć się od niego jak przebiegła zimowla. 

Pasieka Las3 - nowe miejsce

Stan do zimowli: 4 rodziny. Wizualnie stan bardzo dobry.

W lecie zwróciłem się do leśniczego o wyznaczenie nowego pasieczyska, które docelowo ma zastąpić Las1. Jest to także tzw. "gniazdo", na którym znajduje się szkółka dębowa. Miejsce jest na południowym stoku małej górki, dobrze nasłonecznione. Na miejscu tym zimuję 4 rodziny, w tym 3 z projektu Fort Knox. Są tu 2 odkłady przekazane mi przez Mariusza (potomek rodziny L1 - moja linia w tym roku zakończyła się bezpotomnie, więc w tym momencie jest to ostatnia przedstawicielka jej u mnie) oraz rodzina GMz w ulu warszawskim. Oprócz tego jest jedna rodzina spoza projektu (nie pamiętam w tej chwili jaka - chyba ul jest opisany). 

Pasieka B

Stan do zimowli: 3 rodziny. Stan pozostałych przy życiu - poprawny.

To miejsce było w tym roku problematyczne. Przez bodaj 2 ostatnie lata śmiertelność pszczół w tym miejscu była wysoka, ale w sezonie rodziny miał się bardzo dobrze. W tym roku jednak pszczoły tutaj stale sprawiały jakieś problemy. Na miejscu w lecie stała jedna duża rodzina (w szczycie sezonu miała przez chwilę dołożony 4 korpus) oraz niewielkie odkłady. Najpierw planowałem zimować tu 8 rodzin. Jeden z odkładów stracił matkę więc dołączyłem go do innego. Potem przyszedł okres głodu i rabunków. W pewnym momencie na przełomie lipca i sierpnia) stwierdziłem, że silna rodzina radzi sobie dobrze, ale wszystkie odkłady (były to wówczas odkłady od 4 do 6 ramek pszczół) zostały wyrabowane z pokarmu do zera. Co do jednego. Pszczoły żyły, ale nie miały nawet pół grama pokarmu w ulu (choć dostały bardzo dużo ciasta półtora tygodnia wcześniej). Na dennicach w każdym ulu rozścielone były martwe strażniczki. Widać rabusie pokonały opór odkładów, wybrały cały pokarm i pozostawiły rodziny przy życiu. Wszystkie rodziny dostały ciasto, zmniejszyłem im wylotki i założyłem przed nie siatki aluminiowe, które miały pomóc pszczołom w obronie. Gdy przyjechałem następnym razem za ok. półtora tygodnia przy życiu pozostały 4 rodziny (1 duża i 3 odkłady), które wyglądały w porządku. Z pozostałych: 2 ule były puste, a w jednym była garstka rozbieganych pszczół bez matki. W tym czasie złapałem też wspomniany wcześniej rój głodniak dołączony później do innego bezmatka. Przy następnej wizycie w drugiej połowie sierpnia stwierdziłem, że jeszcze jeden z odkładów wypszczelił się lub został wyrabowany (typuję to drugie). Pozostałe 2 odkłady wyglądały w zupełnie porządku - wydaje mi się, że przeżyły kryzys związany z rabunkami. Pozostaje pytanie co będzie z nimi dalej, bo na pewno okresowy głód nie przyniósł pszczołom nic dobrego. Jeśli natomiast chodzi o rodzinę najsilniejszą, to z końcem lata miała jakiś problem z matką i choć wyglądała zdrowo miała niewiele czerwiu (wydaje mi się, że po drodze nastąpiła cicha wymiana). Ograniczając rodzinę do zimowego gniazda zabrałem jej kilka ramek z "miodem". Rodzina ta, jako jedyna na tym miejscu, nie była karmiona przeze mnie całe lato - ale odwirowany "miód" smakował jakoś cukrowo. Wydaje mi się, że rodzina ta mogła więc także rabować sąsiednie odkłady. Na pewno nie była w tym sama, bo wówczas pokarmu miałaby o wiele więcej. W rabunkach musiały ją wspomagać jakieś obce pszczoły z sąsiednich pasieczysk. 

Rejon Beskidu Wyspowego

Pasieka KM - dom

Stan do zimowli 11 rodzin. Wizualnie - od poprawnego do bardzo dobrego.

Jako pasieka domowa jest to moje swoiste "centrum dowodzenia". Tu najwięcej rozmnażam i "mieszam" pszczołom. W pewnym momencie miałem tu chyba grubo ponad 30 "rodzin" - przy czym gros z nich to była ramka pszczół z matecznikiem lub świeżo wygryzioną matką. Jest to też miejsce, gdzie w razie problemów przywożę rodziny na obserwację. Stąd też stan rodzin jest bardzo różny. Od tych, które mają się dobrze i są ustabilizowanymi rodzinami (odkładami) od późnej wiosny czy względnie silnymi macierzakami po podziałach, aż do "składaków" łączonych ze słabiaków i bezmatków z końcem lata.


Zimuję tu pszczoły od 2 lat. Dwie poprzednie wiosny pokazały statystycznie większą śmiertelność niż w innych miejscach. Łączyłem i nadal łączę to z przewiezieniem pszczół w rejon lekko innego klimatu. Choć mieszkam niewiele wyżej niż wcześniej (obecnie na raptem ok. 350 metrach), to jednak jest to teren pogórza zapewne z lekko ostrzejszym klimatem - względnie niedalekie szczyty osiągają ok 900 metrów (tego roku 1 maja na jednym z takich szczytów był jeszcze śnieg). Zima na pewno trwa tu dłużej, a okres wegetacji jest krótszy niż pod Krakowem. Zmiana środowiska dla moich pszczół zapewne mogła wpłynąć na statystycznie gorszą zimowlę pszczół i gorszy ich start w sezonie. Liczę jednak, że pozostałe przy życiu pszczoły, które rozmnażam i unasienniam już tutaj pozwolą z czasem na zrównanie się stanu pszczół tutaj i na "starych" miejscach. W tym roku, jak już wspomniałem, pszczoły przeżyły tu słabsze (a raczej zimowla była podobna, ale o ile pod Krakowem pszczoły na przedwiośniu wzięły się za dobry rozwój, to tutaj w tym czasie osłabły). Tutejsze rodziny w ogóle nie osiągnęły dużych rozmiarów. Cały rok w ulach było dość biednie - jak się okazuje podobnie było u sąsiadów. W terenie wybitnie spadziowym (dominacja lasów jodłowych) od dwóch lat spadzi nie uświadczyłem - ponoć tak samo było u innych. Pszczoły więc po prostu trwały. Nie udały się moje zabiegi z przewiezieniem tu kilku silniejszych rodzin po lipie spod Krakowa - liczyłem, że po pierwsze, lipa tutaj będzie nektarowała później, a więc pszczoły być może zbiorą coś i dla siebie i dla mnie, a po drugie późnego lata być może wystąpi spadź. I o ile lipa pod Krakowem nektarowała słabo, to tutaj w ogóle, a spadzi, jak już pisałem nie było. 


Na pasiece pod domem zimuję rodziny w bardzo różnej sile i kondycji. Jest jednak kilka, które wzbudzają nadzieję na dobrą zimowlę. Pierwszy raz zimuję też dwie słabe rodzinki w ulach odkładowych. Rodziny te zimowane są na 3 i 4 ramkach - po obu stronach gniazda znajdują się słomiane zatwory, a nad powałką z cienkich listewek dołożyłem docieplenie z wełny drzewnej i przykryłem ocieplonym daszkiem. Wbrew pozorom rodzinki te mają więc o wiele lepsze warunki termoizolacyjne niż inne w standardowych nieocieplanych ulach z górnymi wylotkami. Jestem ciekawy tego eksperymentu. 

Dodam, że w sierpniu na pasiece było 13 rodzin - jedna, dość niewielka została wyrabowana na przełomie sierpnia i września, natomiast druga wypszczeliła się niedawno (wspominałem o niej wcześniej). Są więc już tutaj pierwsze ofiary rozpoczynającej się zimowli. 

W tym roku postanowiłem rozglądnąć się za nowymi miejscówkami po sąsiedzku. Nie wiem jak udało mi się to zrobić, bo naprawdę nie miałem na to czasu. Napisałem "ulotkę" o mojej pasiece i oczekiwaniach, w wolną niedzielę wsiadłem na rower i objechałem miejsca, które już znałem, a które mi się podobały. Zapukałem do paru domów, krótko porozmawiałem i w taki sposób udało mi się znaleźć dwa miejsca. W jednym z  nich (pasieka Kr) przy okazji poznałem bardzo fajnych ludzi - małżeństwo trochę młodsze ode mnie i mojej żony, które też postanowiło szukać szczęścia  żyjąc na uboczu. Oni też, podobnie jak my, kupili stary dom i pięknie go wyremontowali (a raczej należałoby użyć formy niedokonanej, bo wciąż to robią). W drugim przypadku (pasieka J) to piękna miejscówka należąca do lokalnej rodziny, mieszcząca się na wysokości ponad 600 metrów n.p.m. z przepięknym widokiem na dolinę. Mam nadzieję, że pszczołom będzie tam dobrze.

Pasieka Kr

stan do zimowli - 5 rodzin, stan wizualny: poprawny.

W większości rodziny te to średniaki. Żadna specjalnie nie błyszczy. Jedna z nich jest trochę silniejsza, ale wynikało to z jej zasilenia czerwiem w sierpniu. Otóż w lecie utworzyłem 2 słabsze rodziny na ramce WP, które nie dały rady odbudować się do zimy w stopniu w jakim bym chciał i oczekiwał (miałem mało odbudowanych plastrów WP, aby zapewnić rodzinom dobry start). W związku z tym z jednej z nich strzepnąłem wszystkie pszczoły z matką na kilka ramek czerwiu na ramce wielkopolskiej, który ukradłem z silnej rodziny, a plastry z czerwiem poszły do drugiej z rodzin. Nie lubię takich zabiegów i staram się ich unikać. Ale staram się też zapewnić pszczołom rozsądną siłę do zimowli - zwłaszcza o ile ich mniejsza siła wynika z późnego utworzenia w rozmiarach mniej niż racjonalnych. Wówczas szukam rozwiązań, które nie do końca wypełniają założenia "naturalności", ale jednak łatają problem. 

Pasieka J

stan do zimowli - 4 rodziny - stan wizualny bardzo dobry

Rodziny te mają się naprawdę nieźle. Na początku sierpnia jednak na pasiece pojawił się problem z rabunkami (stan kilku rodzin był zbliżony do tego z pasieki B). Odkłady były przeze mnie karmione (tydzień czy dwa wcześniej dostały sporą dawkę ciasta), a jednak pojawił się głód - ewidentnie w wyniku tzw. cichego rabunku. W jednej z rodzin na głodzie pojawił się jakiś problem z czerwiem wynikający moim zdaniem z braku pokarmu (zamierające larwy). Rodzina trafiła więc na pasiekę KM do obserwacji, a w zamian przewiozłem tam inną. Rodziny zostały dokarmione i od kolejnych przeglądów było już wszystko w najlepszym porządku. Jeżeli chodzi o rodzinę wywiezioną do obserwacji, to została dokarmiona i na wszelki wypadek trafiła na kilka dni do chłodnego garażu - aby nie ryzykować kolejnych rabunków zanim pszczoły się nie wzmocnią, a stan rodziny się nie ustabilizuje. Na szczęście przy kolejnych przeglądach problemy z czerwiem zniknęły - rodzina ewidentnie wyczyściła problem (jaki by on nie był). Od tego czasu czerw był zwarty, rodzina ruszyła z normalnym rozwojem i do zimowli poszła w dobrym wizualnie stanie (jako jedna z 11 na pasiece KM). 

Obecnie więc według mojej wiedzy na 9 pasieczyskach do zimowli przygotowanych jest 39 rodzin (wg stanu na koniec sierpnia czy początek września było to 41). Nie znam bieżącego ich stanu. Do większości z nich zaglądałem zaraz po połowie września, a więc już blisko półtora miesiąca temu. Nawet pod domem nie mam czasu na spacery przy ulach w ciepłe dni, aby sprawdzić czy pszczoły oblatują się - wiem, że w większości z tych rodzin pszczoły żyją, ale zupełnie nie wiem w jakim są stanie. Liczę na to, że wiosną znów przywita mnie około 50% stanu. Chciałbym liczyć na więcej, ale chyba po raz kolejny się nie uda. Co prawda stan większości rodzin nie budzi moich zastrzeżeń (co najmniej około 30 jest w bardzo dobrej kondycji - podkreślam: przy ocenie wizualnej!), ale jednak mam w pamięci letnie problemy z głodem i rabunkami. To najlepiej nie wróży... To też był kolejny rok, w którym pszczoły nie mogły być samodzielne z uwagi na słabe nektarowanie roślin i okresowy głód. W takich warunkach trudno być niepoprawnym optymistą. Po ostatnich 7 latach chudych, chciałbym doczekać się teraz lat tłustych. Obawiam się, że w tym temacie też jednak jestem pesymistą. Mam poczucie, że zmiany środowiskowe poszły chyba zbyt daleko.


ps. Od lat powtarzam sobie, że każdy kolejny rok ma być spokojniejszy (nie tylko pszczelarsko). Co roku jest jednak pod tym względem gorzej i gorzej. W tym roku cierpiałem na wyjątkowy brak czasu, jakiego nie pamiętam od lat. Sam opis podsumowania sezonu zajął mi około miesiąca. Nigdy jeszcze tak długo nie pisałem tekstu. Zapewne brak czasu i możliwości jasnego zebrania myśli da się odczytać także w jego stronie językowej/stylistycznej. Mam nadzieję, że zima przyniesie trochę spokoju przed kolejnym sezonem - czego życzę każdemu, nie tylko zresztą pszczelarzom.

poniedziałek, 11 października 2021

Jeszcze o odporności pszczół - część 1

 W październikowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo" ukazał się mój kolejny artykuł. Tym razem uzupełniam pewne, wynikające z ostatnich tekstów (o dzikich pszczołach oraz o selekcji), luki opisujące mechanizmy odpornościowe pszczół. Oczywiście wciąż daleko do wyczerpania tego tematu! 

Zapraszam do lektury!


Jeszcze o odporności pszczół (cz 1)

Dręcz pszczeli (Varroa destructor) jest z nami już 40 lat, a mimo to zdecydowana większość pszczół wciąż sobie z nim nie radzi. Nie dlatego, że nie są w stanie kontrolować samodzielnie populacji roztocza, ale z powodu stałej ingerencji człowieka. Mówiąc o ingerencji człowieka mam na myśli nieustające próby przeciwdziałania procesowi koewolucji wielu gatunków, w tym pszczoły miodnej i Varroa destructor oraz innych organizmów, zwłaszcza patogennych. Tymczasem w środowiskach lokalnych postęp w tym aspekcie jest bezsprzeczny. To dowód, że uwolnienie pasiek od substancji toksycznych jest możliwe. To, czy będziemy stale używać tzw. chemii w pasiekach, czy też w ciągu kilku dekad będzie można z niej zrezygnować zależy tylko od naszej wiedzy, chęci i wyborów.

Postęp po stratach

We własnej pasiece nie zwalczam dręcza od roku 2014. Daleki jestem od twierdzenia, że problem został rozwiązany. Chciałbym jednak wierzyć, że mam już za sobą pierwszy etap – jak mniemam – najtrudniejszy pod każdym względem. Uważam, że cała populacja pszczół w mojej pasiece zaczęła okazywać pewną tolerancję na dręcza. Od kilku lat jestem w stanie utrzymać przy życiu względnie stałą liczbę rodzin pszczelich, choć „zasoby pszczół” muszę przeznaczać raczej na rozwój i odbudowę pasieki niż produkcję miodu. Na tym etapie trudno utrzymywać silne rodziny przez cały sezon. Te, które wiosną szybko dochodzą do siły i są zdrowe, przeznaczam raczej na odkłady. Dla wielu pszczelarzy taki efekt nie byłby zadowalający. Do każdej zimowli podchodzę z większym – zapewne - niepokojem niż większość pszczelarzy i tym bardziej niecierpliwie czekam na pierwsze obloty.
W roku 2014 i 2016 doświadczyłem załamania populacji pszczół (za pierwszym razem straciłem wszystkie rodziny, za drugim - pozostała mi jedna). Wtedy całe pasieki utraciło także wielu doświadczonych pszczelarzy w regionie, mimo że stosowali środki zaradcze. Moje największe „porażki” (po tym jak przestałem leczyć pszczoły) miały zatem związek z sytuacją w całym województwie; nie był to skutek jedynie moich działań. Od roku 2017 (również dzięki współpracy z pszczelarzami myślącymi podobnie) kondycja rodzin, które wychodzą zwycięsko z zimowli zdaje się poprawiać, a ich rozwój cechuje większy wigor. Nie jest to koniec trudności, ale zakładam, że pszczoły (linie), które przetrwały, musiały wykształcić mechanizmy odporności na podstawowym poziomie. Wciąż jest to jednak zbyt krótki okres, by wyciągać prawidłowe wnioski na przyszłość.
W tym miejscu trzeba podkreślić, że wielu przedstawicieli środowiska naukowego nie neguje zdolności populacji pszczoły miodnej do przetrwania w obecności pasożyta, wyraża jednak obawy, że nie uda się prowadzić opłacalnej ekonomicznie gospodarki pasiecznej (zwłaszcza w krótkim okresie). Moja pasieka może być jednym z dowodów (przynajmniej na tym etapie), że po pierwszych upadkach rodzin pszczelich można utrzymać przy życiu populację pszczół zdolną do przetrwania bez kuracji, ale trudno prowadzić produkcję pasieczną. Jestem jednak zwolennikiem tezy, że po okresie wstępnej selekcji możliwa jest produkcja na co najmniej średnim poziomie. Dowodzą tego także przykłady pasiek zawodowych i amatorskich z USA, Wielkiej Brytanii czy Skandynawii. Czy tak będzie również w naszych warunkach, przekonamy się w ciągu kilku następnych lat.

Kwestia odporności

Wielu pszczelarzy uważa, że pszczół odpornych na roztocza nie ma i nie będzie (przynajmniej w najbliższych dekadach, niektórzy mówią nawet o tysiącleciach). Za odporne najczęściej uważają bowiem takie, które nie mają pasożytów. Jeśli tak, to trudno nazwać odporną pszczołę wschodnią (Apis ceranae), która współistnieje z pasożytem w długiej relacji pasożyt – żywiciel, bo przecież roztocze Varroa (V. destructor, V. jacobsoni) występują w rodzinach tych pszczół. Jeżeli więc pszczelarze oczekują od pszczoły miodnej odporności polegającej na zdolności pozbycia się całej populacji dręcza, wykracza to poza cechy pszczoły wschodniej. W jednej sprawie mają jednak rację: takiej pszczoły nie będzie. Jestem przekonany, że tak jak nie uda nam się całkowicie wyeliminować Varroa z pasiek środkami chemicznymi, tak nie uda nam się wyhodować pszczoły, która całkowicie unicestwi tego pasożyta. Moim zdaniem za odporną powinniśmy uważać taką rodzinę pszczelą, która przez wiele lat potrafi utrzymać inwazję roztoczy na bezpiecznym dla siebie poziomie, niezagrażającym jej zdrowiu.
 
grafikę wykonał Mariusz Uchman



Bądź "częścią rozwiązania"!

Biolog Randy Oliver, zawodowy pszczelarz z Kalifornii (USA), który prowadzi znany blog „Scientific Beekeeping”, autor wielu artykułów popularno-naukowych, w sprawie odporności pszczół dzieli środowisko pszczelarskie na „część problemu” i „część rozwiązania”. Według niego pierwsza grupa („część problemu”) przyczynia się swoimi działaniami do wzrostu śmiertelności pszczół z powodu roztoczy. Oliver winą za obecny stan obarcza przede wszystkim pszczelarzy zawodowych. Drudzy, natomiast („część rozwiązania”) to pszczelarze, którzy selekcjonują pszczoły odporne na dręcza, a przy okazji nie „rozsiewają” roztoczy (ang. mite varroa bomb, bomba roztoczowa).

Historia inwazji dręcza pokazuje, że reakcja środowiska pszczelarskiego na ten problem ciągle ma tylko jeden wektor: zabić roztocza. Długofalowo jest to jednak rozwiązanie zupełnie nieskuteczne, bo taka praktyka prowadzi do utraty cech odporności pszczół, zatruwa środowisko ula i przyczynia się do powstawania bardziej zjadliwych populacji patogenów. Poza tym maskuje skutki problemu i odsuwa go w czasie – na kolejne sezony, a w konsekwencji obciąża nim kolejne pokolenia pszczelarzy. Oliver uważa, że pszczelarze sięgną po rozwiązania systemowe dopiero wtedy, gdy coroczna śmiertelność, mimo stosowania substancji toksycznych, będzie zbyt wysoka, aby pszczelarstwo w tej formie pozostało opłacalne i racjonalne. Wolą ponosić drobne koszty i każdego roku ryzykować, niż zainwestować w metodę ostateczną. Podczas trwającej wojny z dręczem stosuje się coraz to nowe związki chemiczne (bezpośrednio wymierzone w roztocza - akarycydy), ale też te, przeznaczone do dezynfekcji sprzętu pszczelarskiego oraz środowiska życia pszczół. Pszczelarze nie mając wyboru, muszą sięgać po to, co jest na rynku.

Wieloletnie zaniechania

Przyczyną problemu są zaniedbania hodowców oraz naukowców, bo to oni nie dali pszczelarzom alternatyw i nie skłonili do spojrzenia na problem z innej perspektywy. Ci pierwsi zmarnowali cztery ostatnie dekady, nie podejmując praktycznie żadnych działań, aby upowszechnić cechy odporności w populacji. Naukowcy ograniczyli się do edukowania pszczelarzy w zakresie tzw. „higieny” w pasiece i metod zwalczania pasożyta. Nie objaśniali zasad i znaczenia adaptacji do lokalnego środowiska czy koewolucji różnych organizmów, ich patogenów i pasożytów. Wprawdzie takie głosy czasem się pojawiają, ale nie mogą się przebić do świadomości pszczelarzy i hodowców, prawdopodobnie dlatego, że nie poświęca się im wystarczająco dużo uwagi. W konsekwencji kolejne pokolenia pszczelarzy nie wywierają presji na hodowcach, by ci dostarczali „odporny materiał”, a informacje o próbach hodowli pszczół odpornych komentowane są bądź to z ironią czy sarkazmem, bądź nawet z agresją. Ci, którzy chcą coś zmienić, nie tylko nie otrzymują wsparcia merytorycznego od bardziej doświadczonych pszczelarzy, ale spotykają się z powszechną niechęcią środowiska. Nierzadko poddają się po kilku latach, bo ich pasieki są jak wyspy, otoczone pszczołami o niskiej odporności.

Rozwiązanie problemu wymaga czasu i wysiłku. W niektórych projektach selekcyjnych lub naukowych udało się znacznie podnieść odporność pszczół. Ten efekt ginie jednak przy próbach rozpowszechnienia uzyskanego materiału genetycznego. Skoro jednak udaje się wypracować odporność lokalnie, można przypuszczać, że przeszkodą dla spopularyzowania jest wyłącznie niechęć pszczelarzy do podejmowania takich działań. Dotyczy to choćby naszego regionu geograficznego, o czym wspominałem, opisując dziko żyjące rodziny [„Pszczelarstwo” 12/2020; 3/2021]. Dlaczego zatem w ciągu ostatniej dekady nie powstały ośrodki naukowe i hodowlane, które prowadziłyby badania poświęcone selekcji i hodowli pszczół odpornych na inwazje dręcza. Materiał genetyczny (matki) populacji pszczół z Gotlandii, mimo stwierdzonych cech odporności, nie został udostępniony tym, którzy chcieliby wykorzystać go w pracy selekcyjnej.

Strategia działania

Logikę leczenia pszczół można w skrócie przedstawić tak: zabijając roztocze, likwidujemy wektor patogenów – im mniejsze porażenie dręczem, tym mniejsze zagrożenie wirusami i bakteriami chorobotwórczymi. Problem narasta jednak w wyniku tych działań. Rozwiązanie długofalowe powinno neutralizować zagrożenie w całości. Po pierwsze, w toku selekcji pszczoły muszą wykształcić (wzmocnić) cechy odpowiedzialne za zwalczanie roztoczy lub ograniczające tempo jego namnażania się. Po drugie, konieczne jest ewolucyjne zmniejszenie zjadliwości patogenów. Po trzecie, poprawie musi ulec odpowiedź immunologiczna pszczół na chorobotwórcze mikroorganizmy. Po czwarte, pszczoły muszą żyć w zdrowych, złożonych środowiskach mikrobiologicznych. Moim zdaniem nowoczesna gospodarka pasieczna i obecne kierunki selekcji wstrzymują systemowe działania na wszystkich wymienionych płaszczyznach, podczas gdy dobór naturalny wspiera je długofalowo. Selekcja naturalna staje jednak w poprzek krótkoterminowym interesom pszczelarstwa (lub: pszczelarzy). Dla wielu osób jest nie do przyjęcia także ze względów etycznych. Rozwiązanie problemu nie jest zatem proste.


sobota, 7 sierpnia 2021

Pszczołom pozostawiam swobodę, czyli wywiad z dr Davidem Heafem na łamach Pszczelarstwa

 W sierpniowym numerze "Pszczelarstwa" ukazał się wywiad jaki przeprowadziłem z dr Davidem Heaf zimą zeszłego roku. Naszą rozmowę - na bazie której powstał ten tekst - możesz zobaczyć na moim kanale Youtube

Zapraszam do lektury!


Pszczołom pozostawiam swobodę


Doktor biochemii David Heaf z Llanystumdwy (hrabstwo Gwynedd) w Wielkiej Brytanii od 2003 roku chowa pszczoły amatorsko. Odbiera im jedynie niewielkie ilości miodu, pozostawiając go rodzinie na okres zimowli. W swojej pasiece stara się izolować rodziny. Gospodaruje głównie w ulach Warrégo (ale też tzw. uli narodowych, najpopularniejszych na Wyspach Brytyjskich, oraz konstrukcjach rosyjskiego pszczelarza, Fedora Lazutina, podobnych do uli warszawskich). Jest autorem książek Natural Beekeeping with the Warré Hive. A manual [Pszczelarstwo naturalne w ulach Warrégo. Podręcznik], The Bee-friendly Beekeeper. A sustainable approach [Pszczelarz przyjazny pszczołom. Podejście zrównoważone], Treatment-free beekeeping [Pszczelarstwo bez leków]. Podstawowe zasady jego gospodarki pasiecznej to: minimalna ingerencja w cykl życiowy rodziny pszczelej (konstrukcja ula Warrégo), rezygnacja ze środków toksycznych, parzących i biobójczych, wykorzystanie pszczoły przystosowanej lokalnie, akceptowanie rojenia się pszczół jako części naturalnego cyklu życiowego superorganizmu.

Pszczelarstwo na Wyspach Brytyjskich, w tym w Walii, nie przypomina gospodarowania, jakie znamy w Europie kontynentalnej. Wydaje się, że podstawowa różnica polega na tym, że na kontynencie każda próba zrezygnowania z leczenia może się skończyć tragicznie…

To prawda. Niedawno rozmawiałem z pszczelarzem z Berlina, który miał 70 rodzin. Z dnia na dzień postanowił jednak odstawić leczenie i zastosować tzw. „test Bonda” [najkrócej mówiąc: „żyj i pozwól umrzeć” – BM]. I co się okazało? Stracił prawie wszystkie rodziny…

Moi znajomi (i ja też) mamy za sobą tego typu doświadczenia. W pierwszej fazie selekcji większość z nas straciła prawie wszystkie rodziny, co było wielkim ciosem. Czy to prawda, że pszczelarzom brytyjskim łatwiej jest zrezygnować z leczenia pszczół? Że odsetek rodzin, które pójdą na stracenie, traktują jako „akceptowalny”?

Nie zawsze tak jest. Na początku ja również straciłem całkiem sporo rodzin. Ale w mojej okolicy, w podobnym czasie, z leczenia pszczół zrezygnowało wielu innych pszczelarzy, a ich straty w porównaniu z moimi były niewielkie. Ostatnią kurację w mojej pasiece przeprowadziłem w 2009 roku. W pierwszych latach po rezygnacji z kuracji przeciwko dręczowi straciłem 45 proc. rodzin, a w czwartym roku – niemal dwie trzecie pasieki. To nie jest mało. W styczniu 2021 roku najdłużej żyjąca rodzina pszczela liczyła ponad 10 lat (od osadzenia roju), a średnio rodziny (żyjące) są w wieku ok. 5 lat (16–127 miesięcy). Od 2007 roku straty zimowe szacuję powyżej 16 proc, jeśli natomiast weźmiemy pod uwagę okres od 2011 roku – 9 proc. W tym roku wszystkie moje rodziny przetrwały, co obniża ogólne statystyki śmiertelności do 15 proc., a straty od 2011 do 8 proc. Z danych wynika, że początki są trudne, ale później straty są na poziomie akceptowalnym; mniej więcej takim, jakie przed inwazją dręcza. Dodam jeszcze, że od 2007 roku część moich rodzin prowadzę w ulach Warrégo. Tych pszczół dotąd nie leczyłem.
 

Polskie statystyki w pasiekach, gdzie nie leczy się rodzin wyglądają zdecydowanie gorzej niż brytyjskie. Wiele pszczelich rodzin ma również kłopoty zdrowotne…

W pasiece pszczelarza z Berlina ostatecznie pozostały dwie rodziny. Ten efekt tzw. „wąskiego gardła ewolucyjnego” [eliminacja bardzo dużego odsetka rodzin nieprzystosowanych – BM] jest powodem do zmartwienia. Pozostająca populacja jest bowiem nieliczna, co może grozić ograniczeniem różnorodności genetycznej. Przy tak dużych stratach populacja traci bardzo wiele cennej informacji genetycznej. Z tym ryzykiem trzeba się liczyć. Istnienie tego mechanizmu potwierdziły też badania przeprowadzone przez Thomasa Seeley’a na dzikiej populacji pszczół lasu Arnot. Tam także ustalono, że pszczoły przeszły przez „wąskie gardło ewolucyjne”.

Czy może Pan jednak pokusić się o hipotezę, która mogłaby wyjaśnić różnice w odsetku przeżywalności pszczół pozbawionych kuracji na terenie Wielkiej Brytanii i Europy kontynentalnej? Pszczelarstwo brytyjskie skupione jest głównie w rękach pszczelarzy amatorów, hołdujących tzw. szeroko rozumianej gospodarce ekstensywnej, a pszczelarze zawodowi należą raczej do wyjątków. Na wyspach wykształciła się też duża populacja dziko żyjących pszczół. Rodziny bez dozoru pszczelarzy żyją samodzielnie po kilka, a nawet kilkanaście lat…

Obserwuję kilka takich dziko żyjących rodzin w okolicy, utrzymuję kontakt z osobami, które znają kilkanaście takich gniazd. Mój przyjaciel, Clive Hudson, w okresie 2010–2015 prowadził wśród okolicznych pszczelarzy badania ankietowe dotyczące śmiertelności pszczół leczonych przeciwko warrozie oraz niepoddawanych kuracjom. Wynika z nich, że większość pszczelarzy z Gwynedd pszczół nie leczy, a średnia wieloletnia śmiertelność rodzin nieleczonych jest niższa (13 proc.) niż pszczół poddawanych kuracjom (19 proc.). W jednym ze swoich opracowań Clive pyta o przyczyny tej sytuacji. Po pierwsze: czy mamy do czynienia z jakąś specyficzną rasą lub linią pszczół? Okazuje się, że pszczoły wszystkich okolicznych Walijczyków to „mieszańce” (nikt nie posiada pszczół czysto rasowych. Wprawdzie sporo lokalnych pszczół jest w typie rasy Apis mellifera mellifera, nie można ich zatem jednoznacznie traktować jako „mieszańce”). Hipoteza jakoby niska śmiertelność ma wynikać z wykorzystywania konkretnej rasy lub linii pszczół odpada. Należy też zaznaczyć, że nie podejmowaliśmy żadnych kroków hodowlanych – po prostu przestaliśmy pszczoły leczyć. Następnie Clive wyklucza też, że przyczyną dobrej kondycji walijskich pszczół jest typ ula, okazuje się bowiem, że pszczoły hodowane są w różnorodnodnych ulach, czynnik ten nie może więc mieć wpływu na wyniki. Może zatem specyficzne otoczenie lub warunki środowiskowe (co mogłyby mieć wpływ również na pożytki). Po zweryfikowaniu i ten argument odpadł. Może zatem klimat? Walia leży w strefie łagodnego klimatu morskiego. Nie ma tu ostrych zim, charakterystycznych dla Europy kontynentalnej – zwłaszcza jej centralnej, wschodniej i północnej części… Czy więc różnice klimatyczne między naszymi regionami mogą być czynnikiem decydującym? Nie można tego wykluczyć… Miałem duży problem, by wskazać w Niemczech pszczelarza, który nie leczy pszczół. Z pomocą znajomych udało mi się znaleźć dwóch. Wydaje mi się, że sytuacja w Niemczech może być podobna do sytuacji w Polsce. Tam, tak samo jak i u Was, nie można nagle zaprzestać leczenia pszczół i oczekiwać wysokiej przeżywalności. Znaczenie może mieć także zagęszczenie rodzin pszczelich. Na przykład w Szwajcarii zagęszczenie pszczół jest dość wysokie. W Gwynedd natomiast jest ono względnie małe: na kilometr kwadratowy przypada nie więcej niż jedna rodzina. Z niewiele większym zagęszczeniem mamy do czynienia w pozostałej części Wielkiej Brytanii, choć na pewno są regiony, gdzie pszczół jest więcej niż w Walii. Ile jednak rodzin pszczelich jest u nas naprawdę, trudno powiedzieć, gdyż pszczelarze nie mają obowiązku rejestrowania pasieki. Prawo nakłada na pszczelarza obowiązek powiadomienia służb weterynaryjnych o podejrzeniu wystąpienia zgnilca amerykańskiego lub europejskiego, a to oznacza, że jeżeli w pasiece nie było takiego ryzyka, rodziny pszczele nie musiały zostać umieszczone w rejestrach. Nie przeglądałem danych na temat zagęszczenia pszczół w określonych rejonach Niemiec, Szwajcarii czy Polski. Ale znam pszczelarzy z Anglii, którzy żyją na terenie o wiele bardziej zurbanizowanym niż mój, gdzie pszczół jest zapewne więcej niż tutaj – a jednak śmiertelność pszczół – podobnie jak u mnie – jest niska.
 


Sprawa na pewno jest złożona. Mnie także się wydaje, że powodów lepszej kondycji pszczół walijskich należy upatrywać przede wszystkim w czynniku gęstości rodzin. Jest jeszcze inna rzecz, charakterystyczna dla sytuacji w Polsce, i niewykluczone, że dotyczy także pozostałej części naszego kontynentu. U nas sprowadza się do pasiek bardzo dużo obcych pszczół. Ja już tego nie robię, ale wiem, że wielu pszczelarzy ciągle uprawia ten proceder. Teraz bardzo popularne są linie pszczół obcych rasowo, co tworzy mieszankę genetyczną owadów, nieprzystosowanych lokalnie. Można podejrzewać, że w Wielkiej Brytanii import może być utrudniony choćby z uwagi na wyspiarskie położenie. Z tego też powodu bardziej „przyjazne” mogą być także patogeny, zatem lokalne pszczoły mogą lepiej się do nich adaptować. Tymczasem niewykluczone, że w Europie kontynentalnej pszczoły są transportowane z zagranicy wraz z obcymi patogenami.

Uważam, że import można traktować jako jedną z głównych przyczyn złej kondycji rodzin. Z tego powodu warto wspomnieć o kolejnej inicjatywie Clive’a Hudsona, który podjął próbę stworzenia czegoś, co można nazwać „dobrowolnym obszarem zachowawczym” [Volountary Conservation Area]. Pszczelarze gospodarujący na określonym terenie zobowiązują się do tego, aby nie importować pszczół obcych genetycznie. Mogą handlować pszczołami w ramach danego obszaru, ale nie wolno im kupować matek z zewnątrz. Ta koncepcja realizowana jest już w Irlandii. U nas na szczęście dominuje lokalna pszczoła oparta o ekotyp Apis mellifera mellifera. Zdaniem belgijskiego naukowca, Dylana Elena, który pracuje w walijskim uniwersytecie w Bangor, udział jej genów w pszczołach walijskich jest bardzo duży.

Jeden z polskich naukowców, zajmujący się genetyką pszczół, twierdzi, że bodaj ponad połowa pszczół na terenie Polski ma geny pszczoły środkowoeuropejskiej. Wciąż jednak sprowadza są pszczoły obce, które mieszają się z lokalnymi. W sprzedaży są: Apis mellifera saharensis, Apis mellifera anatolica, Buckfast z Niemiec, Danii, Austrii. Cały czas uczestniczymy zatem w tworzeniu mieszanki genów…

Dziś już nie wiem na przykład, co to jest pszczoła ‘Buckfast’. Ona nie jest hodowana przecież w opactwie Buckfast. Co zatem kryje się pod hasłem: pszczoła Buckfast? Trudno naprawdę powiedzieć…

Ja też mam wrażenie, że dziś nikt nie wie, czym jest „Buckfast”. Dla jednych jest to pszczoła, którą stworzył brat Adam, dla innych jest to metoda hodowli, a jeszcze inni uważają, że to każda krzyżówka pszczół. Niegdyś jeden ze szwedzkich pszczelarzy, Erik Österlund, twierdził, że jego pszczoły hodowane są metodą Buckfast. Podczas jednego z ostatnich spotkań, powiedział mi jednak, że obecnie nie może nazywać swoich pszczół ‘Buckfast’, bo przecież nie może znać intencji nieżyjącego już brata Adama. Własną pszczołę lokalną, którą hodował metodą Buckfast, Österlund nazywa pszczołą Elgon.

Jeżeli się nie mylę, to właśnie Österlund sprowadził geny Apis mellifera monticola, a więc jego pszczoły są częściowo zafrykanizowane.

On je sprowadził, ale wydaje mi się, że dziś nikt już nie wie, ile zafrykanizowanych genów naprawdę jest w jego pszczołach. O ile pamiętam „import”, o którym Pan wspomina, miał miejsce pod koniec lat 80. XX wieku, a więc od ponad 30 lat te pszczoły są lokalne dla miejsca, w którym żyją.

Rzeczywiście. Po drodze urodziło się już wiele pokoleń. O pszczołach Elgon wspomina się m.in. w filmie Eine Frage der Haltung, gdzie grupa ludzi próbuje wyhodować pszczołę odporną na choroby poprzez sztuczne unasienienie matek z wykorzystaniem pszczół Elgon i Primorskich. Jestem trochę sceptyczny co do rezultatów.
 


Selekcją pszczół odpornych zajmuje się wiele ośrodków. Ale być może problem przede wszystkim tkwi w patogenach, przenoszonych przez roztocza. Wymieniłem niedawno kilka maili z prof. Stephenem Martinem z Uniwersytetu Salford, pytając go m.in., w czym tkwi różnica między zjadliwością korańskiego i japońskiego haplotypu dręcza pszczelego. Tymczasem profesor zwrócił uwagę, że problemu należy upatrywać raczej w zjadliwości wirusa zdeformowanych skrzydeł (DWV), a nie haplotypie roztocza. Obydwa typy dręcza rozmnażają się równie skutecznie i mogą przenosić te same patogeny. Być może na Wyspach Brytyjskich DWV ma łagodniejszy przebieg.

Próbki do badań nad nim pobrano również z mojej pasieki. Okazało się, że moje pszczoły mają wysoki stopień porażenia tym wirusem. Był to jednak typ B wirusa, który część środowiska naukowego uważa za mniej zjadliwy. Tymczasem np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie odnotowuje się duże straty zimowe, występuje głównie typ A wirusa, o wiele bardziej niebezpieczny.

Jak ocenia Pan wpływ intensywnych metod gospodarowania na zdrowie pszczół? Rezygnując z leczenia pszczelarze Europy kontynentalnej w pierwszym okresie selekcji muszą liczyć się z tym, że populacja zostanie mocno nadwyrężona. Duża część pszczół umrze, kondycja innych znacznie się pogorszy. Czy Pana zdaniem w takiej sytuacji lepiej byłoby, gdyby pszczoły pozostałe przy życiu zostawić w spokoju, czy też intensywnie dzielić na odkłady, aby doprowadzić do wzmocnienia bardziej odpornych cech genetycznych i tym samym zwiększyć liczbę rodzin poddanych selekcji naturalnej? W drugim rozwiązaniu zakres ingerencji jest większy, większa jest też presja gospodarki na pszczoły, ale pozwala szybko pomnożyć liczbę rodzin w pasiece i odbudować ją po stratach. Moim zdaniem, jeśli rezygnujemy z podawania toksyn rodzinom, musimy liczyć się z taką alternatywą.

Zanim odpowiem, kilka zdań tytułem wstępu. Przed podjęciem decyzji o rezygnacji z leczenia, wielu z nas korzystało z organicznych środków do zwalczania roztoczy. Przed rokiem 2003 zorientowaliśmy się, że dręcz pszczeli w Wielkiej Brytanii stał się oporny na syntetyczne pyretroidy, takie jak tau-fluwalinat i szybko rozprzestrzenił się po całym kraju. Doradzano mi wówczas, żebym nie używał tau-fluwalinatu, a zaczął kuracje kwasem szczawiowym albo tymolem. Tak też zrobiłem. Zanim porzuciłem leczenie, wykonywałem zatem tego typu zabiegi. One nie niszczą wszystkich roztoczy. Nie wiem, na ile jest to prawda, ale możemy przyjąć, że jeżeli w rodzinie pszczelej są roztocze, pszczoły wykształcają odpowiednie zachowania, aby sobie z nimi poradzić. Być może zatem zaprzestaliśmy leczenia pszczół w momencie, w którym one wiedziały już, jak sobie z roztoczami radzić. Może odsklepiały komórki albo walczyły za pomocą innych zachowań higienicznych? A teraz odnośnie do gospodarki pasiecznej, o którą Pan pytał: moje gospodarowanie na pewno bardzo różni się od gospodarki Clive’a Hudsona, który jest pszczelarzem zawodowym. Jego metody są bardziej inwazyjne. Gdy zaczynałem, przestrzegano mnie, by w ciągu sezonu wykonywać przeglądy co dziewięć dni, sprawdzając czy nie pojawił się nastrój rojowy (w takim przypadku miałem podejmować środki zaradcze). Działałem według tych zasad przez wiele lat, zanim nie zacząłem gospodarować w ulach Warrégo. Gospodarka Clive’a w tym przypadku może być o tyle mniej inwazyjna, że nie musi się martwić o nastrój rojowy, bo Clive przycina skrzydełko matce pszczelej. Kiedy rój wyjdzie, część pszczół osiądzie na ziemi i pszczelarz może to zobaczyć, doglądając pasieki. Nie znam metod gospodarki innych pszczelarzy w naszym rejonie, ale sam ograniczam ingerencję do minimum. Gdy wyjdzie rój, próbuję go złapać (nie zawsze skutecznie). Monitoruję własne ule, by nie dopuścić do tego, że w którymś momencie rodzina pszczela osypie się, a jakiś rój osiądzie w ulu. Chcę też wiedzieć, w jakim wieku są poszczególne rodziny pszczele. Regularnie, przez cały rok sprawdzam rodziny, zwłaszcza podczas sezonu rojowego (obserwuję aktywność pszczół na wylotku). Złapanym rojom na początek podaję zwykle kilogram miodu, a potem zostawiam pszczoły same sobie, do końca lata. Mniej więcej w październiku ważę rodziny, aby ocenić ich zapasy. Jeżeli uznam, że nie wystarczy im jedzenia na zimę, dokarmiam – syropem cukrowym. Najczęściej zatem problem osypywania się rodzin z głodu odpada. Swoim pszczołom zostawiam swobodę i rzadko zaglądam do uli. Na pytanie: „Skąd, wiesz, czy nie masz w ulu zgnilca?” Odpowiadam: „Nie wiem”. Znam natomiast wyniki eksperymentu przeprowadzonego przez inspektora pszczelarskiego w Nowym Meksyku (USA), Lesa Crowdera, który nie leczy pszczół. On próbował zainfekować własne rodziny zgnilcem poprzez wkładanie do uli ramek z objawami tej choroby. Co się okazało? Pszczoły czyściły plastry! Na początku Crowder uznał, że zapomniał umieścić ramki w ulu. Kiedy jednak zrobił to ponownie, okazało się, że niebawem ramka znów była czysta, bo pszczoły szybko zrobiły porządek. Mogę sobie pozwolić na taką swobodną gospodarkę m.in. dlatego, że w naszym regionie zgnilec jest rzadkością. Ostatnie przypadki tej choroby zarejestrowano wiele lat temu (zresztą w pasiece mojego mentora). O ile wiem, tutejsi pszczelarze nie sprowadzają pszczół z zewnątrz i dzięki temu możemy się czuć względnie bezpieczni. W południowo-wschodniej Anglii, gdzie problem zgnilca europejskiego ciągle istnieje, prawdopodobnie nie byłoby to możliwe.

Wizja gospodarki, którą Pan przedstawia jest dla mnie bardzo atrakcyjna. Ja też nie walczę z nastrojem rojowym i zdarza się, że rój ucieknie mi z ula. Uznaję, że to normalne. Najczęściej jednak, gdy rodzina gwałtownie rośnie, dzielę ją na odkłady. Z moich doświadczeń wynika, że złapane obce roje najczęściej giną, a nasze odkłady, pochodzące z populacji częściowo już przeselekcjonowanej, mają większe szanse przetrwania. Mam oczywiście na myśli pszczoły, które przetrwały pierwszy okres selekcji. A co Pan myśli o selekcji pod kątem specyficznych cech pszczół?


Moim zdaniem to wielka strata czasu. Na przykład selekcja pod względem VSH wymaga ogromnych środków i zaangażowania, przy tym ograniczona jest tylko do jednej cechy, podczas gdy pszczołom do przetrwania potrzebne są zespoły cech. Uważam, że najlepszą selekcjonerką pszczół jest natura. Sugerowałem to od dawna, choć bardzo mnie za to krytykowano. Robili to m.in. niemieccy pszczelarze organiczni skupieni w organizacji „Mellifera” [jedno z pierwszych stowarzyszeń pszczelarzy naturalnych w Europie – BM). Krytyczny wobec mojej opinii był też niemiecki magazyn pszczelarski „Biene Mensch Natur” [Pszczoła, człowiek, natura – BM]. Oponenci twierdzili, że dziś pszczoły są zależne od człowieka.

Czy powodem nie jest głównie sztuczna selekcja?

Też tak myślę. Niektórzy naturalni pszczelarze twierdzą, że dziś nie wolno nam oddawać selekcji naturze i że powinniśmy chronić pszczoły przed chorobami i pasożytem, który je atakuje. Pozostawienie pszczół bez kuracji i oparcie się na selekcji naturalnej uznano więc za nieetyczne.

Nie rozumiem tej krytyki, skoro poziom Pana strat nie odbiega od strat pszczelarzy leczących pszczoły – najwidoczniej w Pana pasiece leczenie nie odnosi zamierzonego skutku. Być może taka krytyka mogłaby być zrozumiała w naszej sytuacji, czyli tam, gdzie w pierwszym etapie umiera nawet ok. 90 proc. pszczół, a czasem i więcej. Zupełnie niezasadna wydaje się jednak w Wielkiej Brytanii. Ale pogodzić z tym, że moje pszczoły giną... To nie jest łatwe dla żadnego pszczelarza.

Dobrze to rozumiem. Każda umierająca rodzina pszczela budzi i niepokój, i żal. Ale taka sytuacja rodzi też wiele pytań. Wraz z inwazją dręcza pszczelego w obliczu poważnych trudności stanął cały gatunek... Moim zdaniem właśnie tu, na tym poziomie, jest miejsce na rozważania natury etycznej. Czy nie powinniśmy kierować się w działaniach dobrem gatunku? Skupianie się przede wszystkim na dobru poszczególnych rodzin, nieprzystosowanych do walki z zagrożeniami, nie jest najlepszym rozwiązaniem dla pszczół jako gatunku. W tej sytuacji troskę o poszczególne pszczoły można by uznać za absurdalną.

Dziękuję za rozmowę.

piątek, 16 lipca 2021

Poza szczytem sezonu

Właśnie w tej chwili... o już... minął szczyt sezonu 2021. Teraz dla mnie będzie już łatwiej, bo pozostaje tylko: doglądanie rodzin raz na jakiś czas, karmienie, ewentualne łączenie bezmatków i zasilanie słabszych, ustawianie ostatnich pasieczysk. Pestka. "Najgorsze" (czyli najlepsza część sezonu, która jest jednak zbyt praco i czasochłonna na moje obecne zasoby siły i czasu) już za mną. W tej chwili na mojej pasiece funkcjonuje coś około 60 pszczelich "jednostek" - a dokładnie, o ile czegoś nie pomyliłem to 58 - choć ta liczba jest dynamiczna i zmienia się cały czas. Zaznaczyć jednak muszę, że bodaj około-ponad 1/3 z tego to właśnie "jednostka" pszczół, a nie rodzina czy nawet odkład. Bo to ramka pszczół (dosłownie, a czasem nawet niepełna) z nieunasiennioną matką czy nawet ostatnimi w tym sezonie matecznikami. Od teraz tych rodzinek będzie już tylko mniej, aż liczba ustabilizuje się na dłuższą chwilę (chwilę!) mniej więcej w drugiej połowie sierpnia. Część matek pewnie się jeszcze straci - doświadczenia pokazują, że pojedyncze matki tracą się zawsze do końcu sezonu - inne mam do rozdania, a wiele w tym roku już rozdałem. 

Ten sezon miał być inny. Miał być. Tak jak już poprzedni miał być. Czy wspominałem już kiedyś, że jeszcze nigdy nie miałem sezonu pszczelarskiego, który byłby mniej więcej taki jak zaplanowałem?  Otóż czekam na sezon, w którym rodziny wyjdą w rozsądnej liczbie (60 - 80% zimowanych rodzin) i sile (60 - 80% siły zimowanej) i będą rozwijać się ładnie, pozwalając na względnie normalne pszczelarstwo. Ten sezon właśnie tak się zapowiadał w marcu, choć liczbowo miało być słabiej. Choć śmiertelność wówczas była zbyt wysoka, jak na moje oczekiwania, to jednak kilkanaście rodzin wyglądało po zimie bardzo dobrze. Silne rodziny (takie "silne" w mojej pasiece) pozwalają wziąć pakiet ze starą matką, 1 - 3 racjonalne odkłady i pozostawiają po podzieleniu 2 - 3 korpusy pszczół. Pozwalają więc zachować jaką taką siłę i pomnożyć pasiekę. Można je też podzielić "do dna" na 7 - 8 bardzo racjonalnych kilkoramkowych odkładów, które praktycznie nie wymagają żadnych zabiegów poza doglądaniem i dokarmianiem do końca sezonu. Ot, 2 minutowe przeglądy na dołożenie pokarmu raz na tydzień lub dwa. Takie rodziny najczęściej nie wymagają żadnego zasilania, dokładania woszczyny itp. Są absolutnie zupełnie samowystarczalne biologicznie w zakresie swojego rozwoju, budowy gniazda itp. - poza ewentualnym dokarmieniem. "Słabiaki" natomiast to te, które można podzielić co najwyżej na 2 w miarę racjonalne odkłady, albo z końcem maja można z nich zrobić 4 - 5 jedno, a maksymalnie dwuramkowych, odkładów, z których część wymaga potem większego doglądania i mnóstwa pracy i wysiłku, aby doszły do zimy w fajnych rozmiarach. 



Początek przedwiośnia był wyjątkowo obiecujący. Potem jednak dogoniła mnie rzeczywistość śniegu leżącego jeszcze do maja. Rodziny na starych pasieczyskach podkrakowskich wyszły z przedwiośnia mniej więcej tak jak z zimy: czyli nieźle lub bardzo dobrze. Rodziny na pasieczysku pod domem były w maju w zasadzie takie same lub słabsze niż w początku marca w czasie chwilowego ocieplenia. Były takie rodziny, które w marcu miały 5 ramek pszczół, a z początkiem maja 4. Tak zaczęło się tegoroczne  wiosenne kurczenie zasobów. W opisany powyżej sposób, z 13 rodzin "bardzo ładnych" zrobiło się bodaj 9 (z czego 2 "fortowe" były poza moimi zasobami do swobodnej dyspozycji). Najsilniejsze z tych pszczół pod domem obecnie mają mniej więcej siłę 1 korpusa wielkopolskiego na czarno - lub może trochę więcej. To żadna siła jak na szczyt sezonu. To raptem siła rozsądnej wielkościowo, biologicznie pełnowartościowej rodziny. Znam pszczelarzy, którzy robią takie odkłady w maju, które o tej porze roku są mniej więcej w tej sile lub nawet większe. Uczciwie przyznać jednak trzeba, że z każdej z tych rodzin na pewnym etapie (kiedy miały siłę około 6 -7 ramek) były podbierane dwukrotnie jednoramkowe odkłady z "solidną" ("solidną" w proporcji do czerwiu) porcją pszczół. Tą "najlepszą" (najlepszą ze słabych) udało mi się więc powielić w początku sezonu. A macierzaki zapewne byłyby dziś sporo silniejsze, gdyby nie te zabiegi. 

Z tych 7 silniejszych rodzin (9 minus 2 fortowe) jedna została mi skradziona. Druga wyroiła mi się do dna - z ok. 12 - 13 ramek warszawskich poszerzanych z czego co najmniej połowa była zaczerwiona od dechy do dechy ostatecznie zostało 6 ramek pszczół na względnie czarno, ale jedynie z resztkami  niewygryzionego czerwiu. Bezpośrednio po stwierdzeniu kradzieży nie miałem głowy na pszczoły - przeglądnąłem więc tą rodzinę tylko pobieżnie (kilka ramek od tyłu) i tym samym nie złapałem jej w zaawansowanym już wówczas nastroju rojowym. Gdy przyjechałem kolejny raz stwierdziłem może maksymalnie 1/4 - 1/3 jej wcześniejszych zasobów (wliczając w ten bilans jej potencjał rozwojowy czyli czerw na wygryzieniu). Z rozmiaru rodziny i jej ogólnego stanu typuję, że wyszły co najmniej 2 tzw. poroje. Ktoś zapewne ucieszył się z silnego roju, inni z jakichś słabszych z matkami nieunasiennionymi. Tym kimś nie byłem ja. Ostatecznie zostało mi więc 5 rozsądnych rodzin - czyli tyle ile miałem też poprzedniego sezonu. Dostępne zasoby nie były więc wystarczająco zadowalające, aby uznać, że właśnie nastał rok stabilizacji i wzmacniania rodzin. Trzeba było (tak to sobie wykoncypowałem) znów wsadzić mnóstwo wysiłku w tworzenie rodzin na granicy ich (nie)racjonalnej wielkości, licząc że potem się je zasili lub same wzrosną. I tak właśnie - po raz kolejny - ten sezon jest zupełnie standardowy dla mojej pasieki. Ot, względnie taki sam jak 4 poprzednie: niewielkie zasoby trzeba wykorzystać na odbudowę, a nie na cieszenie się z silnych rodzin, przy których nie ma tyle pracy co z maluchami, a może być i pożytek. 

Dodam też w tym miejscu, że co roku przy absolutnej większości moich pszczół celowo i świadomie podejmuję zabieg przerwy w czerwieniu, który pozbawia mnie całkiem sporego potencjału młodych robotnic. Otóż jeśli w dużej rodzinie matka czerwi nieprzerwanie nawet tylko po 1000 - 1500 jajeczek dziennie, to przez tydzień mamy praktycznie potencjał na nowy odkład. A przerwa w czerwieniu matki trwa najczęściej prawie 4 tygodnie. Zabierając pakiet ze starą matką, która w nowej małej rodzinie czerwi może na 10 - 20% tego potencjału, w bilansie "pozbawiam się" około 25 - 30 tysięcy nowych pszczół, które mogłyby w tym czasie przyjść na świat. Oczywiście, wielu pszczelarzy dowodzi, że robotnice, które nie wychowują tego czerwiu stają się bardziej długowieczne, a tym samym ten wyliczony pszczeli potencjał jest w efekcie trochę mniejszy. Praktyka pszczelarska rozwiązała ten problem: matki wychowuje się w wyznaczony do tego pojedynczych rodzinach, potem cieplarkach, a unasiennia je w ulikach weselnych, a potem tworzy z nimi odkłady, które mają już armię czerwiu na starcie. Dzięki temu wykorzystuje się zdecydowaną większość potencjału rozwojowego pasieki. Ja rezygnuję z tego potencjału świadomie, uznając istotną rolę przerwy w czerwieniu dla zdrowia pszczół. Ona nie tylko pozwala na ograniczenie rozwoju populacji pasożyta, ale także daje czas na inne zabiegi higieniczne pszczół. Jeśli w rodzinie pojawia się jakiś problem, to ten czas pozwala pszczołom się nim zająć. Jest to zupełnie naturalny mechanizm pszczół - taką przerwę powoduje każda rójka. To samo uzyskuję w sposób sztuczny zabierając czerwiącą matkę z rodziny. 

Oczywiście moje "silne" rodziny nie dochodzą do siły na rzepak. Wtedy dokładam im mnóstwo pustych ramek, kolejne korpusy itp. Czyli zamiast zbierać miód one jeszcze rosną, a mnóstwo swoich zasobów (energia i czas) poświęcają na budowę plastrów. Każda z silnych rodzin w ciągu szczytu sezonu buduje u mnie co najmniej około 2 korpusy woszczyny. 

W tym roku postanowiłem jednak silniejsze rodziny "wytrzymać" dłużej, czyli do czasu początków lipy, licząc na to, że może uda się ukraść im po korpusie miodu. Ale też 3 z tych 5 silnych rodzin na początku lipy dopiero dochodziło do właściwych rozmiarów (armia czerwiu do wygryzienia i korpus pszczół dorosłych za mało na wykorzystanie pożytku dla pszczelarza), a tam gdzie stały 2 najsilniejsze pożytek lipowy urwał się zaraz po tym jak się zaczął, zupełnie jakby ktoś zakręcił kurek. Na pożytku akacjowym one właśnie dochodziły do siły (były na tym etapie, co 3 poprzednie na lipę), ul był pełny świeżego białego wosku, nakropu, niedojrzałego i dojrzałego miodu - przy czym rozłożonego na różnych plastrach, w tym zaczerwionych. Na następny przegląd naiwnie przygotowałem 2 pojemniki na odebrane ramki do odwirowania. [Od razu kojarzy mi się z tym zakup 150 słoików na miód parę lat temu... oj, naiwność]. Stwierdziłem jednak brak świeżego nakropu i może objętościowo połowę tego pokarmu, który miały wcześniej (przy czym pewnie było to mniej więcej tyle samo, bo pozostał miód dojrzały, a zniknął nakrop). Skutkiem tego tegoroczne "miodobranie" zakończyłem na 10 słoikach (9 litrów)... Ot, taki ze mnie pszczelarz. Oczywiście miód w większości trzeba rozdać, bo przecież moje pszczoły stoją na różnych miejscach, które zostały mi grzecznościowo udostępnione przez różnych znajomych i nieznajomych. Rozdaję więc prawie wszystko co mam, a i tak daję mniej niż za tą przysługę powinienem i bym chciał.

Cztery z silnych rodzin zostały osierocone z końcem czerwca. Były to 2 siostry rojowe R2-3 (którym trochę wcześniej dołożyłem po 5'tym korpusie) i 2 siostry rojowe 16 (którym dołożyłem jakiś czas wcześniej 4'ty). W tym roku nie dane im było wpaść w nastrój rojowy, więc odszukałem matki, zabrałem sztuczne roje i pozostawiłem resztę do wychowu matek. W rodzinach R2-3 zastałem raptem po kilka mateczników (w jednej 2, w drugiej bodaj 4 czy 5) - nie znalazłem matecznika wygryzionego, ale znalazłem ich trochę zgryzionych do nasady w taki sposób, że nie da się ocenić czy zostały wygryzione, zgryzione czy wreszcie zniszczone zaraz na początku. Przegląd wykonałem w 11'tym dniu, a więc wtedy kiedy teoretycznie mogła być już wygryziona matka nieunasienniona. Tak zresztą było w innych przypadkach - w 2 pozostałych rodzinach (16) znalazłem matki nieunasiennione, przy czym tam nieuszkodzonych mateczników było zatrzęsienie! Zrobiłem więc z tych rodzin po 2 kikuramkowe  odkłady wypełnione ramkami z matecznikami - było tam po kilka takich ramek, na których było 6 czy nawet 8 mateczników. Po przewiezieniu pod dom wszystkie te odkłady rozbiłem na mniejsze i zaczęło się łowienie! Udało mi się wyłowić chyba blisko 30 (jeśli czegoś nie pomyliłem to 27 lub 28) matek z tej linii. 13 z nich już sprezentowałem innym pszczelarzom, kilkanaście (w tej chwili już sam nie wiem ile) jest jeszcze w mikrusach i czekają na unasiennienie. Wiele z nich pójdzie też do innych (o ile ktoś je będzie chciał), a kilka zostawię dla siebie. Stąd właśnie w tej chwili na mojej pasiece tak wzrosły liczby "jednostek" pszczół - to po prostu jednoramkowe mikrusy, na które rozbiłem wszystko co się tylko dało. Pierwszy raz zaczęło mi faktycznie brakować skrzynek odkładowych i miejsca na pasieczysku. Brakowało również pszczół do rozbijania na mniejsze i przy skromnych zasobach każda szklanka pszczół była na wagę złota - te "rodzinki" na pewnym etapie były już tak małe, że sam uznawałem, że już bardziej rozbić się ich nie da, a przy tych, które gęsto obsiadały 1 ramkę 18'tkę zastanawiałem się, czy aby na pewno nie da się ich jeszcze podzielić, żeby przechować matki... Bo nowe matki pojawiały się po kilka dziennie. Pierwsze matki ratunkowe - jak to z reguły bywa - gryzły się około jedenastego dnia (od osierocenia), najwięcej gryzło się bodaj trzynastego, a ostatnie matki pojawiały się jeszcze szesnastego dnia. 

W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć w jakim procencie reprezentowane są poszczególne "linie" z mojej pasieki. Na pewno do zimy pójdzie po kilka rodzin z linii R2-3, 16, przedwojennej. Będzie też chyba kilka z linii R2-2. Linię K1 trochę "przeczyściła" zima i pech przy próbie namnożenia ostatniej, która przeżyła. Obecnie z tej linii mam raptem 2 małe odkłady (zimę przeżyła 1 rodzina, stara matka straciła się, w kilku odkładach nie pojawiły się młode matki). Rozmnożyłem też trochę pszczół z linii GMz - jest to linia pochodząca z projektu Fort Knox. Dostałem ją w 2018. Od tego czasu co rok wychodziła z zimy w fajnej kondycji. Oceniając tylko rodzinę tworzoną przez starą matkę na przestrzeni ostatnich kilku sezonów (wiem, wiem. to żadna ocena) daję tej pszczole duży kredyt zaufania. Stąd właśnie w tym sezonie chciałem ją upowszechnić w moich "prywatnych" zasobach. Udało się to zrobić - ciekawe czy córki będą równie witalne, co ich matka (która została mi skradziona wraz z odkładem). 

Niektóre pszczoły omijają patyczki przy budowie
- inne wręcz przeciwnie.
W sezonie 2021 znalazłem 2 kolejne miejscówki na pasieki - tym razem blisko domu (jedno miejsce 2,5 km w linii prostej, drugie ok. 4). Na jednej już znajdują się 4 rodziny, na drugą zamierzam przewieźć 4 rodziny w najbliższych dniach. Pod Krakowem muszę też powoli myśleć o likwidacji pasieki Las1 - zawsze były tam problemy z wilgocią, a obecnie na wyciętym kilka lat temu gnieździe leśnym dęby dochodzą już do ok. 2 metrów - to nie tylko dodatkowe zacienienie dla pszczół, ale i trudności w poruszaniu się między ulami. Mam już jednak wyznaczone miejsce zastępcze (Las3), gdzie również planuję zazimować kilka rodzin. Tej zimy kilka rodzin będzie jednak wciąż na pasiece Las1. Łącznie do zimy będę miał 9 miejsc. Wstępnie zamierzam zimować około 40 rodzin i na każdym z miejsc będzie ich od 3 do około 10.

Wygląda też na to, że tym sezonie rozdam mniej małych odkładów niż latach w poprzednich. Pewnie mniej więcej tyle, co rozdawałem co roku zabrał sobie złodziej... Muszę więc oszczędniej gospodarować zasobami, zwłaszcza, że w tym roku postanowiłem zimować kilka rodzin silniejszych - wstępnie wygląda na to, że będzie ich 7, choć być może niektóre będzie trzeba osłabić żeby wzmocnić maluchy. W tym sezonie z mojej pasieki wyjdzie więc tylko kilka odkładów w ramach projektu Fort Knox (ale w zamian dostanę inne) i kilka poza. Jeden mikrus poszedł dodatkowo do kolegi z Fortu, 4 inne dostał inny mój bliski kolega, który od kilku lat nie ma szczęścia do pszczół. Choć - moim zdaniem - w zasadzie nie popełnia błędów, to po raz kolejny (czwarty już?) musiał zaczynać od zera. Niestety takie jest prawo małych liczb, gdy nie leczy się pszczół... W zeszłym roku rodziny (które wywodziły się z przekazanych mu przeze mnie 4 rodzin w 2019) miał silne i zdecydowanie nie cierpiały głodu - nie to co część moich odkładów. Pomimo tego rok przywitał go zerowym stanem.

Z mojej pasieki w tym roku wyjdzie jednak sporo matek. Już przekazałem 13 z linii "16", a wcześniej było to bodaj jeszcze 3 czy 4 z innych linii (te ostatnie niestety chyba wszystkie albo zostały zabite przy podaniu, albo nie wróciły z lotów). Jeden początkujący (przyszły)pszczelarz poprosił mnie też o pszczoły - tych nie mam na tyle w nadmiarze, żeby się nimi dzielić z każdym kto poprosi, ale do zakupionych od mojego znajomego odkładów poszły dla niego 2 matki ode mnie. Ponieważ młodych matek wciąż mam za dużo jak na własne potrzeby, to sądzę, że jeszcze co najmniej kilka zmieni właściciela. To jednak zależy jeszcze od tego ile z tych matek się unasienni (niektóre już podjęły czerwienie). Być może większość będzie musiała zostać u mnie. Zapewne mógłbym spróbować zimować więcej rodzin niż obecnie planuję, ale zdecydowanie musiałoby się to odbyć kosztem tych kilku silniejszych, których obecnie nie chcę bardziej osłabiać. Na tym etapie selekcji chciałbym bowiem spróbować znów zimować silniejsze rodziny, aby potencjalnie dać im lepszy start w nowy sezon. Patrząc na to z punktu widzenia samej przeżywalności pszczół, do tej pory nie miało to żadnego znaczenia czy rodziny szły do zimy na 2 korpusach "na czarno" (siła z końca sierpnia), czy też na 5 - 6 ramkach 18'tkach. Jedne i drugie umierały mniej więcej tak samo. Przykładem niech będzie też wspomniany kolega, który miał silne rodziny z "mojej" genetyki, które nie dały rady przezimować, podczas gdy wiele z moich słabszych wyszło ładnie z zimy z dużym wigorem. Ale selekcja z roku na rok posuwa się do przodu. Może to już ten czas, kiedy pszczoły na bieżąco lepiej potrafią o siebie zadbać?

W lipcu podjąłem drugą próbę rozpoczęcia współpracy w moim kole pszczelarskim (o pierwszej pisałem poprzednio). Uznałem, że będzie to ostatnia próba. Zbyt wiele czasu i nerwów kosztuje mnie to, że chcę się wszystkim co wypracowałem dzielić za darmo. Poprzednie doświadczenie pokazało już jednak, że nie ma sensu zaczynać tego tematu na zebraniu... Tam wygląda to tak, że połowa osób nie jest zainteresowana w ogóle i zagłusza rozmowami to, co próbuję przekazać, a na końcu i tak wstaje "krzykacz", który chce uratować świat przede mną i cała pozostała energia ulega rozproszeniu. Stwierdziłem więc, że jeśli są zainteresowani, to powinniśmy się spotkać dodatkowo. Przyjście na takie spotkanie byłoby swoistym "wysiłkiem" świadczącym o tym, że ktoś chce coś w tym temacie robić, a przynajmniej chce posłuchać jakie są opcje i możliwości. Na walnym zebraniu stowarzyszenia zająłem więc 2 minuty, aby rozdać "ulotkę" z zaproszeniem na spotkanie w kolejnym tygodniu. Oczywiście nie obyło się bez komentarza "krzykacza" wyrażonego w stosownej i właściwej dla niego formie i treści. Nie wiem dlaczego nie są przyjmowane argumenty, że można to robić inaczej niż ja. Na tym przecież polega siła współpracy: możemy iść wszyscy drobniejszymi kroczkami w odpowiednią stronę, a efekt lokalny i tak może być lepszy niż, gdy ktoś próbuje stawiać susy, ale jest w tym sam. Ja wiem tyle, że bez współpracy z innymi, sam mam nad sobą jakiś sufit, którego nie przebiję cokolwiek próbowałbym robić. Dojdę do pewnego poziomu (liczę, że będzie on lepszy niż ten obecny) i na tym mój postęp się zatrzyma. Dziś - choć śmiertelność pszczół jest wciąż wysoka - obserwuję stały postęp w zakresie zdrowia pszczół. Praktycznie nie widuję pszczół bezskrzydłych. W zeszłym roku widziałem ich mało, ale jednak były, natomiast w tym widziałem ich może 4 lub 5 od wiosny. Problemu warrozy nie da się jednak rozwiązać w pojedynkę - a przynajmniej nie, jeśli nie posiada się regionu całkowicie zdominowanego przez swoje pszczoły. Jak jednak wiadomo, pszczelarze nie są chętni do współpracy. Niedawno słuchałem wykładu (w podkaście Phila Chandlera) na temat inwazji szerszenia azjatyckiego na wyspę Jersey (UK). I tam - co prawda nie w kontekście roztoczy, ale tegoż szerszenia padły takie słowa (w moim tłumaczeniu): "Jesteście pszczelarzami: ostatnią rzeczą jaką chcecie robić to współpraca. Tak naprawdę chcecie się tylko spierać. Ale teraz nie czas na to. Spierajcie się, gdy wasza metoda będzie lepsza niż kogoś innego – nie wcześniej. Wypracujcie metody, które działają, powiedzcie o nich wszystkim (…). Będziecie tracili rodziny pszczele – nie ma żadnych wątpliwości, że tak będzie. Musimy się nauczyć hodować pszczoły lepiej niż robiliśmy to do tej pory." Sto procent prawdy... 

Na spotkaniu pojawiło się 5 pszczelarzy (razem ze mną 6). Liczyłem się z trzema, liczyłem na dziesięciu, może piętnastu. Wyszło trochę gorzej niż pośrodku, ale może jest to jakiś początek? Pytanie czy w te 5 osób zaczniemy coś robić razem, czy skończy się na jednym, a może kilku spotkaniach... Pszczelarzom przekazałem 8 moich matek nieunasiennionych. Powiedziałem, że niezależnie od tego, jak będą traktować rodziny, do których je podadzą mam tylko prośbę, żeby w przyszłym roku pozwolić im mieć dużo trutni. Przekazałem też co i jak można robić. Pokrótce omówiłem kilka metod i "postaw" we współpracy - od najbardziej aktywnej do prawie zupełnie biernej, sprowadzającej się do powielania tego co wypracują inni i wypuszczaniu maksymalnej ilości trutni z selekcjonowanych rodzin. Przede wszystkim starałem się też przekazać to, że efektów nie będzie widać po roku czy dwóch, ale może po 5 zaczniemy je dostrzegać. Więc mamy czas na to, żeby zaczynać powoli - byle kierować się do celu. Czy wystarczy nam wszystkim wytrwałości? Tego nie wiem. Chwilowo jeszcze się nie poddaję. Pytanie jak długo starczy mi cierpliwości na radzenie sobie z "krzykaczami"...

Otwarte komórki z czerwiem - charakterystyczne
dla zachowania "uncapping-recapping"
(otwieranie komórek i ponowne zasklepianie)

A z trochę innej beczki. Ostatnio bardzo dużo pracuję przy organizowaniu i przygotowywaniu remontu. W tym czasie słucham podkastów. Wysłuchałem już całych podkastów: sztandarowy podkast dla pszczelarzy nie leczących prowadzony przez Solomona Parkera; "Two bees in a podcast" z udziałem Jamiego Ellisa z Uniwersytetu Florydy (polecam zwłaszcza ostatni odcinek, tj. 66 - z udziałem Ralpha Buchlera z instytutu Kirchain, który mówi ciekawe rzeczy o badaniach cechy SMR); "Barefoot beekeeper" Phila Chandlera. Obecnie słucham "Beekeeping Today Podcast", który na początku nie specjalnie mnie nie porwał, ale zdecydowanie się rozkręca (bardzo ciekawy był np. odcinek bodaj 13 o pszczołach Primorskich). Słucham też Radia Warroza czyli podkastu Kuby Jarońskiego. Wysłuchałem też - moim zdaniem - bardzo ciekawego podkastu "How to save the planet" prowadzonego przez dziennikarza Alexa Bloomberga i dr Ayanę Johnson (biologa morskiego), na temat najróżniejszych aspektów problemu klimatycznego z jakim się mierzymy - od tych naukowych, przez praktyczne, na społecznych kończąc. Z mojej perspektywy jest to ciekawa rzecz, która nie sprowadza się do krzyczenia, aby przykuwać się do drzew. Raczej analiza obecnego stanu w oparciu o badania i różne doświadczenia praktyczne, ocena tego, które działania mają duży sens, a które mniejszy. W temacie zmian klimatycznych jestem pesymistą. Nie dlatego, że problem klimatyczny nie jest do rozwiązania w oparciu o obecne technologie, wiedzę praktyczną i naukową. Ot, raczej sprowadza się to do tego, że wybory ludzi są jakie są. Poczynając od wyborów indywidualnych, na systemowych wyborach korporacyjnych i państwowych kończąc. Jak to działa systemowo można zobaczyć na przykładzie naszego kraju, w którym można pozyskać dopłatę do wymiany pieca węglowego na nowy piec węglowy. Ludzie cały czas wybierają też piece gazowe zamiast nowoczesnych rozwiązań technologicznych, bo z ich kalkulacji ekonomicznej wynika [wielu ludzi, którzy temat znają od podszewki, twierdzą, że są to kalkulacje błędne, a ich wynik powinien być odwrotny...], że w skali 20 lat zaoszczędzą na tym aż z 5 tysięcy złotych (tak właśnie, 1 bilet do kina lub 2 piwa w knajpie miesięcznie)... I to wszystko przy budowie domów za 700 - 800 tysięcy złotych, czasem droższych... To mniej więcej tyle ile więcej wydam na "te same" okna, tylko dlatego, że ceny wzrastają w szalony sposób (a to tylko okna, a gdzie inne rzeczy?). Nie mówię, że nie przejmuję się tą podwyżką. Przejmuję się bardzo. Ale przyjmuję ją "na klatę". Przecież nikt rozsądnie myślący nie odda ot tak takiej kwoty w sali 20 lat w imię jakichś tam zmian klimatycznych... I tak, wiem, że nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu klimatu, nawet, gdyby był gotów poświęcić to 20 złotych miesięcznie. (Zwłaszcza, że można je zaoszczędzić...) Tak samo nikt w pojedynkę nie rozwiąże problemu warrozy. Choć problem pszczół jest mikroskopijny w porównaniu do klimatycznego, to jednak zauważam podobieństwa. Oba te problemy idealnie pokazują wybory ludzkie i spychanie wszystkiego na innych. Zresztą, akurat o pszczołę miodną się nie boję w kontekście problemów klimatycznych. Jestem raczej przekonany, że one sobie poradzą. Mam raczej wątpliwości czy my sobie poradzimy. Ale podejście do jednego i drugiego problemu świadczy o pewnym konserwatyzmie umysłowym (że tak ten stan umysłu określę). Od strony "zimnej" biologii, to co dziś na planecie robimy, nie ma żadnego znaczenia w skali geologicznej. Ot, co najwyżej naszymi działaniami przebudujemy ekosystemy, moim zdaniem zubożymy ich różnorodność, ale gdy zniknie bezpośrednia presja człowieka one tym bardziej rozkwitną w nowej rzeczywistości. Zresztą wtedy będzie nam już wszystko jedno. Doskonale podsumował to Kuba w rozmowie z panem Kacprem w ostatnim odcinku Radia Warroza, który tyczył się właśnie tego tematu (polecam: https://www.warroza.pl/2021/07/apokalipsa-owadow.html). Ale dla nas problem klimatyczny może być też "humanitarnym" (od gospodarki po etykę, przez wszystkie dziedziny życia), polegającym na tym, że po prostu może zmienić się wszystko to co znamy. Dziś, żyjąc jak pączek w maśle na terenie bogatej Unii Europejskiej, dość łatwo przechodzą nam przez usta słowa, że jesteśmy tacy sami jak inne zwierzęta, tyle że  kształtujemy środowisko w innej skali, bo mamy lepsze narzędzia (zarówno te "własne", jak umysł, jak i te wytworzone przez nas, jak elektrownie węglowe czy harwestery). Pytanie pozostanie czy wówczas, gdy miliard lub dwa osób ruszy na północ ze stref, które przestaną się nadawać do życia dla ludzi, będzie nam łatwo podejmować pewne wybory, a ewentualne powstałe wówczas dylematy moralne zagłuszać, przyrównując się do mrówek czy innych owadów społecznych. Według niektórych prognoz, to wszystko może się wydarzyć jeszcze za życia mojego pokolenia - a jeśli nie, to następnego. Osobiście, zupełnie egoistycznie, mam nadzieję, że główny problem dotknie pokoleń przyszłych. My Polacy, rządzeni przez naszych wybrańców trzymających się za ręce i śpiewających "Abba ojcze" na "urodzinach" jednej z rozgłośni radiowych, już pokazaliśmy na co nas stać, gdy całkiem niedawno ludzie uciekali przed wojną. Odbyło się to rzecz jasna w myśl powszechnie wyznawanej biblijnej zasady "byłem wędrowcem, a przyjęliście mnie". Wtedy uchodźców było raptem kilka tysięcy. Co będzie, jeśli będzie ich kilka milionów? Jak tu zachować optymizm?

Wracając jednak do podkastów. Wszystkie te wymienione pozycje polecam - gdyby ktoś znał inne ciekawe podkasty na temat pszczół lub stanu środowiska, proszę o informację w komentarzach. Te obecne dość szybko się kończą... Z góry dziękuję.


UZUPEŁNIENIE    

Właśnie wysłuchałem rozmowy dr. Samuela Ramseya w odcinku Beekeeping Today Podcast. Zwrócił uwagę na jeden problem dotyczący faktu, do którego odnosiłem się w tym poście. Otóż okazuje się, że po przerwie w czerwieniu, kiedy roztocza w dużej ilości przechodzą ze "znikającego" czerwiu na pszczołę dorosłą, gwałtownie wzrasta ich potencjał do przenoszenia wirusów. Przenoszą się bowiem szybko między osobnikami dorosłymi i roznoszą wirusy po całym ulu. Wynika z tego, że w pewien sposób rodzina pszczela jest "bezpieczniejsza" gdy roztocza siedzą w czerwiu. dr Ramsey był daleki od tego, aby przyznać, że przerwa w czerwieniu jest w bilansie szkodliwa. Zwrócił tylko uwagę na to, że jej wpływ na szeroko rozumiane zdrowie rodziny pszczelej jest bardziej złożony, niż powszechnie się uważa.