W zeszłym roku czytałem wpisy na forach jako prawdy objawione, głoszone przez kolegów o większej wiedzy i doświadczeniu. Dziś uważam, że potrafię zweryfikować sporo rad. Absolutnie nie roszczę sobie praw do uznania się za pszczelego omnibusa, jednak myślę że potrafię rozróżnić dobrą i cenną wskazówkę od mniej wartościowej. Doświadczenia wciąż mam jak na lekarstwo, choć ten rok niezmiernie dużo mnie nauczył. Wiosną trochę pogniewałem się na fora internetowe. Po pierwsze znalazłem cenniejsze źródło wiedzy i doświadczeń, a po drugie zdenerwowało mnie podejście niektórych pszczelarzy, którzy niejednokrotnie wymianę zdań na forach zbliżają do poziomu politycznej pyskówki. Czy to musi budzić aż tak wiele negatywnych emocji?
To tylko mała dygresja na wstępie, bo wpis został zainspirowany chyba najbardziej kontrowersyjnymi tematami z forów internetowych, czyli opisującymi metody walki z roztoczem Varroa. Michael Bush brak leczenia warrozy uważa za jedną z podstaw koncepcji lazy beekeeping. Trzeba mu przyznać rację, widząc ile zaangażowania pszczelarze wkładają w leczenie pszczół. Bez warrozy prawdopodobnie każdy mógłby prowadzić o 1/3 większą pasiekę, przy tej samej ilości włożonej pracy. Widząc natomiast te emocje, oceniam, że zdrowsze byłyby nie tylko pszczoły, ale przede wszystkim pszczelarze. Cóż, mamy jednak takie, a nie inne realia. Warroza jest i będzie. Pszczoły też sobie poradzą, niezależnie od tego czy poradzi sobie pszczelarstwo komercyjne czy hobbystyczne.
Ponownie zastrzegam, że daleko mi nawet do drobnych zwycięstw. Przyjąłem, że nie wcześniej niż po 4 - 5 sezonach będzie można mówić o sukcesie (choćby czątkowym). Jest więc wiele czasu na poniesienie porażki. Chińskie przysłowie mówi jednak, że nawet najdłuższą podróż trzeba zacząć od pierwszego kroku. A ten, mam nadzieję, mam już za sobą.
Od razu też muszę zastrzec, że nie spodziewam się 100% przeżywalności rodzin (biorąc pod uwagę jedynie czynnik warrozy), z racji realiów mojego otoczenia. Sąsiaduję z kilkoma pasiekami w zasięgu lotu pszczoły i zapewne niejeden "nieprzystosowany" truteń zajrzy do moich młodych matek. Przeżywalność na poziomie 80 % będę uważał za sukces, a straty 20% rocznie powinienem dać radę odrobić i wkalkulować je w pasieczną rutynę. Te założenia, w świetle licznych sukcesów pszczelarstwa naturalnego ogłoszonych w internecie, uważam za realne, po kilkuletniej selekcji pszczoły.
Wracając do warrozy. Niektórzy pszczelarze piszą o swoich metodach walki z roztoczem - metody te są różne i każda zapewne jest w pewnych granicach skuteczna. Jeżeli ktoś pisze natomiast, że leczy dwukrotnie, wiosną i jesienią, a ponadto przeprowadza różne zabiegi przeciwko warrozie w ciągu roku (ramka pracy, olejki itp), a pomimo tego zawsze późnym latem ma 5 - 10 tysięcy sztuk warrozy w ulu, to dla mnie wniosek jest oczywisty: nie tędy droga. Jakie są jednak przyczyny takiej sytuacji? Nie wierzę, że zabiegi prowadzone są całkowicie niewłaściwie i nie wierzę też w wyjątkową odporność warrozy na wszelkie próby jej likwidacji (choć prawidła ewolucji nakazują wierzyć, że jest w tym coraz lepsza). Czy winne są same pszczoły? Nie sądzę. A może raczej nie ma jednej przyczyny, a wszystkie odpowiedzialne są po trochę.
Gen czy środowisko?
Od samego początku mojego zainteresowania pszczelarstwem trafiałem na informacje dotyczące poszukiwania "genu odporności na warrozę". Czy taki gen, a pewnie raczej zespół genów, istnieje? Być może tak. Pytanie tylko co oznacza "genetyczna" odporność na warrozę i czy taki gen jest niezbędny do przeżycia pszczoły. Wielu hodowców od lat próbuje uzyskać pszczoły odporne na warrozę. Niedawno przeczytałem sprawozdanie z takiej próby, przeprowadzonej przez fińskiego pszczelarza. Link do tegoż opisu znalazłem na Forum Miodka w "zapomnianym przez Boga i Historię" dziale "Bio pszczelarz". Pszczelarz prowadził wieloletnią selekcję na bazie pszczoły Primorskiej, która ponoć ma lepszą naturalną odporność na pasożyta. Być może z racji miejsca pochodzenia tej pszczoły, w zamierzchłych czasach zetknęła się z warrozą lub jej protoplastą i dlatego można uznać, że pszczoła ta jest po "wstępnej selekcji". Opisywana selekcja w zasadzie zakończyła się względnym sukcesem (kosztem miodności i dynamiki rozwoju - te cechy pozostają do dalszej selekcji na materiale wyhodowanym), jednak, przy wprowadzeniu tej pszczoły na pasieki, odporność zanika najdalej w ciągu kilku pokoleń, z racji unasienniania trutniami "nieodpornymi".
Warroza w naszych ulach znalazła doskonałe środowisko do rozwoju. Roztocze zaraziło pszczołę miodną wraz z przewożeniem matek i pszczół w odległe krańce świata i praktycznie nie napotkało żadnego oporu (niczym królik, który trafił do Australii niszcząc - a raczej zmieniając - tamten ekosystem). Obecnie Varroa ma się lepiej na pszczole miodnej niż na dzikim gatunku pszczoły na jakim ewoluowało (choć z drugiej strony czy zabicie gospodarza jest sukcesem pasożyta i świadczy o jego dobrobycie?). Pszczoła miodna zdaje się być nieodporna na roztocze, a według Michaela Busha i innych pszczelarzy nie leczących, my pszczelarze bardzo jej "pomagamy" aby nie uzyskała odporności. Trafiłem kiedyś na wykłady pszczelarza amerykańskiego prowadzącego pasiekę na ulach bezramkowych typu kenijskiego, którego pszczoły uzyskały "odporność" na warrozę. Twierdził on, że otrzymał jako wynagrodzenie za pracę, pasiekę liczącą 200 uli, w których warroza aż kipiała. Przeleczył pasiekę raz kwasami, a następnie zostawił ule same sobie. Przeżyło ledwie 6 rodzin (3 %), które stały się podstawą jego przyszłego biznesu pszczelarskiego.
Czy jednak musimy mieć pszczoły odporne genetycznie (cokolwiek to znaczy) na pasożyta, aby przeżywały? Według mnie nie. Organizm przeżywa w danym środowisku jeżeli jest do niego przystosowany. Aby żyć trzeba mieć przystosowane geny do niszy biologicznej zajmowanej w ekosystemie. Dlatego też, pomimo braku odporności w genomie homo sapiens na wirusa ebolę, nie boję się o nasz gatunek. Pewnie grubo ponad 90% ludzi żyje poza zasięgiem eboli. Nawet jeśli wirus zostanie przywleczony do Polski, ognisko choroby szybko wygaśnie, gdyż wirus zdecydowanie nie poradzi sobie w naszym klimacie. Warroza ma się jednak bardzo dobrze w ulu. Lepiej niż ebola w klimacie umiarkowanym. Obserwacje pszczelarzy naturalnych wskazują jednak, że w czystym środowisku małej komórki warroza ma się gorzej, a pszczoła lepiej. Nie twierdzę, że każda pszczoła da sobie radę. Osobiście liczę się ze stratami w wysokości 60 - 70 % na przestrzeni 2 - 3 sezonów i dalszymi stratami w kolejnych latach. Chciałbym jednak rokrocznie odbudować maksymalny stan i poszerzać pulę do eliminacji. Przeżywalność 3% u amerykańskiego hodowcy wynikała według mnie z braku pomocy dla pszczół w okresie przejściowym. A ja takiej pomocy (opisywanej gdzie indziej) zamierzam udzielać. Wielu polskich pszczelarzy - nawet tych, którzy nie zamierzają porzucić leczenia i komórki 5.4 - pisze, że niektóre pszczoły czyszczą się z warrozy w pewnym zakresie. Jeżeli więc stworzymy w ulach środowisko sprzyjające pszczołom i podejmiemy pewną selekcję, to wierzę, że da się zaprzestać leczenia. Środowisko małej komórki wywiera presję na warrozę, której nie wywiera środowisko dużej komórki. Zróbmy więc wszystko, żeby przenieść presję środowiska z pszczoły na roztocze i sukces jest gwarantowany. Pytanie wówczas jest nie czy, ale kiedy i przy jakiej grupie padłych pszczół. A roztocze i tak gdzieś przetrwa, naturalna komórka jej nie wyeliminuje, niemniej jednak wywrze presję umożliwiającą trzymanie warrozy pod kontrolą przez same mieszkanki ula. Michael Bush mówi, że to nie liczba roztoczy ("varroa count") się liczy, a przeżywalność rodzin. I z tym nie można się nie zgodzić. W sieci trafiałem na informacje, że pszczoły same potrafiły ograniczyć porażenie warrozą z 20% do 4%. Znajdowałem informacje, że przeżywały z kilkoma tysiącami współistniejącej w ulu warrozy, z drugiej strony takie, że kilkaset czy 1000 sztuk potrafiło zlikwidować rodzinę...
A co tak naprawdę działa? To znaczy czemu niektóre pszczoły przeżywają, a inne nie? To zbyt skomplikowana sprawa by jednoznacznie ją rozstrzygnąć, gdyż zmiennych jest zbyt wiele. Niezależnie od tego jaką metodę wybierzemy zawsze i tak stosunkowo duża pula nam się osypie - nawet na "małej" lub "naturalnej" komórce ginie w pierwszej fazie około (lub ponad) 90% stanu pasieki. Do tego mamy sporo sukcesów pszczelarzy, którym udało się osiągnąć efekt przeżywalności bez leczenia na węzie 5.4 lub 5.3. Więc sama komórka to też nie gwarancja sukcesu (choć wszlekie informacje wskazują, że jest bardzo pomocna). Myślę, że po prostu każdy musi znaleźć swoją pszczołę - taką, która będzie radziła sobie w warunkach w jakich gospodarzy. Przy odpowiednio długim czasie i odpowiednio szerokiej puli genetycznej wierzę, że każdy byłby w stanie taką pszczołę znaleźć.
Wracając do pszczół, które hodują na sobie 10 tysięcy roztocza. Uważam, że jeżeli nie zmienimy środowiska tej pszczole, to niestety zasługuje ona na bycie ofiarą selekcji. W mojej ocenie nawet rekordowe zbiory miodu nie uzasadniają trzymania tej matki. Historia nowożytnego pszczelarstwa udowadnia, że łatwiej wyselekcjonować miodność niż odporność na choroby. Ponadto, jakby na to nie patrzeć, cecha miodności jest niewątpliwie bardziej "stopniowalna" niż cecha przeżywalności... Poza tym energia jaką włożymy w kontrolę warrozy, nieustanne przeglądy i leczenie, pewnie pozwoli nam na prowadzenie w zamian 2 rodzin, a przynajmniej na zaoszczędzenie trochę czasu i użycie mniej chemii. Uważam, że dla dobra wszystkich pszczelarzy prowadzących okoliczne pasieki taką pszczołę należy wyeliminować. Nie dlatego, że będzie zarażać inne pszczoły roztoczem, a dlatego, że będzie przekazywać nieprzystosowane geny. Drugim rozwiązaniem jest zmiana środowiska dla tej rodziny. Do tego, w którym żyje ewidentnie nie jest przystosowana - a o tym niezbicie świadczy ilość warrozy. Może w innym środowisku poradzi sobie lepiej?
Jeżeli wszyscy pszczelarze ograniczyliby leczenie do 1 razu w sezonie i rocznie eliminowaliby ze swoich pasiek 15 - 20 % najgorzej radzących sobie z warrozą matek (lub pozwolili naturze na ich eliminację), to za kilkadziesiąt lat problem warrozy w ogóle przestałby istnieć. Niestety pszczelarze, widząc roztocza, leczą pszczoły kilka razy w roku zapewniając wszystkim wokół nieprzystosowane do warrozy geny i coraz bardziej zjadliwego pasożyta. Za swój sukces poczytują utrzymanie przy życiu rodziny, która wymaga nieustannych interwencji i chwalą się tym wszem i wobec. A tymczasem nie jest to sukces - ja widzę to jako porażkę nas wszystkich, gdyż geny tej pszczoły będą obecne wśród nas dłużej... Sukces pszczelarza staje się porażką pszczelarstwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz